Niewielka stacja kolejowa znajdująca się się w wiosce zawsze kojarzy się z początkiem roku szkolnego, kiedy pełna jest uczniów przyjeżdżających do Hogwartu. Jednak na co dzień widuje się tu niewielu ludzi. Pociąg do Londynu kursuje tu każdego dnia, rzadziej można tu natrafić na te odjeżdżające w innych kierunkach.
Bilet pociągiem do Londynu (podróż trwa ok. pół dnia) – 7gBilet Błędnym Rycerzem do Londynu (podróż o wiele szybsza) – 9g
Nie panowała nad tym co się działo. Najpierw zaproponowano jej przecież kolejną sesję zdjęciową. Tym razem taką do magicznego magazynu. Miała jechać na tydzień do Paryża i wrócić szybko... Dlaczego zatem te plany upadły na rzecz zachcianek Wendy nad którymi już nie panowała? Płakać się jej chciało, gdy tylko dowiedziała się, ze znów wyjeżdżają. Saunders jako jej utrzymanka musiała się dostosować, bo przecież nie inaczej. Nie inaczej, gdy za wszelką cenę chciała się uwolnić, a matka nie wyobrażała sobie podróży bez niej... Bolała ją chyba świadomość, ze córka kończy osiemnaście lat, że ma już kogoś, kto ją wspiera, że odnawia stosunki z siostrą, że układa się jej, bo jest w stanie wyjść na prostą dzięki Złotemu Sfinksowi. I kiedy to przychodzi moment, gdy matka jest zazdrosna o córkę? Wendy Saunders przecięła ich rodzinę na pół, a teraz wyciągała ręce po rzeczy, które nigdy nie będą do niej należały. W ten sposób ściągnęła Mandy do siebie zmuszając do bycia kimś, kim Maurine nigdy być nie chciała. Nie wyrażała posłuszeństwa, a pomimo to rzeczywiście musiała wyruszyć w podróż do umierającej ciotki... By tam skończyć na krawędzi, bo z tej złości spiła się do nieprzytomności prawie lądując na kolanach u faceta, którego nie znała. W porę jednak czmychnęła i to własnie był zwrotny moment dla decyzji o powrocie. Życie w tej niewielkiej mieścinie nie należało do niej. Ona nie czuła się nigdy zależna od matki, a urodziny były idealnym momentem by zacząć wychodzić na prostą. Chciała naprawdę spróbować być tą Mandy, która znał Seth. Wszak słabości należało zabijać tuż u zarodka... Dlaczego więc nie dostosowała się do własnej rady pozwalając matce zdeterminować ostatnie tygodnie jej istnienia? Nie miała pojęcia. Może ta chwila zagubienia naniosła na jej oczy ciemną opaskę? Całkiem możliwe. Było jej tego wszystkiego żal. A teraz siedziała na kolanach u faceta, którego pewnie rozpierała złość. Złość całkiem uzasadniona, którą MMS próbowała objąć całymi ramionami i ścisnąć tak, by pękła i zniknęła. Teraz wdychała przyjemny zapach jego perfum wsłuchując się w chrapliwy ton jego głowy. W końcu przebiegła dłonią po jego włosach zostawiając rękę na jego karku i spojrzała mu spokojnie w oczy. - Moja matka postradała zmysły. Chyba myślała, że zostanę z nią w tym dziwnym domu. I jeszcze ta umierająca ciotka... Nie wiem. Chyba chciała, żebym to wszystko rzuciła w cholerę i tam została. Tam też jest szkoła magii w pobliżu. Miała plany. Przedstawiła mi je. Ale jednak nie mogłam tego ogarnąć. Miałam wyjechać ze Scarlett, naprawić nasze stosunki, ale interwencja Wendy znów wszystko zniszczyła. Dziś ją uderzyłam... Kiedy nie pozwoliła mi się spakować, bo nie chciała żebym wyjeżdżała. Tak bardzo się boję... Że nie sprostam oczekiwaniom Wendy, Scarlett... Niczyim. Teraz siedzę tu z Tobą, a wiem że jesteś zły. I nie mam pojęcia jak mogłabym Cię przeprosić. - Uśmiechnęła się smutno.
