Jest to duża powierzchnia o owalnym kształcie, rozmiarów około 55 na 152 metry. Po dwóch przeciwnych końcach, na polach bramkowych umieszczone są trzy tyczki, każda z obręczą na czubku, do których to wrzuca się kafla. Po środku znajduje się koło środkowe, skąd na początku meczu wypuszcza się piłki. Odbywają się tu wszystkie rozgrywki Quidditcha między domami, a także treningi drużyn. Czasem uczniowie przychodzą sami, bądź większymi grupami by polatać sobie dla przyjemności.
Na widok lekko ubranej Lynnette, Gwenllian aż dostała gęsiej skórki. Chciała jej powiedzieć, że jest zima, ale wydało jej się do głupie, więc nic nie rzekła. Stwierdziłaby tylko to, co jest oczywiste. Po za tym, Gwen przecież lubiła każdą porę roku. A w ziemie jednak kochała śnieg i brakowało jej go. - Najwyżej ściągnę kilka warstw odzieży - stwierdziła Gwen przeciągając się. - Spać mi się chce. Ziewnęła zasłaniając buzię, po czym poszła w ślady koleżanki i zaczęła sie rozciągać. Miała tylko nadzieję, że nic jej nie strzeli, czy sobie czegoś nie naderwie. W sumie szkolna pielęgniarka potrafiła robić cuda, aby przywrócić delikwenta do zdrowia. - Obym sobie czegoś nie nadwyrężyła - wyraziła życzenie. - Do jazdy konnej za bardzo nie trzeba się rozciągać - dodała, ale nie przerwała ćwiczenia.
Kiwnęła glowa na jej slowa, miala racje nie bylo trzeba sie rozciagac ale jesli sie spadnie z konia to strasznie boli. Cornelia Tez kiedys jezdzila w wolnych chwilach, kiedys śląska z konia i trafila do szpitala nic jej nie byli po za zlamana reka i stluczonym tylkiem. ale Lynn mozg odbil sie niczym pilka o sciane kiedy upadla i dlatego jest nienormalna w tym noramlnym swiecie. - spokojnie jedynie to sie zmeczysz, rozgrzewka to pikus przy bieganiu. Powiedziala zadowolona dziewczyna i zaczela masowac sobie kark.
Gwen skinęła głową nie przerywając się rozgrzewać. Nadal było jej zimno, ale miała wierzyła, że Ślizgonka ma co do tego rację. W końcu Gwen tylko okazjonalnie wykonywała jakieś czynności fizyczne. - Podziwiam ludzi, którzy mają do czegoś zacięcie - powiedziała Puchonka. - Ja sama mam dość słomiany zapał. Mam wiele planów, ale zdecydowanie gorzej z ich realizacją - przyznała. Pod tym względem panna von Ingersleben klasyfikowała się w czołówce ludzi o słomianym zapale. Chęci miała ogromnie, tak samo z planami, ale kiedy przyszło do ich realizacji już gorzej. Przeważnie coś zaczynała, lecz w pewnym momencie utknęła i ani rusz w jedną czy też drugą stronę. - Co roku mam takie samo postanowienie noworoczne, że będę ćwiczyć codziennie rano i nic z tego - dodała Gwenllian. - Chociaż w sumie powinnam przestać to sobie obiecywać.
Zaśmiała się na słowa puchonki, nic nie odpowiedziała. Po kilkunastu minutach rozgrzewki zaczęły biegać po boisku na którym śniegu było po kostki. Po jakimś czasie zmęczyły się, było im ciepło a więc porzucały się śnieżkami i ulepiły bałwana. Po jakimś czasie wróciły do szkoły i każda rozeszła się w swoją stronę wcześniej obiecując że jeszcze się spotkają.
