Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Uśmiecham się trochę krzywo w stronę dziewczyny, kiedy ta rzuca trafną w punkt uwagę o moich kolegach z drużyny - ma rację, nawet jeśli ta prawda boli, a zaraz ma okazać się, że Puchoni natrzaskają tyle punktów, że nie uratuje nas nawet złapanie znicza. Odchodzę z Maxem na bok, żeby tam kontynuować naszą świetną, w ogóle nie niezręczną, zaaranżowaną przez Felinusa chuj wie po co rozmowę i chociaż z każdym zdaniem mam wrażenie, że obaj męczymy się trochę mniej, to wciąż daleko mi do czerpania jakiejkolwiek przyjemności czy satysfakcji z tej konwersacji. - Tak, tak - rzucam potulnie do Brooks kiedy ta gani nas za niefrasobliwe demoralizowanie młodzieży i oddaję Solbergowi niedopałek; tak grzecznie i bezwiednie wykonuję wszystkie polecenia od osób które nie mają nade mną żadnej władzy, że pewnie gdyby teraz ktoś kazał mi rozebrać się do gaci i wskoczyć na boisko to też bym to zrobił. Oddycham z ulgą, kiedy temat z Maxem schodzi z naszych dramatów na dramat rozgrywający się na boisku - szala punktów jest tak mocno przeważona na stronę przeciwnika, że naprawdę nie ma już żadnej nadziei. Teraz złapanie znicza to już tylko kwestia honoru, żeby przegrać z mniejszą różnicą, nawet jeśli to nie ma zbyt wielkiego znaczenia, bo porażka to porażka. Wzdycham, gdy kibice Puchonów podnoszą wrzawę, bo też już wiedzą, że właśnie wygrali, po czym podnoszę się z miejsca i macham lekceważąco ręką. - No i chuj. - oceniam zrezygnowany, postanawiając że ostatnie czego teraz potrzebuję, to odczuwać tę porażkę właśnie w tym towarzystwie - Idę. Sorry jeszcze raz, że ee że musiałeś ze mną gadać - dodaję niemrawo, bo nie wiem jak to lepiej ubrać w słowa, po czym wyciągam dłoń na pożegnanie do Maxa, macham do stojących dalej Felinusa i Julki i wracam na swoje siedzenie, by tam dokończyć oglądanie, jak Puchoni orają nami murawę. Mija raptem parę minut i oficjalnie przegrywamy sto trzydzieści do dwudziestu. Sto. Kurwa. Trzydzieści. Do. Dwudziestu. Gwizdek Limiera kończy mecz, a ja zaczynam przeciskać się przez wiwatujący tłum, bo jedyne, na co mam teraz ochotę, to dołączyć do żałoby na murawie po naszej części boiska.
zt +
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Brooks miała rację. To, co zrobili gryfoni naprawdę było miłym gestem, choć zdecydowanie nie pomogło im podczas meczu. No cóż, w niektórych krajach, cyfra cztery uważana była za pechową i chyba Szkocja tę tradycję zaczynała przejmować. A tak przy okazji możesz zamknąć mordę i dać nam spokój? - Przemknęło mu przez myśl, ale nie powiedział ani słowa. W milczeniu zaciągnął się raz jeszcze, by następnie zutylizować ich pety. Ciężko było mu patrzeć na takiego potulnego Boyda, choć i tak trzymał się lepiej niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, co już zwiastowało jakiś sukces. -Są tak pochłonięte meczem, że nawet nie zwróciły na nas uwagi. - Odpowiedział w końcu Brooks, wzruszając ramionami. Domyślał się, że nie do końca o to jej mogło chodzić, ale zdecydowanie go to niezbyt teraz obchodziło. Tak samo, jak obecność obok prefekta naczelnego, który jednym słowem mógł sprawić, że Max w ciągu godziny byłby w drodze do domu. -Czyli jednak puszki. - Uśmiechnął się lekko, gdy ogłoszono wynik tej farsy. -To nie był problem. Tylko wiesz...W każdym razie trzymaj się i do następnego. - Bardzo elokwentnie pożegnał się z Callahanem, samemu nie wiedząc czy ma mniejszą ochotę wpakować się w wylewający się do zamku tłum, czy zostać tutaj. - I co, notatki porobione? Wiesz już jak rozjebać ich w finale? - Wskazał na bazgroły Julii, w których tylko ona wiedziała, o co mogło chodzić. Był przekonany, że ostateczne starcie rozegra się właśnie między puszkami i krukami.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Max miał szczęście, że Brooks nie była legilimentką. W innym wypadku dzieciaczki byłyby świadkami nie tylko popalania fajek, ale i łamania kości.
Są tak pochłonięte meczem, że nawet nie zwróciły na nas uwagi
Słysząc te słowa, jedynie przewróciła oczami. Rozmawianie z Solbergiem miało tyle samo sensu, co z Harrym. Choć akurat kot Krukonki wydawał się inteligentniejszy od Ślizgona. Normalnie by się wkurzyła i martwiła, że mogą go wyrzucić, ale od feralnej wizyty w Skrzydle Szpitalnym, zaczęła do tego podchodzić z większą obojętnością. Mogła mu doradzać, załatwiać diety, prosić Gwizdka, by miał na niego oko, ale jeżeli chłopak sam nie chciał się zmienić, to ona nic na to nie mogła poradzić. Zrozumienie tego zajęło jej sporo czasu. Jeżeli tak mu zależało, na wyleceniu za szkoły, to droga wolna, Panie Solberg.
- Zdobyć więcej punktów od nich. Tak jak ostatnio – skomentowała swój plan na pokonanie Puszków. Bazgroły w notesiku dotyczyły raczej drużyny Gryfonów, z którymi jeszcze nie grali.– Do finału jednak daleka droga. Najpierw musimy pokonać was, a potem Gryffindor.
Czy wierzyła w końcowy sukces? Jak najbardziej, mieli najlepszą kadrę i do tego byli zgrani. Pycha zgubiła jednak niejedną drużynę, dlatego z tyłu głowy zawsze miała myśl, że nie można brać wszystkiego za pewnik. Mecz po meczu.
Zeszyt wylądował w plecaku, podobnie jak pusty termos i omnikulary. Krukonka poprawiła jeszcze czapkę i ruszyła w kierunku wyjścia. Wolała zrobić to teraz, kiedy uczniowie świętowali na trybunach. Za kilkanaście minut opuszczenie trybun będzie znacznie cięższe.
- Do następnego – uśmiechnęła się lekko w kierunku chłopaków i machnęła im na pożegnanie. No, to teraz pozostało jej czekać, aż ogłoszą termin spotkania z Wężykami. Latanie było znacznie ciekawsze niż odmrażanie tyłka na trybunach.
/zt
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Otworzył oczy ze zdumienia. - A to łajdak - wycedził, chociaż w jego głosie nie było krztyny złości czy gniewu. Niemniej jednak, musiał się oburzyć. - To ja tak dzielnie w Mungu o ciebie walczyłem, a ten wyskakuje z motorem i prawie-cię-zabija - no może i przesadzał z tą dzielną walką, wszak był tam tylko od sprzątania i umawiania wizyt, ale zawsze służył rozmową, uśmiechem i przemyceniem różnych smakołyków z Miodowego Królestwa lub gorących plotek ze szkoły. Nieskromnie uważał, że odwalił kawał solidnej roboty, porównywalną do tej odbębnionej przez uzdrowicieli. - I o zgrozo, mnie też namówił na zrobienie prawka - złapał się za głowę, zastanawiając się czy i on wkrótce nie znajdzie się w sytuacji potrącenia jakiejś niewiasty. Był tak zafrasowany tymi wizjami, że nie zwrócił uwagi na rumieńce na policzkach Zoe. - No ale skoro tu jesteś i mu kibicujesz to znaczy, że odpowiednio długo cię przepraszał i tę zniewagę szybko naprawił - odetchnął z ulgą. Gdyby było inaczej, byłby zmuszony pałkę i wyjebać mu gonga (co pewnie Tadzina odczułby jako smyrnięcie). A jako naczelny suchoklates (już dawno temu porzucił poranne przebieżki, a kupiony na tę okazję ortalion leżał zakurzony na dnie kufra) nie miałby żadnych szans w starciu z tym puchońskim olbrzymem. No ale dla zasady, wiadomo, w obronie honoru takiej damy jak Zofia nie wahałby się ani sekundy. Zachichotał na dedykację, którą mu zaproponowała. Co jak co, ale na poezji to znała się znakomicie i nie miał wątpliwości, że osiągnęłaby międzynarodowy i spektakularny sukces. - Do dupy z taką adnotacją. No, czyli lepszej nie mogłaś wymyślić!! - wtrącił swoje trzy knuty, bawiąc się przednio w wymyślaniu nawiązań do pośladków (jak widać, niewiele różnił się od rówieśników Zosi, których śmieszyły podobnie trywialne rzeczy). - SŁUSZNA UWAGA - rzucił