Chciał móc jej powiedzieć, że już wszystko zepsuła i że ma odejść. Nazwałby ją wtedy tak, jak nigdy by się nie odważył. Byłaby nic nie wartą szmatą, kurwą, która na pewno odeszła aby pieprzyć się po kątach bez jego nadzoru, bo przecież w Hogwarcie ściany mają uszy. Tutaj każdy mógł ją przyłapać i wszyscy by wiedzieli jaka z niej niewierna zdzira. Złość buzowała w nim w taki sposób, że aż dziwił się, że potrafi zdusić ją w zarodku. Czuł mrowienie pod skórą. Było zupełnie tak, jakby jego żyły wypełniała teraz rozżarzoną do czerwoności lawa, a nie krwinki czerwone, zapierdalające wesolutko i transportujące tlen do wszystkich partii jego ciała. Tymczasem Seth miał takie wrażenie, jakby gdzieś po drodze te erytrocyty szlag jasny trafił, niczym pierdolone kaczki na polowaniu. W jednej chwili lecą, może nawet do rodziny, nakarmić pisklęta, a w drugiej spadają na ziemię niczym nieloty, zestrzelone w powietrzu przez sprawnego myśliwego. Skąd takie wrażenia? Ano stąd, że jego serce rozdzielał ból, spowodowany żałością tak wielką, że nie potrafił sobie z nią poradzić. Był silnym mężczyzną, o jeszcze silniejszym charakterze, co prawda dziwacznie rozwarstwionym, ale jednak, a teraz co? Nie potrafił pogodzić się z tym, że dziewczyna której zaufał, w jednej chwili to zniszczyła i opuściła go wysyłając list. Zły i rozżalony Lyons to mieszanka wybuchowa, więc jakże wielkie szczęście miała Mandy! Kochał ją, więc nie potrafił uderzyć jej tak, jak kiedyś by to zrobił. „Strzeliłby” ją w twarz aż miło, po czym odszedł, pozostawiając ją samą, zranioną i cierpiącą. Chciałby by się czuła winna, ale czy wtedy miałby w ogóle tę możliwość? Nie wróciłaby do niego. Uciekłaby od tyrana, którym przecież był. On się nie zmienił, a jedynie zagłuszył swoje sumienie, sprawiając, że nie myślał już o tym co ma być, lub co chciałby aby było. Żył chwilą, starając się dążyć do tego, aby było jej z nim dobrze, aby nie krzywdził jej swoim zachowaniem, a teraz gdy już się otworzył… miała z nim odwiedzić specjalistę. Czy jeszcze będą mieli ku temu okazję? Zmrużył lekko oczy z przyjemności, gdy dziewczyna podrażniła jego kark dłonią, wsłuchując się następnie w jej słowa i ton głosu. Lubił, gdy dużo mówiła, to pomagało mu się uspokoić, a chociaż wypowiadała wiele nieprzyjemnych słów, opowiadając o swojej trudnej sytuacji, on i tak nieco się odprężył. Chociaż może jednak to miało związek z tym, że nie uciekła specjalnie? Taksował ją uważnym spojrzeniem, starając się znaleźć w jej wyrazie twarzy coś, co powiedziało mu, że go okłamuje. Siedział tak kilkadziesiąt sekund, ale nie doszukawszy się niczego, przerwał ciszę. - Też nie wiem, próbuj. - powiedział po prostu, przyjmując na twarz wyraz całkowitej obojętności do swoich uczuć względem odzyskiwania jego zaufania. Niech robi co chce. Jeśli jej zależy to to ukaże, jeśli nie to czas najwyższy będzie, aby skończyć tą farsę. Potem uśmiechnął się nieco ironicznie. - Zdaje się, że ktoś to ma dzisiaj urodziny. - zauważał jakże odkrywczo, macając się po kieszeni i wyciągając małe pudełeczko. - Kupiłem go już dawno temu i po prostu czekał na okazję, więc nie czuj się do niczego zobowiązana. Otworzył je, aby pokazać jej pierścionek i zasugerować tym samym, że należy teraz do niej. Nie mógł sobie jednak odmówić odrobiny złośliwości. - Najlepszego, uciekinierko.
