Tuż przy wiszącym moście znajduje się to niezwykłe miejsce. Nikt nie wie kto, kiedy i po co ustawił tutaj te kamienie. Możliwie, że były jeszcze nim zbudowano Hogwart. Każdy kto usiądzie w środku, zamknie oczy i w zupełne ciszy wsłuchiwać się będzie w otaczające odgłosy ma szanse usłyszeć ciche szepty zamieszkujących to miejsce duchów.
Faktem było, że aby dojrzeć jakiekolwiek uczucia na twarzy Francuzki, ona sama musiała na to pozwolić. Tak jak teraz. Rzuciła kąśliwą uwagę i uśmiechnęła się, jak gdyby nigdy nic. Oh Ty mała, parszywa.... Ale nie. Należy zachować spokój. Ale jak być spokojnym, kiedy tak bez niczego go przejrzała? Nie, to było nie możliwe, aby mogła czytać w jego myślach - mało kto to potrafi. Znaczy, on oczywiście znał takich, wielu było ambitnych w Slytherinie, którzy ćwiczyli legilimencje, ale jednak nie wielu podołało zadaniu nauczenia się tego perfekcyjnie. Oczywiście prócz ambicji ważne były także umiejętności, a tego nie można było odmówić Krukonom. Zwłaszcza takim, jak Morgane. - Może jestem po prostu dupkiem? - mruknął ściszonym głosem. Dziewczyna stała bardzo blisko niego, ale jedyne, co czuł to głęboką frustracje. Denerwował się, i to bardzo. Że cały jego misterny plan pójdzie w pizdu, przez to, że ta mała, ruda dziewczyna przeciągnie jego Simona na tę niewłaściwą stronę. Że uświadomi mu, jakim Namida jest okropnym człowiekiem. - Simonowi jak najbardziej odpowiadam ja. I to jest najważniejsze. To ze mną planuje przyszłość i ze mną chce być, nie z Tobą! - warknął, chwytając Morgane mocno za nadgerstek dłoni, w której trzymała teraz papierosa. Mało delikatnie, jednak nie dbał o to, czy zostawi na jej skórze sińce. To był odruch, odpowiedź na jej zwyczajną bezczelność. Nie sądził, że w rozmowie posunie się także do czynów, ale role się odwróciły. Teraz to ona prowokowała jego. Mała, wredna, ruda... - To mnie Simon kocha, a nie ciebie. I nigdy nie będziesz mogła zobaczyć go tak, jak ja go widzę. Nigdy nie usłyszysz z jego ust słów i jęków, które ja mam codziennie. Nigdy nie wyzna Ci tych tajemnic, które znam ja. Nigdy nie pozwoli Ci się dotknąć tak jak ja go dotykam. Nigdy nie zaśnie obok Ciebie ze szczęściem wymalowanym na twarzy. Nigdy nie obudzi Cię pocałunkiem, jak to robi dla mnie. Nigdy. Po prostu nigdy. Simon należy tylko do mnie! - odepchnął ją, mocnym szarpnięciem za rękę i sam zrobił krok w tył. Asekuracyjnie. Nie mógł uwierzyć, że zareagował aż tak gwałtownie. Jego planem było załamać tę dziewczynę, aby zostawiła jego narzeczonego w spokoju, a tym czasem sam czuł się teraz kompletnie złamany. I tak bardzo nie chciał pokazać tego, że Morgane może być dla niego autentycznym zagrożeniem.
Morgane Charpentier
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.. Namida tak na prawdę nie zdawał sobie sprawy, że Morgane i Simon, byli na prawdę blisko siebie. Jako dzieci sypiali ze sobą, budząc się, a później bawiąc. Byli w tym czasie jak rodzeństwo. Później Simon zakochał się w dziewczynie, a ona tego nie odwzajemniała. Niestety.. Kolejnym krokiem było w jego życiu to coś. Związek z Namidą. Dlatego Morgane myślała sobie, że to po prostu było coś łatwego, żeby zataić ból, jaki sprawiła Simonowi, nie widząc jego uczuć.. Ale gdy sama coś już poczuła.. Było za późno. Aczkolwiek kilka razy podczas związku Simona, Morg i on, zbliżyli się do siebie, niebezpiecznie zbliżyli. Gdy złapał ją za nadgarstek, poczuła na całym ciele dreszcze. Czuła się nieswojo. Jednakże, gdyby miała więcej czasu na reakcję, zwinnymi palcami, by przesunęła papierosa, żeby mu go wbić w rękę, która ją zaatakowała. Jego szczęście, nie ma co.. Bo jak później Simonowi, wyjaśniłby taki ślad? - Och.. To chyba nie wiesz, co mnie i jego łączy. - Popatrzyła gdzieś w bok, z uśmiechem na jeden kącik ust, dodając w ten sposób więcej bezczelności. - Wiesz, co sprawia, że jesteś większym dupkiem? Bo próbujesz zniszczyć jedyną istotę, jaką Simon kocha od wielu lat, mnie. To ja spędziłam więcej czasu przy nim. To we mnie był więcej czasu zakochany, niż w Tobie. Namido Kirei, cokolwiek byś nie zrobił, ja i Simon i tak będziemy gdzieś nieopodal siebie. Bo jesteśmy od pierwszego dnia w tej szkole. Sądzę, że przez Twoje skoki w bok.. Stracisz jedyne co masz cenne w życiu, Simona. Bo tylko on Ciebie kocha. Jeśli jeszcze jest z Tobą nie przez litość... - Popatrzyła mu w oczy, z taką udawaną troską, po czym zaczęła się znowu śmiać. Dotknęła swojego nadgarstka, gryząc się w usta. Już po fali krótkiego śmiechu. Patrzyła na rękę, a następnie przemówiła spokojnym tonem. - Może Ciebie kręci, takie gnębienie, rywalizacja ze mną, hę? - Podeszła do chłopaka, odrobinę dalej niż poprzednio - W końcu jestem taka z pozoru.. Biedna, do zhańbienia, widać, że nie radzę sobie w życiu, że nie umiem sobie poradzić w takiej sytuacji - Jedną nogą zaczęła jeździć po jego, prowokując go bardziej - Tak egoistycznie odsuwasz mnie, myśląc, że taka szara mysz, już Tobie nie zagrozi. Oj Namido.. Nikt Ciebie nie nauczył, że właśnie takie osóbki jak ja, są najgorsze? - Złapała go za policzek, po czym zaczęła się śmiać mu prosto w twarz, znowu patrząc w oczy. Puściła go, a następnie lekko się odsunęła. Chciała się stać dla niego właśnie taka, nie miała żadnego planu. Przecież każdy i tak nie wychodzi, tak jak się napisało scenariusz w głowie. Czysty spontan, pełen instynkt oraz trzeźwe myślenie. Być może ją poniosło, ale kto jak kto, Morgane i tak była spokojna. Tylko odrobinę skoczyło jej ciśnienie, a co dopiero Ślizgonowi...