uprzejmie i idąc za jej radą, uparcie wpatrywał się w pętle, czasem tylko zezując na Tadka czy z nim wszystko w porządku. Musiał trzymać rękę na pulsie. Z wdzięcznością przechwycił krakersa i wpakował go sobie do gęby, co nie było najlepszym pomysłem, gdyż od razu zebrał kuksańca w bok. Nie zdążył oburzyć się za co to (no może ta ofiara, którą przed chwilą trafił to jej znajomy, tego nie wiedział), bo sprawa bardzo szybko się wyjaśniła. FALA. Czy nie mógł sobie wymarzyć lepszej partnerki do dzisiejszego kibicowania?? Jakże przyjemnie było tak bez żadnych trosk drzeć ryj, wywijać łapami, chrupać przekąski (lub nimi rzucać w jakichś randomów) i śmiać się głośno, nie przejmując się niczym. Z gracją godną baleriny dołączył do fali Brandon, a w efekcie oboje stworzyli coś na kształt majestatycznego tsunami, rozkurwiającego trybuny. - No jak Puchoni z takim wsparciem tego nie wygrają to w następnym meczu mogą nie wychodzić na boisko, bo już nic im nie pomoże - stwierdził, tytułując ich kibolami sezonu. - A jak będą grali Krukoni to nawet jakieś przyśpiewki ogarniemy! - zaproponował wesoło, bo nie spodziewał się, żeby Eliasz wystawił go do pierwszego składu. Żwawo skandował z tłumem na cześć Ignacego, podczas gdy sytuacja na boisku się zagęszczała. Z zatrwożeniem dostrzegł, iż Tadek oberwał tłuczkiem w mostek. - NIECHROWENAMAGOWSWOJEJOPIECE - zadrżał, na jednym wydechu wymawiając słowa w modlitewnym stylu, łapiąc się jednocześnie za klatkę piersiową. W myślach powtarzał wszystkie vulnerowe zaklęcia, jakie znał, gotów oddać Tadkowi własną nerkę (dramatyzował, bo chociaż nie brakowało mu nigdy spokoju i chłodnej kalkulacji, wytrenowanej podczas roku pracy w szpitalu, tak teraz chodziło tu o bierne obserwowanie jak jego przyjaciel obrywa z całej siły tłuczkiem). - Widziałaś który to skurwibąk taki mądry?? - spytał Zoe czy przypadkiem nie zapamiętała twarzy winowajcy tego haniebnego czynu. - PRZYSIĘGAM, JAK GO NIE ZABIJĄ TŁUCZKI TO JA TO ZROBIĘ - huknął nieźle podenerwowany. - Mówię o Tadku, nie o tym Gryfonie, jego życie wystarczająco pokarało, że jest w Gryffindorze - dodał szybko, pozwalając sobie na ten żarcik, wbrew pozorom nie mając nic do wychowanków domu lwa.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Kiedyś być może obserwowałby przebieg meczu z zapartym tchem. Teraz? Zerkał na murawę bez szczególnego zaangażowania. Bez tej ekscytacji, jaka cechowała go w Stavefjord, bez ducha drużyny i konkurencyjności. Dlatego właśnie rozmowa z nauczycielką przychodziła mu w tym momencie tak prosto. Ponieważ nie skupiał się mocno na boisku. Patrzył z przyzwyczajenia. Skuteczniej rozpraszany przez okrzyki Fitzgeralda niż sam mecz. Właśnie spoglądając za jego donośnymi wiwatami, skrzyżował wzrok z pewną blond krukonką, która machnęła mu niepewnie. Skinął jej głową i uniósł dłoń w powitaniu, dopiero wtedy wracając uwagą do profesor Dear. Ściągnięty tak samo jej słowami, jak i propozycją. Ponownie poruszył podbródkiem, tym razem skinając na aprobatę dla tej propozycji. Bo co mieli do stracenia? Żeby nawet bardziej przygotować się do opuszczenia fasady, wstał z miejsca, całkowicie ignorując to, co działo się na boisku, kiedy odwrócił się tyłem do murawy, łokciami wspierając się na belce. W ten sposób mógł obserwować wyraźnie chłód wypisany w jej oczach i dystyngowanie w postawie. Dlatego “kurwa”, która padła z jej ust, była prowokatorem do uniesienia jednej z jego brwi. Bo jak dotąd Beatrice wypowiadała się tak samo nad wyrost, ale z adekwatną nauczycielowi precyzją. — Nie lubię twoich metod nauczania. Ciebie nie znam — przyznał szczerze, bardzo łatwo przechodząc na “Ty”, bo zwyczajnie rozmowa była w ten sposób prostsza. — Nie muszę lubić każdego nauczyciela, bo nie na tym polega jego rola, żeby być lubianym, ale ciebie nie potrafię nawet szanować. Twoje metody… mają w sobie za dużo indywidualnego charakteru, a za mało edukowania. Nie pomaga fakt, że gro uczniów bardziej niż o respektowaniu Ciebie myśli o tym, żeby Cię przelecieć. Nie jesteś dobrym materiałem na Opiekunkę Domu. To czego jak powiedziałaś “nie przystoi robić”, a jednak to robisz, źle świadczy o Tobie, a fakt, że ktoś dał Ci tę funkcję, jeszcze gorzej o tej szkole. On sam, gdyby nie został mu tylko rok nauki i gdyby nie pozostawiono mu większego wyboru, już dawno by się tu nie uczył. Ta szkoła, czasem miał wrażenie, że to dzika farsa, w której uczniowie biegają po Zakazanym Lesie, tłuką się z wilkołakami, czy chuj wie co jeszcze, bez nadzoru nauczyciela. I uchodzi im to na sucho. Bez żadnych konsekwencji. Tak samo, jak nauczycielom upokarzanie uczniów. O czym przekonał się nie tylko na lekcjach Beatrice Dear, ale także Pattona i Fairwyna. — Ale to już chyba tradycja w Hogu, że w Slytherinie obstawia się na Opiekunów nauczycieli z sadystycznymi zapędami do upokarzania swoich uczniów? Nie jesteś za młoda, żeby być tak rozgoryczona? Fairwyna mógl zrozumieć. Był sadystycznym chujkiem, który zapewne za długo żył w samotności, żeby zrozumieć czym jest zwykły szacunek do drugiej istoty ludzkiej. Ale ona? Ile mogła mieć lat? Może dwa, pięć lat więcej od niego?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Lowell wiedział, że Max będzie wściekły - i to zbyt mocno wiedział, a nawet jeżeli to... po prostu brnął w to dalej. Jak gdyby nigdy nic, po prostu stał z fajką, wsłuchując się tym samym w rozmowę, starając się od czasu do czasu coś wyłapać, ale koniec końców przeszedł dalej, nie chcąc tym samym naruszać aż nadto cudzej prywatności. Zamiast tego, z papierosem między palcami, z którego wydobywał się charakterystyczny dym, obserwował poczynania, zabierając pierwszą lepszą lornetkę, by móc zobaczyć, jak to wszystko idzie. Jak się okazało, dom, do którego przynależał, zdawał się nieść ze sobą bezsprzeczne zwycięstwo - bo nim się obejrzeli, a wygrana należała właśnie do nich. Zmiażdżyli wręcz Gryffindor, pozostawiając ich z marnymi punktami, kiedy to odnieśli prawidłowy triumf. Na nic zdały się ani koszulki z numerem cztery, ani silna wola, polegająca przede wszystkim na tym, by wygrać ten mecz dla byłego gracza. Gracza, który obecnie rozmawiał z Maximilianem - gracza, który najwidoczniej został wplątany w jego niewielką intrygę, której powoli zaczynał żałować. I na nic się zdało to, że ktoś zwrócił mu uwagę, iż palić nie powinien, a Max, jak gdyby nigdy nic, podjebał fajki. Nie zabronił - nie zamierzał zabronić, kiedy to wiedział, iż ma takie samo prawo, aczkolwiek podsycone możliwością wyrzucenia z tego kurwidołka. Dlatego zatem, obserwując poszczególne fale, gdy różne osoby z różnych domów kibicowały ulubionym drużynom - zdołał bezsprzecznie stwierdzić, iż to wszystko spierdolił. Zepsuł to zbyt słabe określenie; nie bez powodu rzucił wypalonego peta na ziemię i tym samym zgniótł go podeszwą buta, by udać się w swoją stronę. Eliksir wiggenowy ewidentnie spełniał swoją rolę, kiedy to czuł się trochę lepiej, lecz nadal nie mógł używać zaklęć - musiał się stąd wydostać. Nawet jeżeli był dumny z własnego domu, po prostu musiał. Jedynie rzucił krótkim, przepraszającym spojrzeniem w stronę Solberga, zanim to nie zaczął schodzić z całokształtu trybun, by tym samym udać się w swoją stronę, do samochodu. Najwidoczniej zżerało go to wszystko od środka. Stety niestety - nie mógł cofnąć czasu. Nie potrafił, zresztą, kiedy to odchylił się na krótki moment, czując niemiłosierny ból głowy przy każdej próbie postawienia nawet nikłej bariery umysłu. Był na siebie wściekły.
