Bunkier znajduje się gdzieś na obrzeżach Hogsmeade, jest ukryty bardzo, ale to bardzo dobrze! Niewielu zna jego położenie, wśród porastających go krzewów i drzew jest trudny do zauważenia. Jeśli uważnie słuchałeś na historii magii, będziesz wiedział, że bunkier prawdopodobnie pochodzi z czasów wojny z goblinami - w takiej i w podobnych kryjówkach, czarodzieje często znajdywali schronienie.
UWAGA:
4, 6 – udaje Ci się wejść 1, 2, 3, 5 – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Autor
Wiadomość
Daemon Avrey
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : lekka wada wzroku, blizna w okolicy serca, sygnet rodu Avery na placu wskazującym
Nie mógł odmówić sobie uśmiechu, który wykrzywił jego twarz nadając jej nieco łagodniejszych rys w momencie, kiedy Odeya przeniosła na niego swoje spojrzenie. W jednej sekundzie, kiedy jego wargi dotknęły skóry dziewczyny poczuł przeszywający chłód, który wywoływał wręcz fizyczny ból, jednak nie potrafił skupić się na sobie widząc cierpienie malujące się na twarzy Gryfonki. W pewnym momencie szarpnęła się, a on skarcił ją w duchu, że nie zgodziła się na znieczuleniem. Starając się pozostać delikatnym - tak naprawdę miał ochotę potrząsnąć Odey przy okazji samemu wywołując u niej ból - pomógł starszemu czarodziejowi zatamować krwawienie, aplikując dziewczynie odpowiedni eliksir. Głupia pomyślał, kręcąc przy tym głową z wyraźną dezaprobatą. Poczekał, aż Łamacz opuści bunkier. - Do reszty ochujałaś?!-syknął, patrząc zabójczym wzrokiem na ciemnowłosą czarownice. -Ty już nawet nie jesteś szalona, tylko pojebana - oznajmił, wręcz wyrywając sobie włosy głowy; całe jego opanowanie i surowość zniknęły. Był na nią wściekły, bo co chciała udowodnić? Jaka silna czy głupia jest? Warknął pod nosem, tym razem uciekając przed jej spojrzeniem. - Widzimy się w szkole - rzucił na koniec, ostatecznie odwracając się na pięcie i wychodząc.
Dopóki proces oczyszczania jej z klątwy nie uruchamiał w niej odruchów obronnych i ból nie był aż tak intensywny, potrafiła panować nad sobą i stosować się do poleceń łamacza, aby się nie ruszać. Jednak gdy przyszło im do drugiej części, gdzie miały być niszczone największe skupiska lodowej klątwy, wydawało jej się, że nie będzie w stanie wytrzymać tego co w tej chwili działo się w jej głowie. Wszystko potem działo się tak szybko, kiedy ona oderwała nieznacznie ręce z uścisku mężczyzny - i tym samym również Daemona, który trzymał jej łokcie - pojawiła się krew, krzyki czarodzieja, jego natychmiastowa reakcja i interwencja. Ode zarejestrowała tylko niektóre z tych wszystkich szczegółów, sama blednąc momentalnie na twarzy, jakby cała krew odpłynęła jej właśnie do nadgarstków, które obydwaj mężczyźni w tym momencie próbowali ratować przed niebezpiecznym krwotokiem. Nie wiedziała ile czasu minęło, kiedy poczuła szarpnięcie za dłonie i usłyszała słowa, na które od samego początku czekała. Jest wolna. Klątwa została zdjęta. Nawet jeśli w tej chwili nie miała siły wstać o własnych siłach, nawet jeśli wyglądała jakby za chwile miała odpłynąć; była szczęśliwa. Przekleństwo, które utrudniało jej życie przez ostatnie kilka tygodni, nareszcie odeszło a ona mogła wrócić do normalności. Zupełnie nie spodziewała się tego co usłyszała od Daemona, po wyjściu Hoppera. Nie do końca jeszcze wszystko do niej docierało, jednak słowa Ślizgona miały jednoznaczny wydźwięk. Mimo odrętwialych palców i praktycznie zerowego czucia w dłoniach oraz mdłości, które nagle zaczęły uderzać w jej głowę, postanowiła nie dawać po sobie poznać tego jak w tej chwili się czuje. - Nie... - zaczęła zachrypniętym głosem, który wydawał jej się cichszy i słabszy niż zwykle. Odchrząknęła aby mówić dalej. - Nie podnoś na mnie głosu. - upomniała go, tym samym próbując utrzymać kontakt wzrokowy, choć ciągle kręciło jej się w głowie. Spuściła wzrok na swoje dłonie. Były zakrwawione, jednak rany na jej przegubach były całkowicie zasklepione. Dwie blizny "zdobiły" jej skórę w tamtych okolicach. Jedna o podłużnym kształcie, wzdłuż przebiegu najbardziej wydocznych żył, a druga przypominająca literę "s" bocznie, od strony kciuka, na drugim nadgarstku. Podniosła spojrzenie na Daemona, który po chwili znów się odezwał, tym razem wyzywając ją od "pojebanych". Zacisnęła gwałtownie zęby, jednak za chwilę przekonała się, że było to złe posunięcie, bo jej skronie przeszył kolejny ból głowy. Chyba przez ten caly zabieg zdejmowania klatwy jej układ nerwowy był zbyt wrażliwy, przez co reagował nawet na najmniejsze zmiany w jej ciele. - To była moja decyzja. - powtórzyła znowu, przypominając mu, że wszelkie jej konsekwencje jest w stanie przyjąć. Nawet jeśli miała wrażenie, że za chwilę straci przytomność. Widziała, że chłopak unika jej spojrzenia, jednak wiedziała czym jest to spowodowane. Ale kompletnie nie rozumiała jego wzburzenia. Nie odezwała się ani słowem, kiedy sie z nia pożegnał i wyszedł. Z jednej strony nie wiedziała co mu powiedzieć, a z drugiej strony - naciągało ją na wymioty. Chyba dopiero po wyjściu obydwóch czarodziejów wszystko to co działo się z nią przez ostatnia godzinę dotarło do jej organizmu i poczuła tego skutki. Kiedy została sama, nie musiała juz udawać. Oparła łokcie na blacie stołu, łapczywie wciągając powietrze. Uspokojenie się zajęło jej kilkanaście minut, dopóki nie uznała, że jest w stanie spróbowac wstać. W końcu musiała jeszcze wrócić do domu. Oczyściła dłonie i ubranie z krwi, choć to nie bylo proste. Travis powiedział, że nie może używać magii i wiedziała juz dlaczego. Każdy ruch nadgarstka powodował ten sam potworny ból co podczas ostatniego etapu oczyszczania. Jednak zdołała doprowadzić się do porządku, po czym przenieść się za sprawą świstoklika do domu. Kolejnym wyzwaniem dla niej miało być ukrycie obolałych nadgarstków i blizn przed rodziną...
//zt
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Wiele rzeczy można było u niego potępić. Niemniej jednak determinacja oraz uparte dążenie do celów, kiedy wszystko jest przeciwko i próbuje oślepić, sypiąc piachem w oczy, powodowały, że miał w sobie coś, co napędzało go samego do działania. Nawet jeżeli wiele przeciwieństw losu zwyczajnie śmiało mu się w twarz, uniemożliwiając racjonalne myślenie... on myślał. Wiedział, że to jest jego największa siła, kiedy to spokojnymi krokami przedostawał się do kryjówki, w której uczył się Czarnej Magii z Juliusem Rauchem. Kolejny krok w stronę lepszego jutra, nawet jeżeli galeony z jego sakiewki będą musiały zabrzęczeć niemiłosiernie na dłoni kogoś innego; nie zamierzał tak łatwo się poddawać. Kruk mu towarzyszył, pozostając na zewnątrz. Nawet jeżeli szepty wokół niego zdawały się mówić i kusić, nawet jeżeli był obserwowany dokładniej przez kadrę nauczycielską - nie chciał odpuścić. Nawet jak go to zabijało i powodowało zgnicie duszy. Nie zamierzał być zwiędłym kwiatem, który nadawałby się tylko i wyłącznie do wyrzucenia, wymagając wyższych celów oraz ideałów, z których mógłby czerpać przyjemność oraz stać się kimś więcej niż tylko uroczym, pozbawionym własnego zdania przedstawicielem Hufflepuffu. Och, jak on tak nienawidzi tej etykiety. Spokojne przejście oczami po okolicznych śladach przeszłości oraz przejście do bunkru zdawało się trwać w nieskończoność, kiedy to myślami znalazł się tam, gdzie nie powinien; czy postępował dobrze? Czy nie zostanie to wykorzystane? A może po prostu ktoś go zabije i pozbawi większości organów, sprzedając je na czarnym rynku? Może nikt by nie zauważył, czując przyjemność z tego, że jego ciało zostałoby wykorzystane do ostatniego kawałka. Był na to gotowy, dzierżąc różdżkę, choć miał nadzieję na to, iż wszystko pójdzie dobrze. Bez zbędnego przelewania krwi. Bez zbędnego rzucania zaklęciami na lewo i prawo. Bez zbędnego zastanawiania się, co zrobić z martwym ciałem, kiedy to zostanie postawiony w takiej sytuacji. Wymówienie własnego imienia, spojrzenie samemu sobie w oczy oraz upadnięcie na kolana, gdy serce odmawia posłuszeństwa, mogło być najgorszym przeżyciem, kiedy to ostatnie komórki wołają o pomoc i zwyczajnie stają się utrapieniem dla całego ciała. Tak trudno wybrać pomiędzy przyjemnością a bólem, kiedy odcina się od emocji i zwyczajnie... działa. Jak duch w maszynie. — Pani Pride, przybyłem. I jestem gotów. — powiedział, spoglądając w jej stronę i wykonując jeden krok do przodu, oczyszczając umysł. Odrywając się od wszelkich emocji, usuwając je ze swojego ciała i zachowując spokój w tęczówkach o iście brązowym odcieniu. Nie zamierzał jej oszukać, ale też nie wiedział, czy ona nie zamierza zwyczajnie wykorzystać faktu posiadania przez niego pieniędzy. Zbyt zdezorientowany, zbyt wiele niewiadomych i brak odpowiedniego, ostatecznego wyniku. Nie zacisnął pięści, ale gdyby mógł, to jego kościste, blade palce minimalnie by drgnęły, wyrażając niezadowolenie. Zamiast tego zacisnęły się na sakiewce z odpowiednio wyliczoną kwotą, czekając na zbawienie.
Nazywała się Nora Nebby i ponad wszystko nienawidziła tego czarodziejskiego wypizdowia. Małomiasteczkowe klimaty od zawsze budziły w niej nieodparte obrzydzenie, a gdy nie musiała – i nie chciała po części, jej stopa nigdy nie stanęłaby na nierównym chodniku w Hogsmeade. Jeśli jednak chodzi o dyskrecję, musiała przyznać, że Londyn nie dawał pewności, iż ktoś nie wpadnie na nich znienacka, niwecząc całą otoczkę prywatności, która zdecydowanie stanowiła istotny element jej pracy z tymczasowymi podopiecznymi. Tutaj najwyżej dołączy do nich co gwałtowniejszy podmuch wiatru, myśl zgubiona na wietrze czy ciekawski zając, przekładający chęć zdobycia pożywienia ponad pierwotne instynkty.
Ona tylko jedno ceniła bardziej od łatwych pieniędzy. Samozaparcie. Ambicję. Nastawienie na cel. Chodzenie po trupach - niech cały świat usłyszy jak łamiesz im kości!
Skutkiem takiego podejścia był fakt, iż często znajdowała się na wygranej pozycji. Zawsze zdobywała pieniądze, bowiem reklamacji nigdy nie uwzględniała. Przyjmowała pozycję atakującego i jeśli ktoś nie potrafił uchronić się przed atakiem, cóż, nie było w tym jej winy. Uważała, że jej dar i odpłatna wola do pomocy, warta jest każdego wydartego galeona. Z biegiem lat nauczyła się stawiać warunki współpracy: Nebby przyjmowała bierną pozycję penetratorki, a bez względu od efektów oporu penetrowanego zapłata i tak lądowała w jej kieszeni. Jeśli wyczuwała w kimś sposobność do daru, albo chociaż ogrom włożonej pracy, proponowała kilka spotkań. Jeśli było wręcz przeciwnie, teleportowała się po kilku minutach. Umysł może i jest skomplikowaną księgą, ale jej często wystarczał rzut okiem na okładkę.
Jej świat od zawsze kręcił się wokół pieniędzy. Mimo wszelakich środków ostrożności, zdarzało się jej trafiać na oszustów, którzy próbowali oszukać ją na ciężar mieszka, albo – co lepsze, zrzucić ciężar swoich niepowodzeń na jej barki. Wystarczało wtedy, że spojrzeniem wdzierała się w ich myśli niczym nóż wchodzący w masło, napierając na granicę pomiędzy świadomością a podświadomością, rozpychając się w tej czułej tkance, by szarżą godną całej armii wywlec na wierzch wspomnienie, które zazwyczaj leżało zapomniane na dnie. Rozdzierający krzyk matki, która wydaje na świat potomka. Nikt nie powinien wątpić w jej umiejętności – a ona za długo już żyła, by się pierdolić w subtelność.
Kilka tygodni temu dostała list. Zazwyczaj rozgrywało się to w ten sam sposób. Ktoś coś usłyszał, szept krążył przez kilka par uszu, aż trafił do tych odpowiednich, a te w porozumieniu z dłońmi zapełniły pergamin, który trafił do jej fałszywej skrzynki. Po raz pierwszy usłyszała wtedy o Lowellu. - Jest pan gotów czy tylko się tak panu wydaje? To da się bardzo szybko sprawdzić. – Nazwał ją Pride, bowiem tak się według niego nazywała. Licorice Pride. Podstarzała czarownica obnażyła zęby w bardzo specyficznym uśmiechu. Natychmiastowo złapała z nim wzrokowy kontakt, a ten, niczym jak w telepatycznym połączeniu, wydarł mu spod powiek kilka odczuć. Dobrze maskowanych, musiała przyznać, chociaż emocje wybijały się na powierzchnie. Porównałaby go do gładkiej tafli zamarzniętej wody, która pod powierzchnią wrze od nadmiaru życia. Bił od niego pozorny spokój, ale i niepewność. Przede wszystkim jednak poczuła na języku przyjemny smak. Smak zdecydowania.