Nie umiał zebrać myśli. Czuł się zwyczajnie zagubiony w całym tym chaosie, który sam stworzył. Nie czuł się dobrze w sytuacji, którą sam wykreował, co za ironia. Na dodatek czuł, jak wszystko zaczyna mu się sypać, wymykać z pod kontroli. A raczej, zaczynał sobie uświadamiać, że nigdy tej kontroli nie miał. A wszystko to wina tej małej, wrednej, rudej... - Gdyby Simon faktycznie był ze mną z litości, nie czekał by na mnie, gdy wyjechałem. Gdyby nie kochał mnie tak, jak kocha się tylko tą jedną, jedyną osobę, nie wróciłby do mnie. Zacisnął dłoń w pięść. Czuł się tak bezsilny. Na dodatek, na sam koniec głos mu się lekko złamał. Wiedział, że Morgane ma racje mówiąc, że zraniłby Simona, gdyby cokolwiek stało się jego przyjaciółce. Ale nie umiał poradzić nic na to, że wszystko, co robiła i mówiła sprawiało, że chciał wyciągnąć różdżkę i rzucić na nią jakąś klątwę, po prostu skrzywdzić. Nic nie mógł na to poradzić. To było zupełnie automatyczne. Tak jak to, że pochylił się i podwinął nogawkę spodni, by wyciągnąć różdżkę ukrytą w butach. Jeden sprężysty krok na swoich długich nogach i już był przy dziewczynie. Chwycił ją za ramię wolną, lewą ręką, aby nie mogła się odsunąć i koniec różdżki wbił lekko w jej pierś, na wysokości serca. Pochylił nieco głowę, by z niewielkiej odległości móc spojrzeć jej w oczy. - Posłuchaj mnie uważnie, bo mam już dość tych twoich głupich gierek. - syknął, jednocześnie nieco poluźniając chwyt. Musiał zapanować nad emocjami, co naprawdę nie było łatwe. Odetchnął głęboko, po czym dopiero zaczął mówić - Simon jest ze mną, nie z tobą, i to się nie zmieni. Nie kocha cię tak, jak mnie. Będzie ze mną, bo właśnie to jest to, czego oboje pragniemy. I taka mała, ruda wredna sucz, jaką w rzeczywistości jesteś, nie zmieni tego. Tak, wiem, że jesteś dla Simona ważna. Ale to nie znaczy, że masz wywracać jego życie do góry nogami, bo nagle doznałaś objawienia, że jeeeednak coś do niego czujesz. Bo jego serce jest już zajęte. Tak, byłaś w nim, byłaś tam bardzo długo. Kochał Cię tą silną, szczenięcą miłością, jednak ty go odrzuciłaś. A teraz, to co czuje do mnie, jest silniejsze. Bo to, co jest między nami jest o wiele dojrzalsze. Rozumiesz?
Morgane Charpentier
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Oto właśnie dziewczynie chodziło, żeby w przeciwniku wywołać bezsilność. Wiedziała, że agresor, gdy już nie wie co ma robić, atakuje. Umiała przewidzieć każdy jego ruch. To tak jak w szachach, kompletnie podobnie. Tylko ciekawe kto zacznie matować.. Pozycja Namidy, była łatwa do obrony, względem ciała Morgane. Wystarczy było użyć prawa dźwigni, poprzez przełożenie siły na drugą rękę, oraz przeciwną nogę, chłopak po prostu, by leżał. W dodatku mogłoby coś mu się stać, lekki uraz głowy, nie więcej. Toć samoobrona to ma właśnie na myśli. Żeby się obronić, uwolnić. Powodując też lekkie oszołomienie przeciwnika. Więc atakowanie małej wrednej, jak to zostało ujęte, nie jest dobrym pomysłem. - Dojrzalsze, powiadasz? No faktycznie, z Twojej strony jest to baardzo dojrzałe uczucie. Zważając na ilość, tego jak go zdradzałeś. Zauważ, że w czasach, gdy się ze mną przyjaźnił i byłam tylko ja, był szczęśliwszy - Popatrzyła na różdżkę Namidy - Tak, to właśnie w serce chcesz trafić? Skoro nie umiesz dbać o serce Simona? Nie wiem o co walczysz, czy o swoje ego, czy o pozytywne życie Simona.. Wiedz jedno, stałam się Twoim najgorszym wrogiem - Powiedziała hardo, po czym miała dość tej całej zabawy w kotka i myszkę. Uśmiechnęła się do niego cynicznie, a następnie wykorzystała swoją niby przegraną pozycję, ramię jakie miała trzymane ręką napastnika jej, lekko, a jednak szybkim ruchem dała na dół, drugą ręką złapała dłoń Namidy, robiąc dźwignię, po czym nogę podwinęła mu swoją stopą, przez co chłopak wylądował z hukiem na ziemi. Różdżką, którą trzymał, miała teraz Morgane. Chwyciła ją pomiędzy ruchem obronnym, a atakiem. Gdy chłopak już otworzył oczy, złamała mu różdżkę i podała mu ją w dwóch kawałkach. Sięgnęła gwałtownie po swoją. - Abdico Visus - Szepnęła, a wraz z tym zaklęciem, zrobiła się niewidzialna. Namida nie mógł teraz jej nic zrobić, bo jej po prostu nie widział. Pomogła mu tym sposobem wstać z miejsca, nie zostawiłaby go przecież w takim stanie, w tym miejscu. Jasne, by było, że nikt tutaj zbyt często nie przychodzi. - Pamiętaj, to nie ja zaatakowałam Ciebie. To Ty wywołałeś tę chorą grę. Liczy się jedynie Simon, jego szczęście. Pogodzę się z tym, jeśli wolałby być sam. Ale nie z Tobą, przy Tobie za bardzo cierpi obrzydliwy Ślizgonie. - Miała gruby głos, nie szczędziła sobie dzisiaj tego tonu. Poczuwała się do tego, żeby właśnie tak przemówić. Wiedziała, że ma rację. Gdy już była wolna, po prostu odeszła, bez słowa, jak i bezszelestnie. Co jakiś czas oglądała się, co robi chłopak. Kiedy jednak już zniknęła z tego miejsca, poczuła wielkie ból na poziomie klatki piersiowej. Zaczęło do niej docierać, co zrobiła. Czym prędzej upuściła tereny przy zamku, żeby udać się do szkoły. Musiała odpocząć. Jak na rudowłosą, za dużo się dzisiaj stało. Być może to ona wypowiedziała szach-mat, ale jednak wiedziała, że ostatnie słowa, finał.. Należy do Simona. To on będzie wiedział, co jest słuszne, a co nie. Wszystko rozstrzygnie się w najbliższym czasie, tak właśnie myślała.
Alexis nigdy nie starała się być pełną gracji kobieta, choć uroku z pewnością jej nie brakowała. Była to jednak mała, niezdarna, osobistość, która na swój sposób również była urocza. Jej nieporadność, czy też brak koordynacji ruchowej już nie raz wprawiał ją w niezłą sielankę wypadków, które znów jak nigdy zawsze rozbawiały publiczność na około. Sama o sobie mówiła, że jest zdolna do tego, by idąc po prostym chodniku wywrócić się zahaczając o własne nogi. Co nie raz, jak można się domyślić, już uczyniła. Co najlepsze nie raz ludzie nie zauważyli nie raz nawet jej lekkie fou pax gdyby nie to, że ta ruda dama zamiast podnieść się i iść dalej zazwyczaj zostawała na ziemi z minutę śmiejąc się z siebie i wyobrażając sobie jaką musiała mieć minę gdy zorientowała się że już jest skazana na dany upadek, czy też jaką miała gdy resztkami sił w swoich kończynach próbowała wy-balansować i ustać na nóżkach. Pamiętała jak kiedyś jeden z jej znajomych próbował pomóc jej wstać, jednocześnie stojąc na jej włosach butem. Wyglądało to komicznie z boku z pewnością, ponieważ gdy on ciągnął ją ku górze, ona była w stanie jedynie podnieść biodra, bo głowa nadal zostawała przytrzymywana butem przy ziemi przez owy but jegomościa, w którym odezwał się dżentelmen. Trwało to też całkiem pokaźną chwilą, tak, że kilku ludzi zatrzymało się by popatrzeć, bo Lexi zamiast powiedzieć o co chodzi śmiała się jak głupia próbując przez śmiech wydusić, że chłopak stoi na jej włosach. W rezultacie brzmiało to jak mamrotanie, którego nikt nie mógł zrozumieć. Ale wróćmy do tematu. Teraz, Bój jeden wie dlaczego postanowiła udać się na kamienny krąg. W jej małym móżdżku zakwitł pomysł, by wdrapać się na jeden z kamieni i na nich podziwiać otaczający świat. Gdy jednak dostała się już na miejsce zrozumiała, że owa misja z jej zdolnościami nie będzie tak łatwa. Wybrała jeden z najniższych kamieni i poczęła się na niego wdrapywać. W tej chwili musiała wyglądając jak orka, próbująca się zsunąć do morza.