Od paru dni padało, co na pewno nie poprawiało samopoczucia większości. Jednak w tym rejonie było to raczej normalne i dało się do tego przyzwyczaić. Myles jakoś nie narzekał, bo i tak zamierzał przeprowadzić lekcję. Niech go za to znienawidzą, ale trochę ruchu i świeżego powietrza im nie zaszkodzi. Poza tym mecze odbywały się nawet i w gorszych warunkach, więc nauczyciel nie wiedział na co mogli narzekać. Nie są z cukru, nie rozpuszczą się. Abernathy naciągnął kaptur przeciwdeszczowej kurtki na jasną czuprynę. Sportowe okrycie wierzchnie nie krępowało ruchów i chroniło przed mokrą pogodą panującą na zewnątrz. Założył szare, dresowe spodnie, których na pewno nie żałowałby, gdyby się porwały bądź pobrudziły. Na stopach dorosłego można było dostrzec ciemne, wygodne adidasy. Wsadzając różdżkę do tylnej kieszeni i biorąc swoją miotłę pod pachę, opuścił ciepłe mury Hogwartu. Po paru minutach znalazł się na boisku. Może przyszedł tu trochę za wcześnie, ale lepsze to od spóźnienia się na własną lekcję. Stojąc pośrodku boiska czekał na przyjście uczniów. Opuścił głowę i skierował spojrzenie na czubki swoich butów. Miał kilka opcji, które mógł przeprowadzić z podopiecznymi. Nie wiedział przecież z jakimi umiejętnościami do niego przyjdą. Nie będzie przecież uczył początków z miotłą osoby z domowych drużyn, a tym ledwo utrzymywającyh się w powietrzu nie każe grać. No tak, to stanowiło mały problem. Ale nie ma takich, których nie dałoby się nie rozwiązać.
Za kilka dni mecz. Pierwszy mecz Laili w tej drużynie i pewnie ostatni, jeśli się nie sprawdzi. Pokręciła głową. Niewiele osób wiedziało, jak wielką tremę w sobie chowała, ale przecież każdemu Puchonowi wmawiała, że wygrają, więc nie mogła ich zawieść. Zresztą obiecała, że jeśli nawet to będzie porażka to wszyscy pójdą się napić do Trzech Mioteł i będzie świetna zabawa. Wierzyła w to? No pewnie tak. Do tego okazało się, że zarówno Jude, jak i Hera przyjdą jej kibicować. Już uśmiechała się na tę myśl, aczkolwiek jakoś teraz jej to nie rozpraszało, więc skupiła się na innych rzeczach. Ogólnie rzecz biorąc pogoda była beznadziejna do latania na prawo i lewo, ale przecież musiała iść... Nie tylko dla samych Puchonów, ale i po to by sprawdzić w jakiej jest formie, bo coś jej podpowiadało, że w beznadziejnej i nie będzie miała żadnych szans ze swoimi przeciwnikami. Ach... Jako Puchon zaopatrzy się w walizkę z łakociami i może nic takiego się nie zdarzy... No cóż. Na razie o tym nie warto mówić. Tak czy tak znalazła się na boisku z kilkuminutowym spóźnieniem. Oczywiście miała przy sobie miotłę, która jakby towarzyszyła jej od zawsze. Prezent na piętnaste urodziny od kochanych rodziców. Gdyby tylko wiedzieli jakie z niej będzie ziółko zamówiliby wizytę u psychologa, a w skrajnym przypadku u psychiatry. Albo wykupiliby karnet. Też nie głupie. Tak czy tak zauważyła, że profesor już tu był. - Dzień dobry. - Mruknęła uśmiechając się lekko, jakby była pogodna i pozytywnie nastawiona do życia.
Tak jakoś, przypadkiem Bell usłyszała o zajęciach Quidditcha i chociaż tak naprawdę się na nie nie zapisywała, to postanowiła, że nic nie zaszkodzi się pojawić. W końcu ciągle należała do drużyny, więc przyda się polatać więcej niż jedynie na treningach, które swoją drogą ostatnio się nie odbywały, bo to puchoni i gryfoni bez przerwy zajmowali boisko przez zbliżającym się meczem. Bell założyła jakieś tam mugolskie ciuchy, co mogły się zniszczyć - bo wiadomo po pobycie na boisku w taką pogodę, na pewno czyta nie będzie, kurtkę przeciwdeszczową, której kaptur szczelnie był nałożony na głowę, no i poszła z miotłą na ramieniu. Mało było ludzi, kiedy pojawiła się na boisku, uśmiechnęła się ładnie do nauczyciela (bo to chyba był nauczyciel? wyglądał na starszego.... ale zaledwie odrobinę, przyzwyczaiła się już do tego, że sporą część nauczycieli mogłaby kojarzyć ze szkoły, gdyby tylko miała lepszą pamieć i kiedyś bardziej zwracała uwagę na starszych kolegów) i grzecznie powiedziała "dzień dobry". Stanęła gdzieś tam w pobliżu, więcej się nie odzywając, czekając aż coś się zacznie. Miała nadzieję, że będzie w miarę ciekawie i jakoś... na poziomie. Bo latać jej przecież uczyć nie trzeba było.