Dopóki jego nazwisko stanowiło tylko i wyłącznie coś, z czym nie można go powiązać, nie bał się go używać. Nakreślać swojego pochodzenia - pochodzenia od strony matki, którą się opiekował w wolnych chwilach, ale ta zdawała się powrócić do życia niczym wcześniej zaniedbana roślina, która trafiła w ręce dobrze doświadczonego zielarza. Owszem, mógł stosować nazwisko Greenwood, ale nadal nie wiedział, czy przypadkiem nie jest ono powiązane z czymś znacznie większym. Bardziej jadowitym. Czymś, co przedziera się przez kopułę czaszki i zwyczajnie utyka w samoświadomości, kiedy to wiedział, że jego prawdziwy ojciec, Artemis, może mieć tak naprawdę z wieloma osobami na pieńku. O ile nie odkrył jeszcze wszystkich kart własnej historii, o tyle jednak podejrzewał, że do czegoś one muszą prowadzić; nawet nie stricte jakiejś całości, a bardziej do czegoś, co może stanowić pewnego rodzaju podpowiedź, słowo pisane na tle układanki, z której nie może się wydostać. Może wiedza ta nie wniosłaby rewolucji do jego życia, ale za to przyczyniłaby się do odkrycia własnych korzeni i powodów, dlaczego to, co stanowi zakazany owoc, jest dla niego jednocześnie... czymś znanym. Czymś łatwiejszym. Miał oczekiwania, miał konkretne powody, dlaczego akurat do niej napisał, co nie zmienia faktu, iż ostatecznie musiał jej zaufać. Pozwolić, by najskrytsze wspomnienia zostały wyrwane na powierzchnię, jeżeli zawiódłby w tej kwestii - w kwestii własnoręcznie nauczanej oklumencji. Doświadczenie już posiadał; starcie z boginem, który to z łatwością przedarł się przez jego mury, a także powodzenie w przypadku odparcia wpływu pustników na jego umysł. Wyniki były zadowalające, wyniki snuły się delikatnie i leniwie od czasu do czasu po podłodze, ale w końcowym rozrachunku wiele sytuacji z jego życia codziennego zwyczajnie nie wypisywało się stricte pod obronę własnego umysłu. Wyniki były podstępne, gdy były konfrontowane z czymś znacznie wyższym, poddanemu doświadczeniu oraz wieloletniemu fachu; nie wiedział, czy tego dnia będzie się sporo mylił na swój temat, aczkolwiek, gdy dotarł do bunkru, nie mógł pozwolić na to, by myśli w tymże zakresie przejęły jego własny umysł. Musiał być pewien własnych umiejętności; musiał być pewien tego, że potrafi się odciąć od emocji. Że potrafi prostym gestem własnej dłoni, że potrafi prostym gestem nożyczek przecinających sznurek, po prostu się od nich uwolnić. Pierwsza droga do sukcesu, kiedy to nie wie nic, a kiedy to istnieje zagrożenie, z którym to będzie musiał począć walczyć. Niewiadome powinny powoli się przed nim odsłaniać, ale nie był tego taki pewien; był jednak zdeterminowany. Jego spokój nawet mógł to mówić, kiedy pozostawał kompletnie pozbawiony mowy ciała. — Jestem gotów; możemy zaczynać . — oznajmiwszy, wiedział, że proces ten nie będzie przyjemny. Że wyciągnie na wierzch jego największe mankamenty, problemy rodzinne, historię, znajomości. Ale był gotów zapłacić ceną własnej psychiki, by nauczyć się czegoś więcej niż tylko obrony przed pustnikami, boginem oraz szeptnikiem zachęcającym do krzywdzenia innych i godzenia przede wszystkim w najbardziej odsłonięte części ciała. Odpowiednio się skupił, zachowując kompletnie odciągnięte od wszystkiego spojrzenie; prosta pustka, jaką próbował stworzyć, wraz z niewidzialną barierą, opanowała jego umysl, udowadniając pewnego rodzaju postęp, jaki był w stanie zrobić bez żadnego nauczyciela. Nawet jego cechy charakteru zgadzały się z zamysłem oklumencji, gdyż często był spokojny i posiadał w pełni kontrolę nad własnymi poczynaniami, każdą informacją wędrującą po umyśle. A przynajmniej tak uważał, gdyż to dzisiaj właśnie pani Pride miała sprawdzić to, czy się do tego jakkolwiek nadaje. Niech wszyscy mają go w opiece, jeżeli życie nie stanowi grzechu, a próba zyskania czegoś - owocu, po którym nie będzie już odwrotu i od którego się nie wywinie. Zawieszona strzelba w pokoju musi kiedyś wystrzelić; prędzej czy później, niezależnie od tego, jak jego skrzydła będą skażone, możliwe, że nigdy nie wzniesie się już w powietrze, ale zazna wolności i ukojenia własnej duszy bardziej, niż snujące się po niebie stworzenia, które pozornie tę wolność mają.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Mimo bólu głowy i wcześniejszego wymiotowania, gdy wreszcie odpoczął poprzez zwyczajny sen, niespecjalnie się przeciążając na ten czas, nie potrafił usiedzieć w miejscu. Nawet jeżeli tylna część czaszki zdawała się nieść ze sobą swoiste zdenerwowanie, ciągłe siedzenie w jednej pozycji i zajmowanie się najprostszymi rzeczami nie miało dla niego żadnego sensu. Potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu się rozluźnić - a przede wszystkim zapomnieć o sytuacji, w której to się znalazł. Szczerze to stanowił obecnie sinusoidę, gdzie raz zachowywał się spokojnie, a innym razem miał ochotę rozładować tę całą energię poprzez ciągłe treningi, lecz tym razem chciał postawić karty na coś innego. Hinto zauważał to napięcie i starał się jakoś uspokoić właściciela, kręcąc się ciągle przy jego kostkach, jakby te były najlepszym prezentem na świecie. Dłoń od czasu do czasu lądowała na miękkim futerku, pozwalając na częściowe ukojenie zszarpanych nerwów, choć wzrok kierował przede wszystkim na otwartą księgę, gdzie Klucze Henochiańskie wiodły prym, posiadając przede wszystkim wiele znaczeń inskrypcyjnych. Nie mógł się jednak skupić - nie tutaj, gdzie dom był przepełniony dobrem, a on jakoby skażał to miejsce własnymi dewiacjami. Na nic zdawały się ciągłe próby zapomnienia o tym fakcie, a im dłużej wczytywał się w stary tekst, który jasno pokazywał, jak potężne potrafiły być te inskrypcje, tym bardziej czuł się nieswojo. Jakby znajdował się pod wodą; nic dziwnego, że padło już w pełni na księgi, które to ze sobą zabrał, a które to nie należały do niego, aczkolwiek kompletnie się tym nie interesował. Miał parę lektur, których to w ogóle nie przeczytał, a z którymi to chciałby co nieco popróbować nowych rzeczy; postanowił się wydostać i jakoś znaleźć bardziej dogodne miejsce, jako że czarna magia potrafiła być krnąbrna i też - nie chciał, by wspomnienia z domem Maxa wiązały się przede wszystkim z tym. Narzucił na siebie bluzę, przedostał się z tego ciągłego stania w jednym miejscu i wreszcie coś chciał zrobić ze sobą. Zacisnąwszy powieki, ciemne obrączki źrenic na krótki moment zniknęły, a sam, z odpowiednim bagażem, przedostał się do jednego z bardziej cichych miejsc, korzystając z uroków teleportacji. Poczuł, jak wiatr musnął jego skórę, jak trzask przedostał się do uszu, a magia jest bardziej odczuwalna niż w mugolskim miejscu. Tego mu poniekąd brakowało. Gdy przebywał w bunkrze i oddawał się lekturze, ogólnie Klucze Enochiańskie, jak zdołał już wyczytać, pochodziły przede wszystkim z mało znanej gałęzi magii enochiańskiej, która polegała na jej ceremonialnym charakterze. Mimo licznych wzmianek, nikomu nie udało się wykrzesać z niej pełnego potencjału, który polegałby na zakazanych zaklęciach, których śmiertelnicy nie powinny znać. Nic dziwnego, skoro, gdy wyczytał z zapisków, okazało się, że niewielu miało okazję to przeżyć. Potencjał drzemiący w tym był ogromny, ale stanowił również poniekąd owoc zakazany, po którego sięgnięcie wiązało się z koniecznością poświęcenia czegoś. Jak się okazywało - było to coś znacznie więcej niż ręka lub jakieś ofiary. Nie cieszyło go to, ale nie zamierzał bawić się w przyzywanie czegokolwiek i jakkolwiek, w związku z czym przeszedł do dalszej części tekstu, który polegał na wytłumaczeniu, jak należy rysować poszczególne litery tego alfabetu. Nie popełniał błędu podobnego do tego, który wiązał się z wcześniejszym podejściem do tego typu spraw; nie zamierzał ani testować, ani się bawić. Miał koniec końców kogoś, na kim mu naprawdę zależało i nie chciał tego zepsuć. Alfabet był inny od tego, czego zdołał się nauczyć na lekcjach Starożytnych Run, w związku z czym początkowe próby były marne i słabe, niezależnie od tego, z której to ręki postanowił skorzystać. Dopiero po czasie, gdy strony zapełniały się odpowiednią ilością tekstu, a gdy dookoła nikogo nie było - nie ukrywał się z tym, mało też ktokolwiek wiedział o zastosowaniu tych znaków, wreszcie coś zaczęło wychodzić. Co prawda ten alfabet był łatwiejszy do nauczenia, ale wymagał również naprawdę wielu prób, by niczego nie poknocić. Zabezpieczone wcześniej zaklęciami miejsce nie pozwalało na to, by ktoś mu przeszkodził, a samą lekcję tych inskrypcji traktował prędzej jako dopełnienie, aniżeli coś, na czym chciałby się skupić. Jeżeli chcesz przetrwać, musisz wiedzieć naprawdę wiele, choć ta świadomość potrafi wyniszczyć. Tym się kierował, gdy dłoń następnie studiował dwunastą literę o znaczeniu niechęci wobec ludzkiej potrzeby nieszczęścia. Dziwne, że jakkolwiek było to powiązane ze sztukami zakazanymi. Po czasie - kompletnie stracił rachubę mijających godzin, tyknięć wskazówek zegara i szelestu liści - zamknął własny dziennik. Nie mógł siedzieć w nieskończoność, a nowy materiał, kompletnie odmienny od tego, z którym miał zazwyczaj do czynienia, powodował u niego lekki mętlik w głowie, nawet mimo opanowania oklumencji i ciągłego jej ćwiczenia. Schowawszy wszystko do torby, opuścił to miejsce, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów obecności; bariery zdjął, by tym samym z małym trzaskiem przedostać się w inne miejsce - byleby jak najdalej od tego, gdzie się uczył.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Dawno tutaj nie był - zresztą, dawno nie był gdziekolwiek. Życie raz po raz udowadniało mu, że nie może się przeciążać, a już miał zajętą sobotę, gdy musiał pozałatwiać pewne sprawy. Nie spodziewał się kompletnie takiej zmiany, choć wiedział, że musi to wszystko ograniczać. Szukanie psa, odwiedziny w różdżkarskim sklepie, a jak się okazało, Theodore poprosił go tym samym o pomoc względem nauki uzdrawiania. Nie potrafił przejść obojętnie, gdy zjadł kolejną kostkę czekolady, nie chcąc jakoś się przesilić. Zrobił sobie przerwę, przebywając tym samym w domu, gdzie zjadł na spokojnie obiad i spędził trochę czasu w pokoju, chillując przy muzyce, gdy powoli szykował sobie jakieś notatki, by mieć łatwiejszą próbę przedstawienia tego, czego może nauczyć. Mgła zdawała się zdobyć na sile, jakby nie zamierzając ulegnąć rozrzedzeniu, kiedy to przypominał sobie wszystkie fakty dotyczące przede wszystkim udzielania pierwszej pomocy. Najbardziej przydatne zaklęcia oscylowały wokół tych doraźnych, dotyczących tamowania krwotoków bądź udrażniania dróg oddechowych. Mimo wszystko Lowell wiedział, że bez problemu może skupić się na paru rzeczach, w związku z czym nie ograniczał się pod tym względem, gdy postawione kroki udowadniały, że czuł się pewnie we własnej skórze. Nie mógł się wycofać, był już zdrowy, powinien zacząć działać. Westchnąwszy lekko, kontynuował własne przypominanie poszczególnej wiedzy, by móc lepiej przekazać wszelkie informacje kumplowi. Jeszcze wziął ze sobą manekina do uzdrawiania, by to na nim testować, a nie na sobie, najróżniejsze tego typu rzeczy. Zakrył się bardziej kurtką, wyciągnął z bezdennej torby podręcznik, by jeszcze tam cokolwiek więcej odnaleźć - bo co jak co, ale nie zawsze miał cały tekst w głowie. Wbrew pozorom wiedza opierała się u niego przede wszystkim na kombinacji praktyki i teorii, ale to pierwsze wiodło w nim prym. Czekał zatem cierpliwie na przybycie Theo, gdy lekko blade lico i czekoladowe tęczówki były skierowane na tekst, jaki to dotyczył udzielania pierwszej pomocy. Koniec końców za niedługo miał prowadzić odpowiednią ku temu lekcję.
Ostatnimi czasy zdecydowanie nie mógł narzekać na nudę. Klienci przynosili coraz to ciekawsze przedmioty, do tego w wolnych chwilach pracował nad tym płonącymi nieśmiertelnikami, a jednak nadal było mu mało. Kierowany ambicjami łaknął wiedzy niczym powietrza, a że niedawne wydarzenia uwydatniły boleśnie jego braki w dziedzinie magii uzdrowicielskiej, postanowił w najbliższych dniach skoncentrować się właśnie na nauce kilku przydatnych, leczniczych zaklęć. Na szczęście tym razem z pomocą doświadczonego nauczyciela, który mógł mu zwrócić uwagę na ewentualne błędy. Musiał być w pełni sił, dlatego pozwolił sobie spędzić pierwszą połowę sobotniego dzionka dość leniwie i zdecydowanie nieproduktywnie. Na kanapie przed Netflixem. Proste. Potrzeba mu było takich kilku godzin kompletnego odmóżdżenia, ale po obiedzie zwarty i gotowy zakładał już kurtkę, skupiony na zaplanowanym treningu. Po drodze zerknął jeszcze na wizbooka, by przypomnieć sobie drogę do wspomnianego przez Felinusa bunkra, a i otworzył sobie jedno pudełko z czekoladową żabą. Ot, dla poprawy humoru. Słodycz szybko wylądowała w jego ustach, a on wodził wzrokiem po życiorysie niejakiej Wendeliny Dziwożony, czarownicy żyjącej w okresie średniowiecza, która zasłynęła z tego, że wielokrotnie dawała się złapać mugolom i palić na stosie. - Siema! – Przywitał się z kumplem, kiedy wreszcie dotarł na miejsce. Przypatrywał się przy tym jego twarzy, która zdawała mu się nazbyt blada. – Nie wyglądasz najlepiej. Co to w ogóle za zwolnienie lekarskie? Jesteś pewien, że nie powinieneś jeszcze odpoczywać? – Od wejścia zasypał go gradem pytań, bo mimo że sam poprosił go o pomoc, nie chciałby być powodem, dla którego Lowell znowu wyląduje na L4. Póki co, w oczekiwaniu na odpowiedź, wyciągnął do niego mieszek wypełniony purpurowymi pudełeczkami. – Częstuj się. Odrobina czekolady może ci pomoże… a na pewno nie zaszkodzi. – Zaproponował, po czym usiadł na kamiennej płycie, rozglądając się po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że schronienie pochodziło jeszcze z czasów wojen z goblinami. - Co do tych zaklęć… z wczesnoszkolnymi raczej nie ma problemu, ale im dalej w las, tym gorzej… chociaż ostatnio udało mi się opanować Duritio. – Poinformował również puchońskiego kompana, jaki jest jego stan wiedzy, żeby łatwiej było im wypracować jakikolwiek sensowny plan działania.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Sam nawet nie miał czasu, by zająć się Pierścieniem Wykrycia. Tak go to wszystko pochłonęło, że nie zauważył tego, jak bardzo szybko uzależnił własne działanie od Eliksirów Czuwania, a teraz funkcjonowanie bez nich było co najmniej ciężkie i żmudne. Za dużo na siebie brał, co miało koniec końców zły odzew, a teraz to miało się zmienić. A na pewno nie zamierzał siedzieć po trzy godziny dziennie na remoncie domu, by przez następne, trzy kolejne godziny dawać korki i pisać artykuł do Proroka Codziennego, zajmując się przy okazji wynajdowaniem zaklęcia i dokańczaniem eliksiru. To go zgubiło - i wiedział, że może nadal zgubić. Dziwnie było bez tych aktywności, ale nie chciał na siebie brać tylu rzeczy, w związku z czym skupił się przede wszystkim na sobie. Co wcale nie było takie łatwe, gdy okazywało się, że jednak pewnych rzeczy nie zmieni, pewne rozmowy będą wymagały wytłumaczeń, a życie jeszcze bardziej go zaskoczy. - Jo! - przywitał się, gdy zauważył Theo, który zbliżył się do bunkra, a samemu zamknął podręcznik, trzymając następnie w dłoniach notatki dotyczące aspektów przede wszystkim zaklęć stosowanych w pierwszej pomocy. Jego myśli nadal oscylowały wokół właśnie tego tematu, a choć i oczy podkrążone, można było zauważyć w nich cień radości. - A jakoś tak wypadło... i tak, jestem pewien, spokojnie. Fajnie się spędzało czas w domu, ale kiedyś trzeba powrócić do rzeczywistości. - lekko się uśmiechnął, choć ilość problemów, które chciały się zwalić niczym grad, dwoiła się i troiła z każdym dniem. Zauważył mieszek, a w nich purpurowe pudełeczka z najpopularniejszym przysmakiem czarodziejskiej społeczności. - Jasne, chętnie! - bez ani krzty zastanowienia, gdy ten mu zaproponował ich wzięcie, pozwolił sobie na otworzenie i zjedzenie jednej z nich, by dostrzec kartę Eargita Paskudnego - przedstawiciela goblinów na szczycie Rady Czarodziejów. Zbyt wiele o nim nie wiedział, a i karta zbyt wiele nie zdradzała, choć zapewne, jak większość goblinów, miał zadatki do kolekcjonowania pieniędzy i skrupulatnego ich wyliczania. - Duritio jest przydatne. Jeżeli chcemy się skupić na czymś użytecznym, to moglibyśmy potrenować Haemorrhagię Iturus do tamowania krwotoków, zaklęcia z rodziny Vulnera, by leczyć obrażenia... - zastanowił się widocznie, dając niezwykle sporo przykładów Theodorowi, jakoby licząc na to, że on też będzie wiedział, na czym chce się przede wszystkim skupić. - Episkey i Locus w połączeniu z Surexposition do nastawiania kości oraz ich naprawiania, a może Interior Depletura? Tamuje krwotok wewnętrzny, niezwykle przydatne. - wymruczał, przewracając raz po raz kolejne kartki, gdy znajdowali się w bunkrze. - Nie no, obsypuję cię gradem informacji. Najprzydatniejsze to tamowanie krwotoków i naprawianie drobnych uszkodzeń. - spojrzał na manekina. - Wolisz testować na zwykłych zaklęciach czy czarnomagicznych? - postanowił jeszcze dopytać, jako że dawał mu bezpośredni wybór.