Kiedy podniósł się w końcu z łóżka, a było to właściwie stosunkowo wcześnie, kiedy wszyscy jeszcze spali i w zamku cicho było, jak makiem zasiał, otworzył okienko, a ptaki zanuciły mu cudowną jesienną ćwierkałkę (słowotwórstwo rules <3) , wiedział, że ten dzień będzie udany. Zszedł sobie na śniadanie z uśmiechem szerokim i wszystkich starał się nim zarazić, jakby naiwniak wierzył, że poruszy zimne i oślizgłe serca mieszkańców Domu Węża. Ale przecież zawsze trzeba było spróbować, prawda? Kim by był, gdyby nie brukował piekieł dobrymi chęciami, których było w jego skromnej osobie aż za wiele? Nigdy, co prawda, nie chciałby zostać matką Teresą w spodniach, ale przecież bycie miłym zawsze się opłaca i niech nikt w to nie wątpi, to się sprawdza całkowicie, bo każda namiastka uprzejmości, nawet jej naparsteczek, wracała się do niego podwójnie, nawet, jeśli nie było to nawet trochę widoczne dla postronnych. On zaś doskonale wiedział, że cały swój magazyn, w którym przetrzymywał radość i optymizm, zbudowany był niczym innym, jak właśnie dobrymi uczynkami. Zarówno tymi wielkimi, jak i tymi najmniejszymi, jak choćby posłanie uśmiechu do mijanego znajomego czy nawet nieznajomego. Po zapełnieniu po brzegi swojego brzuszka i zabraniu na później małego co nieco, po przesiedzeniu wielu dość nudnych godzin na wykładach, w końcu mógł wyjść ze szkoły i przegryzając drożdżówkę ze słodkim dżemikiem, chodził sobie po błoniach, wpatrując się w niebo i wypatrując ptaków, by zaćwierkać z nimi coś przyjemnego, jednakowoż one chyba nie bardzo na ten pomysł przystały i pouciekały od niego hen daleko! Za to zobaczył drobną kobiecą sylwetkę, która usilnie próbowała dostać się na jeden z tych niezwykłych kamieni, pozostawionych z pewnością przez kosmitów, w kamiennym kręgu. Uśmiechnął się i z tym uśmiechem, schowawszy wcześniej swój przedobiadek, ruszył w jej kierunku, a kiedy już doszedł do miejsca docelowego, pochwycił dziewoję za talię i podniósł ją do góry delikatnie, by ta mogła spocząć w wymarzonym punkcie.
//matko, pewnie przypadkowo pogubiłam przecinki, za co przepraszam je najmocniej, ale się spieszyłam :c
Alexis naprawdę się starała. Podskakiwała, próbowała podciągać się na dłoń, szorowała kolanami po kamieniu, tak, że aż dżins się trochę starł ale nadal nic to nie dawało. Pozostawała w punkcie wyjściowym, czyli leżąc brzuchem na kamieniu, nie wiedząc jak dostać się na jego środek i tam wygodnie usadowić. Spod końskiego ogona, który miała upięty na czubku głowy w trakcie tej szamotaniny wyleciało kilka zbłąkanych kosmyków, które rozwiane przez wiatr latały w którą sobie tylko chciały a Lexi nie mogła nad nimi zapanować, bo nadal leżała brzuchem na kamieniu rozpłaszczona jak żaba. Westchnęła zła na siebie, za swoją nieudolność, brak koordynacji czy jakiejkolwiek zwinności, wtem ni stąd ni zowąd jakaś niewiadoma siła chwyciła ją za biodra. Już miała krzyknąć, ale zanim zdążyła choćby krzyknąć była już usadowiona na kamieniu. Zanim spojrzała na swojego wybawcę, skora mu nawet w ostateczności podziękować, podniosła dłoń i spróbowała okiełznać jakoś niesforne kosmyki. Dopiero potem spojrzała na swego towarzysza i omal nie spadała z kamienia, na którym siedziała. Solv, człowiek, który pewnego pięknego dnia po pijaku zrobił jej długi i dosadny wykład o niej i jej zachowaniu. Naprawdę?-spytała siebie w myślach wznosząc oczy ku niebu, jakby pytając w przestworza dlaczego to ją spotkała tak wielka kara i czym sobie na nią zasłużyła. Pewnie gdyby to była zwykła gadanina zachlanego faceta nie byłoby problemu, jednak Bóg wie czemu, tym razem Lexi nie spodobało się to co usłyszałam i od tamtego czasu nie przepadała za towarzystwem chłopaka. -Nie zamierzam dziękować. - zastrzegła od raz, odzywając się do niego i mierząc chłodnym spojrzeniem zielonych oczu.
Zabawnie było obserwować ją, kiedy nie potrafiła sobie z czymś poradzić, wszak zawsze kojarzyła mu się z silną osobowością, która zawsze da radę, zupełnie jak Bob Budowniczy czy inny bajkowy bohater. A tu proszę, nie mogła podołać zwykłemu kamieniowi i z każdym jego krokiem, którym przybliżał się do niej nieznacznie, ten widok wydawał się być bardziej żałosny. Zaśmiał się w duszy, oczywiście wcale nie złośliwie, bo darzył ją przeogromną sympatią i nie wyobrażał sobie, jak mógłby być dla niej wredny, z wyjątkiem momentów, w których ona zaczyna mu dogryzać, a on już nie ma siły i pęka w nim ta krucha skorupka dobroci. Ale i wtedy nawet traktuje to jak zabawę. Nie rozumiał całkowicie, dlaczego tak bardzo wzięła do siebie jego słowa z tamtejszej imprezy, przecież był pijany, potwornie pijany, a w takim stanie mówi się wiele rzeczy, których w ogóle nie ma się nawet na myśli oraz tych, które przez głowę mu nawet nie przeszły. Szczerze mówiąc, przez wypity wtedy alkohol w ilości o wiele dla niego za dużej, nie pamiętał kompletnie, co tak właściwie jej rzekł, nie kojarzył też powodów tego wywodu, co trochę źle działało na niego psychikę. Czuł się zagubiony, przerażony i… no dobrze, miał jednakowoż wyjebane, bo wiedział, że prędzej czy później uda mu się wszystko odkręcić i będzie jak dawniej, a może i nawet lepiej! Uśmiechnął się do niej, jak gdyby nigdy nic, udając, że nie widzi jej bardzo dosadnego zachowania. Nikt nigdy nie powiedział, że droga do jej serduszka i znalezienie sobie tam przytulnego kącika będzie prosta i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, co nie zmieniało nic w jego postanowieniu, bowiem kochał wyzwania i pewien był swojego rychłego zwycięstwa, jak i tego, że ona tak naprawdę nadal go lubi. - Ależ doskonale zdaję sobie z tego sprawę, moja mała Ślizgoneczko. To zbawienne słówko nie pojawia się na twoich usteczkach bez powodu, a tu takiego nie dostrzegam, pomogłem ci tylko trochę, nic wielkiego, naprawdę. – Mrugnął do niej zawadiacko, wdrapując się bez problemu na kamień i siadając koło niej. – Piękny stąd widok, nie dziwię się, że chciałaś tu spocząć.