Boris dotarł na boisko. Usiadł na ławeczce i obserwował ludzi. Nie zauważył nikogo znajomego. Jak zwykle w takiej chwili wpadł w zadumę. Nudził go ten sport, drażnił go ten hałas wokół całej tej zabawy. Od kiedy pamięta, twierdził że Quidditch to niedorozwinięta wersja mugolskich gier sportowo-zespołowych, niedorozwinięta, gdyż nie pomagała aż tak bardzo w utrzymaniu zdrowego ducha i ciała. Mało tego, bywała wyjątkowo brutalna i niebezpieczna. Równie dobrze zawodnicy mogliby ścigać się wokół spuszczonych smoków bez różdżek... to również byłby sport, niebezpiecznie głupi.
Bell tak stała i stała, rozglądając się czy nie przychodzi ktoś znajomy, do kogo można by zgadać i zauważyła chłopaka - ślizgona chyba, kojarzyła go z zajęć, musiał być na tym samym roku co ona. Usiadł jakiś taki ponury, bez miotły przyszedł... że niby na lekcję, bo o tej porze przywędrował i akurat na boisko, ale bez miotły? Dziwne. No a poza tym takiej Bell to zajęcia Quidditcha kojarzyły się z samą wspaniałą przyjemnością latania (co tam, że pogoda do kitu, to akurat mała przeszkoda!) i nie wyobrażała sobie, żeby go nie lubić. A tym bardziej próbować latać jak się nie lubi. Podeszła do tej ławeczki co na niej chłopak siedział i przycupnęła tuż obok, tzn w takie dość bezpiecznej odległości, a nie, że zaraz na nim siadała. W końcu się nie znali. - Siema. Co taki siedzisz nie w humorze? Na lekcję przyszedłeś czy tak tylko popatrzeć? - zagadnęła, uśmiechając się oczywiście.
Boris spojrzał zaskoczony na dziewczynę. Wyglądała na miłą. Ciekawe - pomyślał - czego chciała. Zawsze wszyscy odzywają się, kiedy czegoś potrzebują. Ale na miłość boską, ona nie mogła go znać, więc z jakiego powodu się go uczepiła - pomyślał. - Cześć - odpowiedział - przyszedłem poapatrzeć, nie wiem w sumie na co, na kogo. Nie lubię tego sportu, miotła powinna służyć do zamiatania. A ty czego tu szukasz? Nie przyszłaś sobie pofruwać na miotełce? - zapytał - pożałował od razu swojej uszczypliwości.
Rozwichrzone, brązowe loki krukona, wyglądały jeszcze gorzej niż przed ich uczesaniem. Z jednej, prostej, przewidywalnej przyczyny: otóż wiatr. Cholerny wróg włosów, często bijący się z Edwardem, jak zwykle musiał wtykać nos w nie swoje sprawy. Ale cóż, prędzej czy później lekcję quidditcha zakończą właśnie przez to. Mamy jeden plus. Ubrany w jakieś stare, luźne gacie i ciepłą, niebieską bluzę z kapturem zarzuconym na głowę, Eddie wtargnął na boisko do jakże wspaniałej gry. W końcu lekcja lekcją, uczniowie Ravenclawu powinni zjawiać się na każdej. Nikogo znajomego zielone oczyska nie dojrzały, ale czy to w czymś przeszkadza? Staną sobie gdzieś z boku, wpatrując się w nadchodzących studentów i uczniów. Może jednak znajdzie się ktoś znany chociaż z widzenia?
Cóż, Bell niczego nie chciała, ot tak po prostu była miła. A on? No tak, prawdziwy ślizgon, mogła się spodziewać, że tak się odezwie, mimo wszystko, poczuła się nieco zaskoczona. Ona tutaj uprzejmie zagaduje, a ten o tak... ech, i weź tu próbuj być do każdego pozytywnie nastawionym. Uniosła lewą brew zaledwie odrobinkę, jednak wyraz jej twarzy wyraźnie mówił, że nie czegoś takiego oczekiwała. - Zapewne popatrzeć, jak inni robią z siebie idiotów, brudząc się w błocie - dopowiedziała i zdecydowanie nie było to pytanie, ale uśmiech wcale nie schodził jej z twarzy. Och tak, uczepiła się biednego ślizgona, a ona tak łatwo nie odpuszcza. To właśnie jego niezbyt przyjazna reakcja spowodowała, że tym bardziej chciała z nim zamienić jeszcze chociaż kilka słów. - Owszem przyszłam. Nie widać? - mówiąc to, spojrzała na swoją miotłę, którą przecież ciągle trzymała. - Więc... uważasz latanie za zajęcie poniżej swojej godności? - ciągnęła dalej.
