W ostatnim, dużym budynku na ulicy Pokątnej znajduje się jedyny taki w Londynie, nowo powstały, Magiczny Klub. Przychodzi tu wiele młodych czarodziejów z całego kraju. Wnętrze klubu utrzymane jest w ciemnych kolorach, rozjaśnionych przez jasno zielone fotele i w takim samym kolorze parkiet do tańczenia, oraz dające przez małe chochliki, światło. Stworzonka te znajdują się w całym klubie w niezwykły sposób rozświetlając ciemność. Bar obsługuje kilku barmanów gotowych zaserwować wszelakie alkohole. Na scenie natomiast można zobaczyć różne zespoły, zarówno najpopularniejsze jak i te dopiero zaczynające.
Wynajęcie klubu na prywatne przyjęcie – 75g
Dowolne wino Shot dowolnej whisky lub wódki Dowolny short drink Dowolny long drink Dowolny soft drink Dowolny drink z dodatkiem eliksiru rozśmieszającego – 12g Drink dnia (zapytaj barmana!) Dowolna paczka papierosów - 13g
Chociaż była ta ostatnia rzecz, której sama Callisto mogłaby się po sobie spodziewać, nagle po prostu się uśmiechnęła, choć był to dość chłodny uśmiech. Spojrzenie wbiła na krótki moment w blat, zanim znowu odważyła się zerknąć w niebieskie tęczówki. Oczywiście, młoda kobieta wypowiedziała dokładnie to, o czym zaledwie chwilę wcześniej pomyślała sama Marquett. - Owszem, twoje geny mogą przyciągnąć paru klientów - powtórzyła za Kamińską, potwierdzając jej tok myślenia. Nie sprawiało to jednak, że na Marquett spłynęło nagle oświecenie w postaci odpowiedzi na bardzo istotne pytanie. Skoro więc do niczego takiego nie doszło, najrozsądniejszym wydawało się wypowiedzenie owego pytania na głos. - Dlaczego miałabym cię zatrudnić? Nie masz papierów, kursów, doświadczenia... - zaczęła wyliczać, czując, że to tylko pogrąży Rutę, która już i tak wyglądała na dostatecznie niepewną i wystraszoną. Była niemal jak uczennica, która zaraz miała zarobić solidny szlaban. Ale w jakiś sposób była także inna niż wszystkie te młode dziewczęta. Oczywiście nie licząc jej genów. Była po prostu... autentyczna i pani profesor była nawet skłonna uwierzyć, że drobny urok był raczej niekontrolowany. Zwłaszcza, że wyczuwała kłamstwo na kilometr. Dzięki Merlinowi za umiejętność posługiwania się legilimencją. Callisto nie oczekiwała żadnej odpowiedzi, ciągnąc dalej swój monolog. - Mogłabym pokazać ci drzwi, nieprawdaż? Byłoby to nawet rozsądne, zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość studentek, które nie tylko podejmowały już pracę, ale i mają wszystkie potrzebne zaświadczenia. - Och, oczywiście, że właśnie to byłoby mądre i rozsądne, ale należało najpierw wskazać choć jedną rozsądną rzecz, jaką Callisto zrobiła w ostatnim czasie. Ostatni rok zdawał się być źródłem samych nierozsądnych decyzji. - Mogłabym też dać ci... kredyt zaufania. Zatrudnić cię tu, opłacić twój kurs barmański i pozwolić ci podwoić zyski w ciągu następnych... - Zamilkła na chwilę, rozważając sensowny termin. - Trzech miesięcy. Jeśli sądzisz, że dałabyś radę, rzecz jasna. Jej spojrzenie zmiękło, choć kamienny wyraz twarzy pozostawał na miejscu. - Jakiego wynagrodzenia oczekujesz? - zapytała niespodziewanie Marquett, wracając na swoje krzesło i po raz kolejny odruchowo pocierając bliznę na grzbiecie dłoni. - I jaki masz plan na siebie? Zakładając, że twoim marzeniem nie jest bycie barmanką. - Po chwili ciszy powróciło pytanie, na które tym razem Callisto oczekiwała odpowiedzi. - Nie licząc twoich genów, dlaczego miałabym cię zatrudnić?
- Oczywiście, że by pani mogła... - ze spuszczonym wzrokiem wpatrywała się w ziemię i nawet nie miała czelności podnieść go na Callisto. Miała rację. W czym Kamińska była lepsza od reszty studentek, które oprócz doświadczenia miały także styl, gadanę i wykształcenie? I były profesjonalne. Nie miała pojęcia, że nie jest wcale aż tak źle, a w jej głowie kłębiły się tylko myśli karcące własną głupotę. Po krótkim czasie skończyła pocieranie rzemyków i zdecydowała się na krótkie spojrzenie na wysoką blondynkę - Jeśli jednak dostanę szansę... Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, a nawet więcej, żeby zatrzymać posadę - dała słowo, znów wracając do zabawy z biżuterią. Założyła nogę na nogę i choć nie wyglądała zbyt dobrze, czuła się nieco odważniej. - A wynagrodzenie? Myślę, że to zależy od pani. Wystarczy tyle, żeby mieć na opłatę czynszu i jakieś drobne wydatki - uśmiechnęła się pod nosem i poprawiła długi warkocz - Właściwie... W przyszłości chcę być pisarką. W sumie to właśnie po to przyjechałam do Londynu, ale cóż... Życie często płata figle - podsumowała swoje przygody z książkami, znów ukazując swoje dołeczki. Była przekonana, że mimo wszystko nie dostanie tej pracy. Co to było? Teraz pewnie Marquett weźmie ją za nieudacznicę, która nie dość, że nie potrafi nic zrobić, to jeszcze sama nie wie, czego chce. Była na siebie coraz bardziej zła i nie wiedziała, co robić. Wciąż bawiła się elementami ubrania, unikała kontaktu wzrokowego z niebieskimi oczami Callisto. Była jakby nieobecna. - Nie wiem, czy to w ogóle powód, ale niecały miesiąc temu zamieszkałam w Anglii i jakoś do tej pory nie udało mi się znaleźć żadnej posady. Chyba wiadomo, dlaczego? Jak już wspomniałam - głęboko westchnęła - miałam pisać, jednak ostatecznie skończyło się na braku weny i przekładaniu wszystkiego na później... I w tej chwili szlajam się po nieznanym mieście i szukam jakiegokolwiek zarobku, w wolnych chwilach rzeźbię i czytam książki. Może podrzucę jeszcze swoje CV? - zaczęła się tłumaczyć, po drodze biorąc tylko kilka oddechów. Rozejrzała się po gabinecie Marquett i po raz kolejny naszła ją myśl, że nic tu do siebie nie pasuje. Była zdezorientowana, poddenerwowana i nie rozumiała niczego. Jaka tajemnicza moc kazała przyjść jej do Rozing?