W jej przypadku nauczycielska precyzja była nader często porzucana na rzecz bardziej bezpośredniego kontaktu. Wielokrotnie w swoich rozmowach z uczniami zauważyła, że ci bardzo nie lubili, kiedy ktoś odnosił się względem nich z wyższością. Zdecydowanie bardziej komfortowo czuli się, kiedy Trice bez skrępowania pokazywała im, że też jest człowiekiem, który myli się i nie ma problemu z przyznaniem się do błędów. Dlatego odnosiła się względem nich tak, jak oni to czynili względem siebie. Pozwalała sobie na zapomnienie odnośnie wszelkich niezbędnych w normalnej konwersacji granic, które jeszcze bardziej pokazywały dystans, jaki ich dzielił. Nie potrzebowali tego. Na ogół sami rozumieli, w jakiej sytuacji jest ona, a w jakiej znajdują się oni, podczas rozmowy z nią. Więc nie inaczej zamierzała czynić teraz, w przypadku rozmowy z Gunnarem. Zresztą, gdyby nie przewrotny los, to prawdopodobnie mogli by się spotkać na szklaneczkę ognistej whisky, jednak bariera była zbyt wyraźna, pomimo niewielkiej różnicy wieku. Słuchała jego kolejnych słów z nieskrywanym zainteresowaniem. Niczym małe dziecko, delikatnie przekrzywiała głowę w bok, pozwalając aby pukiel czarnych włosów żył własnym życiem. Wciąż nie spuszczała wzroku z jego własnych oczu świadoma faktu, jak wielki dyskomfort mogło to w nim wywoływać. Niemniej, miała zachowywać się normalnie, nie jak nauczycielka. Więc to właśnie czyniła, była sobą, czyli cholernie upierdliwą, rządną informacji istotą. Parsknęła krótkim śmiechem, kiedy wspomniał o tym, że większość uczniów wolałaby ją przelecieć, niż się czegoś od niej nauczyć. Doprawdy rozbawiła ją ta uwaga, więc po tym wszystkim wciąż jeszcze gościł na jej wargach uśmiech. – No właśnie, nie znasz mnie, więc prawdopodobnie nie wiesz, czego dokonałam – nie uważała, aby był to adekwatny moment do tego, by przedstawiać chłopakowi swój życiorys i swoje dokonania w dziedzinie eliksirowarskiej. Pewne było jedno; ten, kto interesował się choć trochę tematem, doskonale wiedział, co znaczyło nazwisko Dear. Sama na to zapracowała. Nie bazowała na opinii swojej matki. Udowodniła ciężką pracą i swoją postawą, że nie bez powodu zyskała taki a nie inny szacunek w tym małym światku. Przekonanie do siebie grona uczniów było nieco trudniejszym zadaniem, ale kto by nie chciał spróbować? Ona lubiła podejmować wyzwania, więc prawdopodobnie dlatego właśnie znajdowała się w Hogwarcie. – Ale to ciekawe. Może powinnam zacząć ubierać habit, aby uczniowie skupili się na moich słowach, nie na moim wyglądzie? – jedna jej brew powędrowała ku górze, kiedy powiedziała to, co miała powiedzieć. – Myślę, że gdybym nie posiadała odpowiednich kwalifikacji, to dyrekcja nie zdecydowała by się na zatrudnienie mnie. Jak widać – rozłożyła szeroko ręce – moja kandydatura została rozpatrzona pozytywnie. A to, że dodatkowo zaproponowano mi stanowisko opiekuna domu, nie było moim wyborem. Chyba po prostu uznali, że się do tego nadaję. Nie zamierzała zagłębiać się w szczegóły, choć twarze niektórych uczniów stanęły jej przed oczami. Wszystkich tych, którzy uważali, że ona jest odpowiednim wyborem. Maxa, Cali, Eskila, Fillina i wielu, wielu innych uczniów Slytherinu i nie tylko. Bo przecież pomagała też innym studentom, którzy ochoczo do niej przychodzili z prośbą o pomoc. Żadnego nie przekonywała siłą do siebie, a mimo to, wciąż ich przybywało. Słysząc kolejne jego słowa, po prostu otwarcie się zaśmiała. Chwilę to trwało, nim uspokoiła się i otarła kącik oka, dbając o to, aby perfekcyjny makijaż wciąż takim pozostał. – Na Merlina, ty tak na poważnie? Czyli Twoim zdaniem powinnam pozwolić im wszystkim wejść sobie na głowę? – pokręciła z niedowierzaniem głową. – Wiem, ile mam lat. I oni też to wiedzą. Dlaczego więc ci wszyscy uczniowie mogą zachowywać się względem mnie jak chuje, a ja względem nich nie mogę? Bo to niepedagogiczne? Jakoś nie słyszałam żadnej skargi na moje zachowanie, ba, niektórzy z tych uczniów wracali do mnie po pomoc. Jesteś pierwszym, który gardzi mną tak otwarcie, ale spokojnie, to zawsze jakieś nowe, ciekawe doznanie – skwitowała to wszystko w dosyć luźnym tonie, z pełną premedytacją pomijając odpowiedź na zadane przez niego pytanie. Wychowywała się w złym miejscu i złej rodzinie, aby coś podobnego mogło teraz zrobić na niej wrażenie. Jej spokój pozostawał niezmąconym i była ciekawa, jakie jeszcze ciosy zamierza względem niej wystosować.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Obecnie to nawet chętnie przyjąłby łamanie kości od Brooks, choć dzieciaczki mogłyby wyjść z tego nieco straumatyzowane. Nikt nie spodziewał się, że przyjście oglądania głupiego meczu może się tak potoczyć. Nie winił Julii za to, jak zmieniło się jej podejście, bo miała całkowitą rację i mimo, że Maxowi zależało, by w końcu jakoś wyjść na prostą, to niezbyt dobrze mu to wychodziło. Wręcz odnosił wrażenie, że im bardziej chce poprawić swoją sytuację, tym gorzej mu to idzie. Przyczyn tego było wiele, ale nie było sensu się nad tym rozwodzić. Dopóki nie ogarnie tego, co zżera go od środka, nie widział opcji, by cokolwiek miało zmienić się na lepsze. - Akurat z nami problemu nie będzie. - Odpowiedział lekko na niezwykle prostą, ale i logiczną strategię dziewczyny. W końcu rozbrzmiał gwizdek i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Jedni szli świętować z puszkami, drudzy lizać rany z gryfonami, a cała reszta pewnie wracała do swojej codzienności. Max pożegnał Boyda, by chwilę później rzucić krótkie "Do następnego" w stronę Brooks. Siedział jeszcze przez chwilę, czekając aż tłum nieco się rozejdzie. Nie zauważył Felka. Nie chciał obecnie nawet patrzeć w jego stronę, a gdy w końcu postanowił ruszyć swoje zacne cztery litery, puchona już dawno na trybunach nie było. Skierował swoje kroki prosto do lochów w nadziei, że będzie mógł w spokoju odpocząć od tego wszystkiego, co dzisiaj miało miejsce.
//zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
- Doceniam twoje oburzenie, ale naprawdę, to nie była jego wina, okazało się że jest bardzo miłym dżentelmenem i nawet się nie zdenerwował, że nie patrzyłam, gdzie idę. Dałabym mu w siebie wjechać jeszcze raz. - oceniła beztrosko, nie mogąc pozwolić na to, by Aslan miał jakiś błędny obraz tej sytuacji; a gdy podzielił się z nią, że sam postanowił dołączyć do fanatyków motórów, aż się zachłysnęła z wrażenia. - Hej, to super!!! Ten twój nonszalancki look i tatuaże, uważam, że doskonale będą pasowały do bycia motocyklistą. Tylko, Aslan, błagam cię, nie szpanuj za bardzo i jeździj ostrożnie. Nie wyścigujcie się z Tadkiem, nie bierzcie narkotyków i nie wdawajcie się w rozmowy z harleyowcami, dobra? Wiesz, że ja bym nie zniosła, jakby ci się coś stało, bo gdyby nie ty, to ja nie wiem czy bym tu jeszcze stała. - wyrzuciła z siebie na jednym wdechu, tonem zatroskano-karcącym; aż sama się zdziwiła, jak odpowiedzialnych rad mu udziela (Victoria byłaby dumna!!!), ale, co tu kryć, nie przesadzała. Towarzystwo jej ulubionego recepcjonisty bezsprzecznie rozjaśniało jej te długie, nudne, przykre tygodnie spędzane w Mungu i dawały nadzieję na to, że wkrótce sama dołączy do normalnego życia, którego strzępki Aslan przemycał jej swoim towarzystwem. Naprawdę wierzyła, że odegrał dużą rolę w jej powrocie do zdrowia, bo gdyby nie on, kto wie, czy miałaby w sobie tyle woli walki i optymizmu. - Swoją drogą, mam nadzieję, że w końcu cię awansowali? Wspominałam pielęgniarce przy wypisie, że powinieneś być ordynatorem, ale nie jestem pewna, czy akurat ona była osobą decyzyjną... - zainteresowała się, zanim przeszli do bardzo poważnych i mądrych rozmów o kupie czy tam dupie - ot, cała Zosia, oburzona dziecinnym zachowaniem rówieśników, a sama prezentująca równie niski poziom gdy tylko nadarzała się okazja i odpowiednie towarzystwo. Mecz nabierał tempa, tak samo jak ich kibicowanie, bo dzięki wdzięcznym ruchom Coltona ich fala wyglądała tak imponująco, że gdyby tylko istniał jakiś konkurs na najpiękniej falujący tłum, to z pewnością należałaby się właśnie im. Jaka instytucja zajmuje się wymyślaniem konkursów? Warto byłoby zgłosić im ten pomysł, bo jest równie dobry co propozycja Aslana o przyśpiewce, którą zarzucił chwilę później. Zosia była podekscytowana tą wizją, że gdyby miała ogon, to pewnie by zaczęła nim merdać jak wesoły labrador. - T A K. Koniecznie! Tańce i przyśpiewki! Tylko bez wulgaryzmów, przez gardło mi nie przejdą. - zastrzegła, w międzyczasie klaszcząc głośno w ramach aprobaty dla wyczynów Puchonów na boisku. Nagle zamarła, bo ją olśniło. Znowu zaczęła szturchać kolegę, wytrącając mu z ręki kolejnego krakersa. Dobrze, ze miała całą paczkę. - O Merlinie, Aslan!!! Jak będą grali Krukoni to weźmiesz mnie na barana i przebierzemy się za wielkiego Kruka, albo, O, ZA PANA ALEXA - zawołała z entuzjazmem tak wielkim jak sam opiekun ich domu. Radość nie trwała jednak długo, bo nagle stali się świadkami drastycznych wydarzeń - Tadeusz został ranny. Złapała się za głowę z głośnym "OCH" i dołączyła do lamentu Aslana. - FAUL!!! FAUL!!! - zawołała dramatycznie, iście przerażona. Dlatego właśnie nie przepadała za tym sportem - wszystko było fajnie i miło, dopóki ktoś nie oberwał ciężką, metalową kulą w jakieś newralgiczne miejsce. - To ten!!! NIE, tamten! Albo tamten! Czekaj, to ten pierwszy... - krzyczała, usiłując wskazać towarzyszowi winowajcę. Na chwilę zapomniała, że jest pacyfistką i życzyła im wszystkim może nie śmierci, ale na przykład hemoroidów. -Wszyscy wyglądają tak samo. NA POHYBEL GRYFONOM - huknęła, po czym aż zasłoniła usta dłonią. - Merlinie, Aslan. Ja się robię agresywna przez ten sport. - zauważyła zatrwożona, ale prawdę mówiąc, bardziej była przejęta losem Thaddeusa. Chciała dopytać doktora Coltona, czy według niego ich idolowi nic nie będzie, ale głos zamarł jej w gardle, bo akcja meczu gnała wciąż do przodu; Tadek przez chwilę wyglądał, jakby miał spaść z miotły albo przynajmniej zejść z boiska, nie minęło jednak parę minut, które oboje obserwowali w wielkim napięciu, i ich idol nie tylko dołączył do gry, ale w dodatku sam zdobył kolejnego gola. -AAAAAAAAAAA!!! ZOBACZ, JEST NIEPOKONANY - wydarła się, i sama już nie wiedziała, czy ma klaskać, czy podskakiwać, czy machać rękami, więc robiła to wszystko na raz. CO ZA EMOCJE.