Kto jak kto ale Louis nie pogardzi lataniem na miotle. Poza narcystycznym spoglądaniem w lusterko i wysławianiem samego siebie pod niebiosa stanowiło to jedno z jego ulubionych zajęć, jeśli mam być szczera. Poza tym bycie szukającym do czegoś zobowiązuje, jeszcze by go wywalili z drużyny. I co wtedy? -1000 do fejmu, o nie nie nie. Tak, nie mogło być.Trochę tężyzny fizycznej świetnie wpływa na sylwetkę, a jeżeli można się przy tym po afiszować jacy to piękni i wspaniali jesteśmy na miotle-genialne. W prawdzie pogoda dawała wiele do życzenia, ale i wszechobecna plucha nie była w stanie zniechęcić chłopaka do wyjścia. Gnieździł się w tych lochach już od jakiegoś czasu, więc nie wyściubienie nosa choćby na kilka minut byłoby karygodne. Mury Hogwartu tętniły życiem zdecydowanie mniej niż błonia. Tam nie sposób było na kogoś nie wpaść ! Fairchild standardowo mierzył wszystkich z góry, tak, że powoli robiło się to nudne. A to dziwna sukienka, dziwna twarz, dziwne wszystko...ludzie go drażnili. No i powiedz tu czemu? Przecież on taki milusi bezkonfliktowy. Ubrał się dosyć normalnie, bez większych ekscesów. Wygodne buty i jakieś dresy, co by nie odstawać od reszty za nadto. Dotarł na boisko po paru minutach wędrówki, by w końcu wydusić to grzecznościowe "Dzień Dobry". Facet nie był taki zły. Dziwny jak każdy nauczyciel w Hogu, ale nie przynudzał. Nie spostrzegł żadnej znajomej twarzy (a przynajmniej na tyle by zaszczycić ją swoją obecnością) dlatego snął sobie gdzieś z boku. Zmierzchwił włosy wolną dłonią, pozwalając by jasne kosmyki rozsypały się na jego głowie dosyć fantazyjnie.
Keith Everett
Rok Nauki : VII
Wiek : 29
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Po co on w ogóle przychodził na jakieś głupie zajęcia z Quidditcha? Przecież już dawno temu wyleciał z drużyny za swój lekki brak predyspozycji do grania. Nie rozumiał o co tyle hałasu, nigdy jeszcze z miotły nie spadł, wiec litości! Może więc chciał udowodnić, że może grać? Ewentualnie po prostu uznał, że bieganie po boisku, latanie na miotłach, czy już sam spacer na błonia pozbawi go paru zbędnych kalorii. Dodatkowo po ostatniej aferze na błoniach chodził wiecznie zły. Właściwie zły na siebie, że jest takim idiotą, który tak łatwo daje się sprowokować i że Ioannis najwyraźniej teraz musiał pozostać tylko jego śmiertelnym wrogiem. A dodatkowo był zły, że wciąż o tym myśli. Co za żywot! Zajęcie się więc Quidditchem chociaż na godzinę zdawało się być niemal wybawieniem dla jego skołatanych myśli. Uznał, że lepiej będzie, jeśli nic jeszcze dzisiaj nie zje, że w taki sposób znacznie szybciej zrzuci nadprogramowe kilogramy. Zignorowawszy więc wszystkie zawroty głowy, pobiegł po swoją miotłę i udał się na boisko o wyznaczonej godzinie. Na miejscu dojrzał niewielką zbieraninę uczniów i od razu ucieszył się, że nie ma tłumu jego pożalsięboże kolegów. Zamiast tego dostrzegł pewnego krukona, którego, dziwnym zbiegiem okoliczności, dość często zauważał w tłumie. No i co on miał w tej sytuacji uczynić? Na Rovenę, nie był mistrzem w zagadywaniu do prawie nieznajomych! Jakoś tak przybłąkał się mniej więcej tam gdzie stał Edward, podparł się o miotłę i bardzo szybko przemyślawszy co ma powiedzieć, w końcu się odezwał! - W taką pogodę nie powinni nam kazać latać pod gołym niebem, chyba, że narzekają na puste miejsca w skrzydle szpitalnym - tak bystro zagadał odwołując się do pogody, a jednocześnie mogąc przy tym wyrazić swoje niezadowolenie z powodu tego, że jakiś szaleniec każde im latać na miotle, gdy jest jeden stopień na plusie, a do tego co chwila leje deszcz. Nawet Keith w międzyczasie rzucił klika badawczych spojrzeń ku studentowi, stwierdzając w myślach, że powinien częściej zagadywać do ludzi, by potem wiedzieć jak to się właściwie robi. Zwłaszcza do tych dość ładnych ludzi.
