Mała polana, część lasu obok Hogsmeade - idealna do pikników czy spotkań towarzyskich. W nocy jednak nie zaleca się zapuszczania tutaj, ze względu na różne magiczne stworzenia, które można łatwo i nieumyślnie zwabić.
Autor
Wiadomość
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Zatarły mu się już w pamięci wszystkie te wiarygodne zapewnienia, z ciała zniknęły ciepłe wspomnienia pocałunków, a sens posłyszanych prawdziwych słów Mefisto zaczął docierać do niego dopiero w momencie, gdy stracił już zaciskany w dłoniach skórzany materiał. Stanął tak jak sparaliżowany, dając zupełnie ogłupić się tej fali targających jego ciałem dreszczy paniki, gdy z ciążącymi w piersi oddechami wpatrywał się w kompletnym braku zrozumienia w leżące na ziemi ciało, wciąż jeszcze trawiąc w sobie tak od dawna nietrapiące go lęki, pozwalając swojemu ukochanemu trwać tych kilka nieznośnych sekund w jego własnym horrorze, zanim zębatka w jego głowie nie wskoczyła w końcu na należne jej miejsce, wprawiając całą machinę w ruch. - Na kurwy Merlina, pieprzony labirynt - warknął, kilkukrotnym mrugnięciem pod ściągniętymi nisko brwiami, wraz z przegonioną w ten sposób wilgocią osiadłą już tylko na rzęsach, pozwalając odkopanej lękami panice płynnie przejść w rozoraną do żywego wściekłość. Wyciągnął swoją różdżkę, jak nigdy wcześniej czując wibrującą mu w dłoni magię, niecierpliwiącą się do zakończenia tego szaleństwa, jednym szarpnięciem za mefistofelesowe ramię odciągając go w tył, byle uzyskać dla siebie dostęp do leżącego na trawie ciała. - Mefu, to tylko jebany bogin, kurwa jego mać - wyrzucił z siebie, wściekły, że drugi raz w tym samym miejscu dał się złapać na sztuczkę, przed którą uczą się bronić dużo młodsi od niego uczniowie, nie myśląc zupełnie o tym czy niski głos niesie się donośnie przekleństwami po połowie Hogsmeade, gdy stopą na mostku dociskał już puchoni tors do ziemi, stopniowo czując jak ten puchnie, nabierając mefistofelesowej masy. - Riddikulus! - warknął od razu, nie bawiąc się w żadne niewerbalne zaklęcia, bo głowę miał już pełną prób wyobrażenia sobie swojego Wilka w czymkolwiek zabawnym, a jednak... - Kinda hot tho - mruknął z uznaniem, zanim stopa nie opadła mu twardo na ziemię, przez nagłe zniknięcie mefistofelesowego ciała, które przez te kilka sekund prężyło się dumnie na ziemi w całkiem żeńskim kanarkowym gorsecie. Zachwiał się, odgarniając włosy z twarzy, gdy wzrok jeszcze błądził mu po trawie w poszukiwaniu żółtych piórek nieistniejącej bielizny, zanim nie odwrócił się do Mefisto, rozkładając ramiona, by zgarnąć go do ciasnego przytulenia, chcąc schować mu głowę w zagłębieniu swojej szyi, stopniowo dopuszczając do siebie rozczulenie postacią jego bogina. - Przepraszam- Ja nie powinienem tak- Teraz musimy przejść ten labirynt, żebym nie zapadł się pod ziemię ze wstydu - mruknął cicho, gubiąc się trochę w tym, za co właściwie powinien wstydzić się najbardziej, błądząc gdzieś między trzymającą go wciąż irytacją, a krępacją za tak nietypowy dla siebie wybuch złości, gładząc mefistofelesowe plecy próbując już nawet nie myśleć o żałosności swojego własnego bogina.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Uwierzył w podsuniętą mu scenę z horroru, nie kwestionując jej ani odrobinę. Nie mógł zastanawiać się nad sensem poszczególnych elementów, zbyt przejęty wiecznie cieknącą krwią, cierpieniem w zaszklonych kryształowych tęczówkach i urywanymi oddechami zachrypniętego głosu. Próbował pomóc, mamrocząc już coś z różdżką, ale cały czas wypuszczając ją spomiędzy zakrwawionych palców, nawet same formułki zaklęć zniekształcając przez drżący od nadmiaru emocji głos. Miał wrażenie, że dławi się metalicznym posmakiem, przy każdym zerknięciu na wilkołaczy odcisk kłów przypominając sobie o zbrodni, której przecież nawet nie dokonał... - Zostaw- - podjął, rzucając się już do odepchnięcia tej bezczelnej nogi, która śmiała dobić jego słońce do ziemi; zatrzymał się, w pełni swojego niedowierzania rozpoznając czyja jest ta kończyna. I zaraz cofał się już, zrywając z ziemi, by magicznie zgubić krwiste plamy i nagle patrzeć znowu na siebie. Miał czas na przyswojenie drastycznej zmiany swojego bogina, zmieniającego formę z klasycznie dramatycznego dementora na zdecydowanie mniej spodziewany obrazek. - Sky... - zamruczał ciepło, niekonsekwentnie licząc oddechy, by w końcu rozluźnić się w tym jedynym słusznym przytuleniu. - To nie były wróżby, ja- kocham cię tak cholernie mocno, przysięgam. I nigdy w życiu bym cię nie skrzywdził, musisz mi wierzyć - wyrzucił z siebie jeszcze nieco panicznie, nie chcąc pozwolić ukochanemu nawet na jedną sekundę dodatkowej niepewności. Wcale nie chciał się odsuwać, drżąc jeszcze odrobinę ze zmartwienia i wkradającego się w wilczą postawę wstydu. - Nie masz za co się zapadać, to było hot... i to ja przepraszam, bo... to ja miałem o ciebie zadbać - jęknął w końcu, przypominając sobie o panującej rzeczywistości, w której to on wskazał na labirynt, złudną pewnością siebie blokując swoją czujność. - Ej, masz jeszcze Błękitne Gryfy? - dopytał po krótkiej chwili namysłu, dochodząc do bardzo prostego wniosku - trzeba wykorzystać dalszy spacer do uspokojenia się, a miętowy dym używki powinien w tym pomóc. - Albo chociaż wyjaśnienia co to za fantazjowanie o mnie w gorsecie? - Dodał żartobliwie, już lżejszym tonem, nim nie przytrzymał sobie czule puchoniego policzka, kradnąc kilka drobnych buziaków dla pełnego odstresowania.
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Zaśmiał się cicho, nie z samego rozbawienia, a raczej ze skoku hormonów przy nagłej uldze wymieszanej ze szczerym zakłopotaniem, zgarniając ramionami swojego Wilka do siebie, nie wiedząc czy Mefisto bardziej potrzebuje ukryć się w tym ciasnym przytuleniu, czy on sam chce po prostu poczuć się silniejszy tym sztucznym podbudowaniem swojego własnego samczego ego. - Wiem, wiem. Spanikowałem głupio. Nie widziałem bogina od lat, nie spodziewałem się... Nie mogłem się spodziewać... - wymamrotał, rozcierając słowa zmieszane z pocałunkami po jego skroni, czując jak serce jeszcze łomocze mu w piersi, zdradzając jak silnie wpłynęła na niego cała ta scena, dopiero po chwili zastanawiając się czy Mefisto mówiąc o krzywdzie, ma na myśli tę psychiczną, z jego koszmarów, czy tę fizyczną, z koszmarów samego Wilka. Nie zapytał jednak, nie wierząc przecież w żadną, bo nawet jeśli rozbudzili dziś głęboko uśpione lęki, tak te nie czuły się jeszcze gotowe wstać spod grubej pierzyny błogiej bliskości. - Ej, przecież zareagowałeś. Po prostu też dałeś się zaskoczyć i- W sumie miałeś większe prawo do paniki - przyznał, nie odsuwając się jeszcze, by móc skrzywić się z łapiącego go skrępowania, bo jakkolwiek by na to nie spojrzeć, zrzucona na Mefisto wizja wydawała się dużo drastyczniejsza od tej jego. Wstyd łapał go też pod myślą, jak samolubną naturę ukazuje jego własny bogin, próbując tłumaczyć to sobie na wszelkie sposoby, a jednak wciąż dochodząc do tego samego wniosku, że to świadomego porzucenia Mefisto boi się dużo bardziej, niż jego odejścia w jakikolwiek niezależny od jego woli sposób. Ściągnął brwi, przyciągając go do siebie mocniej, by nie zważając na przymuszenie Wilka do przygarbienia się, schować jego głowę w ramionach, gdy dociskał ją do swojej piersi. - Ostrzegam, że w normalnych okolicznościach zareagowałbym żałośniej, więc jakbyś jednak planował mi mówić takie rzeczy, to weź może lepiej wyślij sowę czy coś... - mruknął, próbując pogonić kąciki ust w górę, chcąc nieco odciągnąć uwagę od tego, że gdy już emocje opadły, a do głosu dopchała się zdobyta przez ostatnie miesiące pewność siebie, to bogin Mefisto zdawał się być tym bardziej prawdopodobnym, a przez to i niepokojącym. - Ja wcale nie- Mef, daj spokój, byłbym w stanie wymyślić dla Ciebie coś dużo lepszego - mruknął cicho, tuż po nieco podejrzliwym przytaknięciu mu na pytanie o Gryfy, chętnie sięgając wpierw po ten dużo zdrowszy sposób na zajęcie swoich ust, drobnymi pocałunkami przywracając rozluźnienie spiętym barkom, dopiero później wyciągając z papierośnicy jedną sztukę. - Ani mi się waż przypominać mózgowi, że nikotyna jest pomocna. Znasz zasady, podzielimy się - zarządził, zaciągając się przy rozpalaniu Gryfa, podtykając pod usta Mefisto kopcący na niebiesko papieros, dopiero wtedy, gdy sam wyraźniej poczuł na języku pikantny posmak mięty. Splótł ich dłonie, kciukiem czule gładząc jego kciuk, gdy przemierzali kolejne zakręty labiryntu, nieco spinając się przy każdym mijanym rogu, jakby zza niego miało wyskoczyć na nich jakieś dzikie zwierzę. Upierał się, że nie tylko muszą iść za rękę, ale Mefisto w wolnej dłoni musi stale trzymać różdżkę, więc on sam zajął swoją lewą trzymanym papierosem, na zmianę to zaciągając się nim dość płytko, dawno już zapominając o niegdyś tak desperackich zaciągnięciach, to znów pozwalając wilczym wargom objąć dzielony filtr. - Co do kur... To atrapa? - zapytał od razu, gdy znaleźli się na polanie, już po dłuższym spacerze, który swoim spokojem zaczynał robić się nawet przyjemny i uklęknął przy jednorożcu, by przyjrzeć mu się lepiej, jednocześnie odruchowo gasząc papieros o ziemię, by za chwilę zamienić go w srebrny guzik, nieco tylko nerwowo obracając go w dłoni, gdy próbował zrobić to, czego Pianka nie pozwala nam tu opisać, ale musicie wierzyć mi na słowo, że Sky całkiem dobrze sobie poradził, nawet jeśli bez Mefa zapewne spędziłby na tej polanie kolejne dwie godziny.