Lexi była pewna, że wyglądała zabawnie wdrapując się na ten gałaz. Ba! Wręcz żałośnie. Dlatego wybrała porę, gdy nikt, no prawie nikt tutaj nie przebywał. Jednak jak widać, jej zamkowa zmora potrafiła znaleźć ją wszędzie, nawet gdy Lexi myślała, że będzie miała chwilę spokoju dla siebie. To nie, zrządzenie losu wysłało jej do towarzystwa Solva. Jakby naprawdę nie miało pod ręką kogoś bardziej, hm... powiedzmy, mniej irytującego pannę Sky. Czym ją owy jegomość irytował? Po pierwsze uśmiechem, który nigdy nie schodził mu z ust, nawet gdy Lexi częstowała go wiązanką niezbyt miłych słów, gdy przeginała wyraźną linię sam odpłacał jej pięknym za nadobne, a przy następnym spotkaniu znów witał ją z uśmiechem na ustach. Ale to jeszcze nic! Przy jego niezłomności, każdy normalny facet już dawno dałby sobie spokój z rozmawianiem z Lexi. Nie wykazywała żadnych najmniejszych oznak, czy też chęci do rozmowy. Solv jednak i tak znajdywał sobie jakiś temat. No i oczywiście jak patrzyła na niego przypominała jej się sytuacja po imprezie, kiedy to dostała owy wykład, o którego przecież najbardziej chodzi. Była prawie pewna, że Solv nie pamięta za wiele z tego wykładu, gdyż jego stan w tamtym dniu był sporo ponad miarę upicia. Spojrzała na niego. Znów poczęstował ją tym swoim standardowym uśmiechem pod tytułem "świat jest piękny", czy coś w ten deseń, co sprawiło że Alexis wywróciła zielonymi oczyma i znów wróciła spojrzeniem do jej niechcianego towarzysza. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć w wyrazie protestu. Może jakieś "to miejsce jest zajęte", albo "chcę być sama", ale już zdążył wdrapać się na kamień i zasiąść obok niej. Westchnęła. -Nie jestem mała- warknęła marszcząc nos z irytacji. Miała bowiem dziwne wrażenie, że pomimo iż jego słowa na pierwszy rzut oka były miłe, to Solv jednocześnie naśmiewał się z Lexi, a właściwie z jej nieudolności w sprawie z kamieniem. -Niekoniecznie chciałam mieć tutaj towarzystwo. - dodała, odpowiadając na drugą część jego wypowiedzi. Nie wiedząc co więcej zrobić, podwinęła po prostu kolana pod siebie, objeła je dłońmi i na kolanach oparła swoją brodę.
No cóż, tak to już z nim niestety było, że trafiał zawsze tam, gdzie nie był mile widziany, gdzie działo się coś dziwnego, dla kogoś może niemiłego, ale przecież dzięki swojej nieskończonej dobroci, która jednak nieskończona była tylko w teorii, pomagał niewiastom czy dzielnym mężom w sprostaniu zadaniom sobie postawionym, a to z pewnością nie było aż tak irytujące. No chyba, że panienka Sky wzięła ten drobny uczynek jako jawny objaw swojej słabości, co Solvowi przeszło przez myśl tylko przez niedostrzegalną niemal chwilę, wcale nie zostając na dłużej i nie czekając na moment odpowiedni do wspomnienia o tym, by przysporzyć jej trochę rumieńców na ślicznej twarzyczce. I nie ma w tym odrobiny nawet ironii, bo Reynirowi nie takie rzeczy w głowie siedziały, raczej hodował tam stadko łagodnych jak owieczki myśli, rozkwitających przy odrobinie słońca od drugiej osoby. Nie łudził się jednak, że od niej otrzyma choć promyk, przygotował się więc na deszcz, założył folie ochronne i zasłonił dach, ciągle jednak pozostawiając drzwi otwarte, gdyby zmieniła niespodziewanie zdanie. Wiedział, że irytował Ślizgonkę wszystkimi swoimi gestami, szczególnie uśmiechami, w których pewnie doszukiwała się jakichś złośliwości, których on nie planował nigdy przesyłać. Uśmiech był u niego uśmiechem, przejawem radości, szczęścia, miłości i innych pozytywnych emocji, korzystanie z niego w sytuacjach nieprzyjemnych byłoby zdradą jego dobrego imienia i dlatego właśnie Solv nigdy, ale to przenigdy nie uśmiechał się fałszywie czy kpiąco. Uśmieszki asymetryczne jedynie przekazywały część jego pogardy, ale zazwyczaj przekazywał ją wyrazem oczu, by wyszło to dobitniej, uśmieszek traktując jako dopełnienie. Nie musiała się więc niczego obawiać, doszukiwać czy Bóg wie, co jeszcze. Wiadomym byłoby, że Reynir i tak nie zareagowałby na taką zaczepkę, usiadłby koło niej specjalnie, wlepiając w nią swoje wielkie oczy i czekając na potwierdzenie jej słów. Pocieszna była z niej osóbka, doprawdy bardzo go rozczulała tym ciągłym narzekaniem na jego towarzystwo i zaczepkami. - Troszeczkę jesteś, ale małe jest przecież piękne, nie wiem, dlaczego się burzysz. – Uśmiechnął się do niej szeroko, po raz kolejny łapiąc się na tym, iż powiada sobie w głowie, że jest z niej bardzo, ale to bardzo zabawna i słodka osóbka, jak nie Ślizgon, choć coś tam jednak od Salazara dostała, wredotę przede wszystkim. Za bardzo szukała wszędzie jakichś ukrytych motywów, a Solv prosty był w obsłudze niczym cep, nie obrażając ani jednego, ani też drugiego. - Jednakowoż przyplątałem się i nigdzie nie pójdę, więc przykro mi, twoje plany nie wypaliły. Ale możemy sobie za to porozmawiać o wszystkim i o niczym, tak miło i przyjacielsko, co ty na to?
Tak by można w sumie określić Alexis, jak osobe nieufną. Doszukującą się wszędzie jakiś nieprawidłowości, czy jakiś anomalii w zachowaniu. Nie została wychowana w miłym i kochającym domu, gdzie za pewnik brało się szczerość i mogło mówić się otwarcie o swoich problemach. Ona zawsze musiała radzić sobie z problemami sama, od czasu aż była noworodkiem właściwie, nie można mieć jej więc za złe, że względem ludzi była nieufna i niepewna. Nauczyła się bronić przed ludźmi, bo niewielu w wczesnych latach życia spotkała takich, którym można było zaufać. A że była małą dziewczynką, jej jedyną bronią były słowa i własne myśli, któr podtrzymywały jej na duchu. Tak więc ironia i wredota były jej naturalnymi mechanizmami obronnymi przed wszelkiego rodzaju osobistościami, które naruszały jej obszar prywatności. Jednak, jeśli ktoś wytrwale i dostatecznie długo drążył w jej murze w pewnym momencie otwierała się mała furtka. Fakt, można się było do niej dostać, ale zazwyczaj zajmowało to cholernie dużo czasu i większość ludzi, zwłaszcza facetów szybko się tym faktem zniechęcała. -Nie jestem mała. - powtórzyła raz jeszcze nie patrząc na Solva i ignorując jego uśmiech. Nie mógł wiedzieć, że nie lubiła być tak nazywana. Czemu? Małe wydawało jej się bezradne, kruche, nie radzące sobie. A ona, przez całe życie zdana na siebie musiała sobie radzić. Ba, wyrosła na Zosie samosie, które nienawidziła, gdy ktoś jej pomagał, a proszenie o pomoc było dla niej stanowczo poza ramami jej charakteru. Zaś gdy ktoś już jej pomagał, rzadko kiedy potrafiła odpowiednio podziękować, uznając bowiem, że gdyby dłużej się nad czymś pomęczyła bez pomocy, to z pewnością i tak by tego dokonała. -Naprawdę sądzisz, że jest możliwa między nami konwersacja na jakikolwiek temat? Spytała spoglądając zielonymi oczętami na Reinyr'a i zawieszając na nim spojrzenie. Fakt, facet irytował ją nieziemsko, ale jednocześnie jakaś część Lexi podziwiała go. Ktoś by zapytał dlaczego? Już mówię, mianowicie panna Sky podziwiała jego wytrwałość w dążeniu do celu i radość, które emanowała z niego praktycznie na każdym kroku, co było dla niej tak dziwne, że myśląc od tym automatycznie marszczyła brwi w wyrazie zamyślenie. No i cierpliwość. Tak, to chyba zdecydowanie najbardziej. Mało która osoba wytrzymała by tak spokojnie jej słowne zaczepki. Brawo Reinyr w końcu w głowie Sky zakwitła jakaś pozytywna myśl na Twój temat, choć nie ma za bardzo się czym cieszyć jeszcze.