Jessica Smith
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : Biały znak Zorzy łączący wewnętrzne kąciki oczu | Złote okulary (tłumaczki) | Krwawa 'obrączka' na lewej dłoni | Rude włosy | Brisingamen, Ijda Sufiaan i druidzki amulet na szyi | Delikatny zapach frezji
Trochę pokrzepiona tym, że zarówno Aslan jak i Gunnar odpowiedzieli na jej pozdrowienia, z nieco lżejszym sercem wróciła uwagą do sytuacji na boisku, kompletnie już nie zwracając uwagi na coraz większy tłok na trybunach - który w normalnych okolicznościach byłby raczej powodem dyskomfortu. Tymczasem wystarczyło widmo nadchodzącej rozgrywki - i Shaw zaraz obok. Nawet mimo tego, że kibicowali jak widać innym drużynom. — Nie mam w sumie ulubionej... Liczyłam na Pustułki z Kenmare i w jesiennym splicie zajęły słuszne, drugie miejsce. Chociaż... — zadumała się na chwilę, wystukując niezidentyfikowany rytm o barierkę trybun. — Zawsze lubiłam Zjednoczonych z Puddlemere. Najstarsza drużyna w lidze, z Kornwalii... Podobno jest tam bardzo ciepło, jak na angielskie warunki. O, wiesz, że Dumbledore był fanem Zjednoczonych? Zapewne była gotowa dodać jeszcze więcej ciekawostek odnośnie kornwalijskiej drużyny, gdyby w istocie, tak jak mówił Darren - drużyny Hufflepuffu i Gryffindoru nie wychodziły już na murawę. Jessica oparła się łokciami o barierkę, niemal się o nią przewieszając - tylko po to, żeby dostrzec wszystkie szczegóły poszczególnych składów. A Lwy nie prezentowały się jednak najlepiej... — Tak, czwórka to... to numer Boyda — potwierdziła domysły towarzysza - czując jak rumieniec zażenowania wkrada jej się na pomalowane policzki. Jeszcze niedawno pisała z Gryfonem na wizzengerze odnośnie ghula - nie mając pojęcia, co takiego się chłopakowi przytrafiło. A kiedy już się dowiedziała - myślała, że spali się w ogniu ignorancji. I nie była w stanie mu odpisać. — Piękny gest, solidarny — dodała jeszcze zdawkowo choć szczerze - sięgając po omnikulary skitrane w kieszeni płaszcza. Mecz się rozpoczął, Puchoni zaczęli szarżą na bramkę, która zakończyła się skuteczną obroną Gryfonów. — Hmm, kojarzysz tę Gryfonkę? Chyba wcześniej nie grała... — spytała Smith, wskazując na obrońcę Czerwonych, jednocześnie zezując na resztę boiska.
- Nie miałem pojęcia - pokręcił głową Darren z szerokim uśmiechem. Wiedział aż za dobrze, że Jess wszędzie starała się wkręcić jakąś ciekawostkę, ale tej o dyrektorze Hogwartu oraz kornwalijskiej drużynie się nie spodziewał. Można powiedzieć, że zaatakowała go znienacka - jak każdy tłuczek przez ostatnie 3 miesiące. Kiedy Gryfoni oraz Puchoni poderwali się do lotu, Shaw zamachał czerwonym teraz szalikiem, robiąc nim nad głową parę pętli. Od początku jednak to żółci mieli zdecydowaną przewagę, którą po chwili przekuli w kilkudziesięciopunktowe prowadzenie. Na pytanie Smith Krukon wytężył wzrok, wpatrując się między słupki Gryffindoru. Rzeczywiście, latała tam jakaś niewidziana wcześniej przez niego osoba. - Nie... nie kojarzę - powiedział. Nie musiał nawet odwracać wzroku, gdyż akurat kafel kolejny raz przeleciał przez pętlę czerwonych - Szykuje się... khm... - przerwał na chwilę, spoglądając na tablicę wyników - ...jednostronny wynik - ocenił, po czym wciągnął głęboko powietrze. - GRYFFINDOOOR! - ryknął po krótkiej chwili przerwy, machając szalikiem jeszcze gwałtowniej.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
@Boyd Callahan sorki za opóźnienie i gównopost, ale żyćko nie pozwoliło na szybszą akcję.
Oddałby w tym momencie połowę swoich oszczędności, byleby móc zjarać jakieś zielsko. Nie pogardziłby i tym klasycznym, niemagicznym. Wszystko wpłynęłoby kojąco na jego zszargane nerwy. Punktacja Domów nie wyglądała tak, jak to sobie wymarzył, szczególnie teraz, gdy zajmował to szczególne stanowisko i gdy był to jego ostatni rok w tych murach (Merlinie, dopomóż, bo przecież jeszcze egzaminy!). I gdyby miał przy sobie cokolwiek, to pewnie podzieliłby się z Boydem. Należało się ziomeczkowi. - Domyślam się. - rzucił trochę bezmyślnie, bo przecież chuja mógł wiedzieć, jak nigdy nie grał w drużynie. Mógł tylko wyobrażać sobie to, co w tym momencie dzieje się w głowie Callagana. Sam wolał być na miejscu kibica teraz i na wieki wieków, ale... nie zmieniało to tego, że strasznie przeżywał tę rozgrywkę. Skulił się od zimna i podmuchów wiatru, zupełnie zapominając, że przecież mógłby rzucić na siebie jakieś sprytne zaklęcie rozgrzewające. Obserwował jedynie latających Gryfonów i te szalone tłuczki, które nie były litościwe, oj nie. A gdzie znicz? Powinni go jak najszybciej złapać, zanim różnica punktów będzie za duża. - Dają z siebie wszystko, jak zawsze. Przydałaby się wygrana, ale już sam duch walki jest godny podziwu. I te koszulki... - uśmiechnął się pod nosem, czując pewną dumę. Paplał trochę od rzeczy, ale liczył na to, że podniesie Boyda na duchu choć trochę. I... może samego siebie też? A koszulki? Cóż, tutaj był po prostu oczarowany. Sam by tego lepiej nie wymyślił. Dopiero po chwili zorientował się, że podszedł do nich Felek i że chciał coś od Boyda. Nie miał zamiaru się sprzeciwiać, bo sam był zbyt przejęty (i zmarznięty), by nawiązać jakąś lepszą konwersację. Skinął więc głową, jakby dając znak Gryfonowi, żeby się nim nie przejmował. I wrócił do oglądania meczu, który... choć był długi i zacięty, to nie zakończył się najlepiej. Ale przecież to nie koniec świata. Będą mieli jeszcze milion okazji, by pokazać, że Gryfoni mogą być z siebie dumni. A on im w tym pomoże. Pierwszym krokiem będzie próba integracji. Tak, powinien zorganizować jakąś imprezę.
[zt]
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Prawdopodobnie w wielu kwestiach potrafiliby się ze sobą zgodzić, gdyby nie patrzyli na problem z dwóch, totalnie różnych, perspektyw. Gunnar miał wrażenie, że pomimo poruszania jednego tematu, rozmawiali na dwa osobne. Skupiając uwagę na jej tęczówkach, ściągnął brwi. Początkowo próbował nawet nadążyć za jej sposobem myślenia. Zrozumieć. Ale teraz tylko stał, kręcąc głową na boki, aż w końcu całkowicie przerzucił spojrzenie za jej plecy i uśmiechnął się kpiąco do własnych myśli. Jakby całkowicie poddał tą rozmowę. Nie swoje stanowisko bynajmniej, a po prostu cały temat. Porzucił go, bo jaki był cel w próbie przekazania czegoś, co druga strona przekręca ogonem? Robił to zarówno on, jak i ona. — Nie twierdzę, że nie masz kompetencji zawodowych. Tego nawet nie potrafiłby stwierdzić, co wygodnie postanowił pominąć. Jako osoba o bardzo wysokim mniemaniu, nie zamierzając poruszać wątku, w którym musiałby przyznać całkowity brak wiedzy na temat dziedziny eliksirów… W tej kwestii z pewnością pokonałaby go na łopatki. Korzystając pewnie nawet nie z 10% swojej wiedzy. — Twierdzę, że TAK, może powinnaś zacząć zachowywać się, jako osoba o wyższym autorytecie. Jesteś jak ten rodzic, który kumpluje się ze swoim dzieckiem, a kiedy dziecko pyta: “Jak to, przecież myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi” odpowiada: NIE, JESTEM TWOIM TATĄ. Kurwa. naprawdę nie kumasz? Przedstawił to na przykładzie, po którym chyba sam by nie zrozumiał, dlatego spróbował ugryźć temat od zupełnie innej strony. Przerzucił wzrok z powrotem na nią, taksując ją uważniej spojrzeniem. Warto wspomnieć - stosunkowo bezczelnym, bo wzrok powędrował mu przez całą jej sylwetkę, zanim parsknął do własnych myśli. — Zaproponowałaś mi, czy nie możemy udać jakbyś nie była moją nauczycielką. A skoro dalej w tym trwali, pozwolił sobie zbliżyć się do Beatrice, patrząc na nia z góry, tak, jak spojrzałby na każdą seksowną koleżankę. — Co osobiście uważam za w chuj pociągające, jeśli mam Cię oceniać, jako młodą kobietę — co zresztą dawał jej do zrozumienia swoim intensywnym spojrzeniem, ale zaraz prychnął trochę rozjuszony kolejną stroną tego tematu — ale zgadnij co? Teraz, już nigdy nie uszanuję Twojego autorytetu jako nauczycielki, bo pozwoliłaś mi go NIE SZANOWAĆ. Skoro przez pięć minut jesteśmy sobie kumplami. Kiedy wrócę do bycia prefektem, a ty nauczycielką, dobrze wiesz… że nie będziesz już nauczycielką. Zawiesił ton. Mógł udawać. Czuł się zobligowany, żeby udawać. Zobowiązywała go funkcja, poczucie obowiązkowości, bo - wbrew temu, co większość osób o nim uważała, Ślizgon takowe posiadał. Dumę może, ego. Jak zwał, tak zwał. Efekt był ten sam, Gunnar Ragnarsson, chociaż nie chciałby znieważać jej autorytetu przed innymi, osobiście… żadnego autorytetu profesorskiego już w niej nie widział, POMIMO wielu jej kwalifikacji. Co innego, jeśli chcieliby porozmawiać o szacunku do niej, jako do silnej kobiety. Tu z pewnością doceniłby jej odwagę, stanowczość i bezpośredniość. — Chyba, że właśnie o to Ci chodzi, Dear. Chcesz mnie poderwać? Bo to wychodzi Ci lepiej, niż budowanie swojej pozycji jako profesor Hogwartu. Wzruszył ramionami, swobodnie opadajac do tyłu, jednoczesnym ruchem chowając dłonie do kieszeni spodni i opierając się o barierkę za swoimi plecami. Dotychczas ignorował wiwatowania, okrzyki i opuszczających trybuny ludzi. Dopiero teraz poświęcił im trochę uwagi. — Jedziesz na ferie, jako opiekun z ramienia szkoły, czy prywatnie? Umyślnie nie spytał, czy jedzie w ogóle. Ten kontekst nie pasował mu do puenty pytania, do której zmierzał.