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Na szczęście dziewczyna okazała się być niesamowicie zmienna, bo od razu uspokoiła się zaczęła od niezobowiązującej, przyjemnej rozmowy. Uśmiecham się do dziewczyny na jej dość zabawne powitanie. - Fillin. Dla przyjaciół Fillin - odpowiadam i również na chwilę zapominając o mojej przypadłości wyciągam rękę w kierunku Zoe, więc jedynie przenikami się przez kilka dezorientujących chwil. Które na dodatek Zosia wypełnia jakimiś słowami tego co mówi o mnie Viks, kilka razy jakoś zmieniając niepokojąco wersję o tym co o mnie mówi Victoria. Nie chcąc jednak dziś się jeszcze tym przejmować mówię jedynie Mhm, nie próbując kontynuować jakoś specjalnie tematu. Szczególnie przy Keyirze nie chce mi się o tym gadać. Uśmiecham się do Brandonówny rozkładając ramiona na moje oczywiste tchórzostwo. - Nie chcę, żeby patrzył na mnie podejrzliwie, więc miłego spotkanka, Key - mówię i pochylam się, by ją cmoknąć w policzek na pożegnanie, ale prędko rezygnuję, bo przypominam sobie, że jestem duchem. - Weźmiesz go za rękę? - proszę jeszcze Zoe, bo mi tam obojętnie gdzie pójdziemy, ale pokazuję Zoe na ghula, którego ja niestety złapać jeszcze nie mogę. Idziemy w kierunku jakiegoś labiryntu, chwilkę gawędząc o tym kim jest Junior, opowiadając naszą historię przyjaźni i zanim skończyłem już staliśmy na wejściu, a ja powoli zauważyłem, że odzyskuję kolory. - Och, cudownie zobacz! - mówię i pokazuję na swoje ręce. Ostrożnie dźgam palcem dziewczynę, sprawdzając czy coś poczuje. Ponieważ test przeszedł pomyślnie z uśmiechem jestem gotowy do dalszego działania. - To nie jest jakieś niebezpieczne? - pytam, ale wcale się tym równocześnie nie przejmuje i pokazuje na czerwoną dróżką byśmy tamtędy poszli. Kiedy wchodzimy na te tereny za nami przejście zamyka się niebezpiecznie, na co ja podnoszę do góry brwi ze zdziwieniem, a ghul łapie teraz i moją rączkę, najwyraźniej czując się bezpieczniej kiedy idziemy wszyscy razem. - Dynie - oznajmiał mało odkrywczo i równie mało odkrywczo wchodzę gdzieś niedaleko wybucha jedna z nich przez co uwala mnie i mojego kompana w miąższu. - No super - mówię z lekkim skrzywieniem, po czym wyciągam różdżkę, by wytrzeć sobie chłoczyściem buciki i spodnie. - Uważaj - dodaję jeszcze do Zoe, przypominając sobie o niej.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Złapała ghula za rękę zgodnie z prośbą Fillina i nie miał nic przeciwko temu, ba, była wręcz dumna, że może zaopiekować się stworkiem, którego, mimo całej jego obleśności i ghulowatości, uważała za uroczego i bardzo sympatycznego; tak samo zresztą, jak jego właściciela. Z zapartym tchem wysłuchała mrocznej historii o znalezieniu go na cmentarzu, a potem zaśmiewała się wesoło z paru bardzo zabawnych anegdot, którymi podzielił się z nią chłopak. Spojrzała najpierw na Fuja (z rozczuleniem), a potem na Fillina (z podziwem) - Masz wielkie serce, Fillinie, przygarnąłeś go i traktujesz tak dobrze. Większość ludzi pewnie by go zostawiło w tych krzakach albo wezwało Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami... - oświadczyła z aprobatą, niemalże wzruszona postawą chłopca, tak rzadko spotykaną w obecnych czasach; jasne, ludzie chętnie przygarniali porzucone pieski i biedne kotki, ale takie mało atrakcyjne kreatury? Pierwszy raz spotkała się z czymś takim. - Wiedziałam, że musisz być dobrym człowiekiem skoro Victoria się z tobą spotyka, ale spodziewałam się, że będziesz miał taką wrażliwą duszę - podsumowała, a gdy Fillin dźgnął ją palcem by sprawdzić swoją materialność, aż podskoczyła z radości, rzuciła mu się na szyję by uściskać go w ramach wyrazu tego, jak bardzo się cieszy, że jednak ożył, po czym popędzili wszyscy w trójkę między kukurydze, gotowi stawić czoła labiryntowi. Tabliczka przed wejściem sugerowała, że powinni się bać, ale Zoe wzruszyła ramionami, niezbyt przejęta. - Jeśli będzie niebezpiecznie to od razu mówię, że ja jestem w tej kwestii zupełnie bezużyteczna, nie znam żadnych zaklęć do walki... ani obrony... ani w ogóle... Ale gdyby coś złego się stało, mogę... mogę nam umilić ostatnie chwile w agonii na przykład recytacją jakiegoś poematu - zaoferowała bardzo szczodrze, czując że po takim zapewnieniu Fillin na pewno chętniej wkroczy z nią w te mroczne zakamarki labiryntu; gdy ruszyli czerwoną dróżką, spojrzała w górę, jakby gwiazdy miały jej przekazać coś mądrego - Księżyc mamy w nowiu, to pomyślnie dla Koziorożca, także widzisz, mam wsparcie z nieba - no i nie ma się czym martwić - A ty jaki masz znak zodiaku? Poczekaj, zgadnę! Rak? Opiekuńczy i wrażliwy, ale niezbyt odważny - uzasadniła swój wybór i była gotowa do głębszej analizy osobowości chłopaka poznanego kilkanaście minut wcześniej, ale wybuchające dynie (na szczęście) jej to uniemożliwiły. Zachichotała głośno, gdy jej towarzysze zostali upaćkani pomarańczową mazią i wpadł jej do głowy tylko jeden pomysł. - Szybko! - zawołała, ciągnąc za rękę ghula, który pociągnął za sobą Fillina, i cały czas zaśmiewając się głośno, pomknęła przed siebie, zgrabnie i zaskakująco gibko wymijając dynie, tak że udało jej zakończyć ten sprint bez ani jednej kropli miąższu na sobie. - Ale ubaw! - oceniła radośnie, mimo raptem kilku przebiegniętych metrów dysząc jakby była po maratonie i w trakcie prób uspokojenia oddechu sięgnęła do ciążącej jej coraz bardziej kieszeni, by wyjąć z niej garść skradzionych przez chochlika słodyczy z jarmarku - Cukierka? - dookoła nagle zrobiło się jakby mroczniej i straszniej, więc pokrzepienie ich serduszek czymś słodkim wydało jej się dobrym pomysłem.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego — głupiego — balu? — Zapytał, starając się brzmieć tak neutralnie, jak tylko potrafi, tak żeby nie było słychać, jak wiele jest w nim niepewności. Nie chciał iść na tę imprezę, zdecydowanie nie był w nastroju na tańce i przebieranki... a z balami i tak miał nie najlepsze doświadczenia. Nie mógł wymagać od niej, że solidarnie i ona nie weźmie w nim udziału, ale jednocześnie liczył, że nie pójdzie tam bez niego... potrzebował chyba poczuć, że nie jest w tym sam, nawet jeśli rozsądna jego część i tak o tym wiedziała. Jednocześnie chciał jakoś odpokutować ten (wymuszony?) akt solidarności, zabierając ją na spacer po okolicy, tak po prostu, bez większego celu i efektu „wow”. Miał w (odległych) planach rozgrzewającą herbatę na zakończenie spotkania... teraz zaś improwizował. W domu obiło mu się o uszy, że w Hogsmeade pojawił się niecodzienny labirynt z kukurydzy, ale jedyne co tym zrobił, to zarejestrował ten fakt, zaraz pędząc do swoich licznych zajęć. Nie wiedział, co to takiego, ale chciał to sprawdzić... ...a jeśli miał znów wejść do jakiegokolwiek labiryntu, to tylko z nią. — Możemy zatańczyć nawet i tutaj — dodał z delikatnym wzruszeniem ramion, tak jakby musiał się usprawiedliwić. Może rzeczywiście musiał, przed samym sobą. Wyciągnął do niej rękę i lekko się skłonił, tak jakby rzeczywiście zapraszał ją do tańca... ale jeśli tylko podała mu swoją dłoń, poprowadził ją prosto w odmęty labiryntu. Bo wcale nie potrafił uczyć się na błędach.
Nie przeszkadzało jej, że ostatnio wiele słyszała o Nocy Duchów oraz przygotowaniach do szkolnego wydarzenia z nią związanego. Nie budowała sobie zbyt wielu planów na ten wieczór, choć pewnie wyciągnięta przez któregoś z przyjaciół zgodziłaby się pojawić tam, zostać pokrzywdzoną jakimś magicznym jedzeniem i być może zaczepioną przez któregoś z nauczycieli czy duchów w związku ze swoją niechęcią do zabawy na parkiecie. Kiedy o tym wspomniał, trochę się wręcz zdziwiła, że brał pod uwagę tak udział, jak i to, że chciałaby go tam wyciągać, albo co gorsza oczekiwała zaproszenia. - A jakby tam były krokodyle? - odparła miękko, z udawaną obawą, jasno dając do zrozumienia, w jakim była nastroju, a i nastawieniu względem takich imprez. Zdecydowanie bardziej podobała jej się opcja spędzenia czasu w okolicznościach, które niosły ze sobą obietnicę przygód, nowych doznań i... odosobnienia. Zwłaszcza, że pewnie i on wolał teraz nie udawać, że świetnie się czuje ze sobą i swoim 'czystokrwistym' losem po wydarzeniach z rodzinnej galerii. - Możemy... w coś zagrać. - odparła, podając mu dłoń i rozglądając się za istniejącymi opcjami, kiedy już udali się nieco w głąb całej lokacji. - Prawa noga na czerwone! - a za nią lewa, bo była to jedynie okrojona zapowiedź tego, że widząc rozwidlenie z entuzjazmem podjęła się wyboru i, nie znając w tym wypadku pojęcia dialogu, porwała Krukona za sobą. Nie mogła być pewna, czy jej decyzja była słuszna, bo nie znała innych opcji. Ale te nie musiały istnieć, skoro była na tyle zdeterminowana, aby podjąć się tak pospiesznie dobranej ścieżki. - Lewa noga n-NIE NA DYNIĘ! - podczas spaceru w pewnym momencie zauważyła pojawiające się zagrożenie i tylko refleks podpowiedział jej, by przyciągnąć Swansea do siebie tuż przed tym, jak eksplodująca dynia postanowiła widowiskowo zaatakować swoim miąższem najbliższe otoczenie po wybuchu. - Wracamy do normalności. - zachichotała, zdając sobie sprawę, że ponownie to ona jemu ratowała życie, zdrowie i honor. Zapewne znów do momentu, w którym sprawy przybrałyby poważny obrót, a jej lekkomyślne podejście do groźnych sytuacji zwróciłoby się przeciwko niej.
