Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Siedział na trybunach, chociaż starał się obserwować mecz bez większych oznak irytacji wobec Gryfonów. Początkowe minuty nie były zbyt radosne i szczęśliwe dla domu Helgii Hufflepuff - czerwoni zdołali wbić już dziesięć punktów pod wpływem nieszczęścia ze strony żółtych. Uśmiech na twarzy młodzieńca jednak nie zmalał - wręcz przeciwnie, starał się w jakikolwiek sposób zmobilizować przyjaciół do walki o wygraną, tudzież nie mógł się wręcz powstrzymać od tak nagłej akcji, dzięki której zwrócił ja siebie uwagę ludzi dookoła, zaś Ci patrzyli na niego jak na amebę umysłową - co w sumie nie było w żaden sposób kłamstwem. Chapman rzeczywiście pod względem umysłu znajdującego się pod kopułą czaszki był takim stworzonkiem - szkoda tylko, że nie zdawał sobie sprawy z teoretycznej rzeczywistości jego istnienia. Wstał nagle, niespodziewanie, skierował obrączki piwnych oczu w stronę odbywającej się rozgrywki - co to to nie, Puchoni nie mogli tak szybko sięgnąć dna - odbiją sie od niego, to pewne! - DAWAJCIE! BRI, NASTĘPNYM RAZEM CI SIĘ UDA! - chociaż po chwili zauważył niefortunny tłuczek, który z dość niezłą siłą uderzył w Jacka, na co wyraźnie pokazał oznakę troski. Nie zamierzał w żaden sposób pozwolić na to, by rozczarowanie początkiem Hufflepuffu było widoczne na jego twarzy, tudzież Charlie bezustannie starał się wesprzeć znajomych - nawet jeżeli nic pewnie do nich nie dotarło poprzez krzyki innych towarzyszy. Miotły śmigały, wszystko działo się w mgnieniu oka, zaś struny głosowe chłopaka były poddawane stanowczej próbie. - LIAM, SZUKAJ ZNICZA, ALE JUŻ! - być może go skarcił, no ale taka była jego rola, czyż nie?
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Fire mnie zabije. Z taką myślą wchodzę na trybuny, jednak nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie odwalił. Ostatnio mam całkiem niezły humor, więc mały żart z mojej strony nikomu nie zaszkodzi. Prawda? Może i żadne ze mnie wsparcie dla mojej własnej drużyny, ale skoro gra tam Wykeham, to dlaczego mam jej kibicować? Powinienem wspierać Cyśkę, Biankę i pozostałych z drużyny, ale jedna Etta zaburza wizerunek. A z racji tego, że jestem jakoś od lipca w posiadaniu żółto-czarnego szalika (i powinno mi być wstyd, że go nadal trzymam), wchodzę przystrojony w niego po stronie kibiców Hufflepuffu. Nie ma ich zbyt wielu, ale parę w gębach mają, nie ma co. - DALEJ PUCHONI – drę ryja, machając szalikiem Liama, bo mam też na sobie żółty sweter, więc widać mnie będzie z odległości dziesiątek stóp. Mam tylko nadzieję, że nikt mnie nie weźmie za znicza, bo skończę marnie. Aż zaczynam żałować, że nie przywiązałem sobie do pleców takich srebrzystych skrzydełek, chociaż ni w cholerę nie mam pojęcia, z czego mógłbym je zrobić. No już trudno.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wydawało mu się, że etap wyrzucania się za bramki znajdował się już za nimi. Nawet jeśli na co dzień za sobą nie przepadali, to teraz Clarke potrafił przyznać, że lepiej było z Fire niż bez niej. Była osobą odpowiednią do wielkich jak tornado kłótni, wyczerpujących zapas złych emocji na najbliższy tydzień, jak i najlepszą partnerką w zbrodniach. Krótkie sojusze były czymś, co zdążyło już przylgnąć do ich znajomości. Chętnie zatem tego dnia wybrał się z nią na mecz - przekonał się już, że z Fire dało się miło spędzić czas. - Jesteście najlepsi dopóki nie gracie z Krukonami, rzecz jasna... Ale teraz tak, jesteśmy - odparł, puszczając jej oczko i podkreślając swoją aktualną przynależność do domu lwa. Na ten stanowczy gest poprawienia szalika kącik jego ust lekko drgnął - było w tym coś władczego, ale Clarke nie zgłaszał obiekcji. Prześlizgnął się wzrokiem do Bianci, kiedy Dearówna wspomniała o swojej przyjaciółce, która pewnie siedziała na miotle. - Jak Puchoni będą tak grać, to Bianca nawet nie będzie miała okazji tego udowodnić - zadrwił, kiedy Etka posłała tłuczka w stronę żółtego gracza, który przez chwilę miał okazję cieszyć się ciężarem kafla w ramionach. - Aj, ta to ma parę w ręce - zaśmiał się, mając trochę nadzieję, że zmusi to Jacka do chwilowego wycofania. Nie chciałby zobaczyć faulowania Bridget i w głębi duszy liczył też, że Liam za bardzo się nie pokiereszuje; szkoda było dzieciaka. Cała reszta była mu całkowicie obojętna. Rzucił krótkie spojrzenie na Holdena, który przypałętał się ze swoim żółtym szalikiem obok nich. Co to była za zdrada domu? - PUCHONI POWINNI NAUCZYĆ SIĘ KOLORÓW ZANIM ZOSTANĄ WPUSZCZENI NA MIOTŁY - krzyknął więc, widząc jak jeden chłopak dość pechowo rzucił kaflem, że nie było wiadomo, czy piłka miała trafić do jego kolegi czy przeciwnika.
Zły początek? Czyżby to on odebrał szczęście każdemu uczestnikowi meczu i zwyczajnie spowodował, że Puchoni zeszli na samo dno? Tego nie widział, choć kiedy to jego przyjaciele przegrali przez tak prosty fakt jak złapanie w jednym momencie złotego znicza, nie mógł się powstrzymać od zaciśnięcia dłoni w pięści, kiedy tym oto sposobem dom przegrał trwającą rozgrywkę. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, piwne oczy skierowały się na przegranych, chociaż oni dla niego byli zwycięzcami przez prosty fakt wzięcia udziału w rywalizacji. Czemu to musiało się trafić właśnie im? Nie wiedział i raczej nie chciał wiedzieć, kiedy to lament świętokrzyski wydobył się ze strony Puchonów, zaś okrzyki radości czerwonych objęły swoimi ramionami całe boisko. Prosty podział, brak remisu, można było się tego spodziewać - nie był jednak zły na kogokolwiek, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że gdyby sam wszedł na arenę, na pewno nie byłby w stanie utrzymać równowagi na miotle. - PUCHONI NIC SIĘ NIE STAŁO! - musiał krzyknąć, oddać swojej częściowej rozpaczy wolność do swobodnego wyrażania się, chociaż ewidentnie nie był zadowolony z tego, że wychowankowie domu Godryka Gryffindora zdołali odnieść zwycięstwo. No cóż, ludzie dzielą się na przegranych i wygranych, nic temu nie mógł zaradzić - powoli zatem udał się do wyjścia, na całe nieszczęście nie mogąc się połapać w tym, gdzie idzie. Oby tylko znalazł odpowiednie miejsce.