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Czy deklarowana chęć do pracy naprawdę miała być tym, co przekona Callisto do zatrudnienia Kamińskiej? Przed Rozing nie stały tłumy dziewcząt, które chętnie przyjęłyby posadę, wbrew temu, co deklarowała Marquett i chociaż Ruta mogła nie być tego świadoma, była w tej chwili jedyną kandydatką na stanowisko, które z pewnością musiało zostać obsadzone. W obliczu takiej sytuacji chęć do pracy była nawet bardziej niż pożądana, a zatrudnienie jej i sprawienie, że młoda kobieta wypełni tę lukę na dłużej, zdawało się być całkiem rozsądnym czynem. Słowami Ruta tylko potwierdzała, jak mało doświadczenia ma w poszukiwaniu pracy. Jej oczekiwania w kwestii wynagrodzenia były wyjątkowo nieśmiało przedstawione i raczej niewymagające, choć wiedziała przynajmniej, czego konkretnie potrzebuje. Callisto ta odpowiedź spodobała się o wiele bardziej od możliwej deklaracji, że pieniądze zostaną przeznaczone na nowy, fantastyczny model miotły do pokazania kolegom czy też inne, niezwykle bezużyteczne przedmioty. I gdy już miała się wtrącić, Ruta wspomniała coś o planach na przyszłość. Pisarstwo zdawało się czymś, dzięki czemu raczej trudno się utrzymać, a Callisto znacznie bardziej wolałaby usłyszeć, że Kamińska planuje rozwijać się w dziedzinie eliksirów czy też, co bardziej pożądane, transmutacji. A jednak nie mogła odeprzeć myśli, że jest coś intrygującego w fakcie posiadania pasji i pielęgnowania jej. Marquett już od dawna nie zrobiła niczego, co wiązałoby się jedynie z czystą przyjemnością czerpaną z ulubionego zajęcia. Chociaż przepadała za trudną sztuką transmutacji, nauczanie nie do końca było dla niej źródełkiem szczęścia, a gdy próbowała czerpać przyjemność z nieco bardziej prozaicznych, fizycznych źródeł, zakończyło się to bardziej niż tragicznie. Może odnalezienie czegoś nowego, co porwałoby ją bez reszty, było rozwiązaniem jej problemów? Na razie jednak z lekka porywała ją nieśmiała dziewczyna, siedząca naprzeciwko. Głęboki oddech poprzedził ostateczną decyzję. - Powiedzmy, że poczynię inwestycję - zaczęła, ostrożnie dobierając słowa. - W ciągu najbliższych dwóch tygodni ukończysz kurs barmański, który opłaci Rozing. Jeszcze dzisiaj spiszemy umowę, która zobowiąże cię do pracy w moim klubie za dziewięćdziesiąt galeonów miesięcznie, doliczając oczywiście premie za solidną pracę oraz składki na ubezpieczenie. Umowa wstępie zobowiązywać będzie cię do pozostania na stanowisku przez rok z możliwością przedłużenia. Oczekuję, że mnie nie zawiedziesz. Owszem, jest jeden mały kruczek. Już poza umową. - Zawahała się na krótko, jakby w zastanowieniu czy jej prośba w ogóle ma sens. Nie znajdują go, tak czy inaczej kontynuowała. - Chciałabym, żebyś podrzucała mi od czasu do czasu to, co napiszesz. Nie zamierzała grzebać w dziwacznym zbiorze papierów, których nie zdołała jeszcze uporządkować, a które zostały tu po poprzednim właścicielu. Nie zamierzała się również tłumaczyć ze swoich warunków. Przywołała zaklęciem odpowiedni dokument, układając go przed Rutą wraz z piórem, zebranym pośpiesznie z jej części blatu. - Zatem jak będzie? - zapytała, choć już w tej chwili uważała to za pytanie czysto retoryczne. Ich relacja nie była w tej chwili niczym więcej ponad powiązanie umową pewnej szurniętej właścicielki Rozing z młodą, niedoświadczoną pisarką. Jakby to w ogóle mogło wróżyć cokolwiek dobrego na przyszłość...
Uważnie słuchała tego, co Marquett miała do powiedzenia i nie potrafiła uwierzyć własnym uszom. Każde kolejne słowo wypowiedziane przez kobietę było jak jakaś dziwna, cudowna muzyka, która delikatnie pieściła zmysły Ruty. Nie liczyła na wynagrodzenie powyżej pięćdziesięciu galeonów, a tutaj proszę... Nie dość, że miała możliwość zarobić na życie, to jeszcze pracodawca sam opłaci jej kurs. To chyba nie było zbyt profesjonalne ani nic w tym rodzaju, ale co Kamińska mogła o tym wiedzieć? Próbowała opanować mięśnie mimiczne swojej twarzy, aby nie uśmiechnąć się nazbyt szeroko i nie wystraszyć przyszłej szefowej i udało jej się do tego stopnia, że widać było tylko lekkie skrzywienie ust w połączeniu z małymi ognikami w błękitnych tęczówkach. - Ja... Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę dziękuję - wydukała w końcu, łącząc dłonie ze sobą na kolanach i w końcu odważając się na spojrzenie w oczy Callisto - Oczywiście, pani słowo jest dla mnie rozkazem - żartobliwie stwierdziła blondynka, modląc się w duchu, żeby kierowniczka baru zapomniała o swojej prośbie, albo chociaż, żeby odzyskała dawną wenę i rozpoczęła jakieś działania w związku z Iljiczem i jego wspaniałymi zagadkami kryminalnymi - W porządku. Pewnie, że możemy podpisać tę umowę - podsumowała krótko, znów się łagodnie uśmiechając i przygładzając materiał, który miała na nogach. Przybliżyła się do biurka, opierając dłonie na kolanach. Miała zamiar pohuśtać stopami jak małe dziecko, bujać się do przodu i do tyłu, a może nawet i tańczyć. Ale nie przeszkadzało jej bycie dziecinną, bo właściwie to nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że taka była. W tym momencie chciała po prostu machnąć swój podpis na umowie i w podskokach pójść oświadczyć to wszystko Ophelii.
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Callisto uśmiechnęła się chłodno i nagle uderzyła ją myśl, że już tylko w ten sposób potrafi to robić. Nawet jeśli coś w jej wnętrzu zdawało się z lekka rozgrzewać, gdy obserwowała te niewielkie i niewinne przejawy dziecinnej radości nowej barmanki Rozing, zdawało się to być wielkości ziarenka piasku w środku wielkiej góry lodowej. Zdawało się po prostu nie na miejscu. Czy tak było zawsze? Marquett patrzyła, jak Kamińska stawia podpis na fragmencie papieru, a potem sama przesunęła umowę w swoją stronę i postawiła zgrabne, kolejne litery swojego nazwiska. Jak to w magicznym świecie bywało, coś błysnęło, coś zaiskrzyło i umowa nabrała mocy prawnej. Marquett nawet nie drgnęła, by dopiero w finalnej fazie zgarnąć ręcznie związujący je pergamin i upchną go na jednej z półek. Zdecydowanie będzie musiała zrobić to wszystko po swojemu, bo w tym stanie to miejsce doprowadzało ją jedynie do szału. - Na dziś chyba wystarczy. Jak już mówiłam, daję pani dwa tygodnie na zdobycie certyfikatu. A równo za dwa tygodnie oczekuję pani na pierwszej zmianie. Wieczornej, rzecz jasna. W razie czego będziemy w kontakcie. Wstała ze swojego miejsca, czując się nagle nieco klaustrofobicznie. Wyciągnęła smukłą dłoń, by uścisnąć rękę Ruty i grzecznie wskazała jej drzwi, odprowadzając ją do wyjścia. Teraz pozostawało już tylko sprawdzić w praktyce, czy ta decyzja okaże się równie zła, jak wszystkie inne w ostatnim czasie.
Była gotowa. Miała certyfikat, doświadczenie i mnóstwo zapału do pracy, którego nie potrafiła opanować do momentu, do którego nie wstała z łóżka. Przetarła dłonią zaspane z braku snu oczy - znów rzeźbiła do późna. Efektów pracy na razie nie było widać, ale zdawało się, że jest coraz bliżej ukończenia swojego kolejnego dzieła. W każdym razie, po kilku minutach przeciągania się i bezczynnego drapania po twarzy, opuściła dwuosobowe łóżko, by od razu stanąć na miękkich kapciach. Było jej tak wygodnie... Spojrzała na zegar wiszący na ścianie i po raz kolejny przetarła oczy. Niemożliwe, żeby spała tak długo! Była już szesnasta... Została tylko godzina do zmiany, a po drodze do Rozing miała poszukać jakichś tanich pędzli na mieście. Trudno, najwyżej zrobi to następnym razem. Pospiesznie wcisnęła się w pierwsze z brzegu dżinsy, nałożyła jasną koszulkę w kwiaty i wcisnęła na rozpuszczone, nieczesane włosy wianek. Nie spojrzawszy nawet w lustro, zgarnęła z krzesła spakowaną wcześniej fioletową torebkę i równie szybko wsunęła na stopy stare creepersy. Niemal nie zapomniała o zamknięciu drzwi, ale na całe szczęście w ostatniej chwili przekręciła kluczyk. Zbiegła po schodach (tylko parę razy się podknąwszy) i pchnęła drzwi kamienicy. Nie zastanawiała się, jak to będzie w klubie. Ciekawie, a może nudno? Czy da radę utrzymać się z tych pieniędzy? Dziewięćdziesiąt galeonów wydawało się sporą sumą, ale Ruta nie orientowała się w tej walucie. Była zafascynowana i podniecona, kiedy wchodziła do lokalu. Przeczesała proste włosy ręką i weszła do pomieszczenia. Było tam tak... pusto. Nic się nie działo, w przeciwieństwie do ostatniego razu. Nie było ludzi tańczących albo takich, którzy się bawili, a zamiast tego pusty, kolorowy pokój. Po zastanowieniu stwierdziła, że nie mogłaby mieszkać w takim miejscu. - Witam - zaczęła, nieśmiało stąpiąc po trwałej podłodze. Sama nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić, więc stała w przejściu, bawiąc się bransoletką i czekając na głos jakiegoś dobrego ducha.