Powiedziałaby coś. Powiedziałaby coś mocniejszego na swoją obronę, bo widziała to za mało. Ale jednak wystarczyło, aby przygarnął ją do siebie ramieniem i usadził na kolanach. Mimo to czuła się jak na ostrzu noża z uczuciem, że zaraz spadnie w przepaść. Niektóre sprawy być może lepiej było przemilczeć, na razie jednak pragnęła, by to wszystko się gdzieś tam uzupełniało, a on mógł na niej polegać. Straciła jego zaufanie. Było jej przykro i słabo. Nie chciała tego. Ale czy to wystarczyło, by powstrzymać lawinę zawodu jego umysłu? Najwidoczniej nie. Klucząc pomiędzy słowami, jak między czterema stronami świata, w końcu skupiła wzrok zielonych oczu na jego twarzy, która nie wyrażała żadnych emocji. To było złe, bo nie odczytując niczego nie wiedziała co powinna dalej robić. Gdyby tylko mogła otworzyć jego umysł. Wyciągnąć to co należało i odczytać powoli ucząc się na pamięć pewnych schematów zachowań Lyons'a. Ale nie mogła, nigdy by jej tego nie wybaczył. Zatem pozostało jej jedynie muśnięcie go w czoło suchymi wargami, które zaraz zwilżyła językiem, gdy tylko to on zajął głos swoją jakże lakoniczną odpowiedzią. Spochmurniała dosyć wzdychając, bo naprawdę nie wiedziała co teraz powinna ze sobą począć. Paląc za sobą mosty rzeczywiście sprawiła, że nic nie mogła teraz zrobić. Bo niby co? Miała wrócić do matki? Do Scarlett? Wszak mało jej zostało z tego poczucia stabilizacji, w którym chowała się gdy tylko było źle. I tak wstyd było przyznać, że jej jednym oparciem był teraz Gryffon, który rzeczywiście mógłby, a może i powinien ją zostawić. Może nie tylko on ma problemy? Może ona też nie wiedząc czego chce, jednocześnie chce wszystko, a w efekcie nie ma nic. Nie ma nawet pieprzonej pewności, że gdy tylko spoważnieje na chwilę, to stanie prosto na nogach. Jednak gdy tylko wyciągnął ku niej pudełeczko, to ona zbierała się do powiedzenia kolejnych ciężkich słów i w kontraście z tym co się działo w końcu zamilkła układając usta w charakterystyczny obłoczek... W natłoku zdarzeń zapomniała jakimś świętem miały być jej osiemnaste urodziny. Wspólne urodziny, nowe mieszkanie ze Scarlett, huczna impreza i nie miała do tej pory zamiaru nikogo skrzywdzić. Wszystko rozpadło się jak domek z kart. Uśmiechnęła się cierpko na słowo "uciekinierka" i podniosła wieczko pudełeczka, a gdy tylko zobaczyła zawartość wpierw cmoknęła Lyons'a w policzek, a potem zwyczajnie objęła jego szyję ściślej dłońmi, by zmusić do pocałunku o wiele dłuższego i intymniejszego, niż tak grzecznego, by starsza kobieta dwie ławki obok nie zacmokała z dezaprobatą. MMS zachichotała przytulając się po chwili mocno do Gryffona ledwo powstrzymując łzy, gdyż oczy miała już zaszklone. - Bardzo za Tobą tęskniłam Seth. Ale nie panuje nad tym wszystkim. Chcę naprawić, ale nie umiem. - I chyba po raz pierwszy przyznała się do słabości, do czegoś co nie powinno istnieć w zespole cech Mandy Maurine Saunders.