It has escalated quickly. Byłaby w stanie powiedzieć, kiedy to rozgrywka zakończyła się szybciej niż ktokolwiek był w stanie się spodziewać - świstające miotły w powietrzu, gracze skupieni na rozgrywce, a przede wszystkim przegrana żółtych spowodowały, że Winter odciągnęła na chwilę wzrok od dotychczasowych rzeczy - zamiast tego dotarły do niej lamenty świętokrzyskie Puchonów oraz okrzyki zwycięstwa ze strony Gryfonów. Ten mecz, o dziwo, bardzo szybko się skończył - Winter miała zamiar jeszcze posiedzieć, jeszcze skupić się na rozgrywce, a tu proszę, nie miała nawet czasu się skupić na taktykach obejmowanych przez poszczególne drużyny. Nie zmienia to faktu, że ta, do której należał Franklin, wygrała przy pomocy złapania latającego wokół boiska znicza - szczęście uśmiechnęło się, a może umiejętności dziewczyny dały o sobie w dniu dzisiejszym znać? Tego nikt nie wiedział, a w szczególności ona - odtrącona na boczny tor Krukonka, obecnie zastanawiająca się nad tym, co poczynić z tym fantem. Na jej twarzy nie zawitał ani uśmiech, ani posępny wzrok, zwyczajnie był ten sam, obojętny, co nie zmienia faktu, iż w duchu gratulowała Gryffindorowi tejże wygranej. Zniknęła wśród wrzących sylwetek uczniów - kto by się spodziewał tak szybkiego końca ze strony rozgrywki, która z łatwością zakończyła się poprzez pochwycenie jednego z najbardziej emocjonujących uciekinierów wśród boiska. Ciche westchnięcie towarzyszyło jej podczas opuszczania trybun. Szlag - chciałaby powiedzieć, kiedy to nie mogła w żaden sposób użyć teleportacji, by przedrzeć się przez tłumy, które to wcale jej nie pomagały w żaden sposób dostać się do wyjścia. Gdyby miała przemianę w animaga, być może potrafiącego latać, z łatwością oddałaby się rytmicznym wymachom skrzydeł - na razie nawet nie wiedziała, co jej się przytrafi, bo równie dobrze mogła być czymś kompletnie przyziemnym, w obecnej sytuacji tak diabelsko zdeptanym.
| zt
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Dobrze było od czasu do czasu odpuścić sobie bycie spiętą i ponurą na rzecz kilku chwil w towarzystwie Ezry. Kiedy nie byli dla siebie skrajnie podli okazywało się, że potrafili bawić się bardzo dobrze, co choćby udowodnili na imprezie Lysandra. Być może chodziło właśnie o Gryfonów i Quidditch? Tajemniczy fundament, który mógł spoić ich w tak fenomenalny duet? - Wmawiaj sobie. - odparowała, prychając cicho pod nosem. Czy sama byłaby w stanie kibicować Krukonom... Stanowili ostoję inteligencji w Hogwarcie, więc w sumie kto by nie chciał dołączyć do ich grona choćby na jedne krótki mecz? Odszukała na moment wzrokiem Biancę, która pewnie musiała się już odrobinę nudzić. - Spójrz na Rivaia! - wskazała Puchona, który zdawał się być zupełnie zagubiony. - Prawie mi go szkoda. Uwagę Fire przykuł też jeden z kibiców - Thatcher, który okazał się zdrajcą. Tak jak w przypadku Ezry zmiana barw była świetna, tak Gryfonka spojrzała na Holdena nieufnie. Co mu strzeliło do głowy? Na szczęście na nic się kibicowanie Puchonom zdało, bo niebawem Layton złapała znicza. Uniosła ręce, żeby pomachać razem z rozentuzjazmowanym tłumem. - TO BYŁ NAJBARDZIEJ ŻAŁOSNY POPIS HUFFLEPUFFU W DZIEJACH. - z dłoni skrytych w cienkie rękawiczki utworzyła okrągłe "o" przy ustach, żeby jeszcze lepiej wszyscy mogli usłyszeć te słowa. A zwłaszcza ten osobnik, który twierdził, że nic się nie stało, a którego nie wypatrzyła w tłoku. Trzeba przyznać, że nawet Fire nie spodziewała się tak błyskawicznej wygranej. Puchoni zostali zgnieceni wyjątkowo bezlitośnie i zapewne pozostaną obdarci z dumy na wiele tygodni. - Przebili samych siebie. - uniosła kpiąco kącik ust, zgarniając z czoła kosmyk rudych włosów. Nie zdążyła zmarznąć, bo stali tu dość krótko, ale przez chłód na policzkach Fire pojawiło się trochę rumieńców. Wiedziała, że teraz ego Eastwooda wybuchnie, a Layton będą nosić na rękach. No i oczywiście musieli zrobić imprezę z tej okazji, to był pewniak. Przez chwilę wyglądała, jakby się zawahała, gdy spojrzała na umalowanego farbą Ezrę. Oboje doskonale wiedzieli, że tak naprawdę tu nie pasują i to zupełnie nie ich bajka, ale skoro już się pofatygowali... - Chodź. - powiedziała bez tłumaczenia dokąd i po co. Wyminęła Clarke'a, mając nawet jakąś nadzieję, że nie zrezygnuje i rzeczywiście pójdzie.
z/t x2, bo na imprezkę
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Nie był w stanie zjawić się na pierwszym meczu Gryffindoru, czego okropnie żałował. Dlatego też wiadomość o tym, że wynik meczu jest nie ważny i przewidziana jest dogrywka przywitał z chyba zbyt dużą - jak na opiekuna domu drużyny poprzednio wygranej - radością. Był tym bardziej podekscytowany, że ostatnie szkolne rozgrywki oglądał jeszcze am będą w szkole, czyli... dinozaurów już wtedy nie było, ale i tak dawno temu. A pamiętał dobrze, że potrafiły być naprawdę ekscytujące i w pewnych aspektach bardziej interesujące od mistrzostw ligowych. Na dużych stadionach nie dało się chociażby usłyszeć obelg, którymi rzucali w siebie zawodnicy, a to akurat bardzo go czasem bawiło. Może nie powinno, skoro mowa była o uczniach... ale bawiło. Trzeba przyznać, że Hufflepuff zaczął z przytupem i trochę go to stresowało, ale już po chwili Hemah posłała kafla w pętle przeciwników, a Ette unieszkodliwiła obrońcę tłuczkiem. - TAK JEST! - wrzasnął podnosząc się z ławki, ale po chwili usiadł trochę zmieszany - Znaczy... biedny chłopak, mam nadzieję, że nic mu nie jest.