Warto było ufać osobom, przecież mało kto niegodny był tej odrobiny otwartości chociażby w jego kierunku. Byli tacy, którzy ruch jakikolwiek człowieka miłego wykorzystywali niegodnie i niszczyli cały światopogląd jednym choćby zdaniem dla czystej satysfakcji i poczucia wyższości, aczkolwiek zdaniem Solva było ich zdecydowanie za mało, żeby się nimi przejmować i przez to tracić pokłady swojej ufności i pewnie odrobinę łatwowierności. Był jak dziecko we mgle, jednak za paskiem dumnie spoczywały światła przeciwmgielne, w razie gdyby pojawił się jakiś podstępny samochód, próbujący przejechać się po jego charakterze i zostawić po nim bezkształtną paćkę w kształcie bliżej nieokreślonym. A dzieciństwo można było zawsze naprawić w późniejszym życiu i zatrzeć jego obraz przyjemnościami, komplementami i wszystkim tym, czego w tamtym okresie nie otrzymała. Jasne było to, że w ludziach wytwarzają się bariery i trudno jest się przez nie przedrzeć, o dziwo szczególnie tym, którzy chcą dla kogoś jak najlepiej i wcale nie chcą go zranić, intuicja jednak wysiada przy takich ochronach, więc nie ma co się temu dziwić, oj nie. Solv czasu miał niezmiernie dużo, szczególnie tego popołudnia, choć szczerze mówiąc, na tym kamieniu najwygodniej nie było i chętnie przeniósłby się gdzieś indziej, oczywiście z nią pod ramię, niech nie myśli, że ma szansę nawet najmniejszą od niego uciec. - Dobrze już, dobrze, wielkoludzie. – Pocieszna była, doprawdy, ale chyba już coś o tym wspominał wcześniej, prawda? Małe kobiety zawsze kojarzyły mu się z niesamowitą przede wszystkim delikatnością i słodyczą, ale także drzemiącą gdzieś w ich głębi niespotykaną nigdzie indziej siłą. Uważał je wszystkie za rzeki, które z pozoru wydawały się niewinne, ale w razie czego zawsze zaskakiwały i potrafiły zmieść największe nawet kamienie, tylko dlatego, że stanęły im na drodze. Tak właśnie zawsze też mówił o Lexie, że była niepozorna, ale niezwykle silna. I nie wątpił nigdy w jej umiejętność radzenia sobie samej z wszelkimi problemami, po prostu uważał, że czasem warto przyjąć od kogoś pomoc i chciał jej to umożliwić! - Ależ oczywiście, jeżeli tylko wykażesz odrobinę choć chęci do czegokolwiek innego, niż tylko zabicia mnie lub ewentualnie zrzucenia z tego kamienia. – Przekręcił delikatnie głowę, by móc lepiej ją widzieć i wyszczerzył się znów radośnie, szczególnie, gdy zauważył już, że i ona na niego patrzyła. Nie, żeby był w niej bez pamięci zakochany i cieszył się nawet najdrobniejszym z jej strony gestem, ale tak ciężko walczył o to, by choć trochę się zainteresowała jego towarzystwem, że takie spojrzenie było dla niego nagrodą największą! Och, gdyby dowiedział się, że do tego ta jeszcze w myślach go komplementuje, zatańczyłby aż przed nią taniec zwycięstwa i poczęstował ją awaryjnym batonem czekoladowym, który zawsze był przy nim w razie niespodziewanego głodu lub właśnie uczczenia jakiegoś osiągnięcia.
Może i możliwe było naprawienie dzieciństwa, ale demony przeszłości nigdy nie szły w odstawkę i Al o tym wiedziała, gdy średnio raz na miesiąc budził ją koszmar z jej przybranym ojcem w roli głównej. Ale nie o tym teraz. Czemu nie ufała? Nie lubiła się rozczarowywać. A ludzie, w jej mniemaniu, zawsze prędzej czy później zawodzili. Czy to celowo, czy nie, tego już nie rozstrzygała. Przyjemnym uczuciem to nie było,a ona te nieprzyjemne starała się trzymać jak najdalej od siebie. W końcu swoje w życiu już wycierpiała. A jak ustrzec się rozczarowania? Nie pokładać w nikim wiary i zbyt wielkich nadziei. W sumie słyszała, że chodziły o niej plotki po szkole iż jest jak Królowa Śniegu - piękna, lecz nie zdolna do miłości. Cóż, tą łatkę z pewnością można było łatwo odkleić, ale Sky nie jakoś za bardzo się o to nie starała. A wręcz przeciwnie, czasem z nudów, albo zemsty ukradła jakiejś czarodziejce faceta. I skłamałabym, gdybym powiedziała, że to co zrobiła spędzało jej sen z powiek, albowiem poza nocami w których pojawiały się koszmary o ojcu sypiało jej się całkiem dobrze. Słysząc iż została nazwana wielkoludem wydęła usta, a gest ten świadczył o tym, że i tym razem Solv nie trafił z odpowiednim określeniem jej. Aby dać mu to dosadniej do zrozumienia zamachnęła się łokciem i uderzyła go między żebra. A co do bicia, najbardziej uwielbiała uderzać w przeponę. Dlaczego? Ależ to oczywiste, facet, który w nią dostawał, zatrzymywał się, przerwał w połowie zdania i zwijał z bólu. Bądź co bądź Lexi potrafiła idealnie trafiać w to miejsce. Niestety, tym razem siedzieli, więc nie była w stanie odpowiednio dobrać się do przepony gryfona. -Myślę jeszcze o truciźnie, torturach, wysłaniu na Grenlandię, zaserwowaniu napoju miłosnego...-zaczęła wyliczać na palcach lewej dłoni. Przy czwartym przestała i palec wskazujący u prawej ręki przyłożyła do ust w wyrazie zastanowienia. -Zapomniałam co było piąte. Ale pamiętam, że było też całkiem niezłą alternatywą. - Powiedziała, spojrzała na niego i uśmiechnęła się jednocześnie uroczo, niczym niewinny jelonek, ale też i ironicznie.
Poprawiła swoją białą czapkę, która spadała jej na oczy. Dopięła swoją czarną kurtkę, niebieskie puchowe rękawiczki naciągnęła bardziej na swoje dłonie. Lynn od zawsze lubiła zimę, ba wręcz ją kochała ale nigdy nie cierpiała temperatury poniżej -5 stopni. Plusem było to że nikogo nie było na dworze, dziewczyna za bardzo nie lubiła tłumów, szkoła była mało zaludniona z powodu przerwy świątecznej. Brunetka też by pojechała do domu ale nie chciała, co by robiła tam sama bez nikogo? Nim się spostrzegła znalazła się przy kamiennym kręgu, od zawsze lubiła to miejsce, w lato wyglądało ładnie ale w zimę było tutaj cudownie. Biała kołderka śniegu przykrywała polanę na około kamieni przez co widok był magiczny. Oparła się o jeden z większych kamieni i zatopiła swój wzrok w wiszącym moście, który znajdował się kawałek drogi stąd. Lekko zamknęła swoje oczy i zaciągnęła się lodowatym lecz świeżym powietrzem.
Co zaciągnęło takiego bedboja na Kamienny Krąg? Tego ani ja, ani Albert, ani nikt inny nie wie. Ale w końcu tam był i siedział sobie za jakimś większym kamyczkiem, na ziemi, chociaż trochę mu w zadek zimno było, ale pomińmy ten szczegół, o. Siedział i patrzył dookoła co się dzieje. Musiał trochę odsapnąć, bo najwyraźniej za dużo wziął. Może i Melrołs miała rację, że ten diler go oszukuje? A tak poza tym to cholernie tam jakoś chłodno było. Niby i ślizgonek nie jest chodzącym termometrem, ale coś mu się zdawało, że nie daleko do Syberii mają z tymi stopniami na minusie. Tak, czy inaczej zdziwił się trochę, że ktoś go odwiedził, bo nie planował niczego takiego, ale że to dziewczynka! Dupek dobrej marki się nie przepędza, dupki dobrej marki się poznaje i potem może ewentualnie rucha, ale nie wychodźmy aż tak bardzo w przyszłość, bo się nieznajoma wystraszy. Tak czy inaczej, Albercik sobie siedział samotnie, chodź nie przepada za siedzeniem samemu. Więc nie pogardził obecnością Lynette, której to imienia nie znał. - Heja! - krzyknął do niej, miejąc nadzieję, że się nie wystraszy czy coś. Chociaż może fajnie byłoby popatrzeć na przerażoną minę nieznanej osoby? Nie.