Po mojej świetnej anegdocie oprószonej kilkoma świetnymi żartami, Zoe wydawała się świetnie bawić w moim towarzystwie doceniając moje mniej lub bardziej wyszukane poczucie humoru. Co zawsze dla mnie jest bardzo dużym plusem! Po chwili zaś komentuje mój wyczyn w tak zaskakujący sposób, że po prostu patrzę się na nią szeroko otwartymi oczami, mrugając zaciekle, jakbym w ten sposób mógł zrozumieć tok myślenia dziewczyny. I o ile pierwsze słowa mnie dziwią, to kolejne, kiedy zaczyna coś mówić o mojej wrażliwej duży, kompletnie jestem zbity z pantałyku i nie wiem za bardzo co odpowiedzieć oprócz jakiegoś yyyyy, eeee, no nie wiem... Uznaję, że póki co nie mam powodów by tłumaczyć Zoe, że to raczej średnio prawda i skupiam się na swojej materialności. Ta ponownie mnie zaskakuje swoją reakcją, bo znienacka rzuca mi się na szyję. Klepię ją wciąż w wielkim zdumieniu po plecach, a zadowolony z tego wszystkie ghul próbuje przytulić się między nas, żeby również zaznać trochę czułości. Czy to możliwe, że blondynka ma jakiekolwiek połączenie z Victorią? Zaczynam myśleć, że to jakieś kłamstwa. Kompletnie nieprzejęty brakiem jakichkolwiek zdolności u Zosi z zainteresowaniem unoszę do góry brwi. - Umiesz na pamięć jakieś poematy? - pytam równocześnie wchodząc do labiryntu, który złowieszczo zamyka się za nami. Kiedy idziemy czerwoną ścieżką dziewczyna raczy mnie kolejnym ciekawym komentarzem na który podnoszę wzrok ku niebu, by nie zobaczyć kompletnie nic co mógłbym mądrze skomentować. Kręcę za to głową na to, że dziewczyna ponownie sięga do mojej ponoć tak dobrej strony. - Jestem wagą - mówię średnio pamiętając co to dokładnie oznacza, ale z zaciekawieniem patrzę na dziewczynę, chcąc dowiedzieć się co to może o mnie znaczyć. - A ty? Jaka jesteś na podstawie swojego znaku? - dopytuję, bo kompletnie nie pamiętam głupot z wróżbiarstwa, który miałem jakieś lata świetlne temu, ale widocznie dziewczyna była nimi podekscytowana. Oczywiście dopóki dynie nam (czyli mi i Juniorowi) nie wybuchają pod nogami. Zosia ciągnie naszą trójkę i już po chwili wpadamy w kolejne miejsce, mając całe pole za sobą. Również mimo sytuacji udziela mi się śmiech tej jakże radosnej dziewczyny i przystaję na chwilę, automatycznie sięgając po cukierka, którym częstowała. - Jesteś młodsza niż Viks - pytam, a raczej stwierdzam na podstawie jej zachowania. Idziemy sobie dalej w kompletnej ciemności, która nas otacza i liczę na to, że Junior ma jakiś szósty zmysł i nas poprowadzi. Nagle czuję, że coś zaczyna oplatać nam stopy. - Zoe! Światło! - krzyczę prędko, lekko spanikowany, ciągnąc wszystkich żebyśmy szli szybciej i równocześnie szukając w panice różdżki.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
— To postanowione — odparł, szczerząc się w stronę Puchonki, gdy z entuzjazmem przystała na jego propozycję odnośnie przebrań na bal, już teraz odczuwając we wnętrzu pewną ekscytację na samą myśl o tym. — Śpiewanie możemy pominąć, ale tańca na pewno ci nie odpuszczę — dodał jeszcze z cichym śmiechem, puszczając jej jednocześnie oczko. Roześmiał się nieco głośniej, kręcąc przy tym nieznacznie głową, gdy usłyszał jej odpowiedź. — Oczywiście, miałaś co do tego jakiekolwiek wątpliwości? — rzucił z zawadiacko uniesionym kącikiem ust, gdy wspomniała o tym, że ma zaróżowione policzki, by następnie raz jeszcze nachylić się i ją pocałować, bo naprawdę trudno było mu się trzymać z daleka, kiedy pozostawała tak blisko. Strasznie łatwo było się w tym zupełnie zapomnieć. Ale w końcu jakoś dał radę się oderwać, żeby dokonać drobnych zakupów na stoisku. Czystą przyjemnością dla niego było obserwować jej reakcję na oba prezenty, które jej sprawił. Z wyjątkiem momentu, gdy musiał odliczyć odpowiednią ilość galeonów i przekazać je straganiarzowi w zasadzie nie odrywał od niej wzroku, czując jak miłe ciepełko rozlewa się po jego wnętrzu pod wpływem spojrzenia jakim sama go obdarzyła. — W takim razie kierunek labirynt — zgodził się entuzjastycznie na jej propozycję. Ścisnął jej dłoń, gdy go ujęła za rękę, by następnie wraz z dziewczyną ruszyć w odpowiednim kierunku. Rzecz jasna ochoczo przyjął od niej ciastko dostarczone przez nikogo innego, jak ich chochliczego zaopatrzeniowca z lepkimi rączkami.
Tą atrakcję zdecydowanie trudno byłoby przeoczyć. Rudzielec wydał z siebie cichy gwizd na widok wysokich ścian kukurydzy, które budowały ten upiorny labirynt; nie da się ukryć, że ta prosta nazwa idealnie oddawała klimat tego miejsca. Zerknął w stronę swojej towarzyszki z błyskiem w oczach, prowadząc ją w kierunku wejścia. — No to mogą mnie uznać za ostrzeżonego — stwierdził ze śmiechem po rzuceniu okiem na napis widniejący na tabliczce dzierżonej przez kościotrupa; oczywiście to było zdecydowanie zbyt mało, żeby skłonić go do odwrotu czy chociażby nawet pomyślenia o nim. — Wchodzimy? — zapytał, rzecz jasna retorycznie, spoglądając na Puchonkę. Odgłosy jarmarku momentalnie ucichły, gdy tylko przekroczyli próg labiryntu – jedynym towarzyszącym im dźwiękiem zdawał się być odrobinę złowieszczy szum kołyszącej się lekko na wietrze kukurydzy. Ledwie pokonali kawałek ‘korytarza’, a już pojawiło się pierwsze rozwidlenie, a oni stanęli przed decyzją, którym z przejść udać się dalej. — Czerwona, mam dobre przeczucie co do tej drogi — zadecydował po dość krótkim namyśle, przesuwając ślepiami po każdej z odnóg. Liczył na to, że Olka zaufa jego osądowi, nie miała zresztą zbyt dużego wyboru, bo pociągnął w tamtym kierunku, a przejście za nimi momentalnie zniknęło. Obejrzał się za siebie, ale jedynie wzruszył ramionami i skupił uwagę na tym co było przed nimi. — Dynie…? — mruknął bardziej do siebie niźli do dziewczyny, spoglądając nieco sceptycznie na warzywa. Ledwo jednak znaleźli się bliżej, a jedna z nich… wybuchła. — Dooobra, tego nie przewidziałem. Może ta trasa wcale nie była aż takim dobrym wyborem…? Odwrotu już jednak nie było. Ledwie uniknął trafienia miąższem tej pierwszej tylko po to, żeby przy odskoku wpieprzyć się prosto na inną i… — Kurwa nie wierzę, znowu?! — warknął, kiedy warzywo oczywiście wybuchło mu prosto pod nogami, a woń jaka rozeszła się wokół wyraźnie świadczyła o tym, że oprócz typowej zawartości miało jeszcze w sobie dodatkową niespodziankę w postaci… łajnobomby. Bo jak już mieć pecha to po całości, prawda?
Nie sądziła, że Fillin będzie zainteresowany poematami. Po jego pytaniu uświadomiła sobie, że właściwie to na pamięć nie zna żadnego, ale nie zamierzała rezygnować ze swojej obietnicy. - Znam kilka wierszy, mogę je połączyć wyszukanymi spójnikami w jeden poemat... Albo coś zaimprowizuję, opowiem ci jakąś legendę, tylko dodam rymy, na pewno wyjdzie fantastycznie - obiecała, wszak była osobą która wolała szukać rozwiązań niż problemów i przypieczętowała to radosnym uśmiechem, jakby zapominając, że scenariusz recytowania czegokolwiek miał dotyczyć umilania chwil śmierci. Gdy zaś Fillin zdradził jej swój prawdziwy znak zodiaku, zamyśliła się na chwilę, jakby próbując sobie przypomnieć, co może na ten temat powiedzieć, ale na jej twarzy już można było wyczytać ekscytację. Nikt nigdy nie chciał słuchać jej paplaniny na ten temat, bo uważali to za jakieś idiotyczne pierdoły, a tu proszę, powiedziała już tyle, a rozmówca jeszcze jej nie spławił. - Waga, waga... Szalenie inteligentna i towarzyska, stworzona do błyskotliwych dysput, bywa zmienna i niezdecydowana, trudno jej podjąć wyzwanie. Twoim żywiołem jest powietrze, to już wiesz, dlaczego jesteś fantastycznym graczem quidditcha, a planetą - Wenus... planeta miłości - opowiadała i zerknęła na niego z błąkającym się po ustach uśmieszkiem - Marzy ci się wielka miłość, ale jednocześnie cenisz niezależność i przytłacza cię rutyna stałego związku. - dodała, ciekawa czy zgodzi się z tym co właśnie usłyszał; na pytanie o nią samą machnęła ręką - Och, u mnie coś poszło mocno nie tak, koziorożce powinny z natury być dojrzałe, odpowiedzialne, konserwatywne... powiedzmy sobie szczerze, nie wpasowałam się ani w znak zodiaku ani w moją rodzinę - zachichotała, nie martwiąc się szczególnie tym faktem, a potem zerwała się do szaleńczego biegu przez dynię by uchronić całą trójkę przed zostaniem obryzganym miąższem. Z ulgą przyjęła fakt, że Fillin jeszcze nie był zirytowany jej energicznym towarzystwem i przyjął nie tylko cukierka, ale i wesoły nastrój, bo trochę się co jakiś czas obawiała, że chłopiec, wolący zapewne bardziej spokojne towarzystwo (patrz: Victoria), będzie miał jej dość i zostawi ją w tych krzakach samą, znikając w ciemności. Pokręciła głową na jego pytanie, ruszając jednocześnie prosto w obezwładniający mrok. - Nie, znaczy tak, znaczy tylko kilka miesięcy, bo urodziłam się w grudniu, a Vicka w marcu. Po prostu ona jest wybitnie dojrzała i wyrafinowana jak dama, a ja zdziecinniałam od siedzenia w domu i czytania w kółko baśni Beedle'a - wyjaśniła niefrasobliwie, maszerując dziarsko w ciemności i może tylko troszkę, odrobinę za mocno ściskając łapkę ghula, czując lekki, leciusieńki niepokój związany z tym, że zupełnie nic nie widziała. Nagle poczuła, jak coś zaczyna jej się wić po stopie i oplata łydkę okrężnym ruchem; nim zdążyła spanikować, że to na pewno jakaś jadowita żmija, Fillin polecił jej wyczarowanie światła. No tak! To tylko diabelskie sidła! Jak to szło, to zaklęcie? - Nox! Nie, nie, Lunos? Lunos! LUMOS! - w końcu udało jej się trafić w odpowiednią inkantację i wydobyć z trzymanej drżącą ręką różdżki wiązkę światła, która sprawiła, że oplatające ich pędy nieco straciły rezon i zaczęły się wycofywać. Gdy wszyscy odzyskali mobilność, a mordercza kukurydza przestała im zagrażać, ruszyli prędko przed siebie, nie byli pewni gdzie dokładnie, ale mieli nadzieję że w stronę wyjścia.