Nie potrafił jej teraz odtrącić. Mogła od niego uciekać i wiecznie mamić go ładnymi słowami, ale nieważne ile razy by go nie zraniła, Seth wracał do jej nogi niczym wierny kundelek, aż nazbyt zdając sobie sprawę z tego, że była to po prostu ogromna słabość. Nie chciał dać się tak omotać, ale czy to zależało od niego? Już po ich pierwszym rozstaniu, Lyons wiedział, że to co wtedy zrobił było złe, ale czy potrafił nad tym panować? Nie chciał tego co się stało i w sumie do tej pory żałował, że to wszystko się tak skomplikowało, ale z drugiej strony jakoś go to uspokajało. Wychodziło bowiem na to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mandy wiedziała, że jest chory i go nie odrzuciła. Gdyby nadal byli razem, wtedy, po tej zdradzie, Morfeusz zapewne nigdy by jej niczego nie powiedział i ostatecznie rozstawaliby się zapewne jeszcze wiele razy. Chociaż może MMS po prostu by uciekła, zostawiając go samemu sobie? Nie potrafił zaakceptować w swoim umyśle takiej wizji. Czuł się dziwnie bezsilny, gdy tak na nią teraz patrzył. Z jednej strony chciałby być dla niej lepszym człowiekiem. Umieć się starać i wstawać każdego ranka nie dlatego, że tak trzeba, a dlatego, że chce, a potem wszystko robi myślą, że ją zobaczy. Zobaczy ją i przytuli do swojej szerokiej piersi, gładząc po włosach i wiedząc, że to właśnie jest szczęście. Czy potrafiłby powstrzymać swoją rękę? Opanować wściekłe wybuchy agresji i niezdecydowania oraz momenty, w których ma ochotę wziąć ją gdziekolwiek, chociażby w najbardziej brutalny sposób? To będzie okrutnie ciężkie i zdawał sobie z tego sprawę, ale warto było walczyć, chociażby po to, aby zobaczyć na jej twarzy uśmiech. Mogła znikać, naruszać jego zaufanie czy go okłamywać, ale był zbyt miękki. Zbyt miękki w swojej twardości. Zbyt zakochany i pewny tego uczucia, aby odrzucać możliwość powrotu do starego stanu rzeczy. Być może właśnie dlatego nie drążył tematu, pozwalając swoim myślom na chwilę odpoczynku. Na ogarnięcie tego co się działo, na zrozumienie, że wróciła i może tym razem nie odejdzie znów tak szybko… Jej mina tylko go rozbawiła. Zasługiwała na to określenie, wszak znikała z jego życia już dwukrotnie, a to, jakby nie patrzeć, o dwa razy za dużo. Nie męczył jej tym jednak, obserwując uważnie jej reakcję na prezent. Zaśmiał się cicho i chrapliwie, gdy cmoknęła go w policzek, a potem wylądowała w jego objęciach. Uśmiechnął się pod wpływem jej pocałunku i wpił się w jej wargi z żarliwością, z niezadowoleniem odnotowując to, kiedy ich zbliżenie zostało przerwane. Na kobietę nawet uwagi nie zwrócił! W tej chwili istniała dla niego tylko Mandy. - Czyli rozumiem, że się podoba? - zapytał zaczepnie, ale poczuł się jednocześnie trochę dziwnie. Trochę, jakby właśnie się jej oświadczał. Och, on taki niemądry! - Po prostu nie uciekaj… - zamruczał do jej ucha, aby zaraz pocałować ją delikatnie w czoło. - Nigdy, nigdy więcej.
Mandy wiedziała. Wiedziała, że on nie jest prosty, że nie ma w sobie schematu, w którym mogłaby kluczyć i modyfikować wedle potrzeby wszystko. On był ustalonym zespołem, którego muzyki Mandy nie rozumiała, ale chciała jej słuchać. Bo im dłużej w niej tkwiła, tym bardziej rozumiała, że grają dla niej. Pewnie z tego powodu siedziała mu teraz na kolanach oddając się pocałunkom, które wydawały się jej najwłaściwszymi przeprosinami, które mogła mu zaserwować. W każdym razie zajmując się jego ustami w końcu zapomniała o tym, ze powinna podziwiać pierścionek... Cóż, nie brała pod uwagę, że mogłyby być to zaręczyny z prostej przyczyny. Nie mógł się jej oświadczyć. Oboje nie potrafiliby żyć z obietnicą bycia ze sobą na zawsze. Choć obiecali sobie, że będą, to związek w którym funkcjonowali wydawał się być o wiele bardziej wiążący niż dwie złote bądź srebrne obrączki. Czymże to byłoby na palcu Lyons'a? Przecież coś jej już obiecał, o wiele więcej niż Scarlett, Wendy, ktokolwiek. Czy to nie wystarczyło? A może wciąż była za mało dojrzała by oto prosić? Czy kiedykolwiek zdobyłaby się na to, by samej do niego podejść i powiedzieć: "Seth, potrzebuję żebyśmy byli małżeństwem". Nie... Chyba nie. Z trudem pewnie funkcjonowałaby z nazwiskiem, które identyfikowała tylko z nim. To wszystko byłoby wiele nowe, obce dla niej... Czy "na zawsze" rzeczywiście wtedy byłoby według nich czasem nieokreślonym żadnymi ramami czasowymi? Nieważne. Wciągała jego zapach zamykając go w uścisku, tak było jej najlepiej. Idealnie wręcz. - W porządku. Obiecuję. - Rzuciła muskając go w policzek, bo przecież to był najlepszy manewr do tego, by zapewnić kogoś o swoich uczuciach. W tym wypadku nie miała wątpliwości. Już żadnych. Jeśli wróciła, to miała powód. Jeśli wyjechała, to też miała, ale zdecydowanie mniejszy, tym bardziej że rzadko pisała ckliwe listy, a jemu przecież napisała całkowicie pokładając nadzieję w tym, że ten jeden raz przeczyta na czas, przetworzy we właściwy sposób. - Zabierz mnie stąd. - Poprosiła czując, jak robi się zimno, jak nie może dłużej w tym wszystkim tkwić z torbą rzuconą gdzieś w kąt. A przecież nie miała nic złego na myśli, tylko po prostu chciała już iść. Pociąg przecież odjechał na kolejną stację. Zastanawiała się gdzie powinna wrócić, więc jeszcze przez dłuższą chwilę nie ruszała się z jego kolan... By wreszcie kontynuować dalej. - Gdziekolwiek. Odstaw mnie chociażby pod wieżę Ravenclawu. Dobrze? - I tu spojrzała mu w oczy opierając czoło o jego i patrząc mu w oczy. Rzeczywiście zmartwiło ją to wszystko.