Holender nie mógł przegapić kolejnego meczu Puchonów. Przez pół roku kompletnie nie istniał w życiu Hufflepuffu i każdy kolejny dzień byłyby ogromną stratą. Dosyć elegancko ubrany wybrał się na trybuny, a na szyi miał przewieszony żółty szalik. W sekcji dla nauczycieli był już opiekun Gryfindoru, który z ekscytacją oglądał poczynania swoich podopiecznych. -Oj profesorze, nie ładnie tak pochwalać brutalne zachowania. - zaśmiał się dwudziestopięciolatek, stając tuż obok nieco starszego nauczyciela. Mimo wszystko w tym sporcie takie zagrania się zdarzały a skoro Limier ich nie powstrzymywał, to najwyraźniej nie łamali przepisów. Lekkim mrugnięciem Holender skwitował swój żart i zbliżył się do barierek. Swoim szalikiem pomachał w powietrzu, jakby chciał przyciągnąć do siebie uwagę i lekko podskakując wykrzyczał. -Jazda, jazda, jazda z… Gryfonami! - roześmiał się radośnie, chociaż w głębi serca przeżywał to bardzo emocjonalnie. -Ciekawe kto dziś wygra. - Zagadał do Hala, trzymając w górze szal, w barwach Hufflepuffu
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Zajęło mu dobre dziesięć sekund, nim dotarło do niego, że to on był tym "profesorem". - Cóż... - prawdę mówiąc, kiedy przestał skupiać uwagę wyłącznie na kaflu, który przeleciał przez pętle, naprawdę na moment przejął się stanem puchońskiego obrońcy. Jako opiekun domu coś tam słyszał o problemach Ette z panowaniem nad agresją i tak jak uważał, że wyładowywanie się na boisku było dobrą opcją, to niekoniecznie na innych zawodnikach. Na szczęście chłopak dość szybko i dzielnie się pozbierał, więc Hal mógł odetchnąć, przestać czuć się głupio i dalej cieszyć grą, która jakby nie patrzeć odznaczała się sporą brutalnością - Taki urok quidditcha. Widzisz - wskazał ręką w stronę pętli Hufflepuffu, gdzie zakrwawiony, ale niezłamany obrońca drużyny skupił się znów na swoim zadaniu - Dzieciaki są twardsze niż nam się wydaje. I mów mi Hal, proszę. - uśmiechnął się przyjaźnie. Poznał w mężczyźnie nauczyciela zielarstwa i opiekuna domu borsuka, z którym w zaszłym roku się rozminął ze względu na jego chorobę. Pokój nauczycielski był miejscem, w którym plotki rozprzestrzeniały się w błyskawicznym tempie, więc mimo, że nigdy nie poznał Holendra, wiedział doskonale czemu był na zwolnieniu. Kagonotria była straszliwą chorobą, która z resztą zabrała z tego świata jego ojca, zdecydowanie jego zdaniem zbyt wcześnie, a cóż dopiero powiedzieć, gdy cierpiał na nią dwudziestokilkulatek? Pozostawało się cieszyć, że Thijs wyglądał teraz całkiem dobrze i życzyć mu by tak zostało. W myśli, bo Hal nie zamierzał nie proszony wtrącać się w jego życie prywatne. - Oczywiście, że Gryf... - prawie wykrzyczał, zaaferowany tym, że Hemah przejęła kafla, którego chwilę temu podawali sobie Puchoni. Radość przerwał mu jednak wrzask borsuczej szukającej, za którym rozległo się radosne wycie żółtej części trybun - Oj... - skomentował tylko, czerwieniąc się trochę. Dość szybko dostał nauczkę za chwalenie dnia przed zachodem słońca. - Huh - zdaje się, że chwilowo był w stanie wypowiadać wyłącznie monosylaby. W qudditchu działo się tyle rzeczy na raz, że zawsze miał problem ogarnąć wszystko wzrokiem, przez co potem bywał bardzo zaskoczony. Skupiając się na dynamicznej grze ścigających z kaflem można było niemal zapomnieć o istnieniu szukających i potrzebował chwili, żeby wyjść z szoku. To również było niewątpliwym urokiem tej gry. - O! - otrząsnął się w końcu - Bo myśmy grali bez kapitana - wyszczerzył się dziecinnie dumny z tego, że udało mu się znaleźć jakieś usprawiedliwienie, po czym zaśmiał się serdecznie, wyciągając w stronę młodszego mężczyzny dłoń - No cóż, gratuluję.
Reakcja Hala była bardzo zabawna. Taka strasznie prosta, jakby dopiero po słowach Holendra zorientował się, że Puchon oberwał dosyć solidnie. Mówi się, że sport to zdrowie, ale w Quidditchu tego zdrowia było chyba najmniej. Nierozgrzani uczniowie ścigali się w powietrzu, przy sporych prędkościach i okładali przy tym twardymi jak skała tłuczkami. Ile razy zdarzało się, że ktoś zaczął spadać z miotły. Nie wspominając już o tym, jak często lała się krew i łamały kości. Thijs nie nazwałby tego urokiem, a raczej ryzykiem zawodowym. Zabawne, że pomimo wielu obiekcji i tak przychodził na mecze, żeby wspierać swoich podopiecznych. -Wydaje mi się, że to zasługuje na ujemne punkty dla Gryfindoru. - zażartował, spoglądając na biednego, puchońskiego obrońcę. Na szczęście Corbijn nie bawił się w te całe punkty ujemne. Wychodził z założenia, że karanie całej grupy kosztem jednego, mija się z celem. Szlabany były skuteczniejsze, chociaż i tak nie miał jeszcze okazji wlepić żadnego. -Uuu, mocne słowa. - mruknął, zaabsorbowany meczem. Cromwell mógł tylko pomarzyć. Borsuki wyglądały dziś świetnie. Od samego początku dyktowali warunki Gryfonom i tylko kwestią czasu było, aż Silvia złapie znicz. Skoro mowa o zniczu, to nie trzeba było na to długo czekać. Na całym stadionie rozległy się krzyki, a Holender podskoczył z radości. Zaciśniętą pięścią machnął w powietrzu, a później odwrócił się do opiekuna Gryfindoru. -Ha! In your face, profesorze Hal! - krzyknął w przypływie radości. Raczej nie były to najrozsądniejsze słowa z ust nauczyciela, ale dał się nieco ponieść emocjom. Zabawne, że mimo wszystko i tak z grzeczności nazwał Cromwella profesorem. Po prostu nie potrafił się tego oduczyć. Mimo wszystko Hal był od niego dużo starszy i kultura nakazywała okazać mu należyty szacunek z tego tytułu. -Tak, tak. Zdecydowania. Każda wymówka jest dobra. - zaśmiał się, powoli uświadamiając sobie co powiedział przed momentem. Czerwone wypieki wyszły na policzkach Thijsa i zaczął czuł się naprawdę głupio. Przeprosić czy może nauczyciel ONMS zrozumie zachowanie dwudziestopięciolatka. -Dziękuję. Bardzo dobry mecz, ale bądźmy szczerzy, nie mogliście go wygrać. W następnym na pewno pójdzie wam lepiej. - odparł Thijs, ściskając dłoń kolegi z pracy. Trzeba przyznać, że duma z Puchonów, która biła od Holendra, była ogromna.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
- Ooo nieee! - oburzył się teraz na poważnie - Nawet się nie waż! To tu, teraz, tam... - wskazał krążącą przy obręczach Ette - To było zgodne z zasadami. Był w stanie stanąć w obronie każdego z Gryfonów, szczególnie tych, którzy na co dzień byli trochę na bakier ze szkolnym regulaminem. Przez niesprawiedliwe odejmowanie punktów byliby jeszcze w stanie stwierdzić, że sokoro i tak dostaje im się za samo oddychanie, to nie było sensu zachowywać się poprawnie. Hal doskonale o tym wiedział - sam był kiedyś na ich miejscu. Entuzjastyczna reakcja Thijsa zupełnie go nie obraziła, także dlatego, że wciąż jeszcze wychodził z szoku. Niemniej jednak nie uznał by jej za brak szacunku, bo sam nie uważał, żeby był jakąś szacowną personą, która potrzebowała Bóg wie ile czci. - A to niby dlaczego? - żachnął się żartobliwie - Pamięć już nie ta, ale to, że dokopaliśmy wam przed dwoma tygodniami jeszcze pamiętam. Nie chciał odbierać opiekunowi Puchonów radości z wygranej, ani upierać się, że po prostu mieli szczęście, bo niewątpliwie grali dziś bardzo dobrze, ale swojej dumy też trochę miał. - Może przenieśmy się z tymi dyskusjami do środka? - zaproponował - Głupio by było gdybyśmy się pobili przy uczniach. A tak poważnie, to nie wiem jak ty, ale ja bym się napił herbaty. Tak się jakoś głupio złożyło, że mimo, że w młodości bardzo się o to prosił, nie uzależnił się ani od papierosów, ani alkoholu, ani oprylaka, czy butaprenu, a dopiero już jako dojrzały człowiek od teiny właśnie. I nie wątpliwie sprawiał przez to wrażenie bardziej zdziadziałego niż był. A może faktycznie był... To był temat na osobną dyskusję - najlepiej prowadzoną przy dużym kubku earl greya.