Prawdopodobnie byłby w stanie Felinusa zrozumieć, skoro sam ostatnio nie potrafił usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Musiał zająć czymś ręce, czuć że robi cokolwiek pożytecznego. W przeciwieństwie do swojego kolegi zdawał się jednak nieco rozsądniej dysponować wolnym czasem, aby znaleźć również chwilę na niezbędny odpoczynek. A przynajmniej tak mu się wydawało… bo niestety nadmierny wysiłek i niedostateczna ilość snu często dawały o sobie znać dopiero po czasie, i to zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. Póki co nie widział po sobie jednak oznak przemęczenia, a to oznaczało, że nie zamierza się zatrzymywać. Spojrzał ukradkiem na odłożony przez kumpla podręcznik i na trzymanie w jego dłoniach notatki, ale że i tak niewiele z nich rozumiał, a i wolał nie wchodzić Felkowi w paradę, powrócił wzrokiem na rewers trafionej karty. Notka wskazywała, że Wendelina dała się spalić na stosie dokładnie czterdzieści siedem razy, a właściwie nie tyle, co spalić, bo czarodzieje rzucali proste zaklęcie zmrażające na płomienie, które zamiast parzyć mile łaskotały ciało. Teraz zaczynał rozumieć motywację, a przez chwilę miał już kobietę za masochistkę. Schował kartę w kieszeni, posyłając Lowellowi uśmiech i dopiero teraz dostrzegł również jego podkrążone oczy, co sprawiało że nie do końca ufał jego słowom. – No ale że jak… wypadło? Stary, mów co się stało, żebym się nie martwił. – Pokręcił wymownie głową, wzdychając przy tym ciężko, bo trudno powiedzieć, żeby odpowiedź puchońskiego druha jakkolwiek go uspokajała. Nie wyjaśnił nawet dlaczego wypisano mu zwolnienie lekarskie. Nic więc dziwnego, że Theo nadal przyglądał mu się podejrzliwie, wyczekująco, nawet jeśli nie drążył zbyt nachalnie tematu, sięgając zaraz po kolejne purpurowe pudełko. Czekoladowa żabę nie zdążyła się poruszyć, a już wylądowała pomiędzy jego zębami. Tym razem zaś na karcie widniał wizerunek słynnej wiedźmy – starej mateczki Hubbard. Kain spojrzał na notkę biograficzną, ale wyczytał z niej tylko, że kobieta żyła w czasach średniowiecza i nigdy nie poznano jej statusu krwi, bo Felek raczył go już potencjalnymi zaklęciami, których miałby możliwość się nauczyć. - Sporo tego… – Mruknął pod nosem skołowany, bo większości wymienionych przez towarzysza inkantacji nie zdołałby chyba powtórzyć. Starał się więc zapamiętać je nie po łacińskich słowach, a raczej sposobie działania. – Hmm… postawiłbym na tamowanie krwotoków. Drobne obrażenia zwykle nie wymagają tak nagłej reakcji, a jednak jak z kogoś zacznie się lać jak ze świni, to dobrze byłoby zareagować. – Musiał się namyślić, by w sensowny sposób odnieść się do propozycji asystenta uzdrawiania, ale machnął zaraz do niego ręką na znak, żeby niczym się nie przejmował. Nawet jeśli informacji było za dużo, to nadal istniała szansa, że uda mu się w przyszłości skojarzyć jakiś istotny szczegół. – Przy czarnomagicznych zaklęciach pewnie będzie trudniej, co? Może zacznijmy od zwykłych, a jeśli dobrze pójdzie, to spróbujemy też z magią zakazaną? – Nie był pewien swoich słów, ale wiedział, że w razie czego Lowell go poprawi. Na razie jednak zamilknął na dłuższą chwilę, próbując przypomnieć sobie kiedy ostatnio miał do czynienia z manekinem do ćwiczeń. Chyba za czasów szkoły…
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Jeżeli człowiek jest uziemiony na prawie dwa tygodnie, nie mogąc jakoś specjalnie wychodzić, coby przypadkiem ktoś się nie dorąbał, nic dziwnego, że z czasem umysł potrafi zacząć płatać coraz to gorsze figle. Lowell chciał się wydostać z tej rutyny, bo o ile w domu było całkiem miło i przyjemnie, jego umysł potrzebował odpowiedniej dawki wrażeń i efektów wizualnych. Czuł, że nie robi nic pożytecznego, chociaż nadal trwał poniekąd okres, gdy mógł ponaprawiać pewne rzeczy. Teraz nie zamierzał brać na własne barki za dużego obciążenia, by przypadkiem znowu nie zwrócić na siebie jeszcze większej dozy uwagi, jak to było podczas korzystania z Eliksirów Czuwania. Rytm dobowy stosunkowo uległ regulacji, co było dobrą oznaką, ale nadal - blada skóra dawała znaki, że nadal coś było nie tak. Może za bardzo się stresował tym wszystkim, skoro raz po raz dowiadywał się o rzeczach, o których nie powinien się dowiadywać. Jakby mógł jedynie zanurzyć dłonie we własne kosmyki i usiąść, załamany, poobijany, pokopany. Jego własna karta zbyt wielu informacji na temat Eargita nie posiadała. Ale nie bez powodu jednak był Paskudny, co wynikało nawet z wyglądu, jaki reprezentował na papierowym wydruczku. Może gobliny posiadają zdolność ubioru schludnego stroju, aczkolwiek nadal - coś mu w tym nie pasowało. Westchnąwszy cicho, powrócił na krótki moment do notatek, jakby tam miał odnaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania. Karta, którą schował do bezdennej torby, zdawała się odejść tym samym w zapomnienie. - Prywata, stary, prywata. - pokręcił głową, bo nie uważał, by chwalenie się nadmiernym zbieraniem obowiązków niczym cukierki z ziemi było czymkolwiek odpowiednim. Też, mogłoby to przyczynić się do cofnięcia przez Theo chęci nauki uzdrawiania, czego raczej specjalnie nie chciał zrobić, w związku z czym machnął na to ręką, nie zamierzając się dzielić pewnymi aspektami. Jedna osoba wiedziała i mu to kompletnie wystarczało; chwycił za kolejne pudełeczko z czekoladową pysznością, by dostrzec na niej kartę Urga Utytłanego. Wedle informacji na odwrocie, goblin ten był przywódcą jednego z buntów, a w pewnym momencie swojego życia został wrzucony do stawu przez grupę młodych czarodziejów. Na tę informację podniósł lekko brwi. - A to prawda, trudno zaprzeczyć. - lekki uśmiech zagościł na jego twarzy, bo nikt nie powiedział, że będzie łatwo - skoro przecież uzdrawianie nie było tylko zaklęciami, ale także biologią i chemicznymi aspektami zachodzącymi bezpośrednio w ludzkim ciele. Wiedział jednocześnie, że łacińskie sentencje mogą być mniej zrozumiałe, w związku z czym dawał informacje o tym, jak poszczególne uroki działają, by były, puchoński prefekt miał łatwiejszy wgląd w to, do czego one poszczególnie służą. - Jasne, nie ma problemu, to już się za to weźmiemy. W sumie trafny wybór, bo głównie krwotoki są przyczyną śmierci... - przytaknąwszy, zaczął przygotowywać manekina w sposób jak najbardziej odpowiedni, by ten mógł spełnić swoją funkcję w idealny wręcz sposób. - Mi to pasuje! To bierzmy się zatem do roboty... - odstawił notatki na bok, by tym samym przejść do procesu pokazywania tego wszystkiego. - Haemorrhagia Iturus ma to do siebie, że jest dość... trudnym do wymówienia zaklęciem. Ruch różdżki pozostaje w spektrum takich łatwiejszych. - zademonstrował bez rzucania, gładko i bez żadnego błędu - bo wiedział, że nauka musi się opierać na obserwacji i następnie odpowiedniej praktyce. - O, w taki sposób właśnie... - mruknąwszy sam do siebie, następnie prostym zaklęciem spowodował ranę na torsie biednego manekina, którego miał na wyłączność. - Tym zaklęciem łatwiej zatamujesz krwawienia, a krwotoki wymagają trochę większej ilości ćwiczeń. Taka rana nie jest groźna, ale pozostaje wręcz idealna do ćwiczeń. Haemorrhagia Iturus. - tym razem udowodnił własne umiejętności poprzez zastosowanie uroku, który spowodował, że szkarłatna ciecz przestała się sączyć ze zranienia, by następnie te zostało uleczone. - Poćwiczmy na początku wymowę i ruch różdżką, potem przejdziemy do ćwiczeń. - zachęcił go i tym samym był gotów wprowadzać poprawki, jeżeli ten się jakoś pomylił.
Mechanika:
Tutaj mechanika jest prosta: musisz rzucać kostką k100 do momentu, dopóki nie wylosujesz przedziału 85 - 100 - oznacza to sukces w ruchu nadgarstkiem i wymowie. W przeciwnym przypadku przekręcasz literki bądź Twoje machnięcie różdżką jest za wolne / za szybkie.
Człowiek potrzebował aktywności, rozmaitych bodźców czy kontaktu z ludźmi, żeby nie zdziczeć w zaciszu własnych czterech ścian. Nieustanna bezczynność mogła zaś wpędzić w depresyjny nastrój nawet najbardziej uśmiechniętą osobę. Rozumiał zarówno Lowella, jak i narzekającego na konieczność odpoczynku od pracy George’a, a w konsekwencji cieszył się, że sam nie musiał ostatnimi czasy narzekać na żadne schorzenia ani urazy. Nie wyobrażał sobie, by miał bite dwa tygodnie spędzić w szpitalnej sali, czy nawet w swoim mieszkaniu, kompletnie uziemiony, zmuszony chyba jedynie do oglądania seriali i czytania książek. Nie to, żeby za nimi nie przepadał. Po prostu lubił mieć wybór. - No dobra… – Nie zamierzał na niego naciskać, jeżeli nie miał ochoty dzielić się szczegółami. Nie miał mu przy tym niczego za złe, wszak nie bez powodu uzdrowicieli obowiązywała tajemnica lekarska. Nie każdy był skory do dzielenia się wszem i wobec swoim stanem zdrowia, zwłaszcza kiedy to nie dopisywało. – Ale wiesz… gdybyś czegoś potrzebował, to zawsze możesz na mnie liczyć. – Dodał za to naprędce, bo chociaż nie mógł poszczycić się takimi umiejętnościami w ulubionej dziedzinie magii Felinusa, tak w podobnych sytuacjach często potrzeba była także wsparcia przyjaciół. Nie był co prawda pewien, czy problemy chłopaka zakończyły się wraz z upływem terminu zwolnienia lekarskiego, czy może pociągają za sobą jeszcze dalsze skutki, ale w takiej sytuacji tym bardziej zdecydował się przypomnieć o swojej obecności. Póki co spojrzał jednak raz jeszcze na życiorys starej mateczki Hubbard, wyczytując z niego, że kobieta zwabiała go swojej chaty zwierzęta, a potem głodziła je na śmierć. - Nie wiem po co umieszczają takie paskudztwa jak Hubbard na wizerunkach kart. Nie zasłużyła sobie na sławę.– Skwitował tekst, pokazując puchońskiemu kompanowi swoją zdobycz, a potem ukrył wiedźmę w kieszeni kurtki, w pełni koncentrując się na ich wspólnym treningu. – O to to. Właśnie to miałem na myśli. – Wtrącił się więc a propos śmiercionośnych krwotoków, przyglądając się z zaciekawieniem przygotowaniom asystenta uzdrowiciela. Nie wiedział dokładnie jak działa ten szkoleniowy manekin, czy wystarczy nałożyć na niego odpowiednie zaklęcie, by imitował realne obrażenia, ale stwierdził, że nie będzie zaprzątał sobie tym głową, skoro już same zaklęcia lecznicze stawiały przed nim nie lada wyzwanie. Nie mógłby nie przyznać Felkowi racji, kiedy w jego uszach ponownie wybrzmiała ta przesadnie długa inkantacja. Obserwował wykonywany przez chłopaka manewr, starając się zapamiętać każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Nie był aż tak obeznany z łaciną, by być w stanie skonstruować jakiekolwiek sensowne zdanie. Na szczęście znał jednak wiele innych skomplikowanych inkantacji, a i interesował się starożytnymi runami, którym równie często towarzyszył ten martwy język. Przynajmniej takie okoliczności mu sprzyjały, a dzięki temu że podczas demonstracji Lowella powtarzał sobie te dwa słowa w myślach, mimo ich złożoności, gotów był przywołać je z pamięci. – Nieźle. – Skwitował skutecznie rzucone przez kolegę zaklęcie, mimo że domyślał się, że temu wcale nie potrzeba pochwał. Zazdrościł mu, ale wiedział, że osiągnął to wszystko dzięki wielu latom ciężkiej pracy. – Zgoda. – Skinął mu głową na znak zrozumienia, a potem sięgnął po swoją różdżkę, próbując powtórzyć dłonią ruch dokładnie w taki sposób jak jego nauczyciel. – Haemorrhagia Iturus. – O dziwo wyszeptał inkantację właściwie, za to za pierwszym razem przekręcił nadgarstek zbyt mocno, co utrudniło mu utrzymanie odpowiedniej pozycji. Zbyt wolno? Syknął pod nosem z bólu, zdając sobie sprawę, że nie była to najlepsza próba, ale dość szybko wziął się po niej w garść. - Haemorrhagia Iturus. – Wypowiedział nazwę zaklęcia o wiele bardziej stanowczym tonem, pilnując zarazem ułożenia swojego nadgarstka, a następnie posłał Felkowi wymowne spojrzenie w oczekiwaniu na ewentualne uwagi. Wydawało mu się, że wykonał ćwiczenie prawidłowo, ale nie miał wystarczającej wiedzy, by obiektywnie ocenić swoją próbę.