[ztx2] zakładamy, że gdzieś poszli i zaczniesz gdzieś?
No więc. Tak. – Cześć… - rzucił cicho, jednak dość śmiało. Uśmiechał się przy tym ciepło, nawet pomachał łapką na dzień dobry. - Przepraszam, że pytam, ale pomyślałem, że lepiej zapytać zanim wszystko więc.. – dodał po chwili, bardzo krótkiej chwili, trwającej niemalże kilkanaście sekund. Zaraz mówił dalej. W międzyczasie dobywał z torby swojego aparatu. – Czy mógłbym Ci zrobić zdjęcie? – zapytał. Grzecznie, wyciągając z torby swój kochany aparat, co by wiedziała, że jego propozycja jest bardzo na miejscu, bardzo serio i bardzo aktualna. - Najlepiej, taka jak teraz jesteś. Po prostu się nie ruszaj. –rzekł, do niej. Była w bardzo dogodnej pozycji. Cudowne zdjęcie mogło z tego wyjść i wcale nie jakoś ładnie ustawiane.
No, ale. Po kolei, bo chyba tak będzie najlepiej.
A właśnie było po kolei. Po kolei, albo raczej po Błędnym Rycerzu, na którego to Joshua się spóźnił. A szkoda, wielka szkoda, bo miał parę rzeczy dziś do załatwienia. Między innymi, zanieść drugi obiektyw do czyszczenia, zdjęcia do wywołania, kawę do kupienia, z Yerbą podobnie, no i się trochę powłóczyć. W końcu jesień w pełni. Październik te sprawy, tak cudownie, żółto. Ale nie za żółto, zbyt pomarańczowo, czerwono. Ostatnie blaski lata nie pozwalały się tak szybko przyćmić, co napawało go niemałym optymizmem. Z drugiej strony, kto by się nie cieszył? Było dość ciepło stosunkowo, jak na Anglię, mało deszczowo. Aż się z piersi młodej wyrwać chciało „Trwaj chwilo, jesteś piękna!”. No i właśnie. Stanęło na tym, że się spóźnił. Pociąg o dziesiątej odjechał godzinę temu, kolejny za godzinę. Wyjazd w południe nie należał jednak do dobrych pomysłów, bo właśnie pół dnia straciłby na samą podróż. Zatem (!) pozostawał Don Kichot. Ten miał swój odjazd za niespełna czterdzieści pięć minut. Cóż, tyle był w stanie wysiedzieć. Na stacji się pojawił. Nie było na niej nic nie zwykłego. Przynajmniej tak można było sądzić. Jego samego osobiście bardzo to miejsce intrygowało, niejako zajmowało, przede wszystkim zachwycało. Było takie… inne. Nieprzystające do całego Hogsmaede, noszące ślady jakieś bardziej inwazyjnej urbanizacji, namiastkę metropolii, którą przy małej w dodatku magicznej wiosce był mieszany Londyn. Zdecydowanie, stolica była bardzo nierówna. Pełno było w niej zarówno ładnych miejsc, typowych dla tak dużego miasta, jak i.. małych, nieco odstających od szarej miejskiej estetyki. Czy to czyniło to miasto wyjątkowym? W żadnym razie, bo jakby się nad tym zastanowić, to jest to cecha jakiegokolwiek większego skupiska ludzkości. Natomiast Hogsmaede.. Odbiegało. Znacznie odbiegało, co tylko przyprawiało go o radość. Było totalnym odwróceniem wspomnianego miasta. To własnie tutaj, typowo wielkomiejskie ośrodki można było zwiedzić na ośmiu raptem palcach – a może tylko Josh miał tą przyjemność, bo nie poznał większej ich ilości (?) – obu rąk, co dodawało temu i tak przepełnionego magią miejsca, swoistego czaru. No, ale. Na stacji się pojawił. Spóźniony. Pociąg o dziesiątej odjechał godzinę temu, kolejny za godzinę. Wyjazd w południe nie należał do dobrch