Wyobrażała sobie że jest w swoim domu z rodzicami, którzy z kupkami gorącej kawy siedzieli na kanapie z uśmiechem patrząc jak ich mała i jedyne córeczka siedzi na czerwonym puchowym dywanie bawiąc się małymi lalkami jakie przyniósł jej mikołaj. Żałowała że to tylko jej wyobraźnia, cieszyła by się gdyby to był skrawek jej wspomnień z dzieciństwa ale prawda była inna, bardziej przytłaczająca. Dlatego panna Thompson nie lubiła świąt. Wręcz ich nienawidziła, miała dalej odpłynąć do krainy swoich fantazji kiedy usłyszała krzyk jakiegoś chłopaka. Otworzyła oczy i rozejrzała się przed nią nikogo nie było, obróciła głowę na boki tam też nic. Dopiero kiedy odsunęła się od kamienia i zrobiła kilka kroków w prawo po przeciwnej stronie również przy wielkim kamieniu był jakiś brunet. Z daleka go poznała, był od niej o rok starszy ale tak samo jak ona był ślizgonem. Kilkanaście razy dziennie mijała go na korytarzach szkoły z tego co wywnioskowała po jego zachowaniu kiedy mijali się na korytarzu stwierdziła że chłopak jest pogodny. Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego trochę jak na idiotę. Powoli podeszła do niego kopiąc po drodze śnieg. - Nie za zimno ci w tyłek ? Pierwsze pytanie padło z ust dziewczyny kiedy była wystarczająco blisko żeby ją usłyszał. Wyciągnęła jedną dłoń z kieszeni i znów poprawiła swoją białą czapeczkę. - Po za tym to siema. Dodała po chwili przypominając sobie że nie odpowiedziała na przywitanie chłopaka. Czekała na jego odpowiedź uważnie obserwując jego twarz.
Na początku wydawało mu się, że ta dziewczyna jest jakaś nawiedzona, ale sam nie wiedział dlaczego. Właściwie to bardzo często tak miał, oceniał książki po okładce, nie liczył się z wnętrzem i w ogóle. Chociaż większość przyjaciół Alberta, dokładnie "przestudiował" i wie o nic hbardzo dużo rzeczy. Ale wracając do tematu, Al nie lubi, jak ktoś próbuje być niemiły, więc troszkę zaskoczyło go zachowanie Lynn. Spojrzał w górę, dziewczyna, która nad nim stała była jakaś dziwna, jakby wyrwana z przemyśleń o życiu, czy coś. A minę miała, jakby zjedli jej kanapkę, ale fakt ten pomińmy, bo ja chcę, żeby Rousier żył. Nekst, cóż miał odpowiedzieć naburmuszonej pierwszoklasistce? Studentce? Nie miał pojęcia o co może jej chodzić, choć w końcu spytała tylko, czy mu w dupsko nie za zimno... Dobra, zmieniamy zdanie, w takim razie była całkiem miłą laseczką. - Rozgrzewa mnie twoje ciepełko - oznajmił tylko, chociaż później w jego jakże inteligentnej główeczce pojawiła się myśli, że z takimi tekstami to tylko do swoich, jeszcze dziewczynka mu po buźce da, i co? Jak on się Melrołs pokaże?
Na jego słowa dziewczyna melodyjnie się roześmiała, słyszała wiele tekstów jakimi chłopak starł się ją poderwać ale ten przechodził sam z siebie. Sama Lynn nie wiedziała dlaczego jest pozytywnie nastawiona na chłopaka, zawsze unikała rozmowy z ludźmi tak samo jak oni z nią, a tu proszę. Jednak ta szkoła po latach zmienia człowieka. Zrobiła kolejne 5 kroków i teraz stała nad chłopakiem, uśmiechała się do niego rozbawiona. Wystawiła swoją dłoń opatuloną w niebieską rękawiczkę z myślą o to że chłopak ją chwyci i będzie mogła pomóc mu wstać ze śniegu. - Zawsze starasz się nawiązać miłą rozmowę zarzucając takie teksty? Zapytała i podniosła swoją brew w górę, nadal była zła na chłopaka że wyrwał ją z jej fantazji ale jakoś nie miała siły kłócić się z nim. Jest od niej starszy a więc będzie miała szczęście jeśli za swoją niewyparzoną buźkę, którą uruchomi zapewne szybko nie dostanie porządnego kopniaka w swój jakże jędrny tyłeczek.
Zerknął trochę jakby spod ukosa na Lynette, chociaż szczerze mówić nie miał chińskich oczu. W prawdzie mówiąc była nawet ciekawą osobą, ale ten cały jej styl bycia jakoś nie wydawał się być zachęcający. W ogóle o czym ja piszę?! Albert nie wie chyba nawet jakich ja słów używam, a po poziomie ich trudności można zorientować się, jakich rozmiarów jest intelekt Einsteina. - Moja wina, że jestem tak uroczy? - odparł, chwytając za dłoń ślizgonki. Nie było aż tak przesadnie zimno, ale mógłby wstać i rozgrzać genitalia. Jeszcze mu zamarzną i nie będzie mógł mieć dzieci, smuteczek. Uniósł nieco wyżej kąciki ust, mimo tego, że jego biedne mięśnie twarzy marzły. Jak on się poświęca dla nieznajomej dziewczyny! Właśnie, może ten przemiły, przekulturalny i przyzwoity ślizgon się jej przedstawi, hę? - A tak fokle, jestę Albert - odparł, nawet nie wyciągając ręki. To było niegrzeczne z jego strony! Trfu, be! Jak on mógł?! Ale bynajmniej się przywitał i nie było w tym żadnego podtekstu, joł.
Kurde po co ona się tak starała być miłą i uprzejmą w stosunku do starszego od siebie kolegi? Nie tylko dlatego żeby nie dostać od niego wcześniej wspomnianego kopniaka tylko też dlatego żeby w końcu ktoś miał o niej jakieś normalne zdanie. Dziewczyna nie raz przyłapywała innych na tym że inni określali ją jako dziwną dziewczynkę. Ona nie przejmowała się tym, od dziecka była traktowana niczym nie warty śmieć a więc po co ma brać sobie do serce słowa innych. No ale cóż Lynn nie będzie się w tym momencie nad sobą użalać. Kiedy chłopak wstał puściła jego dłoń i znów schowała ją do kieszeni. Prychnęła cicho na słowa chłopaka, które były pytaniem. Jeju jeszcze nigdy nie słyszała takiego głupie tekstu. - Uroczy ? Więcej uroku mają w sobie kamienie znajdujące się w około nas. Mruknęła i ominęła chłopaka kierując się pod kamień. Odwróciła się i plecami oparła się o niego, nogę ugięła w kolanie a stopę zamieściła na kamieniu. Rozejrzała się dookoła ale słysząc jak chłopak się przedstawia kącik jej ust powędrował lekko w górę. Z tonu jego głosu wywnioskowała że niechętnie się przedstawił. - Lynnette. Powiedziała i poprawiła kosmyk włosów, który wydostał się spod czapki i wpadał jej w oczy.
Przeklinał w myślach po francusku, wychodząc na zewnątrz zamku. Nie śniło mu się ani wracać, lecz ta zamieć była po prostu merde. Nienawidził zimy przez śnieg. Nawet nie lubił na niego patrzeć. Co było w nim zasadzie magicznego? Czasem się mienił, ale ogólnie tylko przez niego przemakały buty oraz ciuchy. Nie chciał, aby ktokolwiek z nauczycieli złapał go po raz kolejny na paleniu w murach zamku, więc grzecznie (doprawdy?) wyszedł na dwór. Gdyby tego było mało wiatr porwał mu czapkę. Klął jak oszalały, nie potrafią znaleźć żadnego upustu swojej złości. Szedł przed siebie, co i raz poprawiając szalik, aby zakryć już czerwone (z gniewu, zimna) uszy. Gdyby cokolwiek widział, na pewno znalazłby drogę powrotną do zamku, lecz uparł się. Postanowił, że wypali tego papierosa na dworze, to tak właśnie zrobi i nic go nie powstrzyma.