Aleksandra Krawczyk
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162cm
C. szczególne : Podłużna blizna przy prawym obojczyku; pierścień Sidhe na palcu;
Chochlik zawieruszył się gdzieś w tłumie lub też specjalnie ich opuścił, kiedy kierowali się ku labiryntowi, ale raczej żadne z nich z tego powodu nie płakało. Stworzonko zdążyło ich wyposażyć w mały zapasik słodyczy i pewnie w ten sam sposób zamierzało teraz umilić pobyt na jarmarku innej osobie. I fajnie. Oni tymczasem coraz bardziej zbliżali się do atrakcji widocznej już z daleka i trzeba było przyznać, robiła ona wrażenie, a stojący przed wejściem kościotrup był idealnym dopełnieniem. - No pewnie, że tak. Po to tu przyszliśmy, nie wystraszy mnie jakaś sterta kości - powiedziała, lekceważąco machając ręką na jegomościa z tabliczką, choć była przekonana, że gdyby napotkała go gdzieś w środku tego ciemnego labiryntu, cała odwaga raczej szybko by z niej wyparowała. Nie chciało jej się wierzyć, że trzeba było jedynie odnaleźć odpowiednią drogę do wyjścia, musiały być tam jeszcze jakieś dodatkowe 'atrakcje', a że powszechnie wiadomo, iż ciekawość to pierwszy stopień do piekła... To zrobili krok w jego kierunku, wchodząc tym samym między wysokie ściany stworzone przez kukurydzę, które zresztą zaraz zamknęły im ewentualną drogę odwrotu. Trzy rozwidlenia, które pojawiły się przed nimi niedługo później wyglądały tak samo, a jedyne, co je różniło, to były kolorowe oznaczenia. W zasadzie ciężko było stwierdzić, którą powinni się dalej kierować, skoro nie było żadnych podpowiedzi, pozostawało im jedynie strzelać. - Okej, niech będzie czerwona w takim razie - zgodziła się z dosłyszalną sceptyczną nutą w głosie, choć tak samo nastawiona była do pozostałych dwóch ścieżek. Iluzja zwykłego labiryntu rozwiała się już ostatecznie, pozostawiając po sobie całkiem realną wizję czyhających na nich tuż za rogiem... No właśnie, czego? Podskoczyła w miejscu, słysząc za sobą szelest, gdy ruszyli do przodu i odwróciła się jak poparzona, z ulgą - ale i nieprzyjemnym dreszczem przebiegającym po plecach - odkrywając, że to tylko (aż) przejście się za nimi zarosło. Na uwagę Willa z powrotem zwróciła się w stronę, w którym mieli iść, rzeczywiście dostrzegając pokrytą dyniami drogę. - Powiedziałabym, że w takim razie wybór czerwonej trasy był strzałem w dzie- Oh shit - wymsknęło jej się, kiedy jedna z dyń wybuchła im wprost pod nogami i chyba ktoś tam nad nimi czuwał, że udało im się odskoczyć. - Przecież to jest jak pole minowe! Ja nie wiem, czy my mamy zostać żołnierzami czy co? Treningi Antoshy z czołganiem się w błocie, teraz to... Nie było jednak czasu na dalsze rozważania o planach dorosłych wobec młodzieży, bo wybuch pierwszej z dyni spowodował kolejne eksplozje, a wymijanie ich wymagało pełni skupienia. I szczęścia. O tak, bo kilka razy już czuła, że zaczyna tracić równowagę i tylko szybki przeskok czy inna akrobacja zdołała ją uratować od widowiskowej gleby, z której zapewne nie wyszłaby cało. Cudem udało jej się nie oberwać ani razu, choć kiedy stanęła na bezpiecznym terenie, miała lekką zadyszkę. W końcu skakała jak sarenka i nie było nawet chwili na odpoczynek! Szkoda, że sam szanowny Rosjanin od gier miotlarskich tego nie widział. Jak udało jej się zauważyć, Willowi najwyraźniej nie poszło tak dobrze. - Czerwona, zaufaj mi, mam dobre przeczucie... Chyba coś poszło nie tak - powiedziała, po czym wybuchła śmiechem, bo ten to naprawdę miał szczęście! Dwa razy w ciągu dnia dostać łajnobombą, to się w głowie nie mieściło, a przecież końca jeszcze nie było widać. - Jakieś zaklęcie nie pomoże?
- To zarymuj coś o tym jaki Junior jest super, chociaż dużo pierdzi i bawi się w błocie - proponuję poemat, który mogłaby zrobić Zoe na poczekaniu, chociaż szczerze mówiąc, wcale nie wierzę, że może wyjść z tego coś dobrego. Ale może chociaż zabawnego. Fakt, lubiłem słuchać paplanin, głównie dlatego, że sam często je uskuteczniałem i mało kto potrafił mnie przegadywać. Dlatego byłem wręcz lekko zafascynowany faktem, że młodej Brandonównie jakoś się do udawało. Słucham tego co mówi do mnie Zoe ze szczerym zdumieniem na twarzy po każdym jej słowie. Nie miałem pojęcia, że mój znak zodiaku opisuje mnie tak naprawdę... trafnie. Aż ponownie nie wiem co powiedzieć na takie rzeczy. Już drugi raz w ciągu tego wypadu w labiryncie zostaję przegadany. To chyba pierwszy raz w historii. Nawet powiedziałbym, że te wróżbiarstwo to może jednak nie są aż takie bzdury jak zawsze myślałem, ale po chwili słyszę opis znaku Zosi na co śmieję się gromko. - Czyli mamy jeden bardzo trafny opis osoby, zaś drugi totalnie nie pasujący. Co wciąż utwierdza nas w przekonaniu, że wróżbiarstwo i tego typu bzdety są na tyle nie jasne, że trudno brać je na poważnie - kwituję całą tą sytuację, po czym przemierzam wraz z blondynką te pole dyń na którym skaczemy jak kozice. Po chwili jednak trafiamy na znacznie mniej zabawne miejsce. Na domiar wszystkiego ja nie mogę wyciągnąć zgrabnie różdżki, a Zoe najwyraźniej w panice nie mogła przypomnieć sobie jednego z najprostszych zaklęć. Jednak kiedy jej się to jakimś cudem udaje, a mi równocześnie wyciągnąć już niezbyt potrzebną różdżkę, w akompaniamencie jęczącego ghula biegniemy dalej. Nie chcąc biec już prosto skręcamy prędko lewo. A raczej ja skręcam ciągnąc moją dzielną ekipę za sobą. Lądujemy na polanie, gdzie roztacza się przed nami jakaś paskudna scena. Tu jakiś jednorożec leży, tu jakiś nóż, a mój ghul aż jęczy z przerażenia nad tym wszystkim. Zakrywam mu oczy, żeby nie patrzyć co tu się rozgrywa, równocześnie rzucając pytające spojrzenie Zoe. - O chuj chodzi? - pytam uprzejmie. Chyba nikt nie zamordowałby jednorożca na rzecz jakiejś durnej gry na halloween, ale ten leżał jakby martwy. Niewiele się znam na takich rzeczach, więc liczę na to, że Zosia zrozumie co my tutaj w ogóle robimy i co się wydarzyło.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Nie miał nawet cienia wątpliwości, że pokonanie tego labiryntu nie będzie polegało wyłącznie na odnalezieniu drogi między kukurydzą na sterydach, która go budowała, ale także na uporaniu się z rozmaitymi atrakcjami czyhającymi wewnątrz. Nieco mocniej uścisnął jej dłoń, jakby w geście dodania otuchy, gdy aż podskoczyła po tym jak przejście za nimi zarosło, pozostawiając tylko jedna drogę – tą naprzód. Na dzień dobry czekał na nich korytarz pełen dyń. Oczywiście nie takich zwykłych, bo tak byłoby przecież za nudno, ale wybuchających. I to jeszcze w jakiejś reakcji łańcuchowej; pierwszy wybuch odpalił kolejne i dalej poszło już lawinowo, a im pozostało jedynie przemknąć niczym rącze łanie pomiędzy nimi, najlepiej nie dając się przy tym trafić. Nawet nie skomentował słów Puchonki odnośnie żołnierskiego przysposobienia w wykonaniu najpierw Avgusta, a teraz pomysłodawców labiryntu, kimkolwiek by oni nie byli (może się konsultowali z ich rosyjskim nauczycielem latania?), skupiając się na pokonaniu przeszkody. Jej poszło wręcz rewelacyjnie, żadne z wybuchających warzyw nawet jej nie musnęło, on tego szczęścia miał zdecydowanie mniej. Wprawdzie stał się ‘ofiarą’ zaledwie jednej z dyń, ale za to jakiej. — Bardzo śmieszne, wiesz? — sarknął, zerkając w jej stronę odrobinę spode łba, gdy skwitowała jego nieszczęście gromkim śmiechem, choć iskierki w ciemnobrązowych oczach wyraźnie zdradzały, że tak naprawdę nie jest zły ani nic, a przyjęcie już drugiej łajnobomby na twarz ani trochę nie osłabiło jego dopisującego humoru, może jedynie na parę chwil go nadszarpując. — Chłoszczyć chyba powinno sobie dać z tym radę — odparł na jej pytanie, kiwnąwszy przy tym przytakująco głową, by następnie dobyć swojej różdżki i niewerbalnie rzucić na siebie wspomnianą inkantację. Zadziałało zgodnie z zamysłem, szybko pozbywając się brudu, a wraz z nim aromatu rynsztokowych perfum, bo ten psikus nie był na szczęście tak zaklęty, żeby trzymać się go do momentu wyjścia z labiryntu. — Od razu lepiej — odetchnął z wyraźną ulgą, nie chowając jednak swojej różdżki, gdy ruszyli dalej, bo jeden Merlin może wiedzieć co będzie na nich czyhało za kolejnym zakrętem. — Jak czerwona zaserwowała nam coś takiego, to chyba wolę nawet nie zastanawiać się nad tym co mogły skrywać niebieska czy zielona. Im bardziej się zagłębiali między kukurydziane korytarze labiryntu, tym odnosił wrażenie, że robiło się coraz chłodniej, ciemniej i bardziej złowieszczo; poczuł nawet w pewnym momencie jak zimny dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa. W dodatku pomiędzy liśćmi kukurydzy dało się dostrzec kilka par czerwonych ślepi łypiących w ich kierunku. — Nie ma co, wiedzieli skubani jak zadbać o właściwy klimacik — stwierdził, zerkając w stronę Krawczyk, a kącik jego ust powędrował nieco w górę. Po kilkunastu kolejnych krokach ponownie znaleźli się na rozwidleniu dróg – tym razem były tylko dwie odnogi, jedna pnąca się delikatnie w górę, a druga idąca w dół. — No dobra, zobaczmy teraz jak tobie pójdzie z wyborem – góra czy dół? — Odwrócił się w stronę rudowłosej, gdy się zatrzymali, pozostawiając tym razem decyzję co do wyboru dalszej ścieżki w jej rękach. Kto wie, może będzie mieć do tego lepszego nosa niż on wcześniej.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
A jeśli krokodyle będą tutaj? Zmarszczył brwi, świadom, że jest to znacznie bardziej prawdopodobne. Ogromne aligatory, ogromne węże, ogromne dynie – któż wie, co mogło kryć się w kukurydzianym labiryncie? Przełknął ślinę i wraz z nią przełknął niewygodne myśli. To nie tak, że prowadzi ją prosto w paszczę niebezpieczeństwa, prawda? Nie tak, że łamie wszystkie obietnice, które solennie składał przy jej łóżku, gdy nieprzytomna tkwiła w szpitalu. Nie tak się to robi, Swansea. A jednak poszedł do przodu na pewniaka i mimo wszelkich wątpliwości nie tylko nie zawrócił, ale nawet nie spojrzał za siebie, gdzieś w głębi chcąc najwyraźniej jak najszybciej dość wystarczająco daleko, by można było powiedzieć, że jedyne co się opłaca to przeć naprzód. I gdyby tak zrobił, eksplodowałby razem z dynią. Kretyn. Zacisnął palce na jej przedramieniu, tak jakby to on ratował ją, nie ona jego. Kilka taktów serca później rozluźnił uścisk i wypuścił nagromadzone w sercu powietrze. Wystraszył się pewnie bardziej, niż należało... ale organizm zadziałał jak należało, od razu zaczął tłoczyć słodycz prosto w żyły, wywołując na jego twarzy trochę nieobecny uśmiech. W przerwach na swoje nudne życie zapominał jakie to przyjemne. — Podoba mi się Twoja wersja normalności — odparł, chwytając ją znów za rękę, tym razem lżej, z większą dozą rozsądku i ciągnąc dalej, już nieco ostrożniej stawiając kroki. — Chociaż ratowanie twojego tyłka... — zawahał się, czy aby na pewno minęło wystarczająco dużo czasu, by tak swobodnie o tym mówić, po czym stwierdziwszy, że i tak jest już za późno, po prostu kontynuował. — ...też jest dość przyjemne... koniec końców — odchrząknął, dochodząc do wniosku, że mimo wszystko mógł sobie darować. Medusa sprawiła, że poczuł się trochę jak bohater, a szalejąca w ciele adrenalina tylko zaprawiła całość wspomnień przyjemnym smakiem... ale nie powinien był mówić o tym, jak o miłym doświadczeniu. Mogli tam zginąć – ona mogła zginąć. — Myślisz, że to głupie? — dodał niepewnie, zerkając na nią kątem oka; może to był klucz, może kiedy dowie się, co ona o tym wszystkim myśli, będzie mu łatwiej ułożyć własne myśli? Czy wieczna potrzeba pakowania się w niebezpieczeństwo przy każdej nadarzającej się okazji była przywarą, z którą mogła żyć, nawet jeśli bezpośrednio jej dotyczyła? Byłoby łatwiej, gdyby nie ciągnął jej wszędzie za sobą... ale bez niej to przecież nie to samo. — Chodźmy w górę — mruknął, wskazując ręką kierunek. Choć zdążyli już trochę pokrążyć, zdawało mu się, że dół doprowadzi ich do wyjścia... a on nie chciał jeszcze wychodzić, dopiero się rozkręcali.