pomysłów, z powodu półdniowego transportu. Pozostawał Don Kichot. I właśnie na niego czekając, młody Mistaen dostrzegł Ją. Ją? Tak, Ją. Przepraszam, ale nie wiem, jak inaczej mógłbym o Niej mówić, w chwili gdy nie byli sobie przedstawieni. Siedziała sobie spokojnie, oparta o ścianę, totalnie gdzieś mając wszystkie ławki służące do usadowienia się na niej. Jednak nie to było piękne. Piękno odkrył w całej kompozycji, jaką niepodziewanie stworzyła Owa Nieznajoma, albowiem jakiś kawałek od niej miało miejsce ciekawe bardzo graffiti. To wszystko tak go zaciekawiło, że postanowił jej zrobić zdjęcie. Więc podszedł z zamiarem zapytania. Reszta znana z początku.
Miała jechać do Londynu, nic pilnego, chciała się zobaczyć z dziatkami, ponieważ przyjechali na kilka dni. Oczywiście ze szczęściem Destiny, pociąg uciekł jej sprzed nosa. Następny miał być za czterdzieści pięć minut, dlatego zdecydowała się poczekać. Była dzisiaj wyjątkowo spokojna i cicha. Dopiero co zaczął się nowy rok szkolny, a Des już tęskniła za wakacjami. Nie potrzebne były szaliki i czapki, a co najważniejsze… Było ciepło! Przynajmniej cieplej niż jesienią, czy każdą inną porą roku. Dlaczego ze wszystkich kolorów na świecie to musi być właśnie pomarańczowy?! Sharewood naprawdę nie lubi tego koloru, a kiedy spaceruje po błoniach Hogwartu, ma ochotę uciekać z krzykiem. Usiadła pod ścianą (bo po co komu ławka?), a torbę postawiła obok. Trzeba być głupim, żeby myśleć, że da się wytrzymać czterdzieści pięć minut, siedząc i patrząc się w ziemie, ewentualnie w sufit. Te kilkadziesiąt minut będzie się ciągnąć w nieskończoność. Po rozpoczęciu roku ruch na stacji zmalał. Rzadko kiedy można tu kogokolwiek spotkać. Jej wybawcą był jakiś gość, którego jeszcze nigdy nie widziała. Cóż lepszy on niż głucha cisza. -Hej?- uśmiechnęła się i odmachała. MATKO BOSKA DES CO SIĘ Z TOBĄ DZIEJE?- Jasne… Dlaczego by nie?- zaśmiała się krótko i powróciła do swojego poprzedniego zajęcia, to znaczy do nie robienia zupełnie niczego. Była trochę zaskoczona pytaniem chłopaka. Przecież nie zawsze ludzie się pytają czy mogą ci zrobić zdjęcie. Jednakże nie przeszkadzało jej to, skoro tak bardzo mu się spodobała Des (w pewnym sensie oczywiście) to wręcz przeciwnie. Może kontynuować tą spontaniczną sesję zdjęciową.
Merlinie, jak cudownie było to słyszeć. Zaprawdę powiadam Wam, bardzo cudownie. Mało łatwe do wysłowienia uczucie radości go ogarnęło w tamtym momencie. Mimo tego bardzo profesjonalnie podszedł do sprawy. I tak, ustawił się w odpowiedniej odległości, odpowiednio przykucnął, by było mu wygodnie, zdjął zaślepkę z obiektywu, przystawił go do oka, by następnie zrobić zdjęcie. Tak. Było calkiem dobre. Znaczy miał taką nadzieję. Musiało być. Zwłaszcza, że umawiali się tylko na jedno. Mimo wszystko, miał dziwne wrażenie, że tamto mogło się nie udać, nie wyjść najlepiej i tak dalej i tak dalej. Dlatego więc właśnie. Popatrzył na nią. I zapytał. - Mogę jeszcze jedno? Obiecuje, że już ostatnie. – zapewnił, po czym w sumie nie czekając na odpowiedź zabrał się za kadrowanie. – Ale uśmiechnij się do mnie. Na pewno masz piękny uśmiech.