Hmmm... to może zabrzmi dziwnie z ust czystej krwi czarodzieja, syna pogromców szlam i mugoli, ale... wolę mugolskie sporty zespołowe. Są dla mnie niesamowite, piękne w swojej prostocie, bazujące tylko na sile mięśni i inteligencji, bez wykorzystania magii, która jest tylko ułatwieniem. Tak, są to sporty bardziej wymagające i są one większym wyzwaniem - powiedział. Pewnie nie grałaś nigdy w gry komputerowe, popularne wśród młodych mugoli. Wyobraź sobie, że kierujesz tam postacią, jej ruchami itd. Mugole stworzyli coś takiego jak "kody", są to triki, które ułatwiają grę, czynią bohatera niewidzialnym, nieśmiertelnym. Quidditch jest dla mnie taką grą z kodami. Bez sensu. Nie trudniej byłoby bez mioteł?- powiedział i zaśmiał się głośno. Proszę Cię nieznajoma, byś nie odwoływała się do mej godności, bo nic o mnie nie wiesz i nie znasz mnie. Może wygladam na kogoś kto jest gnojkiem, ale to nie prawda... i nie przyklejaj mi łatki chama, z powodu tego, że jestem Ślizgonem... to naiwne i niemądre - skwitował i oczekiwał reakcji nieznajomej.
Jej, teraz to Bell prawie szczęka opadła, ale powstrzymała się przed takim dziwnym czymś, bo by ją chłopak za dziwaczkę uznał, a pewnie i tak już podobnie myślał, wiec nie przesadzajmy. Ha, ślizgon czystej krwi i to tak interesując się mugolami! Tego jeszcze nie było... Bell w zeszłym roku miała okazję poznać co to jest komputer i jak się go mniej więcej obsługuje, wiedziała nawet co to są gry komputerowe, aczkolwiek nigdy nie miała okazji w żadną grać, więc za bardzo nie wiedziała jak to jest. - Serio, interesujesz się mugolami? - to zabrzmiało trochę tak, jakby mugole nie byli ludźmi, tylko jakimiś zwierzętami, które można obserwować... - Znaczy ich światem... Nie wiem jak to jest grać z tymi kodami, ale jak myślę, że dzięki lataniu jest jeszcze więcej adrenaliny, jakieś niebezpieczeństwo, że się spadnie... A w takiej mugolskiej, hmm... koszykówce na przykład to właściwie to samo z tym, ze bez latania. Hehe, że też pamiętała jak ten mugolski sport się nazywa. W życiu w niego nie grała, ale trochę patrzyła i wydawało jej się, że jest dość podobny, tylko piłka jedna, anie cztery. Po tych trochę więcej niż kilku słowach ze ślizgonem, Bell musiała sama sobie przyznać, że wcale nie jest taki sam jak wszyscy inni z tego domu. Jego wzmiankę o godności jakby pominęła. Och, no może nie powinna tak od razu z tym wyskakiwać... ale to już było i nie dało się cofnąć, udawała więc, że nic takiego nie pamięta.
- Proszę... wiesz co to koszykówka - Boris się zaśmiał - miło mi się z Tobą gawędzi, ale zaraz odmrożę sobie tyłek, boli mnie głowa i chce mi się spać. Łapie mnie chyba jakieś obrzydliwe choróbsko - powiedział - najwyższy czas, bym udał się do mojego dormitorium. Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze i równie...miło?... pogawędzimy - kontynuował. - Nie jest to w moim zwyczaju, by robić to na końcu rozmowy - Boris wstał, ukłonił się i ciągnął dalej - nazywam się Boris, Boris Manujlov, przyjemnością było Ciebie poznać. Teraz niestety czas na mnie, uciekam. Do szybkiego zobaczenia - rzucił krótko na zakończenie rozmowy.