//zt 2
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Luna nigdy nie należała do drużyny Quidditcha. Latać umiała, ćwiczyła razem z pierwszoroczniakami i na tym jej przygoda z miotłą się skończyła. Nie używała miotły. Starała się unikać tego przedmiotu. Bała się, że spadnie. Nie miała lęku wysokości, potrafiła wsiąść na hipogryfa, na każde zwierzę, które potrafiło latać i zamierzało ją przewieźć, ale miotła? Zdecydowanie budziła w niej jakieś negatywne odczucia, których dziewczyna nie potrafiła zidentyfikować. Ostatnio padało, a także temperatura nie sprzyjała żadnym wypadom poza dormitorium. Dzisiaj jednak ubrała się ciepło i udała się na trybuny. Mecz Quidditcha! Na pewno nigdy nie chciałaby skończyć jako zawodnik, aczkolwiek zapewne tato z chęcią zobaczyłby to, jak jego córka dumnie reprezentuje swój dom i zapisuje się w historii hogwartckiej drużyny. Niestety nie mogła zrobić mu tej przyjemności. Bardzo chciała, nawet dla samej siebie, ale nie potrafiła. Nie do tego była stworzona. Miała na sobie szalik w ślizgońskich barwach i godło Slytherinu, żeby każdy wiedział, do kogo należy Luna. Nigdy nie spodziewała się, że zasili szeregi zielonych, ale najwidoczniej Tiara nie mogła się pomylić. Wiele razy o to pytała ojca — nie wiedział. Teraz to należało do przeszłości. Przyszła z dumą reprezentować swój dom, jednak... Trochę się obawiała. Takie kibicowanie nigdy nie kończyło się dobrze. Wiele emocji wylewało się z trybun, a każdy krzyczał (i oby tylko na tym się skończyło), chcąc jak najbardziej dokopać przeciwnikom. To chyba nazywali wsparciem drużyny, więcej gówno burzy mniej kibicowania. Shercliffe postanowiła to zmienić. - Slytherin, dajcie im popalić! - Krzyknęła do swoich, a jej głos utonął w pozostałych wrzaskach. W końcu mogła się nadrzeć, ile chciała i nikt nie mógł jej nic powiedzieć, przyczepić się, ani prawić jej morałów. Mogła drzeć się do woli, a przecież nigdy tego nie robiła. Może w końcu nadszedł ten czas, którego wyczekiwała od tak dawna.
Niezależnie od tego jakie drużyny grały, Cherry zawsze ekscytowała się meczami quidditcha. Uwielbiała emocje z tym związane, a kiedy w grę nie wchodziło martwienie się o Hufflepuff, to mogła w pełni się odprężyć i wyżyć na trybunach. Miała trochę rozterki komu kibicuje, bo jednak ustawienie Slytherin - Ravenclaw w jej przypadku do idealnych nie należało... Ostatecznie stanęło na tym, że na trybunach wyglądała dość... nietypowo. Wokół szyi obwiązała sobie zielono-srebrny szalik, coby wspierać głównie @Heaven O. O. Dear, ale również wszystkich zawodników danej drużyny. Była pełna pozytywnej energii i nie zamierzała tego ukrywać. Inna sprawa, że nie pozwalała sobie na dyskryminowanie Krukonów i to w ich barwach umazała policzki. Baner "DO BOJU" miał się odnosić do wszystkich. - DALEEEEJ! WYGRACIE TOOO! KRUKONI GÓRĄ! I ŚLIZGONI TEŻ! - Pokrzykiwała entuzjastycznie, zapewne nieźle rozśmieszając pozostałych kibiców. Skakała uparcie, machając banerem i obserwując, jakie to akcje rozgrywają się ponad boiskiem. I wtedy... I wtedy zobaczyła zdecydowanie zbyt znajomą postać, wiszącą przy obręczach niebieskich. Baner wyleciał jej z rąk i zniknął gdzieś w tłumie; Cherry nawet się tym nie przejęła, chwytając barierki i wychylając za nią w nieco niebezpiecznym odruchu. Wytężała wzrok, pożyczyła omnikulary - kombinowała, jak tylko mogła, byle tylko upewnić się, że @Fabien E. Arathe-Ricœur faktycznie brał udział w meczu. Serce podjechało jej do gardła. Obronił. - TY DEBILU CO TY DO CHUJA PANA TAM WYPRAWIASZ - wybuchnęła po chwili, zupełnie niesłusznie, bo przecież Krukon nie miał jak jej usłyszeć. - BRAWO! PIĘKNIE! MERLINIE, BRAWO! - Zrzuciła z siebie w tym wszystkim szalik - trochę po to, żeby nim machać, a trochę po to, żeby się nie zgrzać. Nie miała pojęcia jakim cudem Limier wypuścił na boisko niewidomego studenta i była pewna, że to wybitnie nieodpowiedzialne... bo chociaż wiedziała, że Fabien ma pewną przewagę pod postacią zdolności jasnowidzenia, to ryzyko było niemałe również dla wszystkich innych. Taką miał wiarę w własny dar, czy taki był bezmyślny? Wszelkie kibicowanie prędko zeszło na dalszy plan, bowiem teraz Cherry po prostu się martwiła. Cholernie mocno i strasznie żałośnie, bo niczego nie mogła zrobić - poza bezsensownym pokrzykiwaniem. - Ja tego nie wytrzymam - oznajmiła zaskakująco spokojnie. Poruszyła się niespokojnie, jakby chciała wycofać się z trybun. Ostatecznie jednak tylko potrąciła kibicującą niedaleko @Luna A. Shercliffe. - O-och, przepraszam, ale... CZY TY TO WIDZIAŁAŚ? - I teraz chyba faktycznie potrzebna była interwencja, coby Cherry nie wyskoczyła z trybun. CO ZA DEBIL POKUSIŁ SIĘ NA PAŁOWANIE FABIENA? I JESZCZE ŻEBY TRAFIĆ, CO ZA... - TRAFIŁ W NIEGO. NO TRAFIŁ W NIEGO! I jeśli przed chwilą dotarły do niej bolesne myśli, że jasnowidz w quidditchu jest zwyczajnie niesprawiedliwy i nie powinno to zostać uznawane... tak teraz nie był w stanie się nad tym zastanawiać. Cholera.