Przyjemne, czerwcowe popołudnie. Słońce świeciło wysoko na niebie, grzejąc obolałe po źle przespanej nocy plecy dwudziestosześciolatka. Muzyk kluczył uliczkami Londynu, specjalnie przekraczając ulicę tak, by jak najdłużej znajdować się w gorącym blasku. Mimo nie najlepszej nocy, był w niezłym humorze. Nucił pod nosem jakąś zasłyszaną niedawno piosenkę, najprawdopodobniej mugolskiego zespołu. Złośliwie wbiła mu się w głowę i odmówiła wszelkich prób współpracy czy kulturalnego opuszczenia jego głowy. Zamiast tego zdecydowała się robić z niego wariata w trampkach, dopasowanych spodniach i poszarpanym, białym podkoszulku, szczerzącego się do siebie radośnie bez większego powodu.
Po kilkunastu minutach przyjemnego spaceru, przed oczami pojawił mu się Dziurawy Kocioł. Trzy stuknięcia różdżką i otworem stanęła przed nim ulica Pokątna. Zawsze lubił tędy krążyć, obserwować sklepowe witryny i załatwiających swoje codzienne sprawy czarodziejów. Jako mugolak, cieszył się takimi zwykłymi, drobnymi przyjemnościami.
Stając przed klubem, rzucił szybkie spojrzenie na ekran telefonu komórkowego. Trzynasta pięćdziesiąt. Uśmiechnął się do siebie pod nosem i schował urządzenie. Wiedział, że nie był to szczyt technologii, w końcu na kim sprawiała teraz wrażenie typowa, stara Nokia-cegła, ale jego cieszyła. Nigdy nie wstydził się tego, że interesowały go mugolskie zabawki i starał się zawsze być na bieżąco, jeśli o nie chodziło. Uważał je za naprawdę sprytne zastąpienie magii, momentami, tak jak w przypadku telefonów, bijące ją na głowę. Nie dało się ukryć, że sowy nie należy do najefektywniejszych środków komunikacji. Były wolne, gubiły się i brudziły. Nie nadawały się też do kontaktów na zbyt duże odległości.
Odpuszczając rozmyślania na temat sów, pchnął drzwi prowadzące do klubu i rozejrzał się z zaciekawieniem. Miejsce miało, jak na czarodziejskie standardy i realia, bardzo nowoczesny wygląd. Nie było to co prawda specjalnie nastrojowe ani klimatyczne, ale jemu odpowiadało. Usiadł na jednym z barowych krzesełek, oczekując właścicielki przybytku. Miał nadzieję, że spotkanie przebiegnie bez problemów, a kobieta przejdzie na nieco mniej oficjalny ton. Poklepał w zamyśleniu przewieszoną przez ramię torbę, w której znajdowały się opinie wystawione przez jego poprzednich pracodawców i dwie wydane przez nich jak do tej pory płyty.
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Callisto zauważyła go już w momencie, kiedy przekroczył próg Rozing, choć on sam zdawał się raczej nie zauważyć jej. Nie mogła mieć jeszcze całkowitej pewności, ale pora się zgadzała. Jego styl także mówił dość sporo. Nie, żeby różnił się nazbyt od ludzi, którzy zwykle odwiedzali Rozing. Jeśli mielibyśmy w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i pokontemplować nad problemami Marquett w związku z wyjątkowo pochopnie kupionym lokalem, na pierwszy plan wysunąłby się z pewnością sposób, w jaki postrzegała swoją klientelę. A postrzegała ich po prostu jako stado małp, które co wieczór przychodziły wyłącznie po to, żeby wlać w siebie hektolitry kolorowych drinków o przedziwnych właściwościach i poocierać się na parkiecie o inne osobniki ze swego gatunku. Pech chciał, że dokładnie tym małpom zachciało się lepszej muzyki, jakby to, co do tej pory grano w Rozing, było niewystarczające. Chcieli występów na żywo. Chcieli emocji. Och, Callisto mogła dać im naprawdę wiele emocji, zwłaszcza, gdy cały żal, który w sobie dusiła, obracał się nagle w niepowstrzymaną furię. A jednak taki pokaz nie byłby dobry ani dla klubu, ani ostatecznie dla niej samej. W ostatnich dniach jedynym dobrym punktem w całym tym chaosie zdawała się obecność Kamińskiej, która okazała się całkiem niezłą pracownicą. Może Marquett nie powinna być tak surowa również dla muzyka, którego planowała zatrudnić? Kiedy ostatnio spuściła z tonu, wszystko skończyło się całkiem przyzwoicie. Uznawszy, że nadszedł czas na konfrontację, wyłoniła się z cienia rzucanego przez ozdobą kolumnę, niczym jakaś dziwaczna, pajęcza królowa, która nieustannie strzegła swojego zdrowo popieprzonego gniazda. Cóż, dzisiaj spokojnie można by nazwać ją czarną wdową. Sukienka w kolorze gorącej smoły opinała ją od kolan aż po mocno zarysowany brzeg szczęki. Ten golf zdawał się kompletnie absurdalny, gdy wzięło się pod uwagę panującą na zewnątrz temperaturę i tylko całkowicie odsłonięte ramiona mogły wskazywać na fakt, iż trwało lato. Czarne szpilki wydawały klasyczny stukot, gdy Callisto zbliżała się do krzesła zajętego przez Morre'a. - Witam - odezwała się, gdy była już dostatecznie blisko. Jej ton był równie chłodny, co jej list. Nie ze względu na jej osobiste uprzedzenia względem muzyka, ani nawet na jej przekonania. Dość powiedzieć, że była po prostu Marquett. - Zakładam, że to pana mam w planach zatrudnić, czy tak? - zapytała, mierząc go uważnym spojrzeniem niebieskich oczu. Było w nim coś dziwacznego. Nie była pewna czy czuje to dzięki legilimencji, czy okazuje najzwyklejszą kobiecą intuicję. - Callisto Marquett - przedstawiła się szybko, zauważywszy ten drobny nietakt, którego się dopuściła, a jednak nie wyciągnęła ręki w kierunku muzyka. - Właścicielka. Niestety myślodsiewnia okazała się być poza moim zasięgiem, tak, jak podejrzewałam. Muszę więc chyba zdać się na pańską werbalną prezentację. Albo... - zawiesiła na chwilę głos, przysiadając się niespodziewanie do mężczyzny i kładąc dłoń na barze - ...możemy skorzystać z alternatywy, którą zaproponowałam. Aczkolwiek nie nalegam. W istocie, nie nalegała. Ostatnim, na czym jej zależało, był ból głowy. Choć wycieczka po głowie muzyka mogłaby być ciekawym doświadczeniem.
Moore nie zauważający kogoś, przechodząc tuż przed przed nim? Tak, to było do muzyka podobne, nie z racji ignorancji, a zwykłego gapiostwa. Mężczyzna pod tym względem był totalną dupą. Dobrą, ale zawsze dupą.
Jego uwagę zwrócił dopiero charakterystyczny stukot obcasów. Wiedziony dźwiękiem, odwrócił głowę, by jego oczom ukazał się obraz obleczonej w obcisłą, czarną suknię kobietę. Suknię z golfem. GOLFEM. Cudem powstrzymał się od parsknięcia, które niezbyt dobrze wróżyłoby przyszłej karierze. Właściwie, dlaczego do diabła miała na sobie sukienkę, która równie dobrze nadawałaby się na wielkie wyjście? Nie umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć. Mimo absurdalności stroju, nie mógł jednak nie docenić uwydatnionych nim całkiem kuszących kształtów, suknia była dobrana idealnie.