No właśnie, wybór. To on tutaj był decydujący pod względem chęci wykonywania jakiejkolwiek aktywności. Jeżeli człowiek nie ma wyboru, to zaczyna narzekać, a jak zaczyna narzekać, to i humor mu się bardziej psuje. Samemu nie chciał względnie źle na tym wychodzić i o ile często udawał się w kierunku ogrodu, by tam zaczerpnać odrobiny świeżego powietrza, nie mógł stać bezczynnie. Pies zaginął, złe rzeczy się wydarzyły, a na domiar złego musiałby więcej czasu spędzić w domu, by się lepiej zregenerować. Na szczęście wiedział, że bladość przeminie, a i do oglądania seriali chętnie powróci, gdy w mury pracy wdrąży się swoista, ludzka rutyna. Wsłuchał się zatem w spokoju w słowa, które przekazał mu Theo, obarczając go lekkim, widocznym uśmiechem. Miło było wiedzieć, że jednak jest traktowany jak człowiek, a nie jak maszyna do wykonywania poszczególnych komend. Poświęcając się dla innych, zawsze trochę go dziwiło to, że ktoś może się martwić, ale z czasem do tego przywykł i uznał za coś całkowicie normalnego. - Zapamiętam i się zgłoszę. - odpowiedział prosto, acz była w tym nuta obietnicy, że gdyby coś się odjebało, to jednak postanowi udać się właśnie do Kaina. Zwolnienie lekarskie pozwoliło mu wstać na nogi, ale i tak czy siak zalecenia nakazywały mu mniej pracy, więcej odpoczynku - co mógł załatwić. Wystarczyło nie udzielać prywatnie korków za pieniądze, nie wymyślać nagminnie zaklęć, spędzając czas w bibliotece i nie robić przez kilka godzin dziennie remontu. Nagle grafik rozszerzył się o dodatkowe, bite dziesięć godzin. - Sam nie mam bladego pojęcia. Mi się trafiły gobliny - o pierwszym jest niewiele napisane, jakby ktoś go wepchnął dla zasady, a o drugim... że dowodził buntem. I za to został odznaczony kartą. - zmarszczył widocznie brwi, bo naprawdę to wyglądało tak, jakby pomysłodawcy kart nie mieli żadnego pojęcia na temat tego, kogo wepchnąć dokładniej, a tu proszę, jakaś mało znacząca postać i cyk, można ją uwiecznić. - Ale Hubbard to już kompletnie inna liga, była chyba jedną z najgorszych wiedźm... - pokręciwszy widocznie głową, jakoś nie przepadał za nią, bo przecież nie wnosiła nic dobrego - poza maltretowaniem zwierząt, oczywiście. Felinus, gdy palcami muskał drewno, które zostało lekko poprawione, wszak doszło do niewielkich pęknięć na różdżce podczas braku korzystania z jej mocy, widocznie posłał mimowolny, acz zauważalny uśmiech na tę pochwałę. Demonstracja tego nie sprawiała mu żadnego problemu, a najważniejszą rzeczą było nauczenie Theo prawidłowego rzucania inkantacji w taki sposób, by strumień krwi nie wylewał się z rany, zwiększając szanse na ewentualne przeżycie. Nic dziwnego, że starał się to wszystko przekazać w jak najbardziej zrozumiały sposób, nie dając wykładu historii powstania bądź innych tego typu. Choć znajomość tłumaczenia stanowiła w świetle dziennym połowę drogi do sukcesu. - Na spokojnie, bez gwałtownych ruchów nadgarstkiem. O, w taki sposób. - zademonstrował raz jeszcze, gdy zauważył, że ruch nie był zbyt dobry, a następnym razem, gdy się udało, poklepał go po ramieniu. Co jak co, ale opanowanie ruchu i wymowy zazwyczaj stanowiło niemały problem - bo o ile można trochę zaniedbać słowa, o tyle różdżka i kondensacja mocy magicznej miały w tym przypadku największe znaczenie. - Szybko i sprawnie poszło! Nie wiedziałem, że się tak szybko uczysz. - dorzucił na dokładkę, kiedy to okazało się, że chłopak nieźle dał sobie rady z całym, postawionym przed nim zadaniem. - Jedynie lekko bym poprawił prędkość, ciut szybciej, ciut mocniejszy akcent w drugiej sylabie od końca... Ale jest dobrze! - tym razem mogli przejść do dalszej części ćwiczeń, czyli męczeniu biednego Ziutka w celu uzyskania danego efektu. - W przypadku zaklęć leczniczych najbardziej pomaga proces wyobrażenia sobie uzyskiwanego efektu. Jak leczysz rany, to w głowie tworzysz sobie obraz zasklepiających się tkanek - to logiczne. W przypadku tamowania krwotoku... wyobrażasz, że tej krwi nie ma. Łatwe, co nie? - oby tak łatwe było, jak mówił, bo wcale nie musiało tak być. Mimo to zależność między siłą woli a efektami była widoczna, w związku z czym wykonywanie rzeczy na kompletnym odechceniu nie miało żadnego sensu. - Zaczniemy od jakiejś drobniejszej rany. Twoim zadaniem będzie zatamowanie na chwilę obecną krwawienia, potem uszkodzimy jedną z tętnic i zobaczymy, jak sobie poradzisz. - nie bez powodu zatem jeszcze raz świst zaklęcia przeszył powietrze, gdy Lowell pokazał, jak to powinno wyglądać. - Spokojnie, bez pośpiechu, uczymy się bez stresu. - wypowiedział jeszcze, dając do dyspozycji w ręce byłego Puchona biednego Ziutka.
Mechanika:
Theo, rzuć sobie kostką k100, by przekonać się, co się stało. Za każde 5pkt z Uzdrawiania możesz wykonać jeden przerzut.
1 - 44 - niestety, wykonujesz zbyt gwałtowny ruch nadgarstkiem, w związku z czym zaklęcie działa, ale powoduje dodatkowe uszkodzenia, które zaczynają dotykać biednego manekina (a w związku z tym jest więcej krwi). Spróbuj jeszcze raz rzucić zaklęcie (ponów rzut k100).
44 - 54 - brawo, udaje Ci się rzucić prawidłowo zaklęcie, które w sposób dobry i przyzwoity tamuje krwawienie u manekina. Możesz być z siebie dumny!
55 - 100 - niestety, Twoja wymowa ubolewa, w związku z czym zaklęcie działa, ale na bardzo krótki moment. Po paru sekundach z rany ponownie zaczyna sączyć się krew, w związku z czym należy przetestować działanie uroku ponownie. Spróbuj jeszcze raz rzucić zaklęcie (ponów rzut k100).
Dorosłe życie niosło za sobą wiele obowiązków, nie tylko tych o charakterze zawodowym, a niekiedy trudno było znaleźć jeszcze trochę wolnego czasu na nadrobienie wszelkich towarzyskich zaległości. Nic więc dziwnego, że nie miał tak naprawdę pojęcia, co dokładnie dzieje się w życiu jego kolegi. Trudno przecież nazwać pozostawaniem na bieżąco tych kilka wiadomości wymienianych w pośpiechu na wizbooku. A jednak, mimo że ostatnio nie widywali się wcale zbyt często, tak chciał po prostu uzmysłowić Felinusowi, że ten zawsze może do niego napisać, i to nie tylko po to, by wyciągnąć go na przysłowiowe piwo. Wszak nigdy nie odmawiał pomocy, nawet jeśli sam był mocno zajęty. Nie pozwalała na to jego hierarchia wartości - problemy przyjaciół pozostawały również jego problemami i z pewnością nie były mniej ważne od pracy. Tak czy inaczej miło było zobaczyć uśmiech na twarzy Lowella, a i spokojny, pewny ton jego wypowiedzi nieco podniósł go na duchu. Nie kontynuował tematu, nie chcąc mu się naprzykrzać, ale uniósł do góry kciuk na znak niemego porozumienia. – Jakby w świecie czarodziejów mało było takich o doniosłych osiągnięciach… – Skrzywił się zaraz po tym, bo czasami rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że autor kolekcji kart z czekoladowych żab kieruje się dziwnymi, kompletnie niezrozumiałymi kryteriami. Oczywiście na wielu zdjęciach widniały twarze czarodziejów, którzy dokonali przełomowych dla całej społeczności odkryć, ale zdawało się, że niektóre karty zostały wepchnięte do pudełek jakby na siłę, tylko po to by klienci mieli co zbierać. – No proszę cię. Maltretowanie zwierząt? Nieważne czy to wiedźma, czy czarownica. Nie powinno się takich wrednych bab upamiętniać. – Wtórował mu oburzonym głosem, ale powiedzmy sobie szczerze, jego odraza niewiele zmieniała. Po pierwsze, nie miał żadnego wpływu na kształt karcianego kompletu, a po drugie… i tak wiedział, że kolejnego dnia ponownie odwiedzi Miodowe Królestwo i otworzy następne purpurowe pudełko, ot dla zaspokojenia własnej ciekawości. Kiedy tylko przeszli do nauki, uważnie słuchał i obserwował poczynania Felka, nie mogąc odsunąć od siebie myśli, że Szkoła Magii i Czarodziejstwa zyskała niezwykle wartościowego asystenta. Na pierwszy rzut oka widać było, że magia uzdrowicielska jest nie tylko jego konikiem, ale że ten naprawdę lubi to, co robi. Poza tym miał ten dar mentorski, bo nawet będąc laikiem, nietrudno było połapać się w jego wyjaśnieniach. Niestety teoria to nie to samo, co praktyka, a brak doświadczenia Kaina prędko dał o sobie znać. – Ok. Łapię. – Wtrącił się, wdzięczny za ponowną demonstrację, a wreszcie sam powtórzył idealnie po swym towarzyszu nie tylko inkantację, ale i odpowiedni ruch nadgarstka. No… prawie idealnie, bo nadal musiał popracować jeszcze nad tempem. – Dzięki! – Kąciki jego ust uniosły się jednak wyżej, bo jakby nie patrzeć, udało mu się zanotować pierwszy drobny, acz nadal sukces. - Szybszy manewr. Akcent na drugą sylabę. – Nie zamierzał go papugować, ale w ten sposób łatwiej było mu zapamiętać jego uwagi. Wstęp mieli za sobą, ale nie ukrywał, że na myśl o ćwiczeniach z manekinem uczuł delikatny stres. Niby nie była to szkolna lekcja i nikt nie wystawiał mu oceny, a jednak źle znosił porażki i chciał się pokazać z jak najlepszej strony, nawet jeśli odbywał trening z dobrym kumplem. – Gdzieś czytałem, że pomaga też przywołanie w pamięci jakiegoś pozytywnego wspomnienia, ale nie wiem ile w tym prawdy? – Poczekał aż Lowell dokończy, żeby zagaić o jedną ze wskazówek wyczytaną przez niego niedawno w podręczniku dla początkujących uzdrowicieli. Wydawało mu się, że wtedy rada podziałała, ale niewykluczone, że był to wyłącznie efekt placebo. – Dobra. Tylko się nie śmiej jak coś spieprzę. – Rzucił na koniec, nim przyklęknął przed manekinem, a mówiąc dokładniej, przed całkiem realistyczną imitacją pokrywającej się szkarłatem rany. - Haemorrhagia Iturus. – Nie wybrzmiał zbyt pewnie, a i chyba za bardzo do serca wziął sobie słowa Feliego, bo nie tyle przyśpieszył ruch, co raczej szarpnął gwałtownie nadgarstkiem. Nie trzeba chyba mówić, że skutek był mizerny… Nie udało mu się zatamować krwawienia, a co gorsza tylko pogłębił zadrapanie. – Kurwa… – Przekleństwo samo cisnęło mu się na usta, ale że kumpel mu nie przerywał, postanowił spróbować raz jeszcze. Ponownie wypowiedział więc na głos inkantację, ale dopiero po chwili uświadomił sobie, że w nerwach położył akcent na złą sylabę. Tym razem nie poszło mu jednak tak tragicznie. Faktycznie powstrzymał krwotok, przy czym nie zdołał utrzymać zaklęcia zbyt długo, bo po paru sekundach posoka znów zaczęła powolnie sączyć się z rany. Wziął głębszy oddech, nie chcąc się tak łatwo poddawać, ale złość na samego siebie nie była chyba najlepszym doradcą. Wysyczał dwa łacińskie słowa, znów niemalże wykręcając sobie dłoń. Jego starania na niewiele się zdały. Zanotował wszak powtórkę z rozrywki i zamiast uleczyć medyczną kukłę, paskudnie rozdrapał jej ranę. – Eh… Chyba musisz mi podpowiedzieć, co robię nie tak. – Zwrócił się wreszcie do Lowella wyjątkowo rozczarowany, bo po początkowych pochwałach spodziewał się o stokroć lepszych efektów.