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Moje umiarkowane zainteresowanie Quidditchem zdecydowanie wzrosło odkąd mieszkałam z Calumem, a przy okazji otrzymałam tytuł najbardziej wyrodnej matki świata. Tym samym rozwinęła się moja potrzeba korzystania z ostatniego roku na studiach, dlatego gdy akurat nie pracowałam to z wielką radością zażywałam rozrywek pokroju imprez czy oglądania Quidditcha. Już od poczatku meczu energicznie wymachiwałam błękitnym banerem z napisem CALUM WYMIANA, SLUTHERIN TO SZMATA, absolutnie nie przejmując się tym, że mogę skończyć na szlabanie. Niestety agresywna gra Vivien trochę rujnowała nasze plany, niemniej jednak pozostawałam dobrej myśli przypominając sobie w międzyczasie wszystkie obelgi, których nie zdążyłam wykrzyczeć podczas ostatniego meczu. - SLYTHERIN ZAMIATA PODŁOGĘ NIMBUSAMI - darłam się z niepokojem sprawdzając czy Calum aby na pewno jest bezpieczny.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Na Merlina jacy wszyscy byli nabuzowani. Nie powinna tu przychodzić. To nie dla niej, ale czasami musiała udawać, że należy do tego społeczeństwa i chociaż czasami zgrywać normalną w sensie społecznym. Uwagę Shercliffe zwróciła jedna z puchonek, która kibicowała obu drużyną. Tak byli tacy niezdecydowani, plujący entuzjazmem napaleńcy. Takich ludzi to Luna nie rozumiała. Chociaż tu mogła zrozumieć. Zapewne nie była ani krukoną, ani ślizgonką, co by to szaleństwo mogło być zrozumiane. Trzymała baner. Krzyczała chyba najgłośniej. Szalik ślizgoński, policzki niebieskie. Może Shercliffe nic nie wiedziała i powstał jakiś nowy dom w Hogwracie, do którego należą Ci, co chcieliby należeć do wszystkich — niemożliwe. Slytherin przegrał, na dodatek to był ogromny cios dla zielonych. Mogli spalić się ze wstydu. Zwłaszcza że krukoni w swojej drużynie mieli ślepego obrońcę — absurd. @Cherry A. R. Eastwood miała racje. Co oni wszyscy do chuja pana wyprawiali. - Tak, weź wyluzuj. - Powiedziała do Cherry, która chyba miała zamiar wyskoczyć na boisko i zrobić z nimi wszystkimi porządek. - Ja tam stąd spadam. - Powiedziała bardziej do siebie niż do Eastwood i ruszyła do wyjścia, zostawiając ten rozjuszony tłum, który przypominał strajkujące skrzaty. Minęła po drodze jakąś wulgarną @Lotta Hudson i przyspieszyła kroku. Dzięki Merlinowi, że to w końcu się skończyło...
z/t
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Nie mógłby opuścić meczu swoich podopiecznych i chociaż zapominał o wielu rzeczach, datę ich rozgrywki ze Slytherinem miał wrytą w pamięć. Mimo to i tak przyszedł na trybuny trochę spóźniony. Odrobinę zasiedział się w Dolinie i za późno spojrzał na zegarek. Kiedy tyko zobaczył, która godzina, natychmiast wrócił do Hogwartu i pognał na trybuny. Kiedy już tam dotarł Gryffindor prowadził 40:30 i byli przy kaflu. Nawet nie siadał, tylko zatrzymał się tuż przy barierce w napięciu obserwując Hemah. Kiedy Peril rzucała do obręczy, z drugiej strony nadleciał tłuczek i uderzył obrończynię Slytherinu. Już miał się ucieszyć, kiedy dotarło do niego, że dziewczyna spada z miotły. Quidditch był jednak okrutnym sportem i mecz trwał w najlepsze. Kafla przejął Slytherin, potem go stracił, a potem Hemah dostała tłuczkiem i znów przy piłce był dom węża. Hal próbował szybko nadrobić, co działo się na boisku, kiedy zielona część trybun zawyła z radości. Znicz. No cóż... ominęło go sporo emocji, ale przynajmniej zdążył zobaczyć jednego gola swoich dzieciaków. I jeden bardzo brutalny atak tłuczkiem. W każdym razie Gryffoni walczyli dzielnie. Trochę przykrym zawsze wydawało mu się, że tak dużo zależało tylko od szukającego.
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Nie ważne czy padałby deszcz, grad w wielkości pięści, czy obok boiska sunęło by tornado. Dla prawdziwych kibiców nie istniała żadna przeszkoda by znów zawitać na boisku do Quidditcha, aby wspierać swoją drużynę. Ubrany z góry na dół na zielono-białe barwy. Idąc całą masą wykrzykiwali przyśpiewki machając szalikami nad głowami, wykonując nimi młynki. Nim mecz na dobre się zaczął Zieloni wstali i jak jeden mąż zaklaskali dwa razy w wyciągnięte ku górze ręce. Po czym zawołali:
- W HOGWARCIE, GDZIE CZTERY DOMY MASZ
MAMY DRUŻYNĘ KTÓREJ SALAZAR PATRONEM JEST!
SLYTHERINE! SLYTHERINE! SLYTHERINE!
UKOCHANY KLUBIE NASZ!
SLYTHERINIE! SLYTHERINE! SLYTHERINIE!
DZIŚ ZWYCIĘSTWO PEWNE MASZ!
Lalalala lalalalala
lalalalal lalalalala
DLA NAS TU ZWYCIĘŻAJ,
WALCZ O MISTRZA TO NASZ CEL!
SLYTHERINE UKOCHANY! MY WSPIERAMY ZAWSZE CIĘ!
NA WYJEŹDZIE, CZY SZKOLNY MECZ!
ZAWSZE SŁYCHAĆ GŁOŚNY ŚPIEW!
SLYTHERINIE UKOCHANY! NIGDY NIE PODDAWAJ SIĘ!