Całe to ocenianie zajęło zaledwie kilka sekund. Pierwsze wrażenie, które sprawiła, nim jeszcze otworzyła usta. W końcu i ten moment nadszedł. Chłód, wydawałoby się że przyjemny, w jakby nie patrzeć upalny dzień. Błąd. Zamiast przełamać pierwsze lody, kobieta zmieniła atmosferę w klimat kojarzący mu się usilnie z Alaską.
W odpowiedzi na powitanie i zadane niemal natychmiast pytanie, skinął jedynie głową. Dobre wychowanie nie należało do jego najmocniejszych stron.
- Nathaniel Moore. - Mama zawsze mówiła, by nie pchać łap tam, gdzie ich nie potrzeba. Coś w jej zachowaniu bodnęło go w męską dumę z siłą byka, który przypadkiem wygrał z torreadorem. Legilimencja. Na samą myśl o tej dziedzinie magii, przeszedł go chłodny dreszcz. Miałaby grzebać mu w głowie? Może jeszcze zapędzić się za daleko i sięgnąć ku kulisom po wieczornym show? Albo jeszcze dalej - do zakamarków jego mieszkania i namiętnych chwil z kobietami (lub mężczyznami), od których nigdy nie stronił...
Kiełkujące w nim zirytowanie zadrgało na moment w jego oczach płynnym złotem, nim zdusił je w zarodku. Mrugnięcie oczu, gra świateł na twarzy. On nie rejestrował zmian, miał nadzieję, że i ona zignorowała to drobne potknięcie, animagiczny defekt.
- Wolałbym mieć nieco większą kontrolę nad przepływem myśli między mną a odbiorcą niż ta w przypadku legilimencji, mam nadzieję, że pani to zrozumie. Mam za to przy sobie opinie poprzednich pracodawców, ufam że pomogą one pani w podjęciu decyzji - odezwał się, starając się powrócić do postawy profesjonalisty, jaką na co dzień sobą reprezentował. Wręczył kobiecie teczkę, przez lata pracy udało mu się zebrać całkiem sporo referencji. - Na przestrzeni lat graliśmy między innymi w Hogsmeade, w Trzech Miotłach i w Londynie - w Dziurawym Kotle. Mamy też za sobą kilka występów na imprezach w Hogwarcie, jeszcze pod starą nazwą, oraz w wielu mugolskich lokalach - ciągnął, nie wiedząc do końca, jakiej prezentacji kobieta wymagałaby od niego. Jego zdaniem, najprościej byłoby zaprosić tu cały zespół, w innym terminie, i wysłuchać ich gry na żywo. Na to jednak był jeszcze czas. Nikomu się przecież nie spieszyło.
Piątkowy wieczór, w żyłach płynie alkohol, a może i coś jeszcze, muzyka pulsuje w uszach... Doskonały moment, żeby nawiązać nowe kontakty, prawda? Hm, na to wygląda, tyle że nie wszystkie kontakty są równie przyjemne i pożądane. @Victoria Lawrence chyba wypiła trochę za dużo tego wieczora, a jakiś szemrany typ postanowił to wykorzystać. Wygląda na jakieś pięćdziesiąt lat i nie potrafi utrzymać rąk przy sobie, nie zwracając uwagi na jej słabe i niewyraźne protesty i ciągnąć w kierunku toalety. Szczęśliwie @Everett W. Whitmore dopiero co przyszedł i był jeszcze na tyle trzeźwy i rycerski, by ruszyć jej na ratunek, widząc, że źle się dzieje. Sęk w tym, że dziewczyna jest na wpół przytomna i nie bardzo kontaktuje, co ułatwia spełnienie niecnych zamiarów, a utrudnia jakąkolwiek współpracę.
Victoria Lawrence nigdy się nie krygowała z alkoholem, więc dzisiejszego wieczoru nie skończyła za dobrze. Znaczy - zazwyczaj w podobnym stanie lądowała dopiero po północy, gdzie ktoś łaskawie mógł trzymać jej włosy, dlatego w ogóle nie rozumiała, jak mogło do tego dojść! Nie dbała o swoje rodzinne nazwisko, bo wszystko można było zwalić na błędy młodości, a w dzisiejszych czasach co drugi arystokrata kończył podobnie do niej... Ale dbała o klubową reputację twardej głowy. I spieprzyła po całości. Może faktycznie nie powinna pić wszystkich drinków, które jej postawiono, ale zdecydowanie nie potrafiła teraz myśleć o jakichś konsekwencjach, nie, gdy towarzyszył jej przyjemny szum w głowie, ciało inaczej odczuwało grawitacje, a rzeczywistość malowała się w pięknych, beznamiętnych barwach. Znaczy, rzeczywistości też absolutnie nie rozumiała. I gdzieś tam zarejestrowała, że jakiś adorator ciągnie ją za rękę w jakąś stronę i widziała jego niezbyt młode ciało, a Lawrence to panienka i suka w całej okazałości, więc poczęła coś tam mamrotać o tym, że nie, bo nie, bo woli młodszych i tak dalej. Nie było problemem zaciągnąć gdziekolwiek Victorię, skoro nie przejmowała się nawet rozmazaną, ukochaną szminką. - Al proszsz pana - burknęła w jego kierunku, ale zaraz zamglony wzrok powędrował na sufit, nagle zainteresowana jego kształtem i ewentualnymi wzorkami. Potknęła się o własne nogi - obcasy w takim stanie to nie był dobry pomysł - i runęła na plecy staruszka. Głupio zachichotała i nieudolnie próbowała postawić jedną stopę obok drugiej, ale wiadomo, to było zadanie nader trudne, niemal na poziomie zabicia istoty bez nosa.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Koniec pracy w sobotni wieczór oznaczał tylko jedno: grupowe wyjście do pobliskiego klubu naznaczone częściowo chęcią rozrywki a częściowo wdrożeniem nowych pracowników kuchni w ich rodzinę. Przeważnie oznaczał też drogę przez mękę: nie była w szczególnie zabawowym humorze, szczególnie gdy wszystko, co znajdowało się dookoła wyraźnie działało jej na nerwy a chęć powrotu do domu, kota i ciepłego pluszowego koca targała nią już mniej więcej od połowy zmiany na kuchni. I chociaż chciała się wymknąć w typowym angielskim stylu, czuła na sobie wzrok reszty znajomych, którym w ostatnim czasie odmówiła już kilkukrotnie – nadziei na przeżycie tej nocy doszukiwała się więc w papierosie. Wyjmując z kieszeni ozdobną papierośnicę, pomachała nią przed nosem swojej przyzwoitki a potem ruszyła w stronę palarni. Pech chciał, że w średnio prostej drodze zderzyła się z postawniejszą – i bardziej pijaną – osobą a papierośnica upadła na ziemię pod stopy innych rozsypując całą zawartość po posadzce klubu. To co ocalało wcisnęła niedbale do pudełka, jednocześnie dzielnie znosząc zdeptanie jej dłoni. Myślała, że gorzej już być nie mogło, dopóki nie przecisnęła się pomiędzy tłumem ludzi ramieniem zahaczając o jedną z osób. Kiedy jednak zorientowała się z kim ma do czynienia – a sylwetkę tę była w stanie rozpoznać nawet na odległość, a co dopiero stojąc w odległości zaledwie kroku – zacisnęła wargi w wąską kreskę i szybko poddała swoją obecność w klubie w wątpliwość. Nie odwróciła się na pięcie i nie uciekła, przed czym chyba powstrzymywała ją chęć zorientowania się czy wszystko było u niego w porządku – tym, co zdołała zobaczyć w ciągu dłużących się sekund lustrowania jego twarzy zmieszanym spojrzeniem było zmęczenie, podobne do jej zmęczenia, ale nie z powodu braku snu czy czasu – i fakt, że alkohol przeważnie dodawał ludziom animuszu, była więc w stanie jakoś znieść tę konfrontację, na myśl o której od około roku oblewał ją zimny pot. Chociaż jeszcze przez moment przez myśl brunetki przemknął pomysł, żeby po prostu odejść, zgodnie ze swoim wcześniej zrobię, pomyślę później, uśmiechnęła się niewyraźnie, rzucając: – Dobrze wyglądasz – i odsunęła się jeszcze nieco do tyłu. Nigdy nie zastanawiała się jak będzie wyglądać ich pierwsza rozmowa po nieszczególnie przyjemnym rozstaniu, choć potencjalnych scenariuszy miała w głowie cały folder. Kiedy jednak stała tutaj przed nim, zapomniała o wszystkim, co chciała mu powiedzieć w odpowiedniej kolejności i najlepiej na jednym wdechu, by nie zdążył ani przerwać ani odejść, skupiając się na tłumieniu w sobie dziwnego strachu, którego dotychczas nie odczuwała wobec żadnej osoby. Nie zamierzała jednak wypierać z siebie tego, że Lysander był jej bardzo bliski i że to głównie dzięki jej zasługom odsunęli się od siebie, aż wreszcie rozstali się w nieco wrogich stosunkach. Była dziwna, niedostosowana do życia w społeczeństwie i tym bardziej w relacjach damsko–męskich, ale nie zamierzała się tym usprawiedliwiać.