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Kompletnie nie wiedziała, jak powinna zachować się w jego towarzystwie. Zachowanie, które sobą reprezentował, było dla niej skrajnie irracjonalnym, a przecież wiele już dziwności w swoim życiu widziała. Wiedziała, że nie dojdą do porozumienia, choćby naprawdę cholernie mocno się starali. Starły się dwa tak silne charaktery, reprezentujące tak skrajnie odmienne poglądy, że nie było możliwości, aby zakończyło się to powodzenie. Beatrice usilnie próbowała zrozumieć, skąd brała się jego ogólna niechęć do jej osoby. Rozumiała, że mógł nie pojmować i nie popierać stosowanych przez nią metod. Ale żeby od razu zachowywać się w taki sposób? Nikły uśmiech pojawił się na jej twarzy, kiedy dalej słuchała jego słów. Wyjaśnień, które były dla niej kompletną bzdurą. Pokręciła nawet głową z niedowierzaniem, wciąż lustrując jego postać spojrzeniem czarnych tęczówek. – Nawet nie chcę wiedzieć, jak cholernie smutne musiało być twoje życie, skoro autorytet łączysz wyłącznie z wywyższaniem się i zniechęcaniem do siebie jakichkolwiek osób – ta zabawa, którą zapoczątkowali zaczynała jej się coraz bardziej podobać. Próbowała zrozumieć znacznie więcej, niż jej mówił. To było bardzo interesujące doświadczenie. Dostrzec między słowami to, czego ktoś nie chciał pokazać. Delikatnie przekrzywiła głowę w bok, nie odrywając od niego swoich czarnych ślepi. – Kto cię tak skrzywdził? Tatuś? – zapytała jeszcze, nieco pochylając się w jego stronę. Nie wiedziała, czy dobrze wnioskowała, ale nie miała już żadnych oporów. Skoro porzucili bariery przyzwoitości i maski ogłady, po co miała się hamować? Miała nie być nauczycielką, tylko sobą? Proszę bardzo, oto Beatrice Dear w swojej najpaskudniejszej postaci, której nie używała od lat. Widząc jego spojrzenie błądzące po jej ciele, jej uśmiech rozciągnął się w jeszcze szerszy. Wciąż trzymała jego sylwetkę w uwięzi własnego spojrzenia, które nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Jej intencje nie były czyste, więc i zagrania nie powinny. Nigdy nie sądziła, że będzie mogła do kogoś tak szybko zapałać tak negatywnymi uczuciami. Chęć zrozumienia jego pokrętnego sposobu myślenia odeszła w pizdu, jakby w ogóle nigdy nie istniała. Nie krępowało ją to, jak patrzył na nią z góry. Jakby od niechcenia założyła jedną nogę na drugą. – Wiesz, w zasadzie to bardzo intrygujące. Jak bardzo próbujesz mi udowodnić, że w twojej opinii jestem warta niewiele więcej niż ten kafel, na którym właśnie się wyżywają na boisku – spokój w jej głosie kompletnie nie pasował do tego, jak gorące uczucia panowały w jej wnętrzu. Niemniej, Gunnar nie mógł wiedzieć, że miał do czynienia z mistrzynią w kontrolowaniu swoich emocji, trzymaniu ich na uwięzi. Nawet jedną zmarszczką czy głębszym oddechem nie zdradziła, jak bardzo ją teraz wkurwiał. Powoli podniosła się z zajmowanego przez nią miejsca, co idealnie zsynchronizowało się z okrzykami radości innych widzów. – To, że nie szanujesz mnie jako nauczyciela, mam głęboko w dupie. Ale nie zamierzam tolerować tego, że nie szanujesz mnie, jako kobiety – wysyczała w jego stronę, wciąż delikatnie się uśmiechając. Nie wiedziała, w jaki sposób odczyta jej słowa. Jako groźbę? Ostrzeżenie? Jakie to miało znaczenie, przekaz był dla niej jasny. Słysząc kolejne jego słowa, po prostu nie wytrzymała. Nawet ona musiała na nie zareagować. I zrobiła to, w najbardziej odpowiedni jej zdaniem sposób. Po prostu parsknęła śmiechem tak szczerym i czystym, że aż kompletnie nie pasującym do rozmowy, którą właśnie prowadzili. – O słodka Morgano, ty tak na poważnie? Niestety, muszę cię rozczarować, ale przygodne zabawy z pseudo męskimi chłopcami, mam już dawno za sobą – oj naprawdę ją tym rozbawił. I nie zamierzała tego faktu ukrywać. Sposób, w jaki prezentował samego siebie, był daleki od imponującego. W jej opinii zakrawał o totalny absurd. Chęć pokazania czegoś, czego nie posiadał? Naprawdę zaczynało ją intrygować, co takiego się z nim stało, że teraz był, kim był. – A jakie to ma znaczenie? – zapytała, unosząc jedną brew do góry. Nie miała zamiaru tłumaczyć się przed nim z decyzji w sprawie wyjazdu. Bo i po co? Kompletnie nie widziała w tym sensu.
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Parsknął śmiechem na uwagę, iż pozwoliłaby Tadkowi jeszcze raz w siebie wjechać, kręcąc głową na te nieświadomie zbereźne słowa. Zoe była tak niewinnym kwiatuszkiem, który nie ogarniał jakichkolwiek podtekstów, że aż przez chwilę chciał jej dojebać monologiem pt. „jak zadbać o swoją reputację”, w porę jednak rezygnując z tego pomysłu. Ze swoim prostackim podejściem był najmniej odpowiednią osobą do takich rozmów. – Może tak na wszelki wypadek noś na głowie zawsze kask, to podobno teraz najnowszy krzyk mody – ostrzegł ją uprzejmie, w przyjacielski sposób czochrając jej czuprynę – miejsce, w którym to powinna nosić jakiekolwiek okrycie ochronne, zważając na jej przygody. Wysłuchał uważnie wszystkich rad dotyczących jazdy motorem, czując przyjemne ciepło w okolicy serca. Jakie to miłe, że tak się o niego troszczyła. No złota dziewka. Doszedł do wniosku, że takich uroczych dziewcząt jak Zoe to teraz ze świecą szukać! – Nawet egzaminator uznał, że będę wspaniałym motocyklistą, bo zdałem za pierwszym razem – pochwalił się, uważając to za niebywały sukces, zważając na to, iż niewiele ich miał w swoim życiu. – Muszę teraz dokupić jakąś elegancką skórę, żeby się jakoś prezentować. Oczywiście sztuczną – dodał szybko, pamiętając te beztroskie rozmowy z Zosią w Mungu, w trakcie których dziewczyna wyraźnie zaznaczała, że to czyste barbarzyństwo zakładać na siebie coś pochodzenia zwierzęcego. Pytanie Zoe o awans i jej rekomendacja, żeby zrobili z niego ordynatora sprawiła, że jego twarz rozświetlił uśmiech tak szeroki i szczery, że aż sam był w szoku, iż potrafi się tak szczerzyć. – Ech, niestety, dalej nakurwiam na recepcji jak ten ostatni paź – westchnął, po chwili jednak przypominając sobie, że tuż po wypisie dziewczyny został po raz pierwszy doceniony. – EJ, ale nie ma tego złego. Dostałem podwyżkę!!! Życie sobie inaczej ułożyłem, serio, mając te dodatkowe galeony w kieszeni. Nawet Frelę na porządną randkę zabrałem z tej okazji! – poinformował Krukonkę uradowany, może niekoniecznie chcąc się z kimkolwiek dzielić tą nowiną (bo randka klasycznie była słaba, ale Nielsen się do tego nie przyznała). – Także przyczyniłaś się do mojego skoku w hierarchii szpitala, a co najlepsze, ta pinda, to znaczy pielęgniarka, z którą miałaś do czynienia, została ostatecznie zwolniona – opowiadał w najlepsze, uśmiechając się szeroko. – Powiem ci, że zasłużyła, bo jak mam być szczery to nie miała podejścia do pacjentów, takich jak ona to od razu los zweryfikował – stwierdził, zaraz potem zakrywając z trwogą usta. – Ale jakby co to nic takiego nie mówiłem, wiesz, w Mungu to gorzej jak w dżungli, trzeba uważać na to, co się kłapie ozorem – wziął głęboki wdech, bo klasycznie w tak zacnym towarzystwie odpalił tryb plotkary. Zaraz potem wrzeszczał wniebogłosy w ramach komentarza na faul, mający miejsce na boisku. – Co za chuje, SĘDZIA KALOSZ!! – wydarł się w kierunku murawy, przegryzając tę niesprawiedliwość słoną przekąską. Po imponującej fali, którą odkurwili na trybunach, zaśmiewając się beztrosko, uważnie obserwował akcję na boisku. – Postaram się powstrzymać od kurew i pierdolenia, słowo honoru – przyłożył dłoń do piersi, biorąc sobie do serca uwagi Brandon. Długo jednak nie wytrwał w swoim postanowieniu, zaraz krzycząc „kurwa, co za lamusy!!!”, patrząc z oburzeniem na Zoe, mając nadzieję, że ta odwzajemni jego oburzenie. Puchoni zostali potraktowani niczym najgorsze ścierwo przez gryfońską drużynę, a ta zniewaga krwi wymagała. – No pewka, przygotujemy recital na miarę naszych możliwości, ja to nawet mam pomysł jak przekształcić piosenkę Celestyny na wesołą przyśpiewkę, także ktokolwiek z Krukonami nie będzie konkurował, z góry skazany jest na porażkę – zachichotał, z wrażenia aż łapiąc delikatną dłoń Zosi i wystrzeliwując ją w górę (dłoń, nie Zoe!). – Myślisz, że Kruczki potrzebują interwencji? – zapytał przejęty, obserwując grę na boisku. – BO WIESZ, ZAWSZE ICH MOGĘ UNIESZKODLIWIĆ JAKIMŚ BANDAŻEM – oznajmił, święcie przekonany, że to super pomysł. – Albo im Błyskawicę skalpelem potnę, aż się wióry będą sypać!! – nie zdążył podekscytować się tym zacnym pomysłem, bo Puszki, jak te bojowe borsuki, czmychali naprzód i zdobywali kolejne bramki, powodując na twarzy Aslana i Zoe wielki uśmiech. – KU CHWALE HELGI!!!! – wydarł pysk, w sumie zapominając, że nie jest Puchonem, a siedzi na tych trybunach ze względu na Tadka.