Padało. A to nie zapowiadało dobrego humoru Namidy. A jeszcze ta lekcja... No każdą inną by odpuścił, ale nie tą. Quidditch był jego ulubionym zajęciem, zaraz po śpiewie i grze, więc... No, mógł się poświęcić. Ubrał się naprawdę ciepło, choć dosyć niechlujnie, jak na siebie. Trampki, z gatunku tych cieplejszych, podszyte cieplejszym materiałem. Dresowe spodnie, ciepły podkoszulek, bluzę i kurtkę z kapturem. Wziął też gogle, swoje prywatne, robione na zamówienie. Bo jednak byłoby raczej niewygodne mieć okulary na nosie w czasie lotu na miotle, a z jego ślepotą jednak były konieczne. Razem z miotłą stawił się na boisku, niczym dementor, chowając twarz pod kapturem. Nienawidził deszczu. Nawet się szczególnie nie rozglądał, zobaczył tylko Bell i kilka innych znajomych osób. Później może zamieni z kimś kilka słów, teraz myślał tylko o jednym. Chciał, żeby (chociaż były to jego ulubione zajęcia!) szybko się skończyło, żeby już wrócić do zamku, żeby już tylko wygrzać się przed kominkiem.
Pytanie dlaczego Merlin Faleroy postanowił iść na lekcje latania jest owiane tajemnicą. Ważne jednak, że chciał ostatnio zyskać mnóstwo nowych umiejętności, dlatego też chciał też przyswoić latanie! Jak był mały jego ojciec próbował go nauczyć raz czy dwa, ale po dość spektakularnych upadkach zrezygnował, a potem zawsze wykręcał się bardzo różnorodnymi problemami ze zdrowiem, których nie miał. Dlatego po wypiciu stosownej jego zdaniem ilości alkoholu na odwagę, wyruszył w podróż na boisko quidditcha. Wcześniej poczekał w pokoju wspólnym na Effie, która również postanowiła się doszkalać w lataniu, co było równie dziwne jak to, że on szedł. Przywitał ją kiwnięciem głowy i wziął za rękę narzekając, że się na pewno spóźnią. Po drodze przeklinał swój pomysł na odkrywanie nowych talentów. Jego skórzane buciki zatapiały się w grząskim terenie, a błoto zapewne ubrudziło jego szare rurki. Bojąc się, ze się poślizgnie, wciąż trzymał za rękę Effie. Dlatego bardzo ładne kuzynostwo przybyło na boisko razem, chociaż wyglądaliby jeszcze bardziej uroczo gdyby Faleroy nie mamrotał pod nosem mnóstwo niecenzuralnych. Rozejrzał się po stojących tu uczniach. Nie wiedział czy kogokolwiek zna, zawsze miał problemy z rozróżnianiem uczniów. W przypływie dobrego nastroju uśmiechnął się do krukona w lokach obok którego stanął, uznając, że ładny z niego chłopiec. Zauważył obok niego wyjątkowo chudego gościa, którego był pewien, że już gdzieś poznał, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie, więc porzucił ten temat rozważań. - Powinniśmy mieć jakieś miotły? – zapytał Merlin odwracając się do Effie.
Jakoś tak poczuła się trochę olana, jakby chłopak nie miał ochoty kontynuować rozmowy i koniecznie chciał stąd uciec. Czy jej towarzystwo było męczące? Zawsze łatwo było dać wymówkę, że jest zimno, ale przecież nie mogła tak od razu sobie myśleć, może rzeczywiście chciał wrócić do zamku tylko dlatego. - Och, jednak nie chcesz zobaczyć jak taplamy się w błocie? - W jej głosie można było usłyszeć rozczarowanie, jednak była to tylko gra, bo przecież wcale nie zależało jej, żeby chłopak patrzył jak staje się coraz bardziej brudna. Co to za przyjemność - i dla niej i dla niego. Wstała również, coby wyjść na kulturalną osobę. - Ja jestem Bell. Bell Rodwick - przedstawiła się w taki sam sposób. - Mi ciebie również! - powiedziała wcale szczerze, teraz znowu sobie myśląc, że może rzeczywiście było mu zimno, bo przecież inaczej nie byłby taki uprzejmy. - Do zobaczenia.