- Ja... och, naprawdę? Proszę uprzejmie. Poemat o ghulu. Trzynastozgłoskowcem. - zapowiedziała i odchrząknęła, zastanowiła się raptem kilka sekund i resztę drogi umiliła Fillinowi swoim występem, który potraktowała oczywiście z pełną powagą jak prawdziwa artystka. -Ghulu! Niejeden by ciebie nazwał potworem Lecz w oczach Fillina zostałeś Juniorem. Stałeś się jego przyjacielem najwierniejszym W przeciwieństwie do niego, nie najbystrzejszym. Rozrywki preferujesz raczej prymitywne I z pośladków wydobywasz dźwięki dziwne. Najbardziej uwielbiasz, gdy taplasz się w błocie Za to kochamy cię, Fuju, mały huncwocie. - wyrecytowała z taką pasją, jakby z jej ust zamiast głupawej rymowanki wydobywała się właśnie treść narodowej epopei, po czym dygnęła i po krótkim oczekiwaniu na aplauz i oklaski kontynuowała rozmowę na jakiś zupełnie inny temat, bo przecież nie miała w zwyczaju ograniczać się tylko do jednego. Zreferowała Fillinowi jego charakter na podstawie znaku zodiaku, podzieliła się i krótkim (mało trafnym) opisem siebie; na jego słowa oburzyła się niezmiernie. B z d e t y. - Gdybym nie była pacyfistką, dostałbyś w łeb, Fillinie. Tak. W łeb. - odgroziła się - Żartuję, jesteś zbyt czarujący żeby się na ciebie gniewać. To, że mój horoskop jest trafiony jak zaklęciem w płot, tylko dopełnia równowagi we wszechświecie. Wiesz, jak noc i dzień, jak miłość i nienawiść, jak prawda i fałsz... - oznajmiła, pod koniec wypowiedzi już zapominając, o czym ona była na początku i w jakim celu cała ta metafora znalazła się w rozmowie. Później zaś zajęli się uwalnianiem z diabelskich sideł kukurydzy, co zajęło sporo ich uwagi i trochę czasu; wreszcie ruszyli dalej. Droga ciągnęła się w nieskończoność, na szczęście Zosia umilała ją swoimi przemyśleniami do momentu aż dotarli na całkiem uroczą polankę... która po chwili zmieniła się w makabryczne miejsce zbrodni. Z ust wyrwał jej się zduszony okrzyk, gdy na środku łąki zauważyła martwego jednorożca; początkowo miała ochotę schować się za plecami Fillina albo dramatycznie omdleć i pozostawić wszystko w jego rękach, szybko jednak przypomniała sobie że jest Brandonem więc musi stawić czoła tej masakrze. - Co by zrobiła Vicky, co by zrobiła Vicky... - zaczęła mruczeć do siebie, puszczając ramię Fillina, które, jak się okazało, po ujrzeniu sceny zbrodni, zaczęła kurczowo ściskać. Podeszła bliżej, ostrożnie, rozglądając się dookoła i gestem ręki zachęcając chłopaka, by poszedł za nią. Przy jednorożcu leżała fiolka, dziwny sztylet i jakiś pergamin; wspólnie zaczęli zastanawiać się, co tutaj się wydarzyło i jak mogą się stąd wydostać - połączenie intelektu Fillina z abstrakcyjnym myśleniem Zosi spisało się na medal i po dłuższej chwili udało im się rozpracować całą sytuację i wydostać z labiryntu. Na zewnątrz czekał ich splendor i chwała oraz nagroda do wyboru; Zoe od razu wpadł w oko pierścień Sidhe, który może i wyglądał niepozornie w porównaniu do innych ozdób w cudacznych kszałtach na jej palcach, ale który za to umożliwiał jej nawiązanie kontaktu ze zwierzętami. - Zobacz, zobacz, zobacz jaki wspaniały!!! - wołała z szerokim uśmiechem, podtykając Fillinowi rękę z pierścionkiem prawie pod nos. - Co sobie weźmiesz? Ale to była przygoda! Rety, ten jednorożec napędził mi stracha. Nie wiem, czy gdybym była sama to bym nie uciekła... Jesteś głodny? Hej, a może pójdziemy wycinać dynie? Przepraszam, jestem strasznie podekscytowana, że wyszliśmy z tego żywi.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Nie obawiała się przygotowanych przez organizatorów tej upiornej zabawy przygód. Zdawała sobie sprawę, że byli obserwowani, że mieli możliwość zasygnalizowania potrzeby otrzymania pomocy, że koniec końców nie było tutaj niczego, co mogłoby wywołać dłuższe, czy dotkliwsze uszczerbki na zdrowiu. Raczej nie pozwoliliby sobie zbyt szybko na to, by w niekontrolowanych i nieznanych okolicznościach zapuszczać się w ramiona kolejnych niebezpieczeństw. Nie po tym, co (ledwo) przeżyli w Luizjanie. - To tyłek wart ratowania! - parsknęła śmiechem na jego uwagę, w której najwidoczniej nie czuł się zbyt pewnie, skoro zawahał się w środku zdania. W całym swoim rozbawieniu chciała mu jednak przekazać, że nie miał powodów do powstrzymywania swoich komentarzy, nawet tych związanych z bagiennymi wydarzeniami. Miała czas na to, by wyciągnąć wnioski, nauczyć się czegoś, nabrać dystansu do sprawy. Obydwoje mieli. - Głupie byłoby odpuszczenie sobie korepetycji z Medusy. - ostateczne narzędzie każdego czarodzieja parającego się transmutacją, co? Czuła, że byłaby w stanie zastosować je już kilka chwil przed tym, jak zrobił to Krukon, ale zbagatelizowała zagrożenie. Może właśnie to powinno być pierwszą cechą czarodziejów - poprawna ocena zagrożenia. Posługiwanie się magią niebezpiecznie zbliżało do poczucia, że było się nietykalnym, ponad odpowiedzialnością i zagrożeniami. To nie stawianie czoła niebezpieczeństwom było głupie, a lekceważenie ich. - Czerwoną w górę? Nie musisz mnie odprowadzać pod dormitorium. - teoretycznie trochę sama musiała się tam jeszcze odprowadzać każdego wieczoru z racji statusu uczennicy. Nie doskwierało jej to jednak zbytnio. Jasne, przymus zostawania na terenie zamku przez całą dobę bywał upierdliwy, ale potrafiła go zrozumieć, zwłaszcza patrząc po tym, co małoletni czarodzieje wyprawiali przed i po zajęciach. I właściwie nie tylko małoletni... - To chyba - ślepa, hehe, uliczka - nie jest Pokój Wspólny Gryfonów. Ale nie pobudźmy wszystkich. - zasugerowała na koniec, zaciskając palce na dłoni Swansea, jakby chciała mu powiedzieć, by nie decydował się na żadne świetliste zaklęcia. Być może tę ścieżkę dałoby się przejść bez rozświetlania trasy. Chyba zresztą założyciele labiryntu bardzo oczekiwali, że jakieś światło się z ich strony pojawi. Po co iść za ich podpowiedziami tak od razu?