Lalalala lalalalala
Lalalala lalalalala
Śpiewał najgłośniej jak tylko mógł, podskakując wraz z wszystkimi zgromadzonymi na trybunach. Klaszcząc w ręce w rytm melodii którą jedna osoba wygrywała na bębnach. A w chwilach gdy Dom węża zdobywał punkty kręcił szalikiem i wiwatował na cześć zdobywczyni gola. Ich drużyna była dzisiaj osłabiona, lecz nawet pomimo tego dzielnie stawiała czoła Kociakom. Natomiast gdy drużyna przeciwna zdobywała punkty wygwizdywał zawodników. Najgorzej jednak tłumy zareagowały w chwili gdy obrońca został w bardzo brutalny i (według Zielonych kibiców) nieprzepisowo sfaulowany - posypały się więc bluzgi, wyzwiska i groźby skierowane do sędziego.
Jednak nie trwało to długo bowiem po tym szukający złapał znicz.
A Dom Węża znów ryknął wiwatując, ciesząc się, machając szalikami, czapkami, czy nawet koszulkami. Wypuszczając z różdżek zielone race i fajerwerki.
Po tym jeszcze długo Zielono-biały tłum cieszył się, i śpiewając zmierzał w kierunku wioski by tam oblać hucznie zwycięstwo nad Kociakami.
z/t
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Na mecz planował pójść jak tylko dowiedział się, że zbliża się wielkimi krokami. To nie tylko jego zainteresowanie sportowe, które ostatnimi czasy imponująco wzrosło, ale i również obecność w drużynie Huffa jego jedynej kuzynki i chłopaka. Nie mógł tego przegapić, musiał ich osobiście dopingować. Postanowił zaszaleć. Trzeba zauważyć, że Gard rzadko pozwalał sobie na dzikie ekscesy i spontaniczne porywy wariactwa. A jednak dał sobie umalować całą twarz w barwach Huffelpuffu. Miał ogromną nadzieję, że Puchoni rozniosą Krukonów na wiór. Odkąd dwoje bliskich mu osób zaczęło grać w drużynie, Finn zaczął się nią znacznie bardziej interesować. Zaczęło mu zależeć i odkrył w sobie nawet tego ducha, tę radość z oglądania sportu. W końcu się rozerwał, przestał być taki sztywny, cichy i dziwny. Wpakował się na najwyższy rząd trybun. Omijał ludzi, a ci, którzy nie chcieli dać się ominąć to zostali popychani na boki, wszak nie będzie cierpliwie czekać aż skończą robić sobie zdjęcia czy cholera wie co. Uzbrojony w popcorn, długaśny szal, który przybrał dzisiaj kolor złoto-czarny, butelkę piwa wpakował się na samą górę. Nie siadał, wyprostowany wyglądał na murawie małych punkcików, by próbować rozpoznać w nich Gabrielle i Vinciego. Wiało tu niemiłosiernie, ale uparł się, że zniesie każde warunki. Zamierzał dopingować i czujnie śledzić przebieg meczu.
/ piszę przed sobotą, bo potem mogę nie mieć czasu. Można dosiadać się do niego, nie gryzie, a podzieli się popcornem, o.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Mimo że pierwotnie nie planowałem nawet pokazywać się na meczu, kiedy ostatnim razem odwiedzałem sklep z rzeczami z drugiej ręki, rzuciło mi się w oczy coś interesującego i o dziwo pasującego na mnie rozmiarowo. Czemu więc zatem tego nie wykorzystać? Zadowolony z siebie wyczekiwałem więc meczu, w którym będzie brał udział Hufflepuff, by ostatecznie uzbrojony w perfekcyjne przebranie, a także wielki transparent z napisem: Borsuki do boju!, udać się na trybuny. Wokół panuje wielki harmider, ale ja jestem chyba stworzony do takiego hałasu, więc przepycham się między niezadowolonymi Krukonami i docieram na odpowiednie miejsce. Dostrzegam jakiegoś chłopaka jedzącego popcorn, więc pokazuję mu okejkę i zwracam się w stronę boiska. Stoję, więc mogę komuś zasłaniać widok, ale nie przejmuję się tym, bo chcę, żeby drużyna mnie dostrzegła. - DALEJ HUFFLEPUFF! – drę się, kiedy już zaczyna się mecz, machając w górze przygotowanym przez siebie napisem. O ile niespecjalnie przepadam za qudditchem, uważając go za bezsensowny sport i - chociaż lubię latać - sam nigdy nie chciałbym się znaleźć w drużynie, to jednak dzisiaj mam ochotę spędzić tu czas. I denerwować wszystkich przeciwników Hufflepuffu swoim entuzjazmem, który przyda się zawodnikom, żeby mogli zwyciężyć. Puchar Quidditcha należał się im jak psu buda borsukowi nora.
Elizabeth L. Cortez
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Tatuaż przy prawej łopatce, będący anielskim skrzydłem. Blizna na wewnętrznej stronie prawej dłoni. Lekki akcent hiszpański.
Nie mogła przegapić tego meczu, zwłaszcza że grał w niej @Elijah J. Swansea. Jej były ex chłopak, z którym miała świetne relacje, a także sam kapitan drużyny Ravenclaw. Była ostatnio na treningu, który zorganizował i jak grał tak jak na treningu, to na pewno wygrają ten mecz. Sama nie chciała należeć do drużyny, ponieważ ten sport był zbyt brutalny. Miała nadzieje, że Elijah za bardzo nie oberwie, a nawet jeśli to na pewno Cortez zaopiekuje się nim. Ubrana w czarną koszulkę z godłem kruków, krótką niebieską spódniczkę i sportowe buty, wkroczyła na trybuny, jak prawdziwa czirliderka. Namalowała na twarzy niebieskie kreski jak mugolski żołnierz w dziczy. - Kruki do boju! - Zaczęła drzeć się na całe gardło, spojrzeniem szukając Swansea.