Zamieć, zamieć, nawet w jego głowie panowała zamieć. Zapomniał wziąć "tabletek na uśmiech". Chciał pomyśleć, w zasadzie trochę oddać się szaleństwo, aby nie myśleć. Miał zamiar wysłać komuś sowę, aby się spotkać z nim na błoniach na ćmika, ale owe wspaniałe zwierzątko zdążyło obsrać poręcz niż wypełnić jego cudowną prośbę. Rozumiał to, w końcu on też odpowiedziałby na to wszystko "Ecrase!"
Spoiler:
(tłumaczenie: spierdalaj)
i za nic nie chciałby narazić swoje piórka na takie wiatrzysko! Wkurzony, że zgubił drogę, że nie ma czapki, wyjął papierosa z kieszeni. Prędko go zapalił za pomocą zaklęcia i tworzył dłońmi swoiste schronienie, żeby nie zgasła mu używka. Będąc tak zaabsorbowanym tym wszystkim, wpadł na kamień i jęknął z bólu. - Je peux le croire!
Nie wytrzymała. Po wielogodzinnych rozterkach apropo uszczuplania zapasów eliksiry euforii, w końcu jej rozsądna część poddała się i Charlie gorączkowo złapała jedną z buteleczek i wychyliła zawartość w półtora łyka, przełykając łapczywie. Z nadmiaru emocji nawet rzuciła buteleczką w ścianę dormitorium, na co współlokatorki podniosły na nią zniechęcone spojrzenia, jak zawsze wtedy, kiedy ogarniał ją stan podobny do tego. Ale tym razem już będzie lepiej, eliksir zaraz zacznie działać, zaraz wszystko będzie takie cudowne! Charlie nie mogła wytrzymać czekania na efekty, łażąc po sypialni w kółko, zwłaszcza kiedy współlokatorki co jakiś czas prychały zdenerwowane, starając się chyba uczyć, czy coś w tym stylu. Chwyciła skórzaną kurtkę i wielką, czarną chustę i wyszła, czy nawet wręcz wybiegła z Pokoju Wspólnego, gnając wszystkimi znanymi skrótami na zewnątrz. Wypadła na błonia prosto w objęcia zimy, która po kilku krokach zamknęła się wokół niej, nie dając drogi ucieczki ze wszystkich czterech stron. Po przejściu jeszcze kilku kroków Charlie nawet trudno było zgadnąć, gdzie jest zamek, bo przez zamieć nie widziała prawie nic na wysokości oczu, a patrzenie w górę było wręcz niewykonalne, gdy na twarz co raz spadała masa śnieżnych płatków, drażniąca oczy, nos i usta. Charlie szła na oślep, zasłaniając głowę ramieniem, klnąc pod nosem i drżąc z zimna (krótkie spodenki do cienkich rajstop nie były zdecydowanie odpowiednim strojem na taką pogodę). Ale właściwie po chwili już się uspokoiła, a nawet zaczęła podbiegać co kawałek, podskakując i podśmiewając się z siebie, przy tym żałując, że nie ma kompana. Wolałaby teraz kogoś przy sobie jednak mieć. I kiedy usłyszała wykrzykiwane po francusku zdenerwowanym głosem, zdawałoby się jej, nieznającej języka, bluźnierstwa, bez wahania poszła za tym głosem, za chwilę wpadając na kamień i odgadując przy tym, że znalazła się przy kamiennym kręgu. Niedaleko siebie dostrzegła rysującą się dość wyraźnie między sypiącym śniegiem sylwetkę i co raz znikający i pojawiający się mały, świecący punkcik, w sekundę zidentyfikowany przez Watson jako żar z papierosa. Och, tak, zapaliłaby! - Hej! - rzuciła w stronę postaci, którą trudno jej było rozpoznać w tym śniegu i jeszcze z uwagi na fakt, że już było prawie całkiem ciemno i za jakieś piętnaście minut miały zapaść zupełne ciemności. Powiedziała to trochę podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć świszczący jej w uszach wiatr. - Masz szluga? - zapytała, zbliżając się do tejże osoby, z każdym krokiem wydającej się być coraz bardziej znajomą. W końcu coś przeskoczyło jej w główce, gdy stała już całkiem blisko. - O, Bruno, wypiękniałeś! - Ucieszyła się na jego widok niemiłosiernie, aczkolwiek w tym stanie wszystko ją cieszyło w podobnym stopniu. Radość tak ją rozsadzała, że zaraz objęła najwyraźniej niezadowolonego Ślizgona za szyję i obdarowała szczodrym całusem w policzek.
On jej takich eliksirów może załatwić wiele. Po pierwsze sam je chętnie uwarzy, a po drugie euforia nie tylko wiązała się z substancjami magicznymi (tudzież chemicznymi), ale po prostu z samym Brunem. Mógłby dać jej wiele radości! A jak nie on – to jego magiczne tableteczki. I nie wiem czemu kojarzy mi się to z viagrą… Jakby mu tylko powiedziała, że wzięła eliksir… Och, jakże zacząłby rozmyślać, jak go ulepszyć! Może dodać nutkę czegoś nowego jakby sproszkowaną miłość i połączyć szczęście z zakochaniem? Och, ale chętnie poszedłby teraz do sali zaklęć, a następnie spróbowałby różnych mikstur. Oczywiście nie na sobie. Od tego ma cały Hogwart. Ta śnieżyca naprawdę zaczynała go wkurzać. Czy naprawdę musiało tyle padać?! Nic nie widział, było mu zimno w uszy, nie mówiąc o tym, że cały zaraz zostanie cały zasypany. Starał się uspokoić, paląc papierosa i rozmyślając o tym, co robią jego najbliżsi i czy przypadkiem nie wyjdą go poszukać. Co prawda tylko szaleniec wyszedłby na taką pogodę, a następnie krzyczał w pustkę „francuziku, gdzie jesteś?” Nie wierzył w to, w końcu nie był małym chłopcem, który żył na pograniczu świata realnego i tego wymyślonego. Oparł się o ten wystający kamień, tworząc ze swoich rąk jakiś swoisty komin dla papierosa. Kiedyś mugole uczyli go tak palić same niedobre rzeczy, po których czuł się odprężony i miał dziwne wizje. Niestety nawet jakby chciał, to w tym papierku tkwiła tylko nikotyna, a jemu było cholernie zimno. Słysząc znajomy głos, odwrócił się w stronę źródła dźwięku. Naprawdę była szalona! - Salut! – krzyknął radośnie (chociaż było to bardziej porównywalne do pisku: ojej, komuś na mnie zależy, ojej znalazłaś mnie!). Nie musiał jej odpowiadać, czy posiada papierosa skoro dym unosił się wokół jego postaci. Nie zbyt rozumiał jak też mógł wypięknieć, lecz po chwili dziewczyna rzuciła się na niego, a używka runęła na ziemię. Wszystko byłoby pięknie i ładnie, gdyby nie to, że śnieg padał jak szalony więc prędko ją przysypał. Bruno uniósł brew do góry, sycząc niezadowolony. Oczywiście też ucałował ją w polik, a następnie przez chwilę tępo patrzył na ziemię. - Charlie, mam nadzieję, że mi to wynagrodzisz. To był mój ostatni szlug. – rzekł tonem jakby informował cały Hogwart, iż nie żyje ich ukochany pan szanowny dyrektor. Lecz właśnie taka żałoba ogarnęła jego ciało.