Naprawdę, nie wiem dlaczego Effie Fontaine postanowiła pójść na Quidditch, która ją tyle interesował co wojna między trollami a centaurami sprzed pięciuset lat. Swoją drogą był to temat jej wypracowania i być może po prostu wolała pobiec na jakiekolwiek inne zajęcia, niż siedzieć nad wypracowaniem? Chociaż bez entuzjazmu, to jednak złapała Merlina za rękę i dzielnie poszła z nim na boisko. Ej, na pewno mogło być w sumie zabawnie! Próbując się przekonać do tej teorii wypaliła po drodze papierosa, słuchając Merlinowych teorii. O czym on w ogóle gadał? Znacznie bardziej docierało do niej narzekanie na brzydką pogodę, bo ten wątek zaraz sama podchwyciła. Co to była za pogoda, na Slytherina?! Powinna była siedzieć w przytulnych lochach pijąc whiskey i zajmując się czymkolwiek bardziej interesującym, a nie próbować pokonać boisko w swoich pięknych, sznurowanych, zamszowych bucikach, które obecnie zamiast beżowe stały się ciemnobrązowe. Opatuliła się szczelniej granatowym, krótkim płaszczykiem, podciągnęła szalik w beżowej barwie, aż pod nos i tak też usiłując nie zamarznąć obserwowała co wyniknie z tej lekcji. Kiedy usłyszała pytanie rozejrzała się po innych uczniach, którzy rzeczywiście mieli miotły. - Tak. Może skoro ich nie mamy to będziemy się uczyć Quidditcha od teoretycznej strony? - Zapytała z drobną nadzieją. Właściwie niespecjalnie miała ochotę wskakiwać na jakąś przeklętą miotłę i próbując z niej nie spać szybować pod kroplami deszczu. Brrr, aż się jej zrobiło jeszcze zimniej na samą myśl!
Stał niedaleko całej reszty a jednak czuł się samotnie. Krople deszczu zaczęły powoli kapać na jego ubrania. Przeleciał wzrokiem wszystkich zebranych, jeszcze raz szukając jakiejś znajomej twarzy. Kilka ludzi się pojawiło, jednak naprzeciw niego, jakby z ziemi, wyrósł uczeń tego samego domu. Był strasznie chudy i wyglądał na zmęczonego. Mimo to zachowywał się normalnie, naturalnie (jakby to w czymś przeszkadzało, hehs) i oparł się o swoją miotłę. Właśnie... MIOTŁĘ! O tym zapomniał Smith... Trzeba będzie coś wymyślić. - Właściwie ostatnimi czasy tam nie bywałem - odparł, jakby tuszując swojego Alzheimera. na czym on będzie latal?! - I nie chciałbym tego zmieniać. - Uśmiechnął się w nadziei, że Keith nie będzie wypytywał o to, gdzie jego pojazd.
Miał wrażenie, że lekcja nigdy się nie zacznie. Nosz ile mieli tak marznąć? Uniósł lekko głowę, szukając jakiejś podobnej do niego, zmarzniętej duszyczki, której mógłby się pożalić. I jest! Co tam, że gada z kimś innym. Namida nigdy nie był subtelny, więc co się dziwić. - Co tam, Smith? Lekcja na boisku do quidditcha, a ty nie masz miotły? - podszedł, po czym sprzedał krukonowi lekkiego kuksańca w bok. Uśmiechnął się, wytykając zakolczykowany język. Spojrzał też na drugiego chłopaka, równie przyjemnego dla oka. Z tego, co kojarzył, też był z Ravenclawu. To mogło być trochę ryzykowne, poddawać się rozmowie z Edim, kiedy byli na tym samym roku i w tym samym domu, co jego wiecznie zazdrosny narzeczony, któremu tak wspaniałomyślnie obiecywał i przyrzekał wierność... ale co tam.