To miał być kolejny normalny wieczór, swego rodzaju odreagowanie ministerialnej męki w gronie bliskich znajomych. Nie planowałem wyrywania dziewcząt, wielkiego pijactwa czy dzikiej imprezy - oczekiwałem spokojnego, sympatycznego wieczoru i początkowo tak właśnie było. Pełnymi garściami czerpałem z towarzystwa znajomych świetnie się bawiąc... do czasu. Na moment odłączyłem się od znajomych by trochę potańczyć. Ze względu na brak nieczystych intencji po obtańczeniu kilku uroczych dziewcząt zamierzałem wrócić do znajomych, gdy nagle poczułem, że ktoś o mnie zahaczył. Odruchowo obróciłem głowę i momentalnie zdębiałem, a z moich ust zszedł jakikolwiek ślad uśmiechu. Błękit moich oczu zetknął się ze złotym blaskiem tęczówek Padme Naberrie. Wiedziałem, ze znowu wróciła, jednak póki trzymała się z dala ode mnie to nieszczególnie mnie to dotykało. W gruncie rzeczy w moim życiu znowu pojawiła się Lilah, dlatego wszystkie dawne sprawy dość mocno poszły w zapomnienie, przynajmniej tak mi się wydawało. Byłem przekonany, że mogę wybaczyć Padme i życzyć jej szczęścia, stąd wysłany przeze mnie prezent bożonarodzeniowy i stąd fakt, że przysłane przez nią ciasto nie zostało wyrzucone przez okno. Jednak gdy stała przede mną poczułem się zupełnie inaczej - wróciła wściekłość, żal, poczucie upokorzenia. Nagle przestałem mieć ochotę na wybaczenie, chciałem na nią nakrzyczeć i wygarnąć jej w twarz, że była kobietą przed którą pierwszy raz od lat otworzyłem serce, a ona potraktowała mnie jak nic nie znaczącego śmiecia. I pewnie gdyby obojętnie przeszła obok - bez słowa, bez spojrzenia to umiałbym przełknąć dumę i żal. Ale nie w tym wypadku. - Tak jakby kiedyś było inaczej - rzuciłem zimno, nawet nie zmuszając się do zachowania dobrych manier. Zmierzyłem ją krótkim spojrzeniem zatrzymując się na skróconych włosach i zmęczonej twarzy - Tobie zdarzało się wyglądać lepiej. Stanąłem jak sparaliżowany. Chciałem odwrócić się na pięcie i odejść, ale czułem się totalnie zagubiony i bezsilny.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Spodziewała się takiej reakcji. Właściwie, spodziewała się nawet gorszej; udawania, że jej nie zna, potraktowania jak powietrze, czy niezbyt cenzuralnych słów, które zapewne chciał wykrzyczeć jej prosto w twarz, chociaż podejrzewała, że takie zachowanie dotknęłoby ją mniej, niż chłód i obojętność, z którymi ją zderzył; coś, z czym nigdy nie miała do czynienia w ich relacji. – Jak zwykle czarujący – rzuciła cynicznie w odpowiedzi, szybko przypominając sobie początki ich znajomości, gdy pokazywał swoją narcystyczną stronę i kiedy słyszała równie wiele plotek dotyczących jego osoby. Na niewybredny komentarz wzruszyła ramionami; nie mogła się z nim nie zgodzić – kiedyś bywało lepiej – i zamilkła, dopiero teraz pozwalając sobie na przyglądnięcie się mu. Nienachalnie, z zaskakującym spokojem, mierzyła każdy centymetr jego twarzy a kiedy uznała, że zbyt długo wpatruje się w tę szwedzką buzię i wpada w jeszcze większy dyskomfort, postanowiła zaryzykować. W końcu w tym momencie życia nie miała zbyt wiele do stracenia. – Wszystko u ciebie w porządku? – spytała więc wprost, może niezbyt mądrze a jednak to właśnie ta kwestia zaprzątała jej myśli od pewnego czasu; pytała o ogół, nie o żadną konkretną rzecz, bo mimo ich napiętej relacji, wciąż zajmował szczególne miejsce w jej sercu. Chociaż raczej już nie mogła mówić o nim jako bliskim, nie życzyła mu źle i martwiła się o niego równie mocno, co choćby o Ruth, której już prawie dwuletnia nieobecność nie zmieniała tego, że wciąż pamiętała o tym, co dla niej zrobiła. Sądziła wcześniej, że wraz z odpowiedzią będzie w stanie odejść, jednak teraz, kiedy znowu stał naprzeciwko, czuła, że jest mu winna przeprosiny i wyjaśnienia.
Samozachwyt i chłód były swego rodzaju reakcją obronną - chowanie emocjonalnego i zranionego Lysa za maską cynicznego narcyza Lysandra, czy chłodnego i poważnego aurora Zakrzewskiego wydawało się często wyjściem z opresji, a w tej sytuacji, kiedy czułem się wyjątkowo mocno dotknięty, maska spełniała swoją funkcjonalność jeszcze lepiej. Uczucia, którymi ją darzyłem już dawno poszły w niepamięć, zaplątane gdzieś głęboko pod trudami codzienności i innymi relacjami z kobietami, a jednak mimo to nie byłem w stanie znaleźć w sobie wybaczenia. Z jednej strony wciąż czułem wściekłość na nią, że mogła mnie tak potraktować - już nawet nie chodziło o to, że uczucie odrzucenia było mi niemal obce, ale raczej o to, że w tym jednym wypadku na nie nie zasłużyłem - stawałem na głowie, żeby dać tej kobiecie szczęście, co ona po prostu zepchnęła w kąt, jakby to wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Z drugiej strony - byłem zly na siebie, bo mimo iż wielokrotnie dawała mi sygnały, że jest mniej stabilna niż całe moje życie i wielokrotnie znikała, a mimo to sam nie potrafiłem zerwać z nią kontaktu, tylko brnąłem w tę znajomość. Byłem zły, bo tak kurewsko dawałem jej się manipulować, bo podniecało mnie to, że nie jest łatwa jak inne, że sprawia mi problemy i muszę się z nią użerać, biegać za nią, że jest niezdobyta i cały czas muszę o nią walczyć. W końcu nadszedł jednak czas otrzeźwienia - a ja miałem nowe, lepsze życie, w którym nie było miejsca dla Hiszpanki. Zamilkłem już niemal gotowy do odejścia, gdy po raz kolejny gapiła się na mnie jak zahipnotyzowana. Miałem już na końcu języka chłodne pożegnanie, gdy z jej ust wydobyło się pytanie. Parsknąłem ze śmiechem. - Pewnie, u każdego byłoby w porządku bez niestabilnej psychicznie kobiety - rzuciłem tonem wyzutym z emocji, do którego nie pasowała tak chamska treść, jednak mimo to nie zamierzałem zabawiać się w niepotrzebną kokieterię, czy inne gierki. Nie bywałem chamski wobec kobiet, niemniej jednak uraz do byłej Krukonki był tak silny, że działałem zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Chwilę później, niby przypadkiem odgarnąłem połę marynarki odkrywając srebrną odznakę aurorską, która zaledwie kilka dni wcześniej zastąpiła przypinkę młodszego aurora. To był subtelny znak - Nabberie zostawiła zakochanego w niej studenciaka, teraz zaś byłem dorosłym, dojrzałym mężczyzną, który mógł robić karierę na miotłach albo pławić się w luksusach rodziny matki, zamiast tego wybrał ciężką do opanowania magię bezróżdżkową i pełną wyrzeczeń karierę aurorską. Może pozostawałem imprezowiczem, bawidamkiem i buntownikiem, niemniej jednak nie byłem już dzieciakiem, którego mogła zmanipulować.