Bruno musi być w gotowości, w razie gdyby Charlie jednak olśniło, że mógłby być jej dilerem eliksirów! Biedna, nie potrafiła dobrze szukać ludzi, którzy by ją na tym polu wspomogli, do tej pory jakoś jej się wiodło, ale ostatnimi czasy ci, do których się zawsze w takich sprawach zgłaszała, mieli jej już dosyć na wieki, za często ich dręczyła. I tabletki Bruna też by się jej zdecydowanie spodobały, zawsze to jakaś nowość. O samym Bodeau nie wspominając! A połączenie jego towarzystwa z jakąś zapomogą chemiczno-magiczną zapewne stanie się genezą niezapomnianych przeżyć. Charlie zresztą chętnie by mu pomogła, chociaż pewnie nie dałby jej się przyłożyć do powstania nowej mikstury. Niemniej jednak zawsze mogłaby mu coś podpowiedzieć, wszak pewnie doświadczenia na polu używek miała! Była, była szalona, w dodatku jeszcze w obecnym stanie, szczerząca zęby do zawieruchy i uradowana z coraz bardziej przemakających z minuty na minutę butów. Można było się teraz spodziewać po niej wszystkiego. - Jak to ostatni?! Przecież miałeś mnie poczęstować! - zawołała z przejęciem. - Uratuję go! - dodała po chwili, by ukucnąć i wygrzebać ze śniegu całkowicie rozmoczonego papierosa, który ewidentnie do niczego się nie nadawał. Przez chwilę trzymała go w stulonych dłoniach i patrzyła nań z niemalże przerażeniem, jakby był umierającym ptaszkiem co najmniej. Po chwili namysłu wyciągnęła różdżkę z cholewy buta i osuszyła go zaklęciem, co wcale nie poprawiło jego użyteczności. Spróbowała podnieść go do ust, ale zanim jeszcze zdążyła to zrobić, tytoń się rozsypał. Nie skomentowała tego, jakby swoją nieudaną akcję ratunkową wolała puścić w niepamięć. Zamiast tego odchrząknęła, wyrzucając resztki w śnieg i podnosząc wzrok na Ślizgona, marszcząc się przy tym, bo śnieg wciąż atakował zawzięcie jej twarz. - Dobra, możesz zacząć myśleć nad karą - poddała się i wbrew wszystkiemu posłała mu ogromny uśmiech. Zapewne wyglądała jak obłąkana.
Bruno zawsze był w gotowości! I jeśli chodzi o życie i jeśli chodzi o eksperymenty. Nauka kryła się w jego sercu, nie mógłby sobie odpuścić, gdyby tylko powiedziała mu, że potrzebuje urządzenia o wymyślnym zastosowaniu - on stworzyłby go. Tak samo z eliksirem, który miałby zdecydowanie lepsze działanie niż sam Felix. Dla Charlie mógłby bez problemu robić na granicy prawa. Bruno nie zrozumiałby, jak można mieć dość Watson. Jej szaleństwo ładowało mu wszystkie baterie, tak że dostawał kopa i zdecydowanie chciało mu się żyć. Na chwilę wyciszała się jego choroba. Ta dziewczyna tylko rozpraszałaby Bedau. Ciągle obserwowałby jej reakcje, rozkoszując się uśmiechem, spojrzeniem, westchnięciem, śmiechem czy głosem. Bawiłby się włosami Gryfonki, opowiadając o czymś zupełnie bez sensu. Tak jak i na statku kobieta przynosi pecha, tak samo i podczas „naukowej wrzawy”. Działała na niego jak ogień. Nie potrafił często się skupić, nie rozumieją, co się dzieje. W końcu jemu nigdy nie zależało. To on uwodził, nudził się i zostawiał, a z nią było trochę inaczej. Bał się jej reakcji, czuł niemożność zachowywania się jak chamski, arogancki dupek, a dzięki tym dwóm cechom zdobywał kobiety. - Zrobisz mu usta – usta? – spytał zaskoczony jej uporem. Przecież mógł przywołać papierosy z dormitorium i zdecydowanie, nie musiała nagle padać na kolana, co mocno zakłopotało Bruna. Wciągnął on gwałtownie powietrze, nie mając pojęcia, co ma robić. Zaczął się śmiać z niej. Trzymała w dłoniach martwtego papierosa jak jej największego pupila, któremu zrobiła krzywdę. Aż czekał czy nie zacznie cmokać i mówić przesłodzonym głosem. Złapał się za brzuch, czując jak zaczyna boleć. Powinien się na nią wściec, powyzywać, a potem odejść w nieznane, ale to była Charlie. - Czuję się nienasycony. – rzekł smutno, gdy już przestał się śmiać. Co jak co, ale to on wypalił zaledwie jedną trzecią, gdy rzuciła się w ramiona ślizgońskie. A był na wielkim głodzie. W końcu nie bardzo, co miał zjeść, a przede wszystkim kiedy! Wyjął różdżkę, szepcząc incendio, aby zacząć ogrzewać dłonie o ogień. - To co mam Ci złoić goły tyłek tu czy wolisz jednak w Hogwarcie? – zapytał ze śmiechem, przybliżając się o krok. Mogło się wydawać, że po prostu popchnie ją na kamień i sprawi, aby się wypięła, lecz on tylko chciał zmniejszyć dystans, aby poczuła ciepło bijące od ognia. Musieli się jakoś ogrzać, a dzięki temu wokół nich roztapiały się płatki śniegu. Nic totalnie nie widział, co go zaczynało irytować. Ot tak nagle machnął różdżką, aby przestała dawać ciepło, a następnie podszedł jeszcze o krok, kładąc dłonie na talii dziewczyny. Czuł się jak pieprzony prawiczek jakby nigdy w życiu nie dotykał dziewczyny. - Bullae – szepnął, machając lekko różdżką i zamykając ich w szczelnej bańce, w której było ciepło i nie padał śnieg.
Nie wszystkim towarzystwo ożywionej i rozentuziazmowanej Charlie było na rękę. A towarzystwo Charlie w dołku już w ogóle, zwłaszcza że w takich chwilach potrafiła być wybitnie upierdliwa i denerwująca, a mniej więcej taka właśnie snuła się ostatnimi czasy. Natomiast Charlie w dołku, ale na eliksirach niektórym, szukającym świętego spokoju, potrafiła ostro dopiec i zirytować. Z racji tego, że ostatnio trochę przesadzała, nic dziwnego, że tacy właśnie ludzie woleli omijać ją szerokim łukiem i robić w tył zwrot, gdy tylko widzieli ją na korytarzu. W sumie Watson trochę to bawiło. Właściwie nawet bardzo. Dobrze, że jednak tacy jak Bruno stanowili niemały procent uczniów zamku, bo Charlie lubiła dzielić się swoją euforią. Może niekoniecznie tą płynną, ale czysto duchową jak najbardziej. Gdyby została z nią sam na sam, pewnie by oszalała. - Ty się śmiejesz, a on on umiera! - skarciła go, robiąc ręką nieokreślony ruch w stronę spoczywających gdzieś zwłok papierosa. - Całe życie miał przed sobą, tyle uciech do podzielenia między naszą trójkę! - dodała z egzaltowanym smutkiem, krącąc lekko głową. - Trzeba skołować inne towarzystwo, w zastępstwo tego tam - podsumowała, bo i ona była na głodzie. Ostatnio musiała oszczędzać na fajkach, brakowało jej pieniędzy - to akurat jak zawsze. Ale dotąd miała więcej samozaparcia, żeby jakoś sobie radzić. - Serio? Może jednak wymyśl inną karę, bo to niebezpieczne, jeszcze mój goły tyłek złoiłby ciebie, zanim byś się zorientował - rzuciała, nie mając pojęcia co mówi, zbyt otumaniona swoją radością, a tym bardziej nie zdając sobie sprawy z tego, że mogło to zabrzmieć nawet nie tyle dwuznacznie, co prawie sprośnie. Uśmiechnęła się beztrosko jak głupi do sera, wyciągając rączki w stronę płomienia wyczarowanego przez Bruna, żeby ogrzać skostniałe palce. - Co? Co ty tam szprechasz po francusku? - zapytała zdezorientowana, nie rozpoznając formuły zaklęcia, obejmując chłopaka mocno w pasie, kiedy i on ją objął i opierając policzek na jego piersi. - Chyba zgubiłam tu gdzieś różdżkę - rzuciła, kiedy uświadomiła sobie, że faktycznie nie ma pojęcia gdzie jest, chociaż jej nie wyjmowała i nie było szans, że jej tu wypadła. /sorki za jakosc :<