Samemu miał tę hierarchię poniekąd zaburzoną, ale tylko i wyłącznie w spektrum własnego ja. Im dłużej oddawał się pomocy innym, tym prędzej zapominał o tym, że sam też potrzebuje odpoczynku od ciągłych wrażeń i bycia wsparciem dla kogokolwiek. Poza tym wewnątrz samego siebie miał zakorzenione myślenie, że musi jak najbardziej odciążyć wszystkich, nawet jeżeli nie było to jakkolwiek uzasadnione logicznie. Teraz unikał remontu, nie chcąc się przeciążyć, a przede wszystkim nie chcąc sprawiać kolejnych problemów - koniec końców za dużo się do nich przyczynił. Nie potrafił odciąć się od ciągłych tarapatów, dlatego musiał się nauczyć pewnych rzeczy od początku - mimo to dawał sobie na razie rady. Na razie. Przytaknął zatem na znak, że wszystko pasuje - koniec końców nieprzyjemne pytania nie zawsze były tym, na co chciał odpowiadać. Prywatność drugiego człowieka była dla niego przecież najważniejsza, a więc i nie pchał się niepotrzebnie z czymś, co mogłoby przyczynić się do potencjalnych konfliktów. Liczył się z tym, że jednak nie wszyscy będą podchodzić do niego z takim samym tokiem myślenia. - Najwidoczniej... no cóż. Nie mieli kogo wybrać z kategorii wiedźm, więc postawili akurat właśnie na nią. Co nie zmienia faktu, że wybór co najmniej jest nietrafiony. - skrzywił się lekko, bo co jak co, ale autorzy tego niespecjalnie brali pod uwagę to, że powodowanie śmierci z powodu głodu jest niczym innym, jak po prostu znęcaniem się. I o ile rozumiał zabijanie zwierząt, wszak sam się tym zajmował wcześniej, o tyle jednak jest różnica między zrobieniem tego w sposób szybki a długi, niezwykle męczący. - Może po to ją upamiętnili, by nikt nie stał się taka jak ona? Kto chciałby, zresztą, taką twarz posiadać... - starał się to obrócić w jakiś żart, ale chyba mu nie wyszło. Po to się zapamiętuje historię, by nie przyczynić się do jej powtórzenia, ale ile razy ludzkość by nie próbowała, efekt był ten sam. Początkowe próby wypadły całkiem nieźle, co wróżyło potencjał względem następnych ćwiczeń - czysto teoretycznie. Miało się to okazać tak naprawdę podczas sprawnego chwycenia różdżki w dłoń, muśnięcia drewna poprzez opuszki własnych palców, jak również wykonania ruchu nadgarstkiem i wymówienia łamańca językowego bez najmniejszej dozy błędu. Mimo to wierzył w umiejętności rzeczoznawcy - koniec końców magia lecznicza jest zaawansowaną formą drzemiącej mocy, niemniej jednak służącą przede wszystkim do czynienia dobra. Choć podwaliny z czarną magią może posiadać, jeżeli będzie używana do zaleczania ran powstałych w wyniku tortur. Gładko i bez najmniejszego problemu zatem poprawiał wszelkie błędy, jeżeli te występowały. Czy był wartościowym asystentem? Obecnie ku temu wątpił, skoro pozwolił na to, by pewne rzeczy wyszły nieodpowiedzialnie wręcz. - Na pewno pomaga zachować spokój w trudnej sytuacji, dlatego może działać, ale w moim przypadku... nie zauważyłem różnicy. - wytłumaczył dość prosto, acz rzeczowo, bo ile ludzi, tyle sposobów i z tym nie zamierzał się kłócić. W przypadku zaklęć ofensywnych i defensywnych myślał przede wszystkim o walce dla zdrowia i życia bliskich, o stawianiu barier w celu ochronienia bliskich - i to naprawdę przyczyniało się do widocznego efektu. - Czekaj, tylko wyciągnę kamerę i nagram twoją pierwszą porażkę i następne kolejne... - pokręcił widocznie głową, wyciągając tym samym tabliczkę czekolady, by poczęstować nią kumpla i samemu trochę wpierdzielić. Uciekał do cukru tyle, ile mógł. Pierwsza próba nie była zadowalająca w żaden sposób, bo ruch nadgarstkiem pozostawał w pewnym spektrum zbyt chaotyczny, zbyt gwałtowny. Lowell nie skrzywił się jednak ani nie zaśmiał, uważnie obserwując kolejne poczynania Theo, gdy rana uległa znacznemu pogorszeniu. Jak się okazało, następnym razem to wymowa postanowiła udowodnić, że coś jest nie tak, w związku z czym urok zadziałał na bardzo krótki moment. Następna próba przyniosła ten sam efekt, co na początku. - Na spokojnie... czekaj, jeszcze raz. - pozwolił sobie na uleczenie tej paskudnie już wyglądającej rany, która pozostawała dość nieprzyjemna w wyglądzie, wykonując ponowny, poprawny ruch różdżką i pozwalając na to, by słowa gładko przeszły przez jego własne gardło, nasycone działaniem strun głosowych. - Twoja pierwsza próba była zbyt... gwałtowna, chyba masz strasznie spięte mięśnie dłoni. Taki sam problem wystąpił w trzeciej. - wskazał lekko, nie chcąc być nachalnym pod tym względem. - W drugiej miałeś problem z wymową, więc zaklęcie nie działało ciągle, a co najwyżej te parę sekund. - wytłumaczył na spokojnie, pokazując raz jeszcze, jak to powinno wyglądać. - Nie stresuj się niczym, serio. To tylko manekin. Gładki ruch nadgarstkiem, najbardziej płynny, połączony z wyraźnym wypowiedzeniem łacińskich słów. - lekko się uśmiechnął. - Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? Jeżeli coś będzie nie tak, to cię poprawię. - zaproponował, dając kolejne pole do manewru byłemu Puchonowi.
Mechanika:
Taka sama jak w poprzednim etapie, ale! Każda kolejna nieudana próba powoduje, że wynik ciut bardziej zbliża się do tego idealnego, środkowego, o pięć punktów - i to się nakłada. Czyli jeżeli masz wynik poniżej 44, dodajesz sobie pięć punktów. Jeżeli masz wynik powyżej 54 - odejmujesz sobie pięć punktów.
Czasami dobrze było skoncentrować się na problemach innych, by nie myśleć o swoich własnych zmartwieniach, a jednak nawet i w byciu uczynnym można było się zatracić do cna. W relacjach międzyludzkich niewątpliwie potrzeba było też zdrowego rozsądku i umiaru, o którym niestety niegdyś i jemu samemu zdarzało się zapominać. Pamiętał wszak jeszcze jak za czasów szkoły, a może nawet i studiów, znany ze swego gołębiego serca, bezmyślnie pozwalał innym wchodzić sobie na głowę. Wiecznie wykorzystywany, czy to przez własnych znajomych, czy też pracodawcę spychającego na niego nadmiar obowiązków wymagających nakładu czasowego, który zdecydowanie wykraczał poza normy praw pracowniczych. Na szczęście w pewnym momencie powiedział sobie dość, nauczył się również identyfikować interesowne osoby oraz konsekwentnie i sukcesywnie odmawiać w razie, gdyby udzielone wsparcie miało w istocie zaszkodzić jego zdrowiu lub komfortowi psychicznemu. Nie zawsze było to jednak takie proste… - Nietrafiony to dość eufemistyczne określenie… – Westchnął wymownie, nie chcąc wcale łapać go za słówka. Po prostu, po ludzku, denerwowały go decyzje, których nie potrafił objąć swoim rozumem. Propagowanie znęcania się nad zwierzętami niewątpliwie znalazło się na tej liście, bo podobnie do swojego kolegi: o ile nie miał nic przeciwko zabijaniu żywych stworzeń - w końcu sam był mięsożercą - tak uważał, że należy ograniczyć cierpienia ofiary do niezbędnego minimum i zakończyć ich jestestwo w humanitarny sposób. – Ej! Ma to jakiś sens. Jakby nie patrzeć, wiedźmy nikomu dobrze się nie kojarzą. – Przyznał za to Felinusowi, mając świadomość, że autorom kolekcji prawdopodobnie nie przyświecało wcale podobne myślenie. Nadal mógłby również polemizować co do słuszności takiego rozwiązania, ale nie dało się ukryć, że miało swoje plusy. Na pewno było to dla niego rozsądniejsze wytłumaczenie niż zwykłe „widzimisię” właściciela firmy z czekoladowymi żabami. Postanowił więc bezczelnie je podkraść, żeby łatwiej było mu pogodzić się z niesprawiedliwością świata. - Czyli jednak wypisują bzdety… – Skomentował jeszcze wyczytane w podręczniku wskazówki, nim wyciągnął swą różdżkę, a i rzucił kumplowi złowrogie spojrzenie, gdy ten wspomniał o kamerze. Wiedział, że tylko sobie żartuje, ale zdążył się już najeść tyle stresu, że nie miał sił na żadną celną ripostę. – Dzięki. Jak zjem jeszcze choćby odrobinę czekolady, to dostanę cukrzycy. – Wskazał również gestem dłoni, że ma dość słodyczy. Początki treningu przerosły jego oczekiwania, co z jednej strony zmotywowało go do dalszej pracy, z drugiej jednak wzmogło przesadnie jego apetyt. Niewykluczone, że to właśnie z tego względu na pierwsze nieudane próby rzucenia leczniczego zaklęcia reagował złością, która wcale nie ułatwiała stawienia czoła stającego przed nim wyzwaniu. Błędne koło. Przez moment gotów był nawet na nowo uwierzyć w siebie, kiedy jego czar odniósł krótkotrwały efekt, ale niestety zaraz po tym rozbryzgał krew wokoło, paskudząc ranę jeszcze bardziej, co zdecydowanie podcięło mu skrzydła. Potrzebował chyba nie tylko porady, i kilku słów wsparcia ze strony Lowella, który na jego szczęście, nie pozostał bierny na jego prośbę. – Staram się, ale sam nie wiem… jakoś mnie to stresuje. – Połasił się o szczerość, przyglądając się płynnym ruchom Feliego, który w trymiga naprawił „zepsutego” przez niego manekina. Czy wspominał już o tym, że zazdrości mu tego drygu? - Czyli wracamy do tych samych błędów… – Dodał również, kiedy wysłuchał wszystkich uwag chłopaka. Czuł, że coś jest nie tak, ale wolał się upewnić, w którym kierunku winien pójść. – No dobra. To tylko manekin. Jeden głębszy oddech i zaczynamy od zera, no nie? – Nie wiedział, czy bardziej chce przekonać swojego nauczyciela, czy raczej siebie, ale może nie było to takie głupie, jeśli tylko miało mu w jakikolwiek sposób pomóc pozbierać myśli. Na uśmiech byłego Puchona również odpowiedział uśmiechem, jednak widać było, że jest on udawany, a w jego głowie nadal kłębią się negatywne emocje. Musiał jakoś oczyścić umysł. Obiecał sobie, że nie spocznie dopóki nie wykona zaklęcia prawidłowo. – Haemorrhagia Iturus. – Rzucał inkantację raz za razem, ale pierwsze dwie próby przyniosły bardzo podobny rezultat, co wcześniej, babrząc jedynie krew po imitacji skóry. Kolejna dała mu już nieco więcej satysfakcji, bo chociaż naprawił swoją pomyłkę, tamując wylew szkarłatu. Nie był pewien, czy z wymową było wszystko w porządku, ale chyba niekoniecznie, bo bańka marzeń znów pękła dość szybko, a wraz z nią z rany wysączyła się jaskrawoczerwona struga. – Czekaj, chwila przerwy. – Uprzedził Felka, odchodząc od manekina. Rozciągnął się, pooddychał świeżym powietrzem, a przede wszystkim skupił się na rozluźnieniu spiętych mięśni nadgarstków, które nijak nie chciały z nim współpracować. – Dobra. Dam radę. – Powiedział pewnym głosem, schylając się nad manekinem, po czym płynnym ruchem przeciął powietrze nad raną, wyobrażając sobie, że krew znika niczym senna mara. Nawet inkantację wymówił donośnie, z perfekcyjnym akcentem, i chyba sam nie mógł uwierzyć, że… wreszcie się udało! Brzegi rany zasklepiły się, a po krwi nie było ani śladu, a Theo wreszcie, ze szczerym i szerokim uśmiechem spojrzał na twarz Lowella. – No to co? Może jednak coś jeszcze ze mnie będzie? – Pozwolił sobie zażartować, bo ten długo wyczekiwany sukces bez cienia wątpliwości poprawił mu nastrój.
Sam potrafił identyfikować osoby i, jak się okazywało, większość z nich była tymi wartościowymi, znaczącymi coś więcej niż tylko znajomych z widzenia. Nie potrafiąc przejść obok nich obojętnie, koniec końców jego ścieżka ulegała skończeniu, gdy było już za późno. Tak niedawno przecież osunął się w ramiona mroku, by następnie jedyne, co poczuć, to chłód przedzierający się przez tkanki, gdy został ocucony na oddziale Świętego Munga. Wcześniej jeszcze wykonywał wyjątkowo słabo płatną pracę i o ile teraz zdawało się to wszystko polepszyć, o tyle jednak zapomniał się w poprzednim miesiącu, cisnąc jeszcze bardziej. Oszczędności zostało mu kilkukrotnie więcej, niż mógłby się tego spodziewać. - Nieprawidłowy, niepoprawny, zły, złowieszczy. Pasuje? - uśmiechnął się lekko, bo o ile pojęcie nietrafionego było naprawdę łagodne, o tyle jednak mógł się wysłowić bardziej na ten temat szczegółowo. Mimo to nie chciał, bo nie czuł, by ciągnięcie tego było dobrą oznaką. - Ciekawe, na ile to, co powiedziałem, jest prawdą. - pozwolił sobie na kolejne podniesienie kącików ust do góry - wcześniej był biernym obserwatorem ludzkich zachowań. Teraz znał je bardziej, wiedział, na czym polegają, ale nadal uczył się sporo. Jakby życie było nieustanną wędrówką, podczas której zdobywał kolejne doświadczenie. - Wiesz, ile czarodziejów, tyle metod, co nie? - utkwiwszy spojrzenie na krótki moment na czekoladzie, wcale nie zauważając tego złowrogiego spojrzenia na temat kamery. Był luźnym człowiekiem, lubił sobie żartować, ale w stosunku do tego, co było parę lat temu, zdawać by się mogło, że to nie jest Lowell, a prędzej ktoś inny, ubrany w jego skórę, by wyglądał całkiem podobnie. - Ja się dziwię, że jeszcze w ogóle jej nie mam... - pokręcił widocznie głową, bo ostatnio słodził wyjątkowo mocno herbatę, jadł wyjątkowo słodkie rzeczy, a więc nie zdziwiłby się, gdyby zbadany poziom cukru wyjebał poza możliwą skalę. Magia potrafi być krnąbrna, w szczególności na początku nauki, czego był świadomy. Na początku nie wchodził w paradę byłemu Puchonowi, nie chcąc przyczynić się do ewentualnej złości - koniec końców miał zamiar dać mu przestrzeń do manewrowania i wyciągania wniosków z własnych decyzji. Jak się okazało, nie tędy to była droga, gdyż potem go poprawiał i nanosił kolejne, bardziej prawidłowe wskazówki, które miały na celu ustabilizować jego dość gwałtowne ruchy nadgarstkiem bądź wymowę. Mimo to wszystko zdawało się iść w ciut lepszym kierunku. - Stresuje cię moja obecność czy coś innego? - Felinus podejrzewał, że pewne rzeczy, jak chociażby czynna obserwacja wyników działań, mogą wpływać na odpowiednie rzucenie zaklęcia. Westchnąwszy lekko, przyłożył palce do własnego podbródka, jakby starając się odnaleźć jakiś złoty środek w tym wszystkim. - Dokładnie tak, to tylko manekin - istniejący po to, byś mógł potem prawidłowo reagować, gdyby ktoś rzeczywiście się wykrwawiał. - powtórzył za nim, spoglądając na kolejne próby, które niosły ze sobą mniejsze lub większe upadki. Wyglądało na to, że Kain wcale tak bardzo nie lubi się z zaklęciami uzdrawiającymi, gdyż po czasie okazało się, że w sumie to musi potrenować więcej niż statystyczna osoba. Mimo to Lowell był cierpliwy, sam zaczynał niezwykle podobnie, a dryg załapał dopiero po czasie - nikt nie rodzi się mistrzem w danej dziedzinie, czyż nie? - Nie ma problemu, odpocznij chwilę. - przytaknąwszy, samemu rozsiadł się wygodnie na zimnej podłodze, kładąc sobie bluzę pod dupę, coby przypadkiem nie przymarzła do podłoża. Zajadał się kolejnymi kostkami czekolady, nie zwracając uwagi na to, ile cukru w siebie ładował, ale niespecjalnie się tym interesował. Zamiast tego, gdy "uczeń" zgłosił gotowość do działania, bacznie obserwował jego kroki i starania w postaci wytłumaczenia, co idzie źle, zwróciły się odpowiednio, gdy wreszcie zaklęcie zadziałało. Uśmiechnął się znacznie szerzej. - Będzie z ciebie zajebisty uzdrowiciel, stary! To co, coś poważniejszego? - rozciął tym razem tętnicę łokciową, a krew, zgodnie z pulsem pacjenta, bryzgnęła dookoła, być może nawet powodując upaćkanie samego organizatora tych zajęć. - Tak samo, jak w przypadku poprzedniej rany. Tutaj trochę jednak musisz się pośpieszyć, bo manekin się wykrwawi gdzieś po dwóch minutach...? No tak około. - wyszczerzył się i dał kolejne pole do popisu.
Mechanika:
Tutaj mechanika jest prosta: musisz rzucać kostką k100 do momentu, dopóki nie wylosujesz przedziału 80 - 100 - oznacza to sukces w ruchu nadgarstkiem i wymowie. W przeciwnym przypadku przekręcasz literki bądź Twoje machnięcie różdżką jest za wolne / za szybkie.