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Nie była człowiekiem cierpliwym, chodzącym zen i oazą spokoju, gdy w połowie hiszpańskie geny sprawiały, że niewiele potrzebowała do pokazania zębów. Podpowiadały jej również, że w tym momencie powinna mu przypomnieć z kim rozmawia i że nie zamierzała pozwolić sobie na podobne traktowanie, chociaż daleka była od ochoczego wdawania się w kłótnię. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, odsunęła się instynktownie pół kroku w tył, kiedy zaskakująca – i zarazem absurdalna – myśl, że byłby skłonny zrobić jej krzywdę ochłodziła ją na moment. – Bendejo – prychnęła pod nosem, szybko tracąc ochotę do kontynuowania tej rozmowy. Bo nawet jeśli chęć wyprostowania niedokończonych spraw wciąż się w niej tliła, to przeczuwała, że z ust chłopaka nie usłyszy dzisiaj nic, poza stekiem wyzwisk: nauczona doświadczeniem wiedziała, że albo musi się oswoić z wieścią o jej powrocie i ochłonąć albo rzeczywiście z biegiem czasu w zupełnie naturalny sposób o sobie zapomną. Nie planowała jednak tracić ani zdrowia ani nerwów ani tym bardziej resztki stabilnego humoru, który z każdą kolejną chwilą odchodził w zapomnienie – jeśli zechcesz porozmawiać jak dorosły – nie udawała, że nie dostrzegła odznaki i tego, co próbował jej przekazać – to możemy zrobić to szybko i na osobności, a jeśli nie masz jaj i kiedyś je odnajdziesz, to wiesz gdzie mnie szukać – z papierośnicy wybrała ostatek, który jedynie cudem nie wypadł na brudną podłogę i nim wsunęła go między wargi, równie chłodnym spojrzeniem zmierzyła Lysandra od góry do dołu. – Następnym razem odpisuj na listy, Lys, jeden dostarczyłam ci tamtego dnia osobiście do domu – nie wiedziała co potem stało się z kopertą oznaczoną jego inicjałami; być może trafiła do śmietnika, być może zgubiła się wśród sterty papierów, może po prostu nie została doręczona do jego rąk – wiedziała jednak, że w liście przekazała wszystko to, co mógł jej zarzucić a to, że go nie widział, cóż, to już nie był jej problem. Brak odzewu w tamtym czasie potraktowała więc jednoznacznie. Nie dodając już nic więcej, uśmiechnęła się gorzko i zrobiwszy obrót na pięcie, skierowała się w kierunku palarni ze świadomością, że w tej chwili ukojenie przyniósłby jej tylko i wyłącznie nocny lot na miotle.
Nie byłem typowym Szwedem, czy Anglikiem - choć to pochodzenie przeważało we mnie to definitywnie nie byłem spokojny, dyplomatyczny i opanowany. Odziedziczyłem po matce gorącą krew wili, która w zmieszaniu z polskimi genami okazała się mieszanką wybuchową. Dopiero niedawno zacząłem panować nad sobą i szło mi bardzo dobrze, niemniej jednak wciąż nie byłem na tyle opanowany by mieć pewność, że pozostanę spokojny przez cały odpierdalany przez Padme teatrzyk. Milczałem, gdy rzucała we mnie hiszpańskojęzycznymi obelgami, gdy obrażała moją męskość i sugerowała, ze jestem dzieciakiem. Zaśmiałem się jedynie drwiąco. Byłem zbyt pewny siebie by jej docinki mogły mnie zaboleć i z każdą chwilą coraz mocniej rozumiałem, że byłem głupi obdarzając ją uczuciem. Wydawała mi się wyjątkowa, okazała się kolejną niezrównoważoną psychicznie szmatą, jakich można było znaleźć w każdym klubie na pęczki. A jednak czułem żal, bo przecież w gruncie rzeczy zaufałem jej i będąc z nią pierwszy raz od lat przełamałem się do relacji. Nie czekała na moją odpowiedź, a jedynie odwróciła się na pięcie i poszła w stronę palarni. Była głupia, jeśli myślała, że pozwolę jej tak po prostu uciec. Skoro zepsuła mi dzień to zasługiwała na to samo. Pobiegłem za nią i wykorzystując moment zaskoczenia wyrwałem papierosa spomiędzy jej warg, po czym rzuciłem go na ziemię i stanowczo rozdeptałem. Zaśmiałem się głośno, lecz z cieniem goryczy, po czym przyciągnąłem ją do siebie tak, że mogła policzyć każdą rysę na mojej twarzy, jednocześnie nie mając szansy na wyrwanie się z moich rąk. - Tylko to potrafisz, Naberrie - szepnąłem nachyliwszy jej się do ucha - Uciekać. Życia nie da się przeżyć chowając się przed każdą trudnością, a ważnych spraw nie da się załatwić kilkoma zdaniami nabazgranymi na pergaminie.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Wiedziała, że po wypaleniu papierosa ucieknie z tego miejsca jak najszybciej i jak najdalej, chociaż nie spodziewała się pokrzyżowania planów i tego, że Lysander za nią pójdzie. Podejrzewała, że ich rozmowa zakończyła się tam, na sali, dlatego kiedy ledwo co przekroczyła próg pustego pomieszczenia i poczuła nagłe szarpnięcie, nawet nie próbowała stawiać oporu. W ogarniającym ją skonsternowaniu starała się poukładać w głowie wszystko to, co zdarzyło się w przeciągu ostatnich kilku sekund, ale zaskakująca bliskość chłopaka sparaliżowała jej ciało na tyle, że szybko porzuciła swój zamiar. Czuła jak wszystkie mięśnie napinają się w geście obronnym i była pewna, że poczuł to również on, skoro tkwiła uwięziona w jego ciasnym uścisku. Wzrokiem zaś na początku uciekła w bok – nie była już pewna czego może się po nim spodziewać, ale na wszelki wypadek podejrzewała najgorsze. Znała go lepiej, niż by chciał: wiedziała więc, że czasami bywał nieprzewidywalny a tkwiącej głęboko w nim natury nie mógł długo oszukiwać. – I co ja mam ci powiedzieć? – odparła w końcu, po wzięciu głębszego oddechu. Nie zamierzała zaprzeczać jego słowom; miał rację, uciekała, uciekała cały czas i w pewnym momencie uznała to za nieodłączny element swojego życia. Tak jej było prościej i wygodniej a prób zaprzestania nie podejmowała, skoro w ostatnim czasie wciąż słyszała, że jest słaba, od najważniejszej osoby w życiu – mam ci powtórzyć treść tamtego listu? – pamiętała ją na pamięć, długo próbowała dobrać odpowiednie słowa, żeby w jak najlepszy sposób przekazać swoje myśli – mam paść na kolana i błagać cię o wybaczenie? – drobne dłonie zacisnęła na jego barkach, próbując odsunąć się chociaż minimalnie do tyłu; o ile dawniej nie miałaby nic przeciwko jego bliskości, w tej chwili brutalnie wtargnął jej w strefę komfortu. Widząc jednak, że próba odsunięcia nie przynosiła żadnego efektu, bo najwidoczniej chłopak wcale nie zamierzał dać jej spokoju, zaprzestała dalszego marnowania sił. – Mam przyznać, że jestem słaba? W porządku. Jestem tchórzem, wiem o tym i nie będę tego ukrywać – odchyliwszy głowę, spojrzała mu prosto w oczy – wszystko pieprzę, nawet jeśli tego nie chcę i od pewnego czasu sama siebie nie poznaję, bo myślałam, że jestem inna. Właściwie, byłam inna, nie wiem w którym momencie się to zmieniło – uśmiechnęła się gorzko, sięgając dłonią do kości wyznaczającej linię żuchwy – jestem wariatką, która wszystkich niszczy i nie lubię siebie takiej. Żałuję, że poznałeś mnie akurat w takim momencie – przerwała, czując jak głos zaczyna jej drżeć – Lys, nie mam ochoty się z tobą kłócić – zabrała rękę, nie wiedząc czemu pozwoliła sobie na tę śmiałość.