Oczywiście prędzej by umarł niż odpuścił mecz swojego najlepszego przyjaciela, wielkiej platonicznej nohomo miłości oraz brata z innej matki i innego ojca, bo mecz ten po prostu był dla niego równie ważny, co rozgrywka jego własnej, gryfońskiej drużyny, dlatego tego dnia zjawił się na trybunach ze sporym zapasem czasu, gdy te były jeszcze prawie puste, a ludzie dopiero powoli się schodzili, głównie dużymi grupami kibicujących znajomych. Był uzbrojony w ślizgoński szalik - i gotów nastukać każdemu, kto zjawi się w pobliżu w krukońskich barwach - oraz dość minimalistyczny, zielono-srebrny transparent głoszący po prostu FILLIN!!! bo naprawdę nie miał weny na jakieś bardziej chwytliwe, bojowe hasło. W końcu nie kibicował całej drużynie Slytherinu, którą uważał za bandę kiepskich miotlarzy i nadętych bałwanów (głównie za sprawą durnego ryżego oraz nadgorliwego prefekta Lucka), a tylko Fillinowi i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Wreszcie, po krótkim przeciskaniu się między siedzeniami, udało mu się dotrzeć tam, gdzie sobie wcześniej wypatrzył odpowiednio luksusowe miejsce zapewniający najlepszy widok na boisko i nie pozostało mu nic innego jak nerwowe skubanie brzegu szalika i oczekiwanie, aż gra się rozpocznie. I trzymanie kciuków oczywiście. Dobrze, że już miał oba.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Przyszedł ciut wcześniej, ale nie na tyle, by być pierwszym - widmo poprzednich dni nie pozwalało mi poniekąd poprawnie pod tym względem funkcjonować. Co jak co, ale łatwiejsze było wskoczenie do wanny bez ściągania niczego, ale ostatecznie Lowell postanowi, że się jakoś postara, skoro do ludzi jednak idzie. Spodnie to tam pal licho - przed prawowitą kąpielą wstrzymywała go tak naprawdę koszulka, z którą to się siłował przez dobre parę chwil, zanim to nie rozluźnił własnych mięśni, zaznając spokojnego, ludzkiego spokoju. Kiedy to wyszedł, zarzucił na siebie długą, czarną koszulkę, ażeby nic nie było widać, natomiast na tyłek naciągnął ciemne spodnie, prostym zaklęciem zawiązując sznurówki. Przez ostatnie doby naprawdę czuł, że coś musi ze sobą zrobić, ale nie wiedział do końca, co dokładnie powinien. Dlatego, skupiwszy własną siłę woli wokół tego, iż oznajmił, że będzie kibicował, teleportował się z mdłościami przed ogromne tereny zamczyska, by chwilę odetchnąć i odpalić papierosa. Do ekipy dołączyłby najchętniej puszka pigmejskiego, ale nie miał realnej możliwości wzięcia go, w związku z czym pożegnał ten pomysł zaciągnięciem się kolejnej dawki nikotyny, kierując własne kroki w stronę boiska. Rękę prawą, by nie wzbudzać podejrzeń, miał wsadzoną do głębokiej kieszeni własnej kurtki, w związku z czym wyglądała - z pozoru oczywiście - na całkowicie funkcjonującą. Nie chcąc zwracać na siebie szczególnej uwagi, mając w gębie i tak wystarczający dowód własnego buntu, powoli wchodził na trybuny, czując, iż wysiłek mięśniowy nie jest dla niego wskazany. Felinus zauważył parę znajomych sylwetek, ale do nich nie podszedł. Nie zamierzał rozpoczynać rozmowy, dopóki ktoś nie postanowi podejść i rzeczywiście się odezwać. Czekał zatem, siedząc na samotnym miejscu, w ciszy i spokoju, kończąc powoli własnego szluga.
Percival d'Este
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 203cm
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Percivala ciekawiła obecna liga quidditchowa w Hogwarcie, jak zresztą co roku. Sam nie był graczem, nie wiedział nawet jakby się sprawdził na boisku, bo ostatnio na miotle siedział w pierwszej klasie, kiedy to jeszcze chodził na zajęcia miotlarskie. Później jakoś to minęło i nie zwrócił swojej uwagi na ten sport, który oglądało się z iskierkami w oczach. Od samego ranka cały Hogwart żył dzisiejszym wydarzeniem, na każdym kroku spotykając kogoś albo skandującego nazwiska graczy, albo ubranego w barwy któregoś z dwóch domów, które rok temu występowały w finale pucharu Quidditcha, z którego to Ravenclaw wyszedł zwycięską stroną. Ciekawiło go jak potoczy się dzisiaj, jak bardzo składy się zmieniły oraz umiejętności. Kapitani pozostali ci sami, więc mógł założyć, że wielu zmian składowych nie było. Gdy mecz się już zbliżał, Percy ruszył z całą resztą uczniów i studentów na trybuny, ubrany w całkiem stylowy garnitur, który był pewną sugestią, której nie musiał mówić głośno. Na trybunach zaś rozejrzał się za znajomymi twarzami i znalazł w tłumie ciemne włosy @Felinus Faolán Lowell. Percy przecisnął się przez grono najróżniejszych kibiców i usiadł zaraz obok Puchona. - Siema! Komu kibicujesz? - Przywitał się, przekrzykując innych wokoło, żeby Felek mógł go w ogóle usłyszeć i od razu zadał mu pytanie odnośnie meczu, zastanawiając się kogo Felek jako domownik puszkolandu zamierzał wspierać, chociażby mentalnie.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie bez powodu sam by nie chciał się sprawdzić - przynajmniej w obecnym stanie, oczywiście - na boisku do Quidditcha. Ten przedmiot kompletnie go nie intrygował, co zresztą było widać po smukłej budowie ciała. Gdzieniegdzie mięśnie się znajdowały, ale te i tak czy siak były okraszone urazami w większym lub mniejszym stopniu, a najsilniejsza ręka, bo prawa, uległa uszkodzeniu. Gdyby ktoś teraz postanowił mu spuścić srogi wpierdol, zapewne nawet nie zdołałby się obronić. Nawet jeżeli postanowił, że jednak trochę podszkoli nie tylko samego siebie, lecz także innych uczniów. Bo może nie mógł rzucać żadnych ważniejszych zaklęć, ale nie zamierzał pozwolić na to, by przez głupotę i napad na Śmiertelnym Nokturnie jego wiedza, zdobywana w szczególności przez ostatnie parę miesięcy, przeszła w niepamięć. Zgodnie z tyknięciami zegara, zgodnie z tym, jakimi prawami rządzi się czas - czas, który tak naprawdę może zostać zabity, aczkolwiek którego nie można w żaden sposób ożywić. Dlatego Felinus nie potrafił usiedzieć w miejscu, by się załamywać nad tym, co miało miejsce. Z zewnątrz okrywał się twardą skorupą, jakoby udowadniającą, że nic mu nie jest, choć tak naprawdę szkody na psychice, mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, pozostały. Kiedy to skończył dopalać szluga - i żaden nauczyciel nie zauważył, że student śmie w ogóle wnosić taką nieciekawą używkę na trybuny - powoli spoglądał na to, jak na boisku zaczęły pojawiać się pierwsze sylwetki. Jego skupienie zostało przerwane jednak przez Percivala, którego to poznał całkiem niedawno, no ba, nawet go nie znał w ogóle, a jednak więź porozumienia w jakiś sposób została nawiązana. - Siemaneczko. - przywitał się prostym skinięciem głowy, choć głos musiał podnieść, gdy liczni uczniowie z najróżniejszych domów - nie tylko tych, które obecnie miały stoczyć ze sobą pojedynek - podnosili głos, widząc kolejnych faworytów wchodzących na boisku. Spojrzawszy w stronę d'Este'a, trudno było nie odnieść wrażenia, iż ten... ubrał się wręcz nad wyraz. Albo takie samemu odnosił wrażenie, wszak samemu posiadał na sobie to, co pasowało mu najlepiej. - Na elegancko? - zapytał się, podnosząc spojrzenie czekoladowych tęczówek na jego twarz, podbródkiem wskazując na to, co go zaintrygowało. Czerń okraszająca sylwetkę zdawała się być jego nieodłącznym elementem. - Slytherinowi. Wbrew pozorom większość moich znajomych siedzi właśnie w tym domu. - znajomych, nieznajomych, bliskich, do których pałał czymś znacznie większym, niż tylko i wyłącznie przerastającym, subtelnym uczuciem przywiązania. - A ty? Masz jakichś faworytów? - sprawnie odbijając piłeczkę, położył pozostałość po szlugu na własnym kolanie, by tym samym chwycić za różdżkę i użyć, przy pomocy lewej ręki, zaklęcia Ordinem Sigarellum. Niedopałek zamienił się w estetyczny, zielony guziczek.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Usiadł obok chłopaka i niemal natychmiastowo poczuł woń spalonego papierosa, która miała mało fanów, lecz Percy jako osoba już w pełni przyzwyczajona do tego typu zapachu nawet się nie wzdrygnął, ba, pomyślał, że sam by sobie chętnie zapalił. Mecz powoli się rozpoczynał, zaś oni siedzieli sobie na ławeczce w swojej „bańce”, wokół wiwatujących hord ludzi, które dzieliła niewielka granica od wielkiej napierdalanki, która to drużyna była lepsza. Faktycznie z Felkiem nie znali się jakoś znakomicie dobrze, lecz d’Este miał u niego personalny dług wdzięczności wzbudzając w nim jakieś szczęście z nadchodzących dni i motywację do działania. Nie uszło gryfońskiej uwadze to, jak ludzie na niego patrzyli i też Felinus nie był wyjątkiem. - Z przekazem – odpowiedział z drobnym uśmieszkiem na twarzy. Wężowa skóra była oczywistym pstryczkiem w kierunku Ślizgonów i nie trzeba było mieć daru jasnowidzenia, żeby też wyciągnąć wnioski z tego za kim był chłopak. - To ja Ravenclaw, choć najchętniej to bym chciał, żeby to Gryfoni wygrali z nimi wszystkimi, no ale – pozostawił zdanie niedokończone, bowiem oboje raczej śledzili klepsydry punktów i wiedzieli gdzie piastował się Gryffindor. - Choć i tak nie znam osobiście nikogo zarówno z jednego, jak i drugiego składu, choć jak śledziłem czasem tablice wyników, to wydaje mi się, że krukońska drużyna jest silniejsza i gdyby jeszcze staruszek wysyłał mi jakieś hojniejsze kieszonkowe to może bym obstawił na nich jakiś hajsik, no ale – wzruszył ramionami, kończąc z podobnym akcentem i to zdanie, patrząc z zaciekawieniem w oczach jak obie drużyny ruszyły na siebie z zaciekliwością. Początki zawsze były dla d’Este najbardziej zdradliwe, bo mogło się wydawać, że dominowała jedna drużyna, zaś wystarczył jeden drobny błąd i nagle przeciwna drużyna wychodziła na prowadzenie punktowo. Podobnie było i w tej chwili, gdzie najpierw Kruki trochę pocisnęli, aż Ślizgoni nie odbili się od przegranej pozycji dobrym strzałem pałkarza i zgarnęli punkt. -Ups. – Skrzywił się, wciąż licząc, że Krukoni nie dadzą za wygraną i zgarną punkty.