- Skurwysyński? – Prawdopodobnie powinien docenić bogatszy słownik Felinusa, to że potrafił wysłowić się bez używania przekleństw, ale prawdę mówiąc, uważał że niekiedy po prostu trzeba określić coś dosadniej. Ot, jak krzykniesz w tłumie „uciekać!”, to wszyscy rozglądają się zainteresowani tym, co się stało. Co innego jak wrzaśniesz „spierdalać!”… wtedy po prostu wszyscy spierdalają. – Dobra, dobra. Skończ i nie psuj mi tego wyobrażenia. Udawajmy, że właśnie o to im chodziło. – Postanowił uciszyć kumpla, ale nie mógł już opanować rozbawionej mimiki, ani powstrzymać się od wybuchu śmiechu. Kto by pomyślał, że stara mateczka Hubbard ostatecznie przyniesie im tyle radości… - W sumie racja. Może i nie zaszkodzi jednak spróbować. – Niepotrzebnie wieszał chyba psy na autorze podręcznika, szczególnie że sam wcześniej skorzystał z jego metody. Każdy miał swoje sposoby. Pewnie powinien znaleźć własny, ale póki co w dziedzinie magii uzdrawiania raczkował, a co za tym idzie, zdany był na łaskę bardziej doświadczonych nauczycieli. – Ty to jedz. Blady jesteś jak ściana, to pewnie ci nie zaszkodzi. – Gestem dłoni zachęcił go do skonsumowania łakoci, ale chyba nie trzeba było go wcale namawiać. – Szczerze to ja nawet nie przepadam za słodyczami, ale jak już zbieram te karty, to szkoda mi wyrzucać żab. To byłoby marnotrawstwo, nie? – Nie kłamał. Praktycznie nie używał cukru. Nie słodził herbaty. Nie piekł ciast. Niekiedy zdarzało mu się wrzucić na ząb jakiś deser, szczególnie w razie zmęczenia lub stresu, ale raczej nie było to coś, co cieszyłoby jego kubki smakowe. Wracając jednak do treningu… ten z pewnością nie był dla niego pomyślny. Zabawne, bo niegdyś brylował na deskach klubu pojedynkowego, a z zaklęciami i urokami, czy też transmutacją zwykle nie miał najmniejszych problemów. Niestety magia uzdrowicielska rządziła się swoimi prawami, a niewykluczone że nie szło mu najlepiej właśnie dlatego, że nabrał jakichś złych nawyków. Czuł jednak w kościach, że porusza się gorzej niżeli dziecko we mgle, a i kojące słowa Lowella zdawały się w tej chwili marnym pocieszeniem. – Nie... – Zawahał się co do źródła własnego stresu, ale w gruncie rzeczy wcale się nie pomylił. Nie chodziło przecież o obecność hogwarckiego asystenta, a przynajmniej nie tylko o nią. – Wiesz co, tu chyba chodzi bardziej o mnie. Pamiętasz ostatnią akcję z Walkerem? Byłem spanikowany, nie wiedziałem, co mam robić, a to nie pierwsza taka sytuacja. Chciałbym móc wymagać od siebie więcej, a zamiast tego myślę teraz wyłącznie o ryzyku i o samych czarnych scenariuszach: co się stanie, jeśli kiedyś znajdę się w podobnym położeniu, a nie będę w stanie udzielić nawet pierwszej, doraźnej pomocy. – Przyznał z bólem w głosie, bo słyszał jak beznadziejnie to wybrzmiało. Zrozumiał chyba w czym tkwił problem. Negatywne podejście zaciemniało mu umysł, ale nie miał pojęcia jak wyzbyć się tego uczucia. Cały czas myślał o George’u i zadręczał się myślami o własnej nieudolności, a to nie były sprzyjające warunki do nauki. Przygryzł delikatnie wargę i rozłożył bezradnie ręce, ale i tak słuchał dalej wyjaśnień Felinusa, bo mimo przeciwności losu, nie zamierzał się wycofywać. Po prostu nie powinien nakładać na siebie aż takiej presji. Miał wrażenie, że Lowell wypruwa sobie żyły, byleby jakoś wspomóc jego trening, i jakkolwiek był mu wdzięczny, tak czuł że denerwuje się jeszcze bardziej. Cóż, przynajmniej ta krótka chwila przerwy podziałała na jego korzyść i ten jeden jedyny raz pozwolił sobie zapomnieć o pesymizmie. Wydawać by się mogło, że przełamał złą passę, ale po tylu niepowodzeniach trudno było mu już zawierzyć pochwało Feliego. Nie zareagował na nie entuzjazmem, ale pokiwał głową na znak zgody. – Lecimy z tematem. – Wyraził gotowość do dalszej, w jego przypadku niezwykle ciężkiej, harówki, ale zaraz po tym aż wzdrygnął się na widok bryzgającej dookoła krwi. No pięknie, nie wróżył sobie zbyt dużych szans. – Dwie minuty?! – Rzucił cierpiętniczo, ale naprędce schylił się nad manekinem, ściskając mocniej palce na swojej różdżce. Niby pamiętał o właściwiej intonacji, a także płynnym ruchu nadgarstka, ale nadal nie odsunął od siebie nerwów, a do tego doszedł ten cholerny pośpiech. Zbyt wiele. – Haemorrhagia Iturus. – Nie wiedział, który to już raz wypowiada te dwa łacińskie słowa. Za każdym razem wybrzmiewały one coraz lepiej, bardziej przekonująco, ale co z tego, skoro jego dłonie drżały od nadmiaru wrażeń, a wewnątrz jego ciała tlił się niebezpieczny niepokój. Pierwsza próba nie przyniosła żadnego rezultatu. Podobnie i druga. Ba, wydawało mu się nawet, że krew jeszcze szybciej „sika” z medycznej kukły, chociaż tak to właśnie zwykle bywało w przypadku naruszenia jednej z głównych tętnic. Nie miał pojęcia, ile czasu już upłynęło, ale wiedział że ten gra w przeciwnej drużynie. Kolejny raz smagnął więc mocno kawałkiem tarninowe drewna, rzucając inkantację ochrypłym tonem, kiedy to… ogromna fala krwi pomknęła ze sztucznego ciała wprost na niego i Lowella, przez co obaj wyglądali teraz, jak gdyby wzięli udział w jakichś popierdolonych igrzyskach śmierci. – Kurwa mać! – Wrzasnął siarczyście, dając upust całej swojej frustracji. – Mówiłeś coś o wykrwawianiu? – Zwrócił się do Felka już nieco łagodniejszym głosem, ale i tak cały wręcz kipiał ze złości i rozczarowania samym sobą. Odszedł od manekina, siadając niedaleko swojego kumpla, ukrywając na moment twarz w zabrudzonych szkarłatem dłoniach. – Jestem najgorszym uzdrowicielem pod słońcem. Serio. – Niewiele brakowało, żeby popadł w depresyjną melancholię, ale nagle odezwała się w nim dusza sportowca. Wstał na równe nogi, by niewerbalnym zaklęciem oczyścić ich pokryte czerwienią ubrania, po czym skinął głową na swojego nauczyciela. – Jeszcze raz. Nie chcę kończyć w ten sposób. – Patrzył na niego wymownie, z jakąś nutą agresji w spojrzeniu, bo pragnął po prostu zmazać z siebie ten wstyd.
Uśmiechnął się szerzej, gdy usłyszał to, co powiedział Kaine - właśnie tego się poniekąd spodziewał. - Dokładnie tak, skurwysyński. - trudno było się tutaj nie zgodzić, niemniej jednak kulturę starał się zachować. Wraz z przekraczaniem kolejnych progów znajomości ta zdawała się pogrzebać gdzieś pięć metrów pod ziemią, ale to nie było to, na co zwracałby aż nadto uwagę. Po prostu tam, gdzie uważał, nie potrzebował korzystania z przekleństw. - Dobrze, dobrze, już kończę... - pokręciwszy własną głową, gdzie kędzierzawe kosmyki znajdowały się we względnym ładzie, nie potrafił powstrzymać się przed lekkim podniesieniem kącików ust do góry. Co jak co, może babka zadręczała zwierzęta, ale dostarczała im też trochę uśmiechu na te głupie ryjce. - No dokładnie! - kiwnął na to, jakie słowa wypowiedział Theo, by następnie zjeść kolejną kostkę czekolady. Na słowo "blady jak ściana" lekko się skrzywił, popatrzył spod byka, jakby został urażony, aczkolwiek ostatecznie zakończył to przedstawienie wraz z lekkim uśmiechem następującym na twarz. - Przygotowuję się na Halloween, zaufaj mi, jestem specjalistą. - wyszczerz nastąpił wręcz mimowolnie. - Serio? Jezu, myślałem, że jesz tyle, ile popadnie. Najwidoczniej mnie tak popierdoliło na dorosłość, że zacząłem się tak szczuć tymi słodyczami... - nie wierzył. Jedyna nadzieja ludzkości została pogrzebana. Nie bez powodu zapytał się o to, czy przypadkiem to on go własną obecnością nie stresuje. Owszem, może patrzenie na ręce nie było objawem dobrym, aczkolwiek podejrzewał już gdzieś cichym głosem wewnątrz własnego ja, że to nie o to tutaj chodzi. I tak oto wsłuchał się w to, co przekazał mu chłopak - najwidoczniej sytuacja z szefem wpłynęła na niego mocniej, niż się tego w rzeczywistości spodziewał. Niemniej jednak to go zastanowiło w jakiejś małej, niewielkiej ilości. - Tak, pamiętam... - rana była paskudna i tutaj musiał przyznać rację, że ciężko byłoby ją nawet zatamować zaklęciem, którego właśnie się uczyli. A raczej on uczył jego. - Po to ćwiczymy, Theo. Po to, żebyś wiedział, jak udzielić pierwszej pomocy. Chyba nie sądzisz, że nasza współpraca pod tym względem zakończy się na "elo, nauczyłem cię tamować rany, możemy na zawsze skończyć", co nie? - podniósł brwi w widocznym zastanowieniu. - To też jest kwestia tego, żeby się przyzwyczaić. Im więcej będziesz trenował, tym mniej będziesz panikował, gdyby taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce. - w tym momencie wrzucił sobie do buzi kolejną kostkę czekolady. - Nie jest to coś, czego nauczysz się w dwa tygodnie. Odporność na takie sytuacje i doświadczenie w zakresie używania magii leczniczej to kwestia kilku intensywnych miesięcy. - wziął głębszy wdech, tutaj już urywając. Samemu miał tę "przyjemność" przyzwyczaić się do widoku krwi, ran i wygiętych dziwnie kości poprzez własny idiotyzm. Nie był z tego dumny, ale dzięki temu mógł z zimną krwią podchodzić do sytuacji, które w większości zmroziłyby na dobre większość czarodziejów. Nawet jeżeli w ciągu półtora roku nabawił się ponad trzydziestu urazów. Nie wypruwał sobie na szczęście żył, bo ostatnia fala pierwszaków powodowała, że zachowywał wewnętrznie spokój, który był tak bardzo potrzebny przy niezwykle krnąbrnych uczniach. Niepotrzebnie zatem były Puchon zatrącał sobie głowę niepotrzebnymi myślami, bo nie miały one żadnego większego odzwierciedlenia w otaczającej go rzeczywistości. Pochwały były czymś, co miało podbudowywać - ale najwidoczniej w tym przypadku nie działały tak, jak powinny w świecie, w którym to się znajdowali. - Tylko dwie! Przecięcie tętnicy szyjnej dałoby ci go znacznie mniej... - zastanowił się na krótki moment, przykładając palce do podbródka, by następnie obserwować następne poczynania starszego kolegi względem ochrzczonego manekina o imieniu Ziutek. Ten mógł krwawić, a i tak w środku nie umierał, bo można było go wskrzesić. Tyle dobrze, gdyż konieczność kupowania za każdym razem nowego fantomu byłaby strasznym bólem w portfelu, nawet jeżeli zaoszczędzone pieniądze czekały tylko na to, by zostały odpowiednio użyte. Bacznie zatem przyglądał się temu, jak chłopak już początkowo popełnia błędy, aczkolwiek nie skrzywił się w żaden sposób, jako że był tutaj od pomocy, a nie od oceniania i potencjalnego wyśmiewania. Piasek przesypywany był w klepsydrze jakoby tak, jakby tylko on właśnie się liczył - jakby każda milisekunda miała znacznie w walce o życie pacjenta. Następny ruch nadgarstkiem spowodował, że kukła postanowiła dosłownie wyrzucić z siebie falę krwi, która była tak ogromna, że spaćkała czekoladę, którą miał otworzoną, pozostawiając szkarłat dosłownie wszędzie - we włosach, na białej koszuli, na odsłoniętych dłoniach, twarzy, z premedytacją próbując wepchnąć się do ust. Pierwszy raz Felinus widział coś takiego i nic dziwnego, że spojrzał z widocznym zdziwieniem, jako że nigdy wcześniej nie miał z takim wyrzutem do czynienia. - O kurwa... - przełknął resztkę kostki czekolady, którą miał w gębie, by następnie porzucić resztę jedzenia, na jakie to stracił ochotę. Sam kiedyś był fontanną krwi, ale nie aż taką, a gdyby się postarali, to mogliby zrobić brodzik z posoki biednego manekina. - Chyba żeś przyspieszył ten proces... Ej, my chyba teraz wyglądamy jak jacyś psychopaci. Może powtórzymy tak na Halloween? - fantom zastygł, znieruchomiał, przestał wydawać z siebie jęki, a wyglądający niczym serial killer i mass murder asystent uzdrawiania spojrzał w jego kierunku, by zacząć leczyć rany, niespecjalnie przejmując się tym, jak obecnie wyglądał. Przetoczywszy wytworzoną przed drewniany patyczek krew, by następnie przywrócić funkcje życiowe magicznego tworu, otarł czoło z kolejnej warstwy krwi, jaka to postanowiła się nagramolić pierwsze na włosy, potem na skórę. - Stary, znam osobę, która, chcąc udrożnić drogi oddechowe manekina, spowodowała dosłowne zionięcie ogniem i przypalenie sufitu w Klasie Magii Leczniczej. - postanowił go jakoś pocieszyć, zerkając z lekkim zmartwieniem w kierunku kolegi, bo co jak co, ale nie było najlepiej. Było do dupy wręcz, a miał nadzieję, że taka drobna historia może go podniesie jakoś na duchu. - Dawaj, będzie dobrze. - kiwnąwszy głową i poklepując go po ramieniu, ponownie przeciął tętnicę u manekina, by obserwować kolejne poczynania Theo względem prób zatrzymania krwotoku. Oczyszczony, jakoś względnie przyprowadzony do porządku, coś tam notował we własnych rzeczach, uważnie zerkając na to, w jaki sposób Theo zamierzał inkantować zaklęcie.