Mecz gryfoni - puchoni był już za kilka dni, więc i Clara postanowiła wykorzystać okazję do potrenowania. Wcisnęła się więc w jakiś dresik z pewnością w gryfońskich kolorach i z miotłą pod pachą pomaszerowała na boisko. Nawet pogoda nie była w stanie jej zniechęcić, duch walki i takie inne tam skutecznie zagrzewały gryfonkę, o. Nooo i jeszcze pan Abernathy, ech, on na pewno udzieli paru wskazówek, bo to przecież był gryfon i w ogóle, na pewno będzie chciał wesprzeć właśnie ich drużynę, hehs. Okazało się, że jakaś grupka już się zebrała, tym samym znów krzyżując ambitne plany dziewczyny, która chociaż raz chciała przyjść na zajęcia pierwsza. Albo chociaż nie spóźniona... cóż, dzisiaj przynajmniej była w miarę na czas, nie tak jak na pozostałe 124543 ostatnich lekcji. Najpierw oczywiście przywitała się z nauczycielem, dopiero później zaczęła szukać znajomych twarzy. W grupce osób, które przyszły potrenować, dostrzegła rudą, znajomą czuprynę. - Bell! - ojaa, dawno jej w sumie nie widziała. Zauważyła tylko jeszcze jakiegoś niesamowicie tajemniczego jegomościa, który właśnie odchodził. Czyżby Bell z nim przed chwilą rozmawiała? - Kto to? - zapytała krukonkę, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu.
Przyglądał się jak uczniowie przychodzą na lekcję, kiwając im głową na przywitanie. Cieszył się z obecności każdego z ich (jak na razie!), bo w końcu wykazali choć odrobinę chęci na trochę ruchu. A nie cały dzień przy wizbooku i czekoladowych żabach! Potem wyjdzie pokolenie krzywych, grubych i z samymi kompleksami czarodziei. Oparł miotłę o ziemię i rozejrzał się po boisku. Dobra, chyba mogą już zacząć. Nie zamierzał karać nikogo za spóźnienie, bo w taką pogodę to i tak dobrze, że przyszli. Zatrzymał wzrok na trójce delikwentów bez mioteł, przechodząc z jednego na drugiego spojrzeniem. A to co ma być? Przyjść na lekcję LATANIA bez miotły? Może oni są tacy wspaniali, że ich nie musieli mieć. -A państwo nie zamierzają latać? Bo stanie na lekcji w deszczu nie wydaje się zbytnio interesujące. - przyjrzał się strojowi ślizgona i tylko uśmiechnął się pobłażliwie. Kto co lubi! Jak mu tak wygodnie, to czemu nie? Zawsze to dobry pomysł by zmylić przeciwnika, który spadnie z miotły ze śmiechu. - Witam wszystkich zebranych i bardzo dziękuję za przybycie. - skierował się teraz do całej grupy odkładając swoją miotłę na ziemię. Na szczęście zjawiło się paru uczniów, którzy wyglądali jakby naprawdę chcieli się czegoś nauczyć. Lib doszkolić umiejętności, rzecz jasna. Nagle jeden z uczniów sobie poszedł, ups. Lepiej niech on się już nie pokazuje na boisku, bo będzie kiepsko, panie Boris! Pokręcił głową na ten niski poziom obycia ślizgona. -To moi drodzy! Nie zaczniemy bez krótkiej rozgrzewki, bo jak wiecie to może skończyć się kontuzją. Pół boiska chyba was porządnie rozgrzeje. - powiedział uśmiechając się i wskazał głową by zaczynali.
To sobie nowo poznany kolega poszedł i Bell nawet miała chwili na zastanowienie się co dalej, bo oto zjawiła się Clara. Krukonka wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu, ach jak dawno się nie widziały! - Siemka Clara - przywitała się ślicznie. - Taki jakis ślizgon, ma na imię Boris. Siedział tutaj to pomyślałam, że do niego zagadam. Najpierw niemiły się wydawał, ale potem wyobraź sobie, stwierdził, że Quidditch to nuda i on woli mugolskie sport! - zdała relację z rozmowy głośnym szeptem, coby inni nie podsłuchiwali. Ta, jakby ktoś wgl był tym zainteresowany... - Muszę jeszcze kiedyś z nim pogadać - stwierdziła jeszcze. - A w ogóle, to słyszałam, że zostałaś prefektem! Gratulacje! Teraz możemy razem łamać przepisy szkolne i nikt nie powie, ze robimy coś źle. Ach, już się na to cieszyła... W pewnym momencie nauczyciel zaczął coś mówić, więc Bell skupiła się na jego słowach, w końcu trzeba było zrobić dobre wrażenie, no nie? A potem wskoczyła na miotłę i czekała, aż Clara też to zrobi, żeby mogły razem lecieć i plotkować!