Dlaczego ją trzymałem? Nie wiem, naprawdę nie mam kurewskiego pojęcia - przecież już jej nie pragnął, a wiedziałem, że ta rozmowa jest jałowa i bezsensowna niczym moja obecność na lekcjach Bergmanna w czasach szkolnych, a jednak potrzeba zwerbalizowania pewnych rzeczy i zamknięcia za sobą drzwi była zbyt silna bym pozwolił jej tak po prostu odejść. - Nie wiem - rzuciłem zirytowany - Złamałaś mi serce, Pads. Cokolwiek zrobisz, ja nie zamierzam ci tego wybaczyć. Być może powiedzenie, że złamała mi serce było odrobinę na wyrost - nie czułem się w końcu tak źle jak w przypadku tamtej jedynej, mimo wszystko byłem w jakiś sposób zraniony, czułem się z tym źle, bo wiedziałem, że to nie ja zawiniłem, że wszystko robiłem w tej relacji na sto procent, a ona nie potrafiła dać z siebie choćby dziesięć. W tym momencie chciałem poczuć jej lęk, wpędzić ją w dyskomfort, bo choć nie byłem tak podły czy głupi by zrobić jej krzywdę to chciałem, żeby chociaż przez moment poczuła się tak chujowo jak ja. - Momencie? Nie, to nie jest moment. - powiedziałem głosem chłodnym, a jednak nieznającym sprzeciwu - Powinnaś szukać pomocy, spróbować sobie to wszystko ułożyć albo po ludzku iść się wyleczyć. Ale nie zrobisz tego. Lubisz być pieprzoną wariatką, bo łatwiej ci się żyje jak masz na co zrzucić winę za to wszystko co odpierdalasz. Wiedziałem, że lepiej byłoby odwrócić się, wyjść stąd i iść do diabła, a jednak nie potrafiłem. Chciałem się z nią kłócić, ranić ją, wykrzyczeć swój żal. Potrzebowałem oczyszczenia.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
W gruncie rzeczy wiążąc się z nią wiedział na co się pisze; nie obiecywała mu niczego, nie obiecywała, że więcej nie zniknie i że spróbuje nad sobą popracować a może to właśnie tu popełniła błąd? W końcu danego słowa nigdy nie łamała, chociaż teraz to wydawało się jej niezbyt logiczne. Mimo wszystko dawała z siebie w tej relacji wiele, z pewnością więcej, niż w innych, ale po pewnym czasie rozmyślania dlaczego między nimi jest tak świetnie wychwytywała wiele bezpodstawnych powodów, żeby to wszystko przerwać. – Wyda ci się to niedorzeczne – zaczęła, powątpiewając w sens tego, co zamierzała powiedzieć, lecz wiedziała, że już nie ma odwrotu; musiała wreszcie wypić piwo, którego sobie nawarzyła i znieść konsekwencje, które miały nadejść – ale traktowałeś mnie najlepiej ze wszystkich. Byłeś dla mnie tak dobry, że się przestraszyłam – wzrokiem uważnie śledziła jego twarz starając się wyłapać każdą, nawet minimalną zmianę w mimice – bałam się, że z kolei ja nigdy nie będę wystarczająco dobra dla ciebie i że już zawsze będę cię potrzebować obok, że wreszcie utopisz się w morzu moich problemów – ceniła sobie niezależność, wiedział o tym, więc mógł zrozumieć, że gdyby doszło do takiej sytuacji dusiłaby się w uzależnieniu od drugiego człowieka a to pociągnęłoby za sobą kolejne, gorsze rzeczy. – Spierdoliłam sprawę, chciałam uchronić cię przed sobą, ale widocznie nawet tego nie potrafię zrobić jak należy... przepraszam, Lys, naprawdę cię przepraszam – zagryzła policzki od środka, palcami zaciskając nasadę nosa. Wszystko, byle nie płakać. Tej słabości nie chciała mu pokazać: była niemal pewna, że w życiu nikt nie widział jej łez.
Też niczego jej nie obiecywałem, a jednak skłamałbym mówiąc, że żadne z nas się nie zaangażowało. Nasza relacja w pewnym momencie była wręcz oficjalna biorąc pod uwagę jak bardzo się z nią afiszowaliśmy, można było więc uznać, że to wszystko to jednak jest coś więcej. Przynajmniej dla mnie to było coś więcej. - Każdy facet mówi dziewczynie, że jest za dobra kiedy już jej nie chce - powiedziałem zimno doskonale znając te sztuczki, bo sam wielokrotnie sięgałem po takie zagrywki - Nie rób ze mnie idioty. Szukałem w jej słowach wymówki, choć w głębi serca czułem, że w jej słowach jest trochę racji. To nie tak, że nie była wystarczająco dobra dla mnie, ale swoim szczeniackimi zagrywkami na pewno nie zasłużyła na takie traktowanie jakie jej fundowałem. Wtedy byłem gotów zrobić dla niej naprawdę wiele, zaś dziś czułem głównie irytację. No i trochę żalu, do którego sam przed sobą wstydziłem się przyznać. - Oboje wiemy, że twoje przeprosiny są gówno warte - powiedziałem w końcu po chwili milczenia. Puściłem kobietę rezygnując z tej wymuszonej bliskości, bo w gruncie rzeczy czułem, że wszystkie słowa, które powinny paść już padły i nic co powiem nie będzie miało już żadnej wymiernej wartości - Idź do diabła, Pads.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Słysząc jego słowa, szybko uniosła wzrok i pokręciła przecząco głową. Nie to chciała mu powiedzieć; nie stosowała na nim żadnych wymówek i gdyby go nie chciała, nie stałaby tu teraz próbując powstrzymać nadciągający nieuchronnie płacz. – Nie mów tak – przerwała mu – nie interpretuj tego w ten sposób, bo się mylisz – kiedy nastała między nimi chwila niezręcznej ciszy, ciągnąca się w nieskończoność, wiedziała, że już nic więcej nie wyciągnie z tego spotkania. Powiedziała najważniejszą rzecz i poniekąd cieszyła się z tego; poczuła się ciut lepiej ze świadomością, że doprowadziła tę sprawę prawie do końca i że chociaż w małym stopniu znał powody tamtej ucieczki. Nie liczyła na przebaczenie, właściwie na jego miejscu sama długo zastanawiałaby się nad tym, czy byłaby w stanie wybaczyć drugiej osobie takie posunięcie, a jego słowa utwierdziły ją w przekonaniu, że powinna stąd jak najszybciej odejść. Odsunęła się i poprawiwszy ubranie, przeniosła na niego spojrzenie po raz ostatni. – Zawsze będziesz dla mnie ważny, Lys – dodała cicho, niepewnie, z dziwnym wstydem, którego dotychczas nie znała – niestety dalej coś do ciebie czuję – i nie oczekując więcej odpowiedzi, ruszyła w kierunku wyjścia z klubu nie powstrzymując łez.