Stara mateczka Hubbard z pewnością zapewniła im odrobinę rozrywki, ale nie po to się tutaj spotkali, żeby rozprawiać o nieudolnie skonstruowanej kolekcji kart. Trzeba było w końcu uciąć tę luźną pogawędkę o pokręconych wiedźmach i… przejść przy okazji do tematu opychania się słodyczami. No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Inna rzecz, że zanim w ogóle Theo się odezwał, to znowu parsknął śmiechem na wspomnienie o planowanym przebraniu na halloweenową imprezę. Nie to, żeby przestał się martwić o bladość skóry Felinusa, ale trzeba chłopakowi oddać, że potrafił przekuć swój mizerny stan w wyjątkowo udany żart. – Ty mówisz poważnie? Widzisz jak ja wyglądam? Prędzej jakbym nie jadł przez tydzień. – Nadal towarzyszył mu wesołkowaty nastrój, przez co nie był w stanie przejąć się swoją drobną posturą suchoklatesa. – O, ale pochwalę się. Mefisto pomógł mi ułożyć plan i zacząłem nawet chodzić na siłownię. – Na razie nie miał się czym szczycić, bo kilka sesji treningowych nie mogło przynieść widocznych efektów, ale stwierdził że podzieli się z towarzyszem tą nowinką po to, by nie przyszedł mu czasem na myśl plan o rezygnacji. – A ty się czekoladkami nie przejmuj. Wcinaj na zdrowie, najwyraźniej organizm potrzebuje, skoro woła, co nie? – Wyjawił mu złotą zasadę powtarzaną niegdyś przez jego matkę, nie wspominając jednak ani słowem o tym, że nie miała ona wiele wspólnego z rzeczywistością. Ważne, że podnosiła człowieka na duchu. Nigdy nie przeszkadzało mu to, że inni patrzą mu na ręce. Nie odczuwał presji, a delikatne ukłucie stresu działało na niego zwykle motywująco. Niestety tym razem problem tkwił gdzieś głębiej, a bałagan w głowie przekładał się również na kompletny chaos w rzucanych przez niego zaklęciach. Nie potrafił poukładać tych porozrzucanych puzzli, dlatego wyjawił Lowellowi cała prawdę w nadziei, że może szczerość względem kumpla przyniesie jakieś rozwiązanie. – Czekaj… to znaczy, że pomimo tego co do tej pory zobaczyłeś, byłbyś skory kontynuować ten temat i nauczyć mnie czegoś jeszcze? – Zapytał niepewnie, nie dowierzając temu, że Feli miał już opracowany scenariusz na kolejne spotkania tego typu. Nie ukrywał jednak, że jest mu wdzięczny za pomoc, bo nie miał serca zawracać gitary swojej kuzynce, która ostatnimi czasy miała pacjentów na pęczki. Wszyscy potrzebowali terapii. Pewnie i jemu by się przydała, ale nie chciał zajmować terminu komuś znajdującemu się w większej potrzebie. – Pamiętam jak oberwałem w pierwszej swojej walce w klubie pojedynków. Niewiele brakowało, żebym uciekł stamtąd z płaczem i nigdy nie wrócił. A potem nie umiałem już bez nich żyć. – Odpowiedział łagodnym tonem na ciepłe, pocieszające słowa kolegi, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ma rację. Wystarczyło oswoić się z nieznaną mu zbyt dobrze dziedziną magii, by zacząć zbierać żniwa. – Widok krwi nie robi na mnie wrażenia, ale te zaklęcia… są cholernie skomplikowane i stresujące. Mam wrażenie, że po drodze gubię gdzieś całe swoje skupienie. – Nie musiał się tłumaczyć, ale i tak czuł się zobowiązany, bo hogwarcki asystent chyba dawno nie natrafił na takie beztalencie. A może to po prostu kwestia dnia? Gorszej dyspozycji? Niefortunnego ułożenia gwiazd? Dobra, to ostatnie może pomińmy. Felek wtłoczył w niego trochę swojego spokoju, ale chyba niewystarczająco, by stawić czoła jego własnym demonom. Kain myślał, że gorzej już być nie może i dopiero po chwili zrozumiał jak bardzo się pomylił… Nawet jego mentor nie przebierał tym razem w słowach i wydusił z siebie przekleństwo, od których przecież zwykł stronić. – Ja pierdolę. – Nie zdecydował się na wiązankę, ale uprzednia „kurwa” nie wyraziła w pełni tego, co właśnie się odmerliniło. Zanim wstał otarł jeszcze dłonią zafajdane krwią czoło i… aż miał ochotę przytulić Lowella, kiedy ten zareagował na jego blamaż tak beztrosko. O ile wcześniej pieklił się o każdy, najdrobniejszy nawet błąd, tak teraz udało mu się nawet przywołać na twarz cień uśmiechu. – Jak seryjni mordercy. – Wyrzucił z siebie, śmiejąc się już pod nosem. Może potrzeba było takiego rozładowania atmosfery? – Nie wiem, stary. Nie jestem pewien czy uda mi się taki popisowy numer powtórzyć. – Żartował dalej, bo cóż innego mu pozostało… Chyba pogodził się już ze swoją porażką, co właściwie miało swoje zalety, bo nagle zapomniał o narzucanej samemu sobie presji, a jego oczekiwania spadły niemalże do zera. Naturalnym talentem do zaklęć leczniczych najwyraźniej nie grzeszył. Pogodzenie się z samym sobą nie oznaczało jednak wywieszenia białej flagi, nawet jeśli wcześniejsza nuta agresji uwydatniona w jego spojrzeniu zelżała na skutek pokrzepiającej postawy byłego Puchona. Theo spoglądał zza jego barku na czynione przez niego porządki, a w międzyczasie sam zmył szkarłat z ich ubrań, bo mimo wszystko, do Halloween było jeszcze daleko. – Wiem do czego zmierzasz. Nie musisz… chociaż miło usłyszeć, że nie tylko ja jestem taką dupą z uzdrawiania. – Dał Felkowi do zrozumienia, że docenia jego przyjacielskie wsparcie, ale czas powiedzieć sobie „dość” i wziąć się w garść przed kolejną próbą już nie tyle co zatamowania krwotoku, co raczej niezniszczenia jego na pewno drogiego manekina. – Dobra. Jeżeli ta kukła znowu rzygnie na nas krwią, daję ci przyzwolenie na kopnięcie mnie w tyłek. – Rzucił sarkastycznie, poprawiając uchwyt na rękojeści swojej różdżki. Uśmiechnął, się kiedy kolega poklepał go po ramieniu, a potem znów rozpoczął walkę z czasem, niemalże od razu przykucając obok medycznego fantoma. Skupienie. Wizualizacja efektu. Pozytywne podejście. Powtarzał sobie w myślach, nie wiedząc czy potrzebnie, ale zdawało mu się, że czuje się trochę bardziej rozluźniony. – Haemorrhagia Iturus. – Nie był tak na tyle stanowczy i zdecydowany ton, jakiego by od siebie wymagał, ale przynajmniej w pełni opanował już manewr nadgarstkiem, nie musząc obawiać się ani o właściwe tempo, ani o przerwanie nazbyt gwałtownego ruchu wpół. Nie udało mu się za pierwszą próbą, ale i tak cieszył się, że nie wylał na nich kolejnego jaskrawoczerwonego brodzika. Powiedzmy, że to jakiś postęp. Prawdopodobnie nie powinien wracać wspomnieniami do ostatnich wydarzeń z George’em i Felinusem w roli głównej, ale te same zaatakowały go ze zdwojoną siła. Tym razem jednak wyobraził sobie, że staje u boku doświadczonego asystenta, rzucając skutecznie lecznicze zaklęcie, dzięki czemu obaj zwyciężają z oporną, krwawiącą paskudnie raną. Naiwny obraz. Wiedział przecież, że akurat z czarnymi szramami Walkera ledwie poradził sobie sam Lowell, ale… jeśli coś było głupie, a działało, to nie było głupie? - Haemorrhagia Iturus. – Dawno nie był tak pewny siebie, a jego własny głos przyjemnie rozpłynął się w jego uszach. Palce zacisnęły się mocniej na kawałku tarniny, a Theo przeciął powietrze zręcznym ruchem, kierując koniuszek różdżki na spływającą z łokcia kukły krew. Oddychał równo, spokojnie, starając się utrzymać zaklęcie jak najdłużej, nie stracić koncentracji i nie pozwolić, by magiczna energia uwalniająca się z jego ciała znalazła ujście gdziekolwiek indziej. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że na moment przymknął oczy, ale kiedy ponownie je otworzył, nie widział szkarłatu. Co więcej, ręka ich nieożywionego kompana okazała się gładka niczym pupa niemowlęcia. – Zabawne. – Mruknął do Felcziego, nadal próbując chyba dojść do siebie. – Chyba po raz pierwszy tak naprawdę pomyślałem, że mi się uda. – Dodał jeszcze z szerszym, bananowym wręcz uśmiechem, bo po takim pasmie niepowodzeń niełatwo było uwierzyć w sukces. – No nic. Kończymy na dzisiaj, hm? – Zaproponował, bo jednak opadał już z sił. Poczekał na odpowiedź chłopaka, podziękował mu raz jeszcze nie tylko za szczegółowy wykład, ale i okazaną troskę, a potem obaj powolnym spacerem ruszyli w kierunku miasteczka Hogsmeade.
Tworzenie zaklęcia Zaklęcie: Tenebrae Etap I, post I
Sztuki zakazane, czarna magia - to, czego miał unikać w ramach terapii, stanowiło dla niego remedium na bolączki, a przede wszystkim na wypełnienie pewnej dziury, która powstała małymi kroczkami poprzez sytuacje, z jakimi to nie potrafił się ponownie zmierzyć. Serce mogło upaść na kolana, płaszczyć się przed czymkolwiek czy kimkolwiek, kto przejąłby nad nim kontrolę, ale nie zamierzał poddać się tej ciemności ponownie. Czuł się na siłach - czuł jednocześnie, że znajomość takich rzeczy zbyt dobrze na niego nie wpływa. Trzymane i dzierżone księgi do nauki tej dziedziny, również ze słownikiem łaciny, którą przyswoił już na zadowalającym do tego stopnia poziomie, miały na celu umożliwić mu zrobienie krok do przodu. Spokojnie, bez pośpiechu, bez oddechu, który powodował spływanie nieprzyjemnej śliny po koszuli, bez świadomości, że gdzieś nieopodal ciemna sylwetka mogła dzierżyć w swojej dłoni nóż, by przystawić go do gardła; poczuć pulsowanie tętnicy szyi, poczuć, jak ciało zamiera i czeka na kolejne działania. Miał pomysł. Miał naprawdę sporo pomysłów, dziennik chował w sobie ambicje, jakich to wiele osób mogłoby pozazdrościć, gdy znajdowało się tam też inne, dość odmienne zaklęcie, z jakim to chciał się zmierzyć nieco później. Czuł, że to jest ta chwila, by zacząć z tym jakoś bardziej kombinować. To tutaj pierwszy raz miał okazję z kimś ćwiczyć, a raczej przyswajać teorię, powiązaną z czarną magią. Nie bez powodu obrał również taką miejscówkę, jako że nikt nie wiedział, do czego mu ona dokładnie służyła; pozostawała cichą nadzieją na to, iż mało kto dowie się o procederach, z jakimi obecnie miał do czynienia. Teleportacja, jej świst, pozwoliły na dogodne wejście do bunkru, gdzie rozstawił zawartość torby w dość przyciasnym, acz bezpiecznym miejscu. Homenum Revelio nie wykazało żadnej aktywności ludzkiej na tym obszarze, w związku z czym mógł tym samym przejść do działania i rozpocząć prace nad nowym, choć nie do końca prawidłowym zaklęciem - koniec końców wynikało ono z kolejnych prób stworzenia czegoś na własną rękę, bez dzielenia się tym z resztą świata. Też, nie chciał go przypisywać w pełni do miejsc, gdzie chłód i samotność są jedynymi czynnikami, jakie odczuwa ludzka dusza, a wykorzystywanie i dążenie po trupach do celu stają się pierwotnymi wartościami - jedynym kierunkiem na spalonej trawie, krwi rozlanej po rozwalonej ziemi. Czas zacząć coś robić; czas się przysłużyć temu, by zapewnić sobie pewną, prowizoryczną przewagę. Zgodnie z tym, co zdołał wyczytać, mało kto decydował się na umieszczenie wartości polegających zarówno na mąceniu w umyśle, jak i zmniejszeniu odbieranego pola widzenia. Efekty te zostały opisane pierwszy raz w XX wieku, gdzie osoba o nieznanym imieniu i nazwisku starała się przyczynić do częściowego stłumienia działania osób podlegających pod Ministerstwo Magii, ale działało to prędzej na zasadzie odebrania pola widzenia każdej osobie. Ot, natychmiastowa ciemność bez niczego, co byłoby w stanie zakwalifikować zaklęcie tylko i wyłącznie do zwykłych. Działając na obszarze, podlegało to słowu i własnej, niestrudzonej woli, chęci przemiany myśl w coś, co istnieje, aczkolwiek efekty te nie były na tyle zadowalające, by jakkolwiek ruszyło to dalej, więc urok nieznanego pochodzenia został poniekąd porzucony. Opis, zgodnie z tym, co zobaczyli świadkowie, polegał na tym, iż światło, mimo że istniało, tak naprawdę stanowiło tę samą otoczkę mroku. Okryci płaszczem, niezależnie od tego, jak się ruszali, nie widzieli wiele. Słyszeć słyszeli, ale nieco zdeformowanie. To stanowiło rzecz, na którą Lowell postanowił zwrócić uwagę; musiał przyczynić się nie tylko do zabrania wizji, ale także krótkowzroczności i stłumienia dźwięków dochodzących z otoczenia, wraz z omamami. Musiał też połączyć stalową nicią schemat działania z rozpoznawaniem, kto tak naprawdę powinien podlegać działaniu. Wszyscy? Tylko nieprzyjaciele? Jak określić sojusznika? Pytań miał wiele, gdy kolejna strona ukazała mu nieco więcej schematów między umysłem czarodzieja, sygnaturą magiczną, rdzeniem a finalnym efektem zaklęcia. Teoretycznie było ono prostsze do osiągnięcia, jeżeli chciałby skupić się tylko i wyłącznie na prostoliniowym działaniu - jeżeli jednak zamierzał przyczynić się do pewnych udogodnień i omamów, musiał się nieco bardziej skupić, zwracając uwagę na inne uroki, w których ten element występował. Te posiadał już w głowie. Dłuższa lektura, od której nie bolała go już głowa, gdy wczytywał się w mniej lub bardziej dramatyczne historie, utwierdziła go w fakcie, że musi nieco więcej na ten temat się dowiedzieć. Początkowy zarys posiadał, a ilość notatek w dzienniku nieustannie się zwiększała. Rysunek polegający na połączeniu tego wszystkiego w jedną całość może pozostawał nieco prowizoryczny, aczkolwiek dokładnie wizualizował to, jaki efekt zamierzał osiągnąć asystent nauczyciela uzdrawiania. Nie wiedział i nie miał pojęcia, ile czasu tutaj spędził, ale miał nadzieję, że ten flow nie trwał zbyt długo; zrobiło się nieco chłodniej, gdy zebrał ze sobą podręczniki, starając nieco bardziej pójść w kierunku domu, gdzie mógłby odpocząć. Zarówno na ciele, jak i na umyśle.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Czekał tym samym na przybycie Drake'a o odpowiednio ustalonej godzinie tuż przy zapomnianym przez wszystkich bunkrze, by nieco go poduczyć bardziej przydatnej strony sztuk zakazanych. Wiedział, że to, na co się pisze, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, niemniej jednak niezaspokojona wiedza przy umiejętnościach chłopaka mogła mimo wszystko zrodzić się w omijanie zasad, a następnie ściągnięcie na siebie problemów. Nie chciał, by ten podążał tą samą ścieżką, a nauka Mory pozostawała w jakimś stopniu jednak prawidłowa. Może nie do końca, bo wymagała nieco bardziej widocznego zaznajomienia z tą niespecjalnie zachwalaną dziedziną, co nie zmienia faktu, że nawet jeżeli wewnętrznie nie czuł się dobrze, korzystając z tego typu rzeczy, chciał pomagać. Zabrał w tym celu ze sobą Ziutka, a gdy zauważył na horyzoncie postać Lilaca, nie bez powodu lekko, choć nieco przygaszony uśmiechnął się w jego kierunku, dzierżąc w torbie także parę przydatnych ksiąg, z których to korzystał w celu powtórzenia materiału. - Hej, Drake. - kiwnął w jego kierunku głową, by następnie odkryć wejście do bunkra, gdzie mieli się uczyć; fantom zgrabnie podleciał, a gdy upewnił się, czy aby na pewno nikogo w okolicy nie ma, kontynuował nieco przygotowywania. - Co wiesz na temat zaklęcia Mora? Tak dokładnie dokładnie, bez skrępowania. Jestem zaznajomiony z tym tematem. - ciężko, żeby nie było, skoro ciskał tego typu urokami podczas starcia z Beduinami. Nie chwalił się jednak swoją wiedzą na lewo i prawo, w związku z czym pozostawał w cichym, własnoręcznie wykonanym ukryciu, by uniknąć nieprzyjemnych pytań i pewnych niedogodności przez fakt posiadania wiedzy, jakiej to nie powinien posiadać. - Ogólnie czarna magia ma swoje podkategorie. Dość specyficzne, na których nie będziemy się skupiać na obecną chwilę. - powiedziawszy, miał przed sobą podręcznik do czarnomagicznych klątw i zaklęć, który tak bezproblemowo zabrał sobie z Działu Ksiąg Zakazanych. Było to inne spojrzenie na to, jak sobie radził w szkole. Wbrew pozorom wiele rzeczy pozostało niezauważonych, w związku z czym mógł się douczać, dokształcać. Jeszcze przed spotkaniem poczytał nieco więcej, skupiając się przede wszystkim na tych najbardziej niebezpiecznych klątwach, przy których zaklęcie Mora mogłoby nie pomóc. - Głównym kluczem do tego, by zdejmować uroki, jest to, by poznać ich naturę. By wiedzieć, co robią. Bez tego Mora... może być mniej skuteczna, niż początkowo by była. Nie oznacza to, że masz kierować się wewnętrznym gniewem, który służy do ich rzucania. - powiedziawszy zgodnie z prawdą, powędrował palcem po jednej z kartek, podsuwając ją Drake'owi. Fantom, który znajdował się w pomieszczeniu, czekał dość nieprzyjemny los, o którym ten miał się zaraz przekonać. - Wiele osób o tym zapomina i pogrąża się w chaosie. Znajomość czarnej magii to nie tylko specjalizacja, to także odpowiedzialność, która może pochłonąć... w dosłownym tego słowa znaczeniu. - zerknął na niego uważniej.