z/t
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Carmel już od samego rana była ewidentnie podekscytowana. Pogoda była piękna, niedziela obiecywała słodkie lenistwo, a przynajmniej brak nudnych obowiązków i humor zdecydowanie jej dopisywał. Prawda była jednak taka, że cieszyłaby się równie mocno nawet w najgorszą zawieruchę – bo dziś miał się przecież odbyć mecz, na który czekała ze zniecierpliwieniem. Tak to już było, że żadna rozgrywka nie mogła się odbyć bez obecności małej Gallagher na trybunach; prawdę mówiąc, zdarzało jej się przesiadywać tam nawet w trakcie niektórych treningów. Czerpała niesamowitą, nieporównywalną do czegokolwiek innego przyjemność z oglądania poruszających się na miotłach zawodników i analizowania ich zagrywek pod różnymi kątami. Dawno przestała odczuwać zazdrość, że sama już tego nie potrafi, przecież nie mogła zadręczać się tym przez całe życie... Tego dnia wyglądała iście Ślizgońsko i zdecydowanie widać było, że zadbała o każdy detal. Swoje szaty przetransmutowała (no dobra, poprosiła znajomą by zrobiła to za nią) na kolor zielony, policzki wymalowała w srebrno-zielone pasy, a w rękach trzymała dużego pluszowego węża, którym wymachiwała radośnie. Maskotka poruszała językiem i nieznacznie się wiła, choć nie była zbyt ożywiona. – DALEJ, SLYTHERIN! – wrzasnęła już w trakcie wspinania się na trybuny. Jeszcze nawet nie usiadła, a już dawała się porwać emocjom – nic dziwnego, przecież na boisku grał jej brat, a on był przecież NAJLEPSZY.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nie mógł przegapić meczu, skoro w drużynie był kumpel. Wypadałoby mu pokibicować i przede wszystkim być na bieżąco z wynikiem meczu. Wspinając się po trybunach słyszał dziki wrzask Puchonów - to znaczy, że ci zdobyli dziesięć punktów. Wokół panował harmider i niełatwo było się przecisnąć na jedne z najwyższych ławek, a musiał mieć dobry widok. Ubrał się nawet klimatycznie w bluzę ze ślizgońskim motywem, dodatkowo odpowiednią czapkę jak i pozwolił przypadkowej dziewczynie umalować sobie twarz w pionowe, szerokie pasma w kolorze zielonym i srebrnym na zmianę. Trzymał za szyjkę butelkę piwa kremowego - przecież nie będzie kibicować o suchym pysku - i przeciskał się po schodach, na których panowała istna rotacja ludzi. W końcu, gdy znalazł odpowiednią wysokość, wszedł w jeden z najwyższych rzędów z butelką uniesioną wysoko - chronić piwo, obowiązkowo. Gdy już dotarł w mniej więcej wolne miejsce, ktoś go niechcący popchnął, w efekcie czego Jeremy wpadł na dziewczynę stojącą przed nim, przez co wylał na nią nieco drogocennego piwa. - ŚLIZGONI ZRZUCAJCIE Z MIOTEŁ! - wrzasnął nieopodal ucha ślizgońskiej panny, którą niedawno poturbował. - Oj, piwo się wylało, sorry! - krzyknął do niej mimo, że była blisko. Ba, przeszedł przez ławkę i stanął obok niej, by nad nią nie wisieć. Skoro kibicują tym samym to trzeba stać w jednym miejscu. Nawet nie zadał sobie trubu przyjrzenia się jej. - GALLAGHER DAWAJ, DAWAJ, JUUUHU! - siłę w płucach miał, więc jako tako jego głos przebił się przez ogólnie panujący harmider i hałas.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Wspinała się schodek po schodku, by zająć swoje ulubione miejsce zapewniające jej najlepszą widoczność (jeśli będzie zajęte, była gotowa zrzucić kogoś stamtąd siłą, ot i co), ale okazało się, że miała tam nigdy nie dotrzeć. Dlaczego? Bo jakieś nierozumne ślizgońskie stworzenie postanowiło wpaść na nią ze swoim piwskiem, mocząc nie tylko jej włosy i ubranie, ale także pluszowego węża. Jakby tego było mało, zaraz wrzasnął jej prosto do ucha i choć treść jego słów była jak najbardziej słuszna, Carmel podskoczyła i stłumiła pisk oburzenia, po czym bez zastanowienia obróciła się i, wykorzystując rozmach, zdzieliła delikwenta wężem prosto przez sam ucha. Nie miała przy tym za grosz litości i włożyła w to całą swoją siłę – tej zaś miała znacznie więcej, niż można by przypuszczać po samym tylko wyglądzie. – CZYŚ TY SIĘ Z GUMOCHŁONEM NA ROZUMY POZAMIENIAŁ?! – wrzasnęła na tyle głośno, by ogólny zgiełk nie zakłócił wartościowego przekazu jakie niosły ze sobą te słowa. Zacisnęła dłoń w pięść i uniosła węza ku górze, gotowa uderzyć raz jeszcze. – Nie jesteś tutaj SAM, pierwszy raz jesteś NA MECZU?! Co Ty sobie W OGÓLE MYŚLISZ? – wciąż zaciśniętą pięścią otarła z piwa policzek, rozmazując srebrno-zielony pasek w zielonkawe nie-wiadomo-co. Dopiero wówczas przyjrzała się jegomościowi, a jej twarz w ciągu sekundy przeszła z absolutnego oburzenia w zupełną wesołość. – O, Jerry! Kibicujesz Mattowi?
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Na dobre oddał się głośnemu kibicowaniu, gdy nagle z boku nadszedł atak i to wcale nie lekki, bo we wrażliwe ucho. - AU! Co ci odbiło?! - złapał się za małżowinę i gotów był się uchylać przed bezpodstawną napaścią. On tu musi obserwować mecz i szukać szukającego, który szuka złotego znicza. Zawiesił wzrok na wymalowanej dziewczynie i przyglądał się jej nic nie rozumiejącym wzrokiem. Ta krzyczała, wygrażała mu się pięścią i trzymała w rękach jakiegoś węża, a biedny Jeremy nie miał pojęcia o co jej chodzi. Dlaczego mu się obrywa? Przecież przeprosił i jak nic stoi sobie grzecznie z boku. - CO? CO MÓWIŁAŚ?! - krzyknął, bo ostatnie słowa dziewczyny zniknęły w wielkiej salwie radości i jęków, bo ktoś zdobył punkt - cholera, ale kto? Przez nią nie mógł się rozglądać. Próbował zlokalizować Matthewa, ale też nie dane mu to było, bo dziewczyna nagle się rozpromieniła jak słoneczko. Zamrugał i popatrzył na nią zdziwiony. - To ja cię ZNAM? - zapytał podnosząc głos i przypatrując się jej uważnie. Po chwili analizy zauważył na jej twarzy znajome cechy - okrągła buzia, pulchne poliki i te charakterystyczne spojrzenie, które mogło należeć tylko i wyłącznie do Gallagherki. Otworzył szerzej oczy, a jego usta rozciągnęły się w wielkim rozbrajającym uśmiechu. - O, siema! Ej, ładnie pachniesz! - poklepał ją po ramieniu, wzniósł niemy toast i upił łyk piwa. Po chwili zaoferował jej butelkę, by też sobie łyknęła. - No ba. To jak, pokażemy im jak krzyczą Gryfoni? - zagaił powołując się na solidarność. Wypiął dumnie pierś, nabrał powietrza w płuca i ryknął na całe gardło: - ŚLI-ZGO-NI! ŚLI- ZGO- NI! ŚLI-ZGO-NI! ZRZUCAĆ Z MIOTEŁ! DAWAAAAAAAJ, MAAAATTT!