- Cieszę się, że też tak myślisz - udało jej się powiedzieć pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu, który wcale nie słabł. Nie mogła się uspokoić, a każde spojrzenie na chłopaka tylko pogarszało sytuację, dlatego nawet ucieszyła się, kiedy od tego nagłego wybuchu wesołości zaczął ją boleć brzuch, w pewnym sensie zmuszając ją do opanowania się. - W pełni się z tobą zgadzam - odparła, kiedy już Will z pomocą zaklęcia doprowadził się do porządku po tej niespodziance zaserwowanej przez dynię. Dziękowała Merlinowi, że sama na taką nie trafiła, bo z jej szczęściem do rzucania zaklęć, to tylko pogorszyłaby efekt zamiast go zlikwidować. Chociaż musiała przyznać sama przed sobą, że ostatnio szło jej coraz lepiej i napotykała o wiele mniej problemów podczas czarowania! - A może na jednej z tych dwóch ścieżek stoi czarownica i rozdaje cukierki? Pewnie naszpikowane jakimś eliksirem albo ziołami, no ale - prychnęła, w jednej chwili uznając, że chyba faktycznie nie trafili tak źle. Niby nie mieli porównania jak sytuacja wyglądała na pozostałych trasach, ale bieg z przeszkodami z pewnością nie był najgorszą opcją, przynajmniej póki co. Miała wrażenie, że szli i szli i bez końca, nie napotykając po drodze żadnych kolejnych rozwidleń, a zamiast tego dostrzegając gdzieniegdzie w gęsto rosnącej wysokiej kukurydzy jarzące się złowieszczo czerwone pary oczu. Mogła się nawet założyć, że coś tam zaszeleściło, na co momentalnie przybliżyła się do Willa, niemal przyklejając się do jego ramienia. Było ciemno, zimno i zdecydowanie nieprzyjemnie, a w dodatku możliwe, że coś ich obserwowało... Nic więc dziwnego, że uśmiechnęła się nieco nerwowo na wspomnienie o panującym w labiryncie klimacie. Zaraz też stanęła przed wyborem, który miał zaważyć nad dalszym rozwojem zdarzeń, ale mimo wszystko nie zastanawiała się nad nim nie wiadomo jak długo. Czy w ogóle było nad czym? I tu i tu na bank coś na nich czekało, a znowu nie widziała żadnych znaków, które mogłyby wskazywać, która z dwóch dróg jest 'lepsza'. - Pewnie wkopię nas jeszcze gorzej, ale chodźmy w dół - powiedziała, nie ruszając się jeszcze z miejsca i patrząc na Willa, bo była gotowa porzucić ten pomysł, gdyby tylko wyraził sprzeciw. Czemu swoją drogą nawet by się nie zdziwiła, bo już tutaj było ciemno i zimno, a ona chciała dalej iść w dół. Skoro jednak decyzja została podjęta i obrali kierunek, kukurydza jak na zawołanie ponownie zagrodziła drogę powrotną, ku zmartwieniu Puchonki. - Coraz mniej podoba mi się to, że labirynt odcina nam ewentualne drogi ucieczki. A jeśli trafimy na coś, przed czym będziemy musieli zwiewać? - spytała tylko trochę zaniepokojona. Naprawdę mogli się spodziewać wszystkiego. Tak jak na przykład ten stojący właśnie naprzeciwko nich strach na wróble, który wyglądał bardzo złowieszczo, pewnie przez swój karykaturalny uśmiech. - No i o tym mówiłam! Nie mamy innego wyjścia, jak spróbować koło niego przejść, ale chyba żadne z nas nie liczy na to, że to się uda tak po prostu - westchnęła, uważnie śledząc wzrokiem kukłę, jakby ta zaraz miała się na nich rzucić... co zresztą nie okazało się tak dalekie od prawdy, bowiem kiedy tylko znaleźli się dostatecznie blisko, strach rzeczywiście przypuścił na nich atak, oczywiście w akompaniamencie okrzyku zaskoczenia, które szybko przeszło w przerażenie, w wykonaniu Krawczyk. Pierwszym odruchem była chęć ucieczki, ale przypomniała sobie, że przecież i tak nie ma gdzie biec. Musieli dać sobie radę z tą ożywioną przeszkodą, a najwyraźniej bez użycia magii nie było to możliwe, bo kukła zaskakująco dobrze radziła sobie w roli agresora. Ze zdumieniem i coraz większą gulą w gardle Puchonka Po kilku próbach odkryła, że nie może rzucać zaklęć innych niż te najzwyklejsze, podstawowe, co było im zdecydowanie nie na rękę. Przemknięcie bokiem również okazali się nieskuteczne, a nabawiła się przy tym jedynie siniaków. Formułki przychodziły do jej głowy totalnie losowo, przez co w pewnym momencie mało brakowało, żeby przyciągnęła do siebie stracha za pomocą "Accio". Szczęście, że do tego jednak nie doszło, a zamiast tego rzuciła "Zlep", które przynajmniej na kilka sekund skleiło ze sobą ręce przeciwnika.
Macham ręką w geście zapraszającym do mówienia. Szczerze mówiąc o ile nie spodziewałem się nic szczególnego, to bardzo się pomyliłem, bo okazało się, że naprawdę ładnie wszystko zrymowała i złożyła w zgrabną całość! Kiedy tylko skończyła nie szczędzę braw, zachwytów, a nawet gwiżdżę na świetną poetkę. - Musisz to zapamiętać, wsadzę to na wizza... tylko może jak stąd wyjdziemy - stwierdzam na początku już go szukając, ale potem szybko przypominając sobie gdzie to jesteśmy; idziemy dalej a ja dość niemiło komentuję najwyraźniej coś co jest dość dużą pasją Zoe, więc rzucam przepraszające spojrzenie, bo nie chciałem w żadnym stopniu urazić młodszej koleżanki, dlatego unoszę do góry ręce w geście poddania się kiedy ta zaczęła zarzucać co różniejszymi metaforami. Uśmiecham się też lekko do Zosi, bo zauważyłem, że bardzo hojnie obdarza mnie komplementami, nawet jeśli są nieszczególnie trafione; ale w końcu czego mogę się spodziewać po osobie, która spędziła ze mną... godzinę? Już sam nie wiem ile pałętamy się po tym labiryncie, ale mam wrażenie, że mijają powoli lata świetlne. Dopóki nie napotykamy się na martwego konia na środku polany, naprawdę nie jest to przyjemny widok i wcale się nie dziwię, że Zosia tak panicznie ściska moje ramię, jedynie automatycznie lekko zasłaniając dziewczynę ramieniem, jakby miało wypaść na nas jakieś niebezpieczeństwo, a ja mógł ją uchronić swoją wątłą piersią. - Może musisz go zwalić? - pytam kiedy już trochę ochłonęliśmy. - W sensie wywalić z labiryntu - tłumaczę po czym zabieramy się już do inspekcji zwłok niczym detektywi z mugolskich seriali i już po paru krótszych bądź dłuższych chwilach udało nam się wyjść z labiryntu. - Przepiękny - chwalę pierścień również wybierając sobie jedną z rzeczy. - Okej, chodźmy na dynie, zobaczymy co tam jeszcze jest dalej, i musimy wykorzystać ten talon na balon, więc idźmy na stragany jeszcze raz - dodaję kiedy w końcu Zosia musi zaczerpnąć oddechu i przestaje mówić; macham jakimś bonem, który dostaliśmy, po czym we trójkę skierowaliśmy się do kolejnej rozrywki.
/ztx2
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
— Cukierki z eliksirem niespodzianką? To ja chyba już wolę ten bieg z przeszkodami — stwierdził w odpowiedzi, gdy zasugerowała jaką atrakcję mogła kryć jedna z pozostałych odnóg; faktycznie, to dyniowe pole minowe przy czymś takim nagle nie brzmiało wcale tak najgorzej. Na pewno mogli trafić na coś o wiele paskudniejszego niż warzywne bomby. — Chociaż wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby taki scenariusz okazał się prawdziwy. Sami jednak nawet nie mieli szansy, żeby przekonać się co rzeczywiście skrywały pozostałe ścieżki, bo drogę powrotną zamknęła ściana z kukurydzy i jedyną opcją było iść przed siebie, zagłębiając się coraz mocniej w labirynt. Ponownie uścisnął mocniej dłoń dziewczyny, bo oczywiście po tym jak wznowili marsz od razu odszukał i ujął jej rękę we własną, posyłając jej przy tym pokrzepiający uśmiech, gdy prawie się do niego przykleiła po tym jak coś chyba zaszeleściło między pędami przerośniętej kukurydzy. Trudno było stwierdzić, bo powietrze niemal przez cały czas wypełniał złowieszczo brzmiący szum poruszanego wiatrem kukurydzianego listowia. Zwrócił spojrzenie ku ścieżce prowadzącej w dół, gdy Aleksandra po krótkiej chwili namysłu zaproponowała, żeby to właśnie nią podążyć. Przyglądał się przejściu sekundę czy dwie, by w końcu skinąć głową, przenosząc przy tym z powrotem wzrok w jej stronę. W gruncie rzeczy obie wyglądały bardzo podobnie i na obu bez wątpienia czekała jakaś mało przyjemna niespodzianka, więc wybór ograniczał się do mniejszego zła tak naprawdę… bez wiedzy, które jest tym mniejszym. — Może wcale nie będzie tak źle i droga w dół okaże się tym lepszym wyborem? — Uniósł wyżej kącik ust. Wydawała się w końcu mniej oczywista niż pięcie się w górę, które naturalnie kojarzyło się z bezpieczeństwem, więc przekornie może to udanie się w dół okaże się opcją bezpieczniejszą. A może wcale nie. Zgodziwszy się z nią skinięciem głowy, bo jakąś decyzję podjąć trzeba było, ruszył wraz z Puchonką ku lewej odnodze i nawet jeśli w ich głowach tliły się jakiekolwiek wątpliwości odnośnie wyboru właśnie tej ścieżki, to kukurydza bardzo szybko pomogła się ich wyzbyć… momentalnie zagradzając im drogę powrotną i raz jeszcze nie dając innego wyboru, jak iść przed siebie. — W takiej sytuacji nie zostanie chyba nic innego jak improwizacja — rzucił, błyskając przy tym zębami, choć w głębi musiał się z nią zgodzić – jemu też nie do końca podobało się to, że labirynt zabierał im potencjalne drogi odwrotu; jakoś jednak nie był tym bardzo zaskoczony. Tak samo jak widokiem stracha na wróble zagradzającego im dalszą drogę – jakby nie patrzeć byli na polu. — Osobiście nawet się nie łudzę, że on tu stoi tylko dla ozdoby… Zdecydowanie nie stał. Wystarczyło, że zrobili w jego kierunku kilka kroków, żeby maszkara ożyła i rzuciła się na nich w szale bitewnym. W odruchu przesunął się przed Puchonkę, kiedy ta wrzasnęła zaskoczona, chcąc ją ochronić przed atakiem kukły. Szybko – i boleśnie – przekonał się, że jego opcje ograniczają się wyłącznie do zaklęć… transmutacyjnych, bo nic innego jak na złość mu nie wychodziło. No to jest chyba jakiś żart, bo delikatnie rzecz ujmując akurat z transmutacji był beznadziejny. Co on ma mu w ten sposób właściwie zrobić? Zamienić mu kapelusz w motyle? Dorobić zwierzęcy ogon? Strach jak nic się tym tak przejmie, że aż ucieknie ze, hehe, strachu. A był wyjątkowo zawzięty. Ledwie zdołał wyrwać rękę z mocnego uścisku jego kościstej łapy, a sam przecież do słabeuszy nie należał. Puchonce udało się w końcu unieruchomić ich oponentowi łapy przy pomocy zlepa, co on zdecydował się poprawić czarem duro, zamieniając mu je w kamień, żeby zająć go na nieco dłużej. Kupiło im to może kilka sekund więcej, które bez zawahania wykorzystał, żeby chwycić Aleksandrę za rękę i pociągnąć poza zasięg nawiedzonej kukły. — Droga w dół chyba jednak nie była lepszym wyborem… wszystko w porządku? — odezwał się z nutą troski w głosie, gdy przystanęli na moment upewniwszy się wcześniej, że strach nie rzucił się za nimi w pogoń ani nic, lustrując ją uważnie spojrzeniem. — Cholera, skubaniec mnie chlasnął — syknął i skrzywił się, kiedy próbując ruszyć dalej poczuł ból w nodze i po zerknięciu w dół dostrzegł rozciętą nogawkę odsłaniającą dość głęboką ranę na łydce, sączyła się z niej krew. Nawet nie miał pojęcia, w którym momencie szarpaniny do tego doszło.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Uśmiechnął się półgębkiem, niemo przyznając jej rację – wystarczyło mieć oczy, by nawet nie próbować spierać się na tym polu. — Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jej użyję — a już na pewno nie spodziewał się, że naprawdę będzie umieć to zrobić, jego pojmowanie transmutacji z reguły skupiało się na innych jej aspektach. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że magia dalece wykracza poza ludzkie możliwości rozumienia – że najpewniej nigdy nie poznają prawdziwych granic swojej mocy, bo te i tak wyznaczane są przez emocje. — Może chciałbym odprowadzić Cię do dormitorium? — odpowiedział zaczepnym tonem, przybliżając się do niej kiedy zrobiło się ciemno. Skoro nie chciała poradzić sobie z ciemnością, chciał mieć ją bliżej niż na wyciągnięcie ręki i tym samym zyskać pewność, że cokolwiek się wydarzy, nie wyślizgnie mu się tak łatwo. Nie mógł znów na to pozwolić. Cyniczny głosik szeptał, że dopiero teraz labirynt w istocie wygląda jak labirynt, jak islandzkie korytarze starej kopalni oświetlane nikłą, prowizoryczną pochodnią. Włos zjeżył mu się na karku, bo to tak, jakby znów znalazł się w jednym ze swoich koszmarów – to tak, jakby zza rogu wyskoczyć miał na nich ogromny gad. Spocone dłonie zaczęły gorączkowo poszukiwać różdżki i zacisnęły się na niej, kiedy tylko ją odnalazły. Wszystko w nim kłóciło się z jej pomysłem; nie lubił ciemności, był zresztą czarodziejem i w każdej niemalże sytuacji nie musiał być na nią skazany. Nauczony doświadczeniami z Islandii, miał ochotę rzucić lumos tylko po to, by przekonać się, że zadziała – w przeciwieństwie do tamtego wieczoru. To dużo negatywnych myśli jak na zwykłą zabawę z delikatnym dreszczykiem... ale nie pomylił się znowuż tak bardzo, prawda? Sam nie wiedział jakie przekleństwo opuściło jego usta, gdy pnącza diabelskich sideł oplotły ich nogi, od razu próbując wciągnąć ich w całości – choć był świadom, że z pewnością powiedział je na głos. — Zamknij oczy. — Nie czekał ani na pozwolenie, ani na rozwój sytuacji, po prostu użył niewerbalnego lumos solar, mocnym rozbłyskiem słonecznego światła wyganiając diabelskie sidła w bezpieczne schronienie z dala od nich. Przezornie zaciśnięte powieki ochroniły nawykłe do ciemności oczy, słoneczne ciepło rozlało się po policzkach. — Głupi pomysł — sapnął bez uśmiechu, przyspieszając kroku, byle dalej od tej ciemności. Dyskretnie otarł rękawem sperlony na czole pot. Zdenerwował się – zestresował. Rozpiął kilka guzików płaszcza, bo pomimo październikowego chłodu ogarnął go gorąc. Gdy po wyjściu z ciemności dotarli do rozdroża, zatrzymał się, zerkając na nią pytająco. Coś mu jednak podpowiadało, że lepiej dwa razy w lewo niż raz w prawo...