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Kryśka niespecjalnie interesowała się quidditchem, bo też według niej nie było w nim nic zbyt ciekawego. No i to latanie... Jak oni mogą tak się wyginać na tych miotłach? Na takiej wysokości i to lecąc tak szybko? Ona nie mogła sobie tego nawet wyobrazić, bo spadała z miotły, gdy tylko unosiła się 1,5 metra nad ziemią. Czasami to nawet myślała, że to przez lęk wysokości była taka niska. Gdyby była wyższa, to pewnie bałaby się chodzić... Na ogół w ogóle nie przychodziła na mecze, nawet jako kibic. Trybuny znajdowały się nieprzyjemnie wysoko, co zdecydowanie nie przypadało Gryfonce do gustu. Tym razem jednak z nietęgą miną wdrapała się na konstrukcję i zajęła jedno z miejsc; obiecała Julkowi że przyjdzie mu pokibicować, a obietnic lubiła dotrzymywać. Nawet, jeśli potem miała mieć przez to koszmary. Patrzyła na toczącą się rozgrywkę bez większych emocji. Starała się nie patrzeć w dół, więc nie śledziła dokładnie zawodników, a przez to przez połowę czasu nie wiedziała, który z tych latających punkcików to Julek. Trzymała jednak kciuki za Krukona. Niech mu się dobrze gra, czy co tam sobie życzą gracze...
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Gdyby mógł, to wypaliłby jeszcze jednego, by napawać się jego smakiem, a raczej nikotynowym zastrzykiem. Co jak co, ale wyjście w taki tłum ludzi jednak wiązało się z pewnym poziomem stresu, którego za cholerę nie potrafił opanować - a przynajmniej nie pod kopułą własnej czaszki. Bo o ile z zewnątrz sylwetka pozostawała cicha i spokojna, pozbawiona jakichkolwiek nerwowych tików, to czasami odnosił wrażenie, że ktoś na niego patrzy i krzywi się momentalnie. Być może był przewrażliwiony, może po prostu wziął na siebie za duże poczucie winy w związku z ostatnimi wydarzeniami. Może stawał się powoli własnym katem, ale ostatni czas naprawdę mu pokazał, co tak naprawdę widział. Czy był wart tego, żeby udowadniać, iż jest inaczej? Chciał przetrwać, choć nie potrafił, zakładając poniekąd opaskę na własne oczy, by samego siebie ukarać. Zawsze mogło to się skończyć gorzej - mógł w ogóle nie przeżyć. Jak tamta kobieta, co przyczyniało się do swobodnego spoglądania w dal. Wszystko wyglądało normalnie, tylko on stał w miejscu, nawet jeżeli udawał, że jest inaczej. - No to nieźle. - posłał mu charakterystyczny uśmieszek, jakoby podstępny, spoglądając tym samym na boisko, gdzie zawodnicy wyruszyli do boju, wstawiając się w powietrze na własnych pozycjach. Głównie interesował go pałkarz, ale nadal, patrzył od czasu do czasu na Lucasa, który to pełnił rolę obrońcy. Zresztą, gdyby nie współpraca, zapewne by im się nie udało niczego więcej osiągnąć. Cieszył się zatem, że Max i Fillin, mimo własnych urazów, potrafili pozostawić problemy poza boiskiem, udowadniając, iż sport łączy, aniżeli stawia kolejne granice. Wsłuchując się w kolejne słowa, podniósł brwi. - Dla mnie punkty domów to w sumie stary, niepotrzebny mechanizm. - wziął cięższy wdech, spoglądając na niego. Może nie powinien tak mówić, skoro cisnął własny dom do zwycięstwa, mając na karku całkiem pokaźną ilość punktów, niemniej jednak tak zawsze do tego podchodził. Chciał też, aby jego reputacja w tej szkole nie była jako tako rozszarpana na boki, w związku z czym podejmował się naprawdę wielu aktywności. Choć nie wiedział, czy będzie w stanie wziąć udział w czymkolwiek, co przyszykowały dla niego kółka. - Trudno zaprzeczyć. W krukońskiej drużynie masz zawodników z narodowych drużyn, pracujących zawodowo. W ślizgońskiej jest ich znacznie mniej. - odpowiedział na jego słowa, zastanawiając się nad drugą kwestią, czyli zakładami. - Co, staruszek się na ciebie uwziął? Zapomniał wysłać hajsu? Nie zdziwiłoby mnie to. - mruknąwszy, wyciągnął z torby jeden eliksir wiggenowy i pochłonął go duszkiem, nie krzywiąc się w żaden szczególny sposób na smak. Musiał je zażywać, by powrócić do pełnej sprawności, choć te powoli się w jego ekwipunku kończyły. Stety niestety. - Nawet jeżeli Kruki są silniejsze, obstawiałbym jednak na Węże. Kwestia przywiązania. - odwrócił wzrok w stronę boiska, zauważając, jak Max ładnie wystrzelił pocisk w powietrze, na co uśmiechnął się cieplej. Liczył na to, że wygrają i że zdołają coś zdobyć; nawet proste zwycięstwo jest w stanie podwyższyć morale drużyny. - Oho, zobaczymy, jak to się rozwinie... - założywszy nogę na nogę w miarę swobodnie, czekał na rozwój akcji. Co jak co, ale skoro na samym starcie Slytherin zapunktował... nie mogło być tak źle, prawda? No właśnie, teoretycznie, bo po chwili Fillin zaczął spadać z miotły... - O kurwa. - mruknąwszy, trochę się podniósł, bo nawet jeżeli za nim nie przepadał, to jednak nie wyglądało na to, iż wszystko będzie we względnym porządku, a do tego Kruki zapunktowały... Szkoda gadać.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Percival reagował odwrotnie od Felinusa – w otoczeniu ludzi czuł się lepiej, aniżeli z samym sobą, kiedy to jedynym bodźcem, na którym mógł się skupiać był on sam, co zawsze kończyło się negatywnym dywagowaniem o własnej wartości i jakości swojego życia. Wszakże, gdy znajdował się w miejscach takich jak przykładowo trybuny, było tysiące rzeczy, na które mógł zwrócić uwagę. Percival nie wyczuł napięcia ze strony siedzącego obok niego chłopaka, będąc zbyt pochłonięty tym, co działo się na boisku, a akurat zawodnicy właśnie wychodzili na murawę. Plus, nie byli ze sobą tak blisko (jeśli w ogóle można definiować ich relacje jako jakąkolwiek bliskość), żeby był w stanie „czuć” takie rzeczy. Był świadomy, że jego strój wyglądał całkiem ekstrawagancko w porównaniu do wielkich puchatych węży czy kruków (choć w jego opinii każda taka „maskotka” prezentowała się przerażająco), swoją kreacją wyglądało jakby pomylił miejsca spotkania i zamiast do jakiegoś kasyna czy Merlin wie gdzie jeszcze, trafił na trybuny, samemu nie wiedząc co tu robił. Przytaknął mu głową w zrozumieniu. Nie był pierwszą osobą, którą spotykał z takim nastawieniem, w zamku było ich całkiem sporo, tym bardziej wśród ludzi w jego wieku. Czasem miał wrażenie, że zainteresowanie się pulą punktów na wykresie by wyglądało jak parabola skierowana w dół – na początku wielkie zainteresowanie, kiedy poznawało się jeszcze cały system, na jakim działał Hogwart, potem gdzieś w okolicach szóstej – siódmej klasy zainteresowanie malało, ludzie dorastali i czując się „poważniej” zaczęli ignorować klepsydry, a niektórzy nawet krytykować tych, którzy się tym bardziej fascynowali i później następował okres renesansu zainteresowania, moment kiedy studenci powoli uświadamiali sobie, że żegnali się z murami tego zamku i chcieli jeszcze tchnąć nieco życia w funkcjonowanie Hogwartu. Tak przynajmniej analizował to właśnie Percival, kiedyś próbując odsunąć od siebie myśli o własnej nieporadności. - Wiesz co, ja w tym widzę fajną otoczkę rywalizacji, którą lubię i jakoś tak dzięki temu nie jest tak nudno. Zgodził się z nim w kwestii zawodników i skrzywił się na jego kolejne pytanie. - Chuj go tam wiedział szczerze, nie mam pojęcia. Trzeba będzie otwierać własny biznes jak tak dalej pójdzie. – Wzruszył ramionami, oczywiście żartując. Gdzie mu było do otwierania czegokolwiek, kiedy nie dość, że jeszcze był w szóstej klasie, tak nie miał ani środków, ani doświadczenia w temacie i zapewne wyjebałby się na ryj zanim jeszcze porządnie by się rozpędził. Znów syknął z niezadowoleniem, gdy za pierwszą bramką nagle poleciała kolejna, choć nie trwało to długo – mógłby się odwrócić na chwilę, a przegapiłby moment, gdy błękitna szukająca wyfrunęła w kierunku błyszczącej się piłeczki, którą następnie złapała z łatwością. Choć gdy w pierwszej chwili Percy myślał, że przekleństwo Puchona było spowodowane tak szybkim zwycięstwem niebieskich, szybko uświadomił sobie, że chodziło o co innego. Na murawę spadł szukający Ślizgonów, bazując na reakcji tłumu, nie wyglądało to za pięknie. - Miejmy nadzieje, że to nic poważnego. Dobra Felek, ja spierdalam póki ludzie jeszcze nie rzucili się do wyjścia. Do zobaczenia kiedyśtam. – Poklepał go na odchodne i wstał z ławki, udając się przyspieszonym krokiem do wyjścia. Mimo wysokiego wzrostu był chuderlawej postury, nie chciałby zostać zgnieciony przez tłum, który podzieliłby się na tych, spragnionych kolejnych emocji i na tych, którzy żyli zwycięstwem, albo upadkiem Fillina.