Prawdopodobnie gdyby nie Felinus, to nigdy nie znalazłby tego miejsca bo ten bunkier był naprawdę, niesamowicie dobrze ukryty. Prawdopodobnie gdyby Felinus się nie zgodził, to zapytałby się o to Nessę, a w ostateczności gdyby nie było już żadnej innej opcji... Profesora Reeda. A z nim nie wie czy by wytrzymał sam na sam przez dłużej niż godzinę. Zwłaszcza jeśli założyłby tę cholerną gwiazdę. No, ale na szczęście do tego nie doszło. Kiedy dotarł w pobliże jeszcze się rozejrzał jakby upewniając się że na pewno przyszedł w dobre miejsce. Dobrze że Feluś po niego wyszedł. Kiedy tylko go zobaczył uniósł rękę w geście przywitania się i natychmiast ruszył w jego kierunku z lekkim uśmiechem na ustach, a następnie wlazł do bunkra. Warto będzie zapamiętać gdzie jest to miejsce. - Szczerze to niewiele. Wiem że przerywa działanie czarnomagicznych zaklęć i klątw. I chyba nie działa na zaklęcia niewybaczalne. - Chociaż tego ostatniego nie był pewien dokładnie stwierdzić. W końcu nie bez powodu nosiły taką nazwę. Są niewybaczalne, bo po ich rzuceniu nie ma odwrotu. Dosłownie chwilę potem zerknął na podręcznik który Felinus miał przed sobą. Czarna Magia wywoływała u niego niezbyt pozytywne emocje. W końcu na pustyni wtedy wiele osób przez nią wiele wycierpiało. Wliczając Doireann, która wyrwała Sectumsemprą. Prawdopodobnie nie będzie chciał zbytnio się zagłębiać w tematy z nią związaną. Z drugiej strony może ona mu się w przyszłości przydać jeśli będzie go czekała druga runda starcia z beduinami. Przeczytał też jedną z nazw jaka znajdowała się na pokazanej przez Felinusa kartce. - Sanguinem Ulcus... - Opis zaklęcia był dosyć makabryczny. Wrząca w żyłach krew zdecydowanie była czymś czego raczej nikt nie chciałby odczuć. To zaklęcie praktycznie może doprowadzić do śmierci i to nie tak szybkiej jaką serwowała Avada. - Zaczynam współczuć manekinowi... - Na jego słowa odnośnie tego jak ta dziedzina może człowieka pochłonąć, skinął głową. - Myślę że rozumiem... Nie mam jednak zamiaru zagłębiać się w to ZBYT głęboko. - Cholera... Nawet rozmawianie o czarnej magii sprawiało że atmosfera gęstniała. - Ogólnie, to co u ciebie? Nie widziałem cię ostatnio zbyt często na korytarzach.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie bez powodu wybrał to miejsce - nie tylko ze sentymentu, ale również po to, by nikt im raczej nie przeszkodził, gdy jeszcze założył przy okazji, gdy prawie weszli do środka, barierę alarmującą o przybyciu jakiegoś innego czarodzieja. Środki zaradcze były ważne i choć nie zamierzali się zagłębiać zbytnio w sztuki zakazane, skupiając się przede wszystkim na odniesieniu efektów w postaci przerwania działania jakiegoś czarnomagicznego uroku bądź zaklęcia, o tyle była potrzebna osoba, która potrafiła z tego zasobu korzystać. I choć on był nią samemu, o tyle czuł, że ostatnio nie dzieje się z nim za dobrze i sobie tylko dobije dodatkową nauką. Nawet jeżeli miało to być w ramach powtórki. Wsłuchał się w zatem to, co miał mu do przekazania uczeń Gryffindoru, gdy usiadł nieco wygodniej. Zephaniah również chciał dostępu do Działu Ksiąg Zakazanych, aczkolwiek, gdyby doszło do zapytania, nie zamierzał mu jej udzielić. Była różnica między stabilnością psychiczną a jej brakiem. - Otóż... nie do końca. - lekko pstryknął palcami, nie wyciągając książki, tudzież materiału do powtórzenia. Nie potrzebował, skoro większość z faktów miał w małym palcu, choć mistrzem nie zamierzał się w ogóle nazywać. - Mora nie działa w przypadku, gdy klątwa bądź zaklęcie mają z góry ustalony czas działania. Jednym z przykładów jest przykładowo taki, że istnieje czar, który powoduje szaleństwo i trwa przez równe czterdzieści osiem godzin. Tego nie zdejmiesz Morą. - wytłumaczywszy, spojrzał na niego uważniej, specjalnie nie zdradzając nazwy uroku. Nie było mu to potrzebne do dzisiejszych ćwiczeń, choć garstkę z nich zamierzał oczywiście odkryć, by pracowało im się nieco łatwiej. - Dodatkowo Mory nie można użyć na samym sobie. - dodał jeszcze, gdy palcami wędrował po jednej z ksiąg, którą następnie otworzył. - Zaklęcie powodujące wrzenie krwi w żyłach. Brandon oberwała tym podczas ataku Beduinów. - niezbyt miło wspominał te całe wydarzenia i powrót do nich jeszcze bardziej pogłębiał w nim negatywne emocje, aczkolwiek nie przejawiał tego na zewnątrz. Trawił to w środku, dusił w środku, nadal nie uznając próby za coś, co powinno się wydarzyć. - Ziutek przeżył znacznie więcej, uwierz mi. - dodał jeszcze, kiedy usłyszał współczucie wobec manekina. Tak naprawdę nie było mu co współczuć, skoro wcześniej obrywał czarnomagicznymi klątwami. - To oczywiste. - sam też tak mówił na początku. Gdzie skończył? Zresztą, nie trzeba się zastanawiać, wystarczy nieco bardziej go poznać. - Jakoś leci, trochę prywaty weszło. - lekko się uśmiechnął. Prywata w jego przypadku opierała się na pozbawionych sukcesu poszukiwaniach psa, spędzaniu większej ilości czasu z partnerem - weekendy rezerwował zawsze dla niego - jak również coraz to większych ilości pytań. - A u ciebie? - zapytał się jeszcze, kiedy przewertował jedną z kartek. Z obecnymi umiejętnościami mógłby skorzystać już z zaklęć niewybaczalnych, ale nie zamierzał. - Jak będziesz gotowy, to daj znać, przejdziemy do przedstawienia i ćwiczeń. - pozwolił mu jeszcze wczytać się w kartkę i inne rzeczy, które się tam znajdowały, zanim przejdą do realnych czynności powiązanych z nauką Mory.
Trzeba było przyznać że Drake Morę opisał bardzo, albo to bardzo ogólnikowo. No i też nie wiedział o niej wszystkiego. Na przykład do tej pory nie wiedział o tym co powiedział Felinus odnośnie tych zaklęć, których czas trwania jest z góry ustalony. Ponadto kojarzył to zaklęcie o którym mówił, ale samej jego nazwy też nie potrafił przywołać. W sumie to nawet dobrze. Nawet gdyby miał kiedykolwiek nieco głębiej zgłębiać czarną magię, to szczerze wątpił żeby kiedykolwiek posłużył się tego typu zaklęciem. Bawienie się czyimś zdrowiem psychicznym nie było czymś co zbytnio wilkołaka interesowało. Popatrzył jeszcze przez krótki moment na manekina. W sumie prawdą było że zapewne przeszedł o wiele wiele więcej. W końcu nawet na same lekcje uzdrawiania łamano mu kości, podawano trucizny, wywoływało obrzęk, poparzano, wychładzano. Na trenowaniu zaklęć wiązało linami, ciskało w niego ogłuszaczami, zaklęciami wybuchu i o wiele wiele więcej. Zdecydowanie nie chciałby być na miejscu manekina. - U mnie podobnie. Od kiedy pojechaliśmy zdjąć klątwy żyje mi się o wiele wygodniej. Zwłaszcza że nie musze się obawiać tego że z nikąd poleci we mnie termos Brooks albo inny metalowy przedmiot. Chociaż jeden z mieczy które znaleźliśmy sam mnie skaleczył i muszę przyznać że od tamtej chwili ciężko mi się śpi oraz czuję się dziwnie niespokojnie. - Miał co do tego naprawdę złe przeczucia mimo tego że nic poza tym się nie działo. Przynajmniej na chwilę obecną. -Myślę że możemy zaczynać. - A znaczyło to że prawdopodobnie zobaczy jak dokładnie czarna magia działa na obiekt.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nieco się nie dziwił - ogólnikowo to wiedza, którą posiadają osoby, jakie to nigdy nie miały do czynienia z danym zaklęciem. Dopiero po czasie, po próbach i nauce, po przekierowaniu myśli w danym kierunku, można określić, na czym tak naprawdę się stoi. Lowell postanowił nieco naprostować pewne, dość ważne kwestie, by tym samym Lilac nie zawsze uważał przeciwzaklęcie za coś, co jest w stanie przywołać wybawienie od kłopotów od razu, bez jakichkolwiek komplikacji. Gdyby było tak prosto, zapewne ludzie nie martwiliby się skutkami czarnomagicznych zaklęć. Sam fakt, że Mora nie działa względem czarodzieja, który sam na sobie jej użyje, nieco komplikował sprawę. Nie stanowiło to jednak zbytniej przeszkody, prędzej rzecz, na którą należy zwracać uwagę. Trochę idiotyzmem by było, gdyby Drake kompletnie o tym nie wiedział i nie traktował następnie czarnomagicznych zaklęć podczas starcia wyjątkowo poważnie, traktując urok za remedium na wszelkie bolączki tego świata. Manekiny posiadają w Hogwarcie wyjątkowo ciężkie życie. Ten pozostawał oczywiście w prywatnych zasobach asystenta nauczyciela uzdrawiania, w związku z czym trochę mniej się wymęczył, ale nadal - wymagał odpowiedniej konserwacji. Nie mógł go pozostawiać w takim stanie zawsze, dopóki nie zechce mu się go naprawić, w związku z czym może to było używanie go na własną odpowiedzialność, ale ewidentnie ułatwiał wiele spraw. Przykładowo nie musiał cisnąć na Drake'a zaklęć czarnomagicznych by pokazać mu, jak się korzysta z tego, co go najbardziej dzisiaj interesuje. - Byłeś z tym u uzdrowiciela? W Skrzydle Szpitalnym? - zapytał się jeszcze, bo nie brzmiało to zbyt dobrze. Kojarzył, że Gryfon miał problemy ze spaniem, ale zazwyczaj to było, jak dobrze powiązać chciał fakty, głównie tuż nieopodal pełni. Takie miecze mogły mieć zaklęte w sobie jeszcze bardziej silne moce, w związku z czym złe przeczucie od razu pojawiło się w umyśle Lowella niczym ten trudny do wyplenienia zarodek. Po tym, jak otrzymał zgodę na rozpoczęcie, chwycił za różdżkę i przygotował na widoku biednego Ziutka, który miał stać się elementem do eksperymentów na tymże właśnie polu. - Mora jest dość prostym zaklęciem, zarówno pod względem wymowy, jak i ruchu nadgarstkiem. Jedną z ważniejszych rzeczy jest jednak to, by wiedzieć, na co chcesz jej użyć. - wytłumaczywszy, spojrzał na niego dokładniej, by następnie kontynuować. - Oczywiście nie musisz znać czarnej magii w nadmiernym stopniu, to oczywiste. Mimo to musisz potrafić sobie wyobrazić, jak klątwa zaczyna się "zatrzymywać". Przykładowo: mamy przykład Sectumsempry, zaklęcia drążącego w tkankach głębokie rany. Jeżeli nie potrafisz Vulnery Sanentur, to oczywiste, że chwycisz w pierwszym przypadku za Morę. Jeżeli jej natomiast użyjesz, to zatrzymujesz powiększanie się ran, a także nieco krwotok - i na tym musisz się skupić. Na tym, że taki efekt chcesz utrzymać, by komuś pomóc. - wytłumaczywszy przykład, było także wiele innych, ale na nich na razie nie zamierzał się aż tak skupiać. Zamiast tego rzucił najprostsze zaklęcie czarnomagiczne na manekina, które spowodowało, że usta zwyczajnie... zniknęły. - Oscausi. Proste zaklęcie czarnomagiczne, na którym zaczniemy ćwiczyć. - wytłumaczył, by następnie przedstawić, jak powinno to wszystko wyglądać. - Ważne jest dotknięcie ciała poszkodowanego różdżką, o w taki sposób. Mora. - pokazał, jak należy to wykonać, by następnie manekin ponownie mógł się odezwać. Na szczęście nie musiał myśleć zbyt wiele o agresji, a nawet jeśli - potrafił ją dozować. Nie zamierzał pozwolić na to, by stała się czymś więcej, trzymając ją w przysłowiowej klatce, dzięki której mógł zajmować się otwieraniem wejścia do niej. Mógł wypuszczać, jak i zapędzać z powrotem - dzięki oczywiście oklumencji. Korzystanie z tego typu uroków zawsze było dla niego ryzykiem gorszego samopoczucia następnych dni; jeszcze raz użył Ocausi, by Drake mógł następnie poćwiczyć. - Śmiało spróbuj. Wyobraź sobie, jak usta powracają, a będzie ci zdecydowanie łatwiej. - oddał mu możliwość wykazania się na wyłączność, by bacznie obserwować jego pierwsze kroki.
Mechanika:
Mechanika jest tutaj prosta - musisz wylosować kostkę z przedziału 80 - 100, by zaklęcie w jakiś sposób zadziałało, acz wiadomo - nie do końca perfekcyjny. Możesz rzucać dowolną ilość razy, nie masz żadnego przerzutu na ten etap. Jeżeli Ci się nie uda, to możesz zwalić winę na złą wymowę, zły ruch nadgarstkiem bądź słabo określoną wolę.