Aleksandra Krawczyk
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162cm
C. szczególne : Podłużna blizna przy prawym obojczyku; pierścień Sidhe na palcu;
Kąciki jej ust powędrowały lekko w górę na wzmiankę o improwizacji. Nie miała najmniejszych problemów ze spontanicznym działaniem i zdarzyło jej się to już nie raz, więc dlaczego teraz miałaby czegoś nie wymyślić, jeśli zajdzie taka potrzeba? Poza tym byli we dwójkę, więc na pewno przynajmniej jedno z nich wpadnie na genialny pomysł, jak wydostać ich z jakiejś nieprzyjemnej sytuacji, bo przecież co dwie głowy, to nie jedna. A okazja pojawiła się bardzo szybko, chociaż raczej nie mieli na tyle czasu, aby się dogadać co do sposobu pokonania stracha. Skuteczna blokada przejścia i agresja kudły spowodowały, że zdecydowali się sięgnąć po różdżki i uciec do zaklęć, bo tylko to wydawało się w tej chwili jakimś rozsądnym wyjściem. Może i nie grzeszyła umiejętnościami z dziedziny zaklęć czy obrony przed czarną magią, która mogłaby się bardziej tutaj przydać, ale jakoś wybrnęła z sytuacji, improwizując, jak też wcześniej było wspomniane. Mniejsza z tym, że niektóre z rzucanych przez nią zaklęć nie trafiały w cel albo nic mu nie robiły; unieruchomienie rąk strachowi na wróble okazało się wreszcie strzałem w dziesiątkę, a dodatkowo wzmocnione przez zamianę kończyn w kamienie pozwoliło im przebiec na bezpieczny (a przynajmniej taką miała nadzieję) teren. - To może następnym razem rzucimy monetą? - zaproponowała, delikatnie się przy tym uśmiechając, bo póki co oboje nie mieli szczęścia jeśli chodziło o wybór trasy. Druga sprawa, czy w ogóle w tym labiryncie były łagodniejsze ścieżki. Równie dobrze naprawdę przy kolejnym rozwidleniu decyzję za nich mogła podjąć moneta, różnicy wielkiej to chyba nie robiło. - Tak, wszystko dobrze. Prócz tego, że mnie wystraszył to nic mi nie jest - odparła już poważniej, po chwili z widocznym zmartwieniem na twarzy patrząc na ranę na jego nodze. - No nie wygląda to najlepiej. Może i nie jestem uzdrowicielką, ale coś tam na magii leczniczej się znam, także usiądź, tylko powoli, i spróbuję ci pomóc - powiedziała, pomagając mu, aby przypadkiem się nie przewrócił. - Ćwiczyłam kiedyś zaklęcie, które w mgnieniu oka załatwiłoby całą sprawę, ale jeszcze go nie opanowałam, więc głupotą byłoby tak ryzykować... Haemorrhagia Iturus... Okej, o wiele lepiej. Nie wydaje mi się, żeby pomogło tu zwykłe Episkey, niestety. Mogę teraz co najwyżej założyć opatrunek i przynajmniej trochę uśmierzyć ból, ale nie wiem, na jak długo. - Spojrzała na niego z troską, po chwili z powrotem skupiając się na kolejnych czynnościach. Koniecznie będą musieli znaleźć pomoc, zastanawiała się nawet, czy nie powinni teraz wysłać jakiegoś znaku, że jej potrzebują, ale postanowiła na razie skupić się na swoim zadaniu i ostateczną decyzję zostawić Willowi. No chyba że będzie widziała, że jest bardzo źle. - Jak to się dzieje, że ściągasz na siebie wszystkie nieszczęścia? - mruknęła, dosłownie na sekundę podnosząc wzrok znad bandaża. Dzisiaj to już przebił sam siebie, podczas gdy ona wyszła bez szwanku ze wszystkiego. Aż trudno było jej w to uwierzyć. - Gotowe. Jeśli nie czujesz się na siłach żeby dalej iść, to wiesz, że możemy zrezygnować? Wystrzelimy w powietrze czerwone iskry, to w sumie dość jednoznaczny sygnał, albo jakoś inaczej powiadomimy innych - powiedziała, patrząc na niego czujnie, bo nie chciała, żeby robił coś ponad swoje siły.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
— Może faktycznie ślepy traf okaże się lepszy w wybieraniu niż my — odparł na jej propozycję rzutu monetą przy kolejnym rozwidleniu, błyskając przy tym zębami. Wątpił, żeby którąkolwiek ze ścieżek dało się przejść tak o, bez natknięcia się na przeszkadzajkę w rodzaju tego stracha na wróble, więc przy stanięciu przed następną taką decyzją mogą faktycznie zdać się na los. Skinął głową, odetchnąwszy w głębi z ulgą, gdy okazało się, że poza napędzeniem jej strachu kukła nic innego jej nie zrobiła. W przeciwieństwie do niego samego, jak się zaraz okazało. Rana na łydce rzeczywiście nie prezentowała się zbyt dobrze, a on nadal nie był w stanie stwierdzić, w którym momencie strach go tam w ogóle sięgnął, chociaż z drugiej strony tamta walka była jednym wielkim chaosem, więc nie było w tym nic dziwnego. O siniakach formujących się na przedramieniu nawet nie wiedział przez to, że miał na sobie długi rękaw. — W porządku, jestem przekonany, że w uzdrawianiu i tak radzisz sobie lepiej niż ja — odrzekł z nieznacznym uśmiechem zdając sobie dobrze sprawę, że magia lecznicza nie była jego najmocniejszą stroną, by następnie przy jej pomocy usiąść ostrożnie na ziemi i podwinąć poszarpaną nogawkę spodni, żeby miała lepszy dostęp do rany. — Nie powiem, nieźle mnie trafił — skomentował i się przy tym wyraźnie skrzywił, mogąc samemu lepiej przyjrzeć się cięciu na łydce. Szczytem jego możliwości uzdrowicielskich w takich okolicznościach było rzucenie vulnus alere, ale ta rana zdecydowanie nie należała do drobnych. Obserwował w milczeniu, jak Puchonka zajmuje się opatrywaniem zranienia i nawet jeśli jej działania były w dużej mierze prowizoryczne, to zawsze było lepiej zrobić cokolwiek niż kompletnie nic i biegać z otwartą, krwawiącą szramą co aż się prosiło o jakieś zakażenie. Zatamowanie krwotoku i owinięcie tego bandażem powinno jak na razie wystarczyć w tych nieco polowych warunkach, bardziej kompleksowej pomocy mogą poszukać potem. — Sam się nad tym zastanawiam — westchnął w odpowiedzi na jej kolejne słowa, uśmiechając się przy tym nieco krzywo. Nie da się ukryć, że pech jakoś wybitnie się na nim dziś skoncentrował, kiedy ona ze wszystkich nieprzyjemnych sytuacji wychodziła w zasadzie obronną ręką. Przyjrzał się obandażowanej kończynie, gdy oznajmiła, że skończyła, po czym powoli się podniósł, starając się jednak zanadto nie obciążać zranionej nogi. — Nie, myślę, że spokojnie dam radę dojść do końca, trzeba czegoś więcej niż taka rana, żeby mnie zatrzymać, a poza tym wykonałaś kawał świetnej roboty, prawie tego nie czuję. — Uniósł nieco wyżej kącik ust. — Ale od razu dam znać, jakby coś było nie tak, obiecuję — zapewnił zaraz, bo mimo wszystko nie miał zamiaru zgrywać aż tak wielkiego twardziela, by następnie wyciągnąć w jej stronę dłoń, mając przy tym ciepły uśmiech na ustach. Nie miał pojęcia, ile czasu już spędzili wewnątrz ścian labiryntu, ale musiała to być ładna chwila, szczególnie teraz, kiedy nie chcąc nadwyrężać zranionej nogi musiał zwolnić kroku. Miał przeczucie jednak, że już są bliżej jego końca niż dalej, więc nie chciał rezygnować, choć to się zaczynało wydawać najrozsądniejszym wyjściem. W końcu stanęli przed kolejnym rozwidleniem – mogli pójść prosto albo skręcić w lewo. — To co, rzut monetą? — zapytał w nawiązaniu do jej wcześniejszej propozycji, zawieszając na niej spojrzenie. Żadna ze ścieżek nie wyglądała bardziej zachęcająco niż ta druga, a każda mogła prowadzić do wyjścia.