| zt skoro meczyk już się skończył
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Poniekąd zwrócenie uwagi na inne rzeczy pozwalało tak naprawdę osiągnąć zamierzony spokój, odciągając od rzeczywistego problemu. A to, co sobie samemu zgotował Puchon, nie należało do najprzyjemniejszych. Czuł się poniekąd odtrącony, nawet jeżeli miał kogoś bliskiego obok siebie, ale dziwna fala uczuć nie pozwalała mu spać spokojnie. Wiele pytań bez odpowiedzi, wszak nie miał odwagi się bezpośrednio z nimi skonfrontować, czując przerastającą go wewnątrz duszy słabość. Pod kopułą czaszki kłębiło się naprawdę wiele myśli na ten temat, w związku z czym nawet w nocy przyglądał się obrazowi funkcjonującemu Hogsmeade. Spokojne miasteczko, w obliczu okrywającego go płaszczu mroku, zyskiwało na własnym uroku, czego nie był w stanie zaprzeczyć. To go uspokajało. Powracał do tego, co pierwotne, w związku z czym pozostawał jeszcze w stanie względnej funkcjonalności. Chociaż przeczuwał, że zbyt dużo czasu nie minie, gdy wskazówki zegara wskażą na kolejny problem - głównie z jego winy. I nie mógł tego powstrzymać - w związku z czym powoli oddawał się w stagnację, by po krótszej chwili odnaleźć w sobie siły, dzięki którym był w stanie zrobić parę kroków do przodu. Parę, bo poczucie własnej wartości, mimo wyluzowanej postawy, rozwaliło się na kawałki, pozostając jedynie cierpkim wspomnieniem. A próba poskładania go w jedną, działającą całość, wiązała się przede wszystkim z rozcięciami na placach. I duszy poniekąd, choć ta wiła się niespokojnie w naczyniu, wymagając poniekąd uwolnienia. Trudno było nie odnieść wrażenia, że tak naprawdę szkoła funkcjonuje źle z wielu względów. Brak zainteresowania ze strony kadry nauczycielskiej, narastające problemy, nadal, mimo wydarzeń, które to miały miejsce, otwarty na nowe, świeże mięso Zakazany Las... Punkty tego nie reperowały. Samemu mógł ich sporo utracić, a i tak Puchoni byliby na pierwszym miejscu, w związku z czym nie poczuwał się jako tako do ich zbierania. Prędzej... traktował je jako miły dodatek. Zależało mu mocno na wiedzy, w związku z czym zdobywał coraz to większe doświadczenie w zakresie tego, co go najbardziej interesowało. Eliksiry tylko w przypadku tych leczniczych. Zioła też. ONMS - coś tam więcej wiedział, ale nie wiązał z tym przyszłości. Może dlatego, bo już wystarczyło mu pracy na gospodarstwie? Święta Trójca w jego przypadku opierała się na Zaklęciach i OPCM, Uzdrawianiu oraz Czarnej Magii. Choć ostatnio jakoś niespecjalnie pałał do tej trzeciej dziedziny wysokim optymizmem. Miał dość wrażeń w ciągu ostatnich paru dni, dlatego starał się żyć w miarę stabilnie. - Też prawda. W tej kwestii jest trudno zaprzeczyć. - otoczka rywalizacji bywała intrygująca, ale nadal, w wyniku upływu kolejnych wiosen, Lowell zauważał pewne nieprawidłowości w jej działaniu. Przede wszystkim krzywdzące było umieszczanie uczniów zgodnie według cech charakteru. Prawda jest taka, że tylko i wyłącznie współpraca z osobami o kompletnie odmiennych emocjach może przynieść należyte korzyści. Otaczanie się jednymi i tymi samymi jednostkami na dłuższą metę nie ma żadnego sensu. - Kto wie, czy w ogóle żyje. - rzucił luźno, wszak nie zdziwiłby się, gdyby kochany dyrektor Hampson, zamiast pierdzieć w stołek, jak to miał w zwyczaju, był wyżerany przez robale, bo nikt nie zaglądnął do jego gabinetu w ciągu kilku poprzednich tygodni. Niemniej jednak pomysł z własnym biznesem był co najmniej dobry; nie bez powodu aprobowałby go, gdyby nie to, iż d'Este trochę czasu brakuje do osiągnięcia pełnoletności. Jednak wymaga to doświadczenia, w związku z czym wywalenie się na ryj było bardziej prawdopodobne. Nim się jednak obejrzeli, a Krukoni wygrali mecz, udowadniając, że pozycja szukającego jest bardziej warta niż jakakolwiek inna. No cóż, jak to miało zawsze miejsce, Felinus przekrzywił się ostrożnie, kiedy to truchło (on jeszcze w ogóle żył?) szukającego z drużyny Węży zwyczajnie sobie wylądowało na murawie. Nie ma to jak bezpieczny sport. Chyba dlatego wolał chodzić po Nokturnie i mieć do czynienia z poważniejszymi obrażeniami, jak chociażby to miało miejsce teraz. - Oby. - kiwnął głową w jego stronę, wstając z miejsca, kiedy to trudno było nie zauważyć reakcji rozemocjonowanego tłumu. Niespecjalnie go to cieszyło, w związku z czym, zwróciwszy spojrzenie czekoladowych tęczówek w stronę d'Este'a, skinął ponownie, aczkolwiek w kompletnie innym geście. - Jasne, trzymaj się tam. - wziął głębszy wdech, schodząc powoli na boisko, kiedy to Ocelot był wynoszony przez Maxa. Miał tam coś innego do zrobienia; kwestia dostania się na miejsce nie pozostawała zbyt łatwa.
[ zt ]
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnar właśnie pokazał jej dokładne przeciwieństwo jej zarzutów. Szanował siłę jej charakteru, co zresztą bezpośrednio jej powiedział i podziwiał jej urodę. Choć podziwiał ją bezgłośnie, słownie raczej odnosząc się do jej charakteru, niźli piękna. Dlatego zmarszczył brwi, trochę zdziwiony jej reakcją. W jaki sposób nie szanował jej jako kobiety? To miało pozostać zagadką już na zawsze. Bo później było już tylko gorzej. Poprawił swoje oparcie o barierkę na trybunach, wpatrując się w Beatrice w ciszy, ze spokojem, kiedy kobieta postanowiła obrażać jego rodzinę. — Zabawne… Beatrice. Że nazywasz mnie chłopcem, niedojrzale cisnąc obelgi po moim ojcu. Powiedz mi, czujesz się z tym lepiej? Czujesz władzę? Wyższość? Co to zmieniło? Był po prostu ciekaw. I w jednym momencie, choć jeszcze przed chwilą dobrze się z nią bawił w tych słownych zaczepkach i doceniał jej intelekt, ona skruszyła tę, jak widać kruchą, granicę dobrej zabawy, znów przechodząc po prostu do rozczarowania. Bo okazało się w kilka sekund, że jednak nie była intrygującą, hipnotyczną, niezależną i silną kobietą, na jaką patrzył przez ostatnie kilka minut, a zwyczajną, rozwydrzoną, niepoważną dziewczynką. Ciekawe, że hierarchicznie to ona miała uczyć go życia. Jeszcze tylko kilka miesięcy, na szczęście. — Mam świetne stosunki z ojcem. Dzięki, że pytasz — odpowiedział ostatecznie, odpychając się rękoma od barierki i wyprostował się, wbijając dłonie w kieszenie spodni. Zaraz jednak wysunął je stamtąd i ściągnął sztywno łopatki, momentalnie zmieniając ton: — Teraz już nie ma żadnego. Pani profesor. Koniec gry. Były pewne poziomy, do których Gunnar się nie zniżał. Przynajmniej nie z osobami, które, bądź co bądź, dalej pozostawały jego nauczycielami.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Nie wiedziała, jakie demony zawładnęły nią w tamtym momencie. Poczuła się zagrożona, choć w żadne racjonalny sposób nie wiedziała, jak to wytłumaczyć. A kiedy tylko poczuła zagrożenie ze strony pozornie nic nieznaczącego Gunnara, zachowała się tak, jak każde zwierzę, by to uczyniło. Na atak należało odpowiedzieć atakiem, bez względu na to, czy było to dobrym rozwiązaniem, czy nie. Poczuła się znów jak nastoletnia Beatrice, która nie potrafiła wnieść do życia innych nic innego prócz krzyku, obelg i ogólnego braku jakiegokolwiek poszanowania. Na Merlina… dlaczego to uczyniła?! Zachodziła w głowę, patrząc wciąż na Ślizgona. Westchnęła ciężko, spuszczając swój wzrok i dając sobie jedną bądź dwie sekundy na zastanowienie. Dopiero potem, ponownie uniosła swoje czarne ślepia w jego kierunku. O ile wciąż chciał na nią patrzeć, bez problemu mógł dostrzec, że zaszła w niej jakaś zmiana. – Wybacz mi, proszę. Nie powinnam zachowywać się w taki sposób i mówić coś podobnego – powiedziała, zamiast zapewne oczekiwanego przez niego wyjaśnienia swojego postępowania. Nie wiedziała, czy go tym zaskoczyła, ale z pewnością uczyniła to względem samej siebie. – Chyba każdy czasami robi i mówi, zanim pomyśli nad konsekwencjami – dodała po chwili, znacznie cichszym głosem. Na tyle cichym, że nie zdziwiła by się, gdyby te słowa nie dotarły do Gunnara pośród ogólnej wrzawy, która otaczała ich z każdej strony. Prawdopodobnie tylko oni dwoje nie interesowali się na bieżąco tym, co działo się na szkolnym boisku. Ona jakoś kompletnie straciła zainteresowanie tym meczem. Nawet nie wiedziała, jaki był obecnie wynik. Zerknęła na boisko akurat w momencie, aby dostrzec, jak jeden z szukających efektownie zanurkował w dół. No i to by było tyle, z zainteresowania jej meczem. Zerknęła na Ślizgona, kiedy wspomniał o swoich stosunkach z ojcem. Po tym, jak się zachowała, nie była pewna, czy powinna mówić bądź robić cokolwiek więcej. Dlatego ugryzła się w język i nie powiedziała tego, co bardzo chciała powiedzieć. – Skoro nie ma znaczenia, to skąd to pytanie, panie Ragnarsson? – wyczuła, że to koniec Beatrice i Gunnara, ale nie czuła z tego powodu żalu. Skoro znów chciał zbudować tę granicę, proszę bardzo, nie zamierzała oponować. Tak jak i nie zamierzała zostawać na tych trybunach nawet chwili dłużej, niż to konieczne.