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Bezpodstawna napaść to by była jakby zaczęła okładać Stasiem (tak w międzyczasie, dosłownie przed sekundą, nazwała swojego węża) jakąś Merlinowi ducha winną dziewczyną przed nią, nie oblecha, który wpadł na nią od tyłu. Czemu oblecha? Bo z całą pewnością, nie zrobił tego przypadkiem! Faceci byli tacy beznadziejni... tatuś dużo jej mówił na temat tego jakie są zazwyczaj ich zamiary (unikał szczegółów, ale wniosek był jeden - bardzo złe) i mocno skupiał się na tym w jaki sposób z nimi walczyć (z zamiarami, nie mężczyznami, choć to chyba zależało danej sytuacji). O tak, Carmel z całą pewnością wiedziała jak obronić się przed napaścią i fakt, że miała w rękach pluszową maskotkę, nie różdżkę, nie zmieniał zbyt wiele. – NIE DOŚĆ, ŻE GŁUPI TO JESZCZE GŁUCHY – zdążyła wyparować nim na dobre ogarnęła z kim ma do czynienia. Cholerne kamuflaże, wcale go nie poznała, a przecież znała Dunbara dość dobrze. Nie dość, że byli w jednym domu, to jeszcze kolegował się z jej bratem. W porządku „dość dobrze” to zbyt mocne określenie, bo oprócz tego, że kilka razy wspomogła go w poszukiwaniu zaginionych przedmiotów, nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele – przypuszczała, że uważał ją za młodszą, irytującą siostrę starszego Gallaghera... bo taka była ogólna tendencja wśród starszych uczniów i studentów w Hogwarcie. Choć uparcie pracowała nad swoim wizerunkiem, większość i tak postrzegała ją przez pryzmat Matta. Zamrugała, słysząc, że powiedział coś o ładnym zapachu i patrzyła na niego raczej niemądrze w chwili gdy klepał ją jeszcze po ramieniu. Okej, to chyba całkiem przeczyło jej dotychczasowej tezie? Czyżby jednak nie uważał jej wcale za denerwującą gówniarę? Czy to był... czy on z nią właśnie... CZY ON JĄ PODRYWAŁ? Myśl ta zszokowała ją do tego stopnia, że w obronnym odruchu zdzieliła go wężem jeszcze raz – tym razem w ramię – a potem odkaszlnęła i spojrzała w bok, gdyż dotarło do niej jak głupio się zachowała. Najwyraźniej tak wyglądały podziękowania w wykonaniu młodej Gallagherówny. – Och, piwo, tak, super. – wydukała pod nosem, biorąc z jego rąk butelkę. Nawet nie pomyślała o tym, ze pierwszy raz w życiu napije się kremowego piwa NA TERENIE ZAMKU. Co prawda nie postrzegała tego napoju jak alkohol, ale mimo wszystko był to dość przełomowy moment. Wzięła sporego łyka i zakrztusiła się nieznacznie, starając się jak najdyskretniej kaszleć w zaciśniętą pięść. Kiedy wspomniał o lwach, spojrzała na niego załzawionymi oczyma, ale pokiwała głową. – SLYTHERIN PO PUCHAR, PUCHONI DO PIACHU! – czyżby trochę przesadzała? No cóż... Nagle wpadła na wspaniały pomysł. Chwyciła ramię Jeremy'ego w uścisku na tyle mocnym, by nie pozostał niezauważony i stanęła na palcach, by sięgnąć do jego ucha. W gruncie rzeczy nie dzieliła ich duża różnica wzrostu. – Jakbyś mnie wziął na barana to lepiej by nas widzieli!
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Zdążył już na dobre zapomnieć, że został uderzony pluszowym wężem. W ogóle po co ona go brała? Nie lepiej ogromny kapelusz albo inne, bardziej wyraziste akcesoria? A może to jej specjalna broń, którą wzięła ze sobą właśnie po to, by nią okładać Merlinowi ducha winnych ludzi? Im dalej w las tym bardziej szalone przypuszczenia nasuwały się na myśl - a może wojownicza Gallagherka postanowiła tłuc tym wężem Puchonów? Hm, to byłby ciekawy widok! Czemu tylko musi na nim testować sprawność pluszaka? Wywrócił oczami i jęknął głośno i przeciągle, gdy Mattowi zwiał znicz i to w taki sposób, że nie dało się go znów zlokalizować. - HEAVEN, CELUJ W JAJA! ZWAL OBROŃCĘ Z MIOTŁY! - wrzasnął na cały głos i dosłownie sekundę później został znów potraktowany wężem. - Ej no, co znowu zrobiłem? - popatrzył na szesnastolatkę nic nierozumiejącym wzrokiem. Gdy się zakrztusiła, uderzył ją dwukrotnie między łopatkami, by tutaj nie zemdlała. - Rozmazałaś twarz. - rzucił mimochodem i odwrócił głowę w kierunku murawy. - AU, CHOLERA, to było mocne. Widziałaś? Ale mu Dear dowaliła, na gacie Merlina. - aż syknął, bo i jego zabolało to, co Heaven zrobiła temu Liamowi z Huffelpuffu. Aż dziw, że te nie spadł. Wsunął dwa palce do ust i zagwizdał przeciągle, kiedy Puchoni zdobyli kolejne punkty. Chciał mieć okazję do świętowania zwycięstwa Ślizgonów, rzecz jasna w odpowiednim towarzystwie. Nie brał tutaj pod uwagę Carmelki, której nie można było przeoczyć, a jednak jej wiek nie pozwalał na notoryczne zapraszanie na słodkie pijaństwo. Zapewne gdy ta będzie mieć już siedemnastkę to takową możliwość otrzyma, jeśli tylko Matthew nie będzie protestować. Czy patrzył na nią przez pryzmat kumpla? Możliwe, że trochę tak, ale szczerze mówiąc, nie zastanawiał się nad tym nigdy. Poprawił czapkę i już otwierał usta, by wrzasnąć kolejny slogan, kiedy po raz enty został szturchnięty przez Gryfonkę. - Co? - zapytał kiedy ścisnęła mocno jego ramię przez co odruchowo zniżył do niej głowę i nadstawił ucha. - Dobra, tylko głośno wtedy krzycz, by Matt nas zobaczył. - upił ostatni łyk piwa, postawił ostrożnie butelkę nieopodal swojej nogi i podciągnął rękawy bluzy aż do łokci. Przykucnął, nakazał dziewczynie wejść na ławkę i asekurując ją próbował pomóc wspiąć się na własne ramiona. Zaskoczony był dodatkowym ciężarem, ale niczego po sobie nie pokazał. Poczekał cierpliwie aż się wygodnie usadowi i przytrzymując mocno jej kolana podniósł się do pionu. Uff, powinien jednak pobiegać czasem ze Swanseą i wyrobić sobie kondycję. Podniósł głowę akurat wtedy, kiedy przeleciał przed nimi Matthew. - Carmel, Jeremy! Dajcie trochę szczęścia! - usłyszał, a to o dziwo napełniło go nową mocą do kibicowania. - JESTEŚMY Z TOBĄ, DAWAJ MATT! SLYTHERIN WYGRA DZIĘKI TOBIE! - wrzeszczał mimo, że Matt już odleciał w poszukiwaniu znicza. Nie mógł niestety już za bardzo podrygiwać w miejscu, bo trzymał na ramionach Carmelkę. Powoli przyzwyczajał się do nowego ciężaru, poza tym skoncentrował się na meczu i nie zwracał aż takiej uwagi do faktu, że właśnie zmacał kolana Gallagherki.