Chciał jak najszybciej odejść od tego zbrukanego żałosną bezsilnością miejsca, zupełnie jak gdyby ziemia, na której stali, nagle została zbrukana wilczą nieporadnością. I nie ukrywał tego lekko rozbieganego spojrzenia, przemykając nim jeśli nie po ciemnych korytarzach otaczającej ich kukurydzy, to chociaż po ubraniu swojego partnera, wtulając się w niego bardziej desperacko, niż chciałby to kiedykolwiek przyznać. Dawał mu się uspokoić i pozwalał na to, by czułości lekko uśpiły jego czujność, nie chcąc wcale przejmować się dalej boginem, który przecież wcale nie należał do szczególnie niebezpiecznych przeciwników - a przynajmniej nie na ich poziomie edukacji (a w przypadku Mefisto, nawet już jego braku). - Nigdy w życiu - mruknął, niby wiedząc doskonale, że Sky żartuje, a jednak nie będąc w stanie podjąć luźnego tonu w tak drażniącej go sprawie; niezależnie od tego co by między nimi zaszło, nie mógł i nie zamierzał uwierzyć w to, że kiedykolwiek równie okrutnie potraktowałby swojego ukochanego. - Mm, hipokryzja - zaśmiał się już cicho, mimo wszystko grzecznie zgadzając się na ofertę dzielenia papierosa. I chociaż zapytał o Błękitne Gryfy właśnie po to, żeby odetchnąć mącącą w głowie nikotyną, tak po zaledwie kilku zaciągnięciach doszedł do wniosku, że wcale nie robią mu większej różnicy, a na spokój dużo lepiej wpływa trzymanie Sky'a blisko siebie. Jeszcze mocniej przyciągnął go na widok otulonej mgłą polany, na której z czasem ujawnił się wyjątkowo niepokojący obrazek. - Mam nadzieję, bo jeśli ktoś w taki sposób wykorzystuje prawdziwego jednorożca... - wydusił z zaskoczeniem, zaraz już przeczesując palcami włosy i spokojniej podchodząc do niezrozumiałego jeszcze tematu, chcąc krok po kroku dojść do rozwiązania postawionej przed nimi zagadki. Zaszli za daleko, żeby teraz się zatrzymać. I może zajęło to żenująco dużo czasu i poniszczyło autorkom nerwy, ale jednak upór robi swoje, więc te nieszczęsne dwa jełopy wymyśliły sposób na wydostanie się z labiryntu. - Labirynty są super, ale chyba jednak tylko w teorii...
/zt x2
Aleksandra Krawczyk
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162cm
C. szczególne : Podłużna blizna przy prawym obojczyku; pierścień Sidhe na palcu;
Po raz kolejny przybiła sobie w myślach piątkę za to, że postanowiła jednak bardziej przyłożyć się do magii leczniczej. Specjalistą w tej dziedzinie nie była i nawet do tego nie dążyła, ale chyba mogła stwierdzić, że wie już całkiem sporo i dalej zamierzała tę wiedzę pogłębiać. Gdyby nie to, musieliby teraz prawdopodobnie kombinować z wołaniem o pomoc, a tak to udało jej się zrobić jakiś prowizoryczny opatrunek i choć w pewnym stopniu uśmierzyć ból. Co nie zmieniało faktu, że po wyjściu z labiryntu i tak będą musieli odnaleźć kogoś, kto wyleczy paskudną pamiątkę po starciu ze strachem na wróble. Upewniła się jeszcze, że Will naprawdę da radę dalej iść i że jest w miarę okej, na tyle, na ile oczywiście mogło być, po czym ruszyli w dalszą drogę, znacznie zwalniając tempo, ale czy w ogóle musieli się spieszyć? Chyba nawet powinni cieszyć się z tej chwili spokoju od wybuchających dyń, walecznych kukieł czy Merlin wie czego. Miała nadzieję, że nie czeka ich już żadna taka poważna potyczka, bo tym razem mogłoby im się nie poszczęścić i na jednej ranie by się nie skończyło. - Rzut monetą - zgodziła się z cichym westchnięciem i pokiwała głową, aby zaraz wygrzebać z kieszeni galeona, który zresztą po chwili odbył krótki lot w górę. - Los mówi, że w lewo. Oby serio to była lepsza decyzja niż nasze poprzednie - prychnęła, chowając monetę z powrotem do kieszeni i odnajdując dłoń Willa, którą chwyciła, splatając ich palce. Zaczynała powoli odczuwać zmęczenie, a teraz dodatkowo dołączyło do niego zniecierpliwienie, bo kukurydziany korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, jakby przesuwał się równocześnie z nimi. Wyjścia nie było widać, a ona coraz bardziej zaczynała się obawiać, czy zaraz nie natrafią na kolejną zafundowaną przez organizatorów atrakcję. Niespodziewanie weszli na jakąś zamgloną polanę, a kiedy tylko to zrobili, ścieżka za ich plecami momentalnie się zarosła. Czyli najwyraźniej byli w dobrym miejscu, tylko wcale jej to nie ucieszyło, bo wciąż nie widziała, czego powinni się spodziewać. Mimowolnie się spięła i gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca, kiedy zrobili kilka kroków do przodu, a ich oczom ukazał się dramatyczny widok. - Nie... Nie... Jak ktoś w ogóle mógł na coś takiego wpaść? - wyszeptała z niedowierzaniem, żalem i wręcz odrazą. Dla niej, jako miłośniczki onmsu, było nie do pomyślenia, że ktoś mógł ot tak, na potrzeby zabawy posunąć się do czegoś tak okropnego. Dobrą chwilę zajęło jej ochłonięcie, choć i tak nie udało jej się osiągnąć pełni spokoju. I wiedziała, że dopóki nie wyjdą z labiryntu to się nie uda. A żeby z niego wyjść, musieli oczywiście rozwiązać zagadkę. - Jeśli to nie jest ostatni etap, to nie wiem co zrobię - fuknęła, rozglądając się jednak po polanie i powoli zaczynając myśleć nad możliwą odpowiedzią, dzieliła się swoimi spostrzeżeniami z Willem. Mogła chyba nawet stwierdzić, że poszło im całkiem sprawnie i wreszcie mogli wyjść na wolność, na co odetchnęła z ulgą, bo miała już po prostu dość. To było za dużo. - Nigdy więcej żadnych labiryntów. Jeśli będę jeszcze kiedyś chciała, to przypomnij mi, proszę, ten tutaj - powiedziała, tylko trochę się przy tym krzywiąc. Pierścień Sidhe był wprawdzie super nagrodą, ale i tak pozostał w niej niesmak po widoku z polany, który po prostu nieźle nią wtedy wstrząsnął. - Cieszę się, że udało nam się jednak wyjść.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
— Oby — odparł z nieznacznym uśmiechem kiwnąwszy przy tym głową, obserwując wcześniej wirującą w powietrzu monetę, która wskazała im ścieżkę w lewo. Ścisnął lekko jej dłoń, gdy splotła ich palce nim ruszyli wybraną przez los drogą, w głębi ducha mając nadzieję, że ślepy traf rzeczywiście dokonał za nich tego lepszego wyboru i nie natrafią już na żadne miłe niespodzianki pokroju wybuchających dyń czy szalonego stracha na wróble. Korytarz zdawał się jak na razie ciągnąć w nieskończoność, bo przemierzali go już dobrą chwilę, a jego końca wciąż nie było widać – zupełnie jakby szeleszczące złowieszczo kukurydziane ściany wydłużały wraz z każdym ich krokiem. Zraniona noga wprawdzie mu nie dokuczała jakoś mocno dzięki zastosowanym zaklęciom uśmierzającym ból, choć całą drogę na nią utykał, żeby jej zanadto nie obciążać, ale zmęczenie powoli już zaczynało mu się dawać we znaki. Pojawiła się też delikatna nuta frustracji obecną sytuacją i myśl czy los jednak nie postanowił z nich zadrwić. Wyglądało na to, że jednak nie, bo w końcu – po nie wiadomo jak długim czasie – znaleźli się na otulonej gęstą mgłą polanie, a kukurydziana ściana za nimi zarosła. Było to jednocześnie dobrym i złym znakiem; dobrym, bo oznaczało, że ścieżka była raczej prawidłowa, złym, bo jeden Merlin wiedział jaka atrakcja czekała ich tym razem. Spodziewał się niemal wszystkiego, ale zdecydowanie nie tego, co ukazało się ich oczom, gdy tylko po przejściu kilku kroków w głąb polanki mgła opadła i odsłoniła makabryczną scenę pośrodku – martwego jednorożca. Nie był może jakimś wielkim miłośnikiem magicznych stworzeń, ale nawet nim ten widok w jakimś stopniu wstrząsnął. — Nie wiem, ale zdecydowanie miał nie po kolei w głowie, jeśli uznał to za świetny pomysł… — odmruknął na słowa Puchonki, ściskając mocniej jej dłoń, gdy usiłowała ochłonąć wyraźnie poruszona sceną przed nimi. Widział, że nie do końca jej się to udało, więc miał nadzieję, że to już jest faktycznie końcowy etap, a rozwiązanie zagadki umożliwi im opuszczenie labiryntu, bo jemu samemu niespecjalnie uśmiechało się spędzać tu więcej czasu niż to było konieczne. Nie skomentował już w żaden sposób jej kolejnej wypowiedzi, koncentrując się na oględzinach miejsca zbrodni. Wspólnymi siłami po pewnej chwili udało im się dojść do rozwiązania, dzięki któremu udało im się opuścić labirynt i odzyskać tym samym wolność. Nie da się ukryć, że przyjął to z pewną ulgą. — Jasne. — Skinął głową z nieznacznym uśmiechem na ustach. Sam po namyśle także zdecydował się spośród oferowanych nagród wziąć pierścień Sidhe. Zgodził się z nią kolejnym przytaknięciem, gdy ponownie się odezwała. — Dobra, co powiesz na kakao na drobną poprawę humoru? Widziałem, że oferowali je na jednym ze straganów na jarmarku — zaproponował po krótkiej chwili, a jego wargi wygięły się w ciepłym uśmiechu, gdy wyciągnął w jej stronę dłoń. Wprawdzie była jeszcze kwestia rany na jego nodze, ale i tak będą musieli tamtędy przejść, więc mały przystanek na pokrzepienie na pewno nie zaszkodzi.
Powinna się nauczyć, że w ciemnościach kryły się nie tylko figle płatane przez wyobraźnię, która podpowiadała dodatkową ostrożność wśród nieznanego najróżniejszymi i najbardziej zwichrowanymi wizjami. Ostatecznie lęk przed mrokiem nie brał się znikąd. Ale i spowijająca otoczenie czerń bywała sprzymierzeńcem, kiedy odpowiednio się w nią wsłuchać. Szkoda tylko, że nie tym razem. Zanim poszła za radą i zamknęła oczy, minęło kilka przeraźliwie długich i boleśnie zdradzieckich sekund. A właściwie minęły one jeszcze przed usłyszeniem polecenia, choć sens słów Swansea dotarł do niej z opóźnieniem. Obolałe łydki jeszcze przez dłuższy czas miały przypominać o nierozważnej decyzji skazania się na ciemność. - Czyli Lumos czasem bywa też dobrym rozwiązaniem. - rzuciła miękko, kiedy już emocje opadły, uśmiechając się przy tym łagodnie i zaciskając palce na przedramieniu Krukona. Potem zaczęli dłuższy spacer, choć już nie w mroku, a w mrozie i szalejącym wietrze. Być może niekończący się i uciążliwy fizycznie, ale z pewnością nie niepożądany. Nie w tym towarzystwie. - Na końcu proszę o świstoklik do dormitorium. - odniosła się do wcześniejszej zaczepki o odprowadzenie, choć ta wspólna wycieczka miała dotąd przede wszystkim pozytywne wydźwięki. I wolałaby, aby tak zostało do końca. Może nawet wymogła trochę na sobie sprzyjające przygodom nastawienie, by na nowo wszystko odbierać z przymrużeniem oka. I to miało zaprocentować już w momencie ujrzenia martwego jednorożca, gdzie zdołała zachować zimną krew i podejść do zagadki na spokojnie. I nawet udało im się ją z czasem rozwiązać. - Mam przeczucie, że porozumienie ze zwierzętami w swoim czasie przyjdzie do mnie samo. - oceniła półszeptem jedną z nagród, automatycznie przy tym z niej rezygnując. Co zatem miała wybrać dla siebie? Widzenie w ciemności. W tej przeklętej ciemności. Na wszelki wypadek, gdyby lepiej było jednak niekiedy jej nie rozganiać. Padło na płaszcz.