- Mogę mówić co chcę - rzuciłem zimno. Nie dbałem o jej opinię, byłem zbyt wściekły i rozgoryczony. Naprawdę miałem dosyć tego wszystkiego i z każdą chwilą coraz bardziej żałowałem, że wyszedłem dzisiaj do klubu. Gdy wyznała mi uczucie poczułem się dziwnie. Byłbym kłamcą mówiąc, że wszystkie emocje, którymi ją obdarzyłem umarły, niemniej jednak spychałem je z dala od mojej podświadomości czekając, aż cała złość i rozczarowanie znikną z pola widzenia. Nawet gdybym wciąż darzył ją pełnym obrazem dawnej miłości to nie przyznałbym się do tego - po tym wszystkim zasługiwała by poczuć ból związany z odrzuceniem. - To już Twój problem - rzuciłem za nią niepewny czy słowa dotarły do kobiety, czy zniknęły w tłumie. To nie miało znaczenia. Kilka minut rozmowy wystarczyło, żeby zepsuć mi nie tylko ten wieczór, ale również cały tydzień. Nawet nie siląc się by cokolwiek wyjaśnić moim znajomym opuściłem klub.
zt x2
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Długo wpatrywał się w szyld Magicznego klubu Rozing. Czekał na jakieś małe objawienie, które pomoże mu w podjęciu decyzji - niestety to nie był ten dzień, w którym Mefistofelesowe szczęście postanowiło wyjść na światło dzienne. (A właściwie, wieczorne!) Minęło już kilka dni, a on uparcie szukał czegoś, co pozwoli mu się zrelaksować i choćby na chwilę odciągnąć umysł od mało przyjemnych wspomnień. Pierwszą próbą był odpoczynek. Chciał się lenić, przewalać w łóżku z jednego boku na drugi, narzekać. Szybko się okazało, że to wpędziło go w jeszcze gorszy stan, z którego jeszcze trudniej było się wygrzebać... I druga próba, jaką był trening, skończyła się równie słabo. Czynności, które zawsze pomagały mu odciąć się od nieszczęść świata zewnętrznego, teraz jedynie pokazywały do jak tragicznej kondycji się doprowadził. Trzecia próba miała zadziałać na kreatywność - nie tłamsić myśli, ale wyrzucić je z umysłu. Tutaj Mefistofeles zrezygnował najszybciej, opuszczając swoją domową pracownię z przekleństwami tańczącymi na ustach. Nieco lepiej było mu w tłumie. Żałował, że są takie upały, bowiem nie miał luksusu schowania się pod kapturem... Ale w niektórych miejscach, takich jak ulica Pokątna, zawsze pałętało się wystarczająco dużo ludzi, żeby zachować nieco anonimowości. Mefistofeles błąkał się dłuższy czas, aż słońce zaczęło chować się za horyzontem i ciemność znacząco go spłoszyła. Nie miał zbyt wielu możliwości, kiedy Hogwart był zamknięty. Mógł zamknąć się sam w domu, albo wprosić się do Neirina; jedno brzmiało koszmarnie, a drugie problematycznie. Dopiero pierwsze dźwięki muzyki, wydobywające się zza drzwi Magicznego klubu Rozing, podsunęły mu kolejną opcję. Rozejrzał się po nieco pustoszejącej ulicy, a następnie niepewnym krokiem wszedł do środka. Nie miał wcześniej okazji wejść do środka i, prawdę mówiąc, nie wiedział nawet czego dokładnie się spodziewać. Nie był zbytnio wystrojony - w ciemnych spodniach i mocno wyciętej koszulce wyglądał raczej normalnie. Z pewnością drobniej, niż zwykle. Na szczęście barmana nie przeraziło zmęczenie ziejące z podkrążonych oczu klienta. Uraczył go dwoma autorskimi szotami, wspominając tylko subtelnie o tym, że mogą pijącemu rozwiązać język. Nie speszyło to wilkołaka, który prędko wychylił kieliszki, odwracając się od baru i ciekawym spojrzeniem przeczesując pomieszczenie. Tłumów jeszcze nie było i słowa nie ginęły w ogólnym hałasie... ale to tylko kwestia czasu, aż impreza prawdziwie się rozpocznie i własnych myśli nie da się wychwycić pomiędzy szalejącymi czarodziejami.
Mefistofeles miał rację. Tłoczno w klubach zaczynało się robić dopiero późnym wieczorem. Kiedy na zewnątrz jest wystarczająco ciemno, by móc ukryć się w mroku wąskich uliczek i niepostrzeżenie wślizgnąć się do jednego z nocnych lokali. Tym co ciągnęło skryte dusze w owe miejsca były zazwyczaj interesy, rozrywka, bądź chęć ucieczki i oderwania się od szarej codzienności. Jack nie był wyjątkiem. Jeśli jest miejsce gdzie ojciec nie trułby mu tyłka, to właśnie w magicznym klubie do którego żaden mugol nie miał wstępu. A już na pewno nie taki charłak jak on. Od czasu do czasu, spoglądając na przelewający się w ciemnej butelce alkohol, niekiedy zastanawiał się czy nie lepiej by mu było, gdyby jego ojciec był pijakiem? Aktualnie uchodzi za osobliwy przypadek wariata. Niestety mimo swej obsesji na temat czarów, wciąż był uważany za osobę o zbyt dużej stabilności psychicznej, aby legalnie móc go zamknąć gdziekolwiek. Gdyby Jack potrafił nieco lepiej obracać pieniędzmi, zapewne wyprowadziłby się już dawno, miast nieustannie narzekać na niedogodności związane z namolnym rodzicielem. Gdy melodia dobywająca się z otchłani lokalu zmieniła swój rytm, uniósł głowę, odrywając swoje spojrzenie od butelki. Słońce ledwo dotykało linii horyzontu gdy wilkołak zawitał do przystani Rozing, a jednak Jack był tu przed nim. Wpatrywał się chwilę w ślizgona, nieco nieobecnym wzrokiem, zanim w ogóle go rozpoznał. Odwrócił głowę, przytykając sobie odruchem pustą butelkę do ust. Niestety zdradził go jasny błysk zmieniającego kolor piercingu. Nie widział tego i prawdopodobnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale mieszanina uczuć pojawiająca się za każdym razem gdy widział tego osobnika, paliła jego tęczową biżuterię na węgiel. Czy to możliwe, by obecność jednej osoby wywoływała w kimś tyle sprzecznych emocji? Odstawił butelkę, z wygazowaną resztką napoju i sięgnął dłonią do swojego szalika, luzując go nieco jednym palcem – gorąco, klimatyzacja się popsuła? Chciałby wyglądać na niesamowicie zajętego, ale tak naprawdę nie było czym się zająć. Poza tańcem… czy zamówieniem kolejnej butelki. Jedna gorsza od drugiej. Zerknął nań kątem oka, podejdzie? Czy wyjdzie? Jeśli tak, może to dobra okazja by wyciągnąć odeń nieco benefitów w postaci darmowego alkoholu? Kto by chciał pić w samotności? Uniósł jedną dłoń w górę, na znak niedbałego powitania. Przy tak niewielkiej liczbie gości, ciężko jest długo ignorować czyjąś obecność.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Nie pogodził się wcale z samotnością, a prędzej zaakceptował wizję desperackiej próby uzyskania czyjejś atencji. Mefistofeles spędzał zbyt dużo czasu sam i wcale na tym dobrze nie wychodził - chciał zająć się kimś innym, niżeli sobą. Rozglądając się po klubie był całkiem pewny, że spróbuje kogoś zagadać, że może nawet postara się o to, aby nie spędzić tej nocy w pojedynkę. Jakkolwiek by to nie brzmiało i jakkolwiek miałoby to nie wyjść. Pasowało mu gadanie do świtu, o ile tylko znalazłyby się odpowiednie tematy. W życiu za to się nie spodziewał, że zobaczy tutaj kogoś znajomego. Wszyscy raczej lubili szkolne wyjazdy wakacyjne, a nawet jeśli ktoś zrezygnował z gotowania się na Saharze, to raczej nie przesiadywał o takiej porze w londyńskim klubie. A nawet jeśli, to kto witałby się z wilkołakiem, który jeszcze nie tak dawno był święcie przekonany, że spędzi resztę życia w Azkabanie?... Skinął Jackowi głową, bijąc się z myślami. Podejść? Po Puchonie kompletnie nie wiedział czego się spodziewać... może Neirin wyjaśnił mu sprawę? Momenta to pewnie wcale nie obchodziło. O aresztowaniu raczej słyszał, biorąc pod uwagę wyjca w Wielkiej Sali z wezwaniem do Ministerstwa Magii... ale Nox nie mógł oceniać kogoś miarą własnej ciekawości. Zgarnął butelkę szkockiego trunku, Czarnego Quintina, a także dwa kieliszki. Przedostał się do chłopaka, po drodze przepuszczając grupkę roztańczonych chochlików. - Co opijasz? - Zagadnął, siadając obok. Nie chciał być nachalny, ale... ale, w gruncie rzeczy, może i chciał. Pomimo całej masy sprzątania, pozytywnie wspominał poprzednie spotkanie z Jackiem i nie potrafił pozbyć się wrażenia, że w Puchonie było coś intrygującego, co początkowo łatwo przeoczyć. Choć może był to zwyczajny opis wychowanków Hufflepuffu...