I uśmiechnęła. I zdjęcie powstało. I zapewne było całkiem ładne. Znaczy miał nadzieję. Nie no. Z pewnością wyszło, jak powinno. Podziękował pięknie za zdjęcie, po czym spojrzał na zegarek. Zbyt dużo czasu nie minęło. Cholera! A był pewien, że to już czas, kiedy osławiony Błędny Rycerz się zjawi. Nic z tych rzeczy jednak. Cóż, trudno, trudno. Przysiadł się więc obok dziewczyny, wyciągnął papierosa, po czym w najlepsze odpalił. – Reflektujesz? – spytał, wyciągając ku niej paczkę. Dobre. Kawowe, dodał po chwili, jakby chciał ją dodatkowo zachęcić do złego. Nastepnie podzielił się myślą. Że napiłby się kawy. Oj tak, ale takiej naprawdę dobrej kawy. - Ej, jak sądzisz.. Jesteś ciekawym człowiekiem? – zapytał nagle, w przerwie między buchem, a buchem, próbując jakoś przełamać ciszę, która zapadła. – Tylko bez raczej, albo nie wiem. Albo może. Tak, albo nie? Jesteś ciekawym człowiekiem? - doprecyzował pytanie, albo raczej możliwe warianty odpowiedzi, następnie z ciekawością w oczach patrzył na dziewczę, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie.
Uśmiechnęła się widząc radość na twarzy chłopaka. Może i Des była nieznośną suką, ale jak widać od czasu do czasu lubiła uszczęśliwiać innych. Starała się zachować spokój i nie robić nic. Kiedy nieznajomy poprosił o uśmiech natychmiast to wykonała. To zdjęcie nie może być takie złe, skoro Sharewood jest na nim. Nie uważała, że wygląda perfekcyjnie, ale wiedziała, że jest jedną z ładniejszych dziewczyn. Zaśmiała się sama do siebie i sprawdziła godzinę. Dużo nie minęło od poprzedniej kontroli czasu, na co westchnęła. - Nie…- Skrzywiła się.- Dzięki.- Odsunęła się trochę. Papierosy to jedna z wielu znienawidzonych rzeczy przez Destiny. Nie obchodziło ją, że niszczą płuca, skóra i co tam jeszcze. Ją odrażał smród. Ten nieznośny, obrzydliwy smród. To już alkohol lepiej pachnie! - Poszłabym do jakiejś kawiarni- przez chłopaka miała jeszcze większą ochotę na kawę. Od kilku dni nie miała okazji się napić, dlatego chciała skorzystać z pierwszej, lepszej okazji. Lekko się zdziwiła na pytanie chłopaka.- Pewnie!- odpowiedziała od razu.- Umarłabym z nudów, gdyby moje całe życie miało by wyglądać, jak te kilkanaście minut. Serio… Nie wytrzymałabym… Współczuję każdemu, co całymi dniami siedzi przy książkach, albo wykonuje inną bezsensowną czynność, która nijak mu się przyda, a na stare lata będzie wspominał, jak to się uczył o roślinkach na Zielarstwo, albo o jakimś innym gównie. Tacy ludzie są po prostu… Nudni- odpowiedziała. Idiotko, on chciał zwykłej odpowiedzi, tak lub nie. Skarciła się w myślach.- A ty? Sharewood lubiła się wypowiadać o różnych tematach, a jeszcze bardziej o nich rozmyślać. Najlepiej nocą… Na błoniach pod gwiazdami…
Zatem Pani Ładna nie była z tych palących. Cóż, okej. Nie wzięła, nie reflektowała. Nie paliła. Albo rzucała? Kto wie, cóż pewnie ona. W każdym razie, gdy zobaczył, jak się już od niego odsunęła, on sam poczynił to samo. Szybko się jednak zreflektował i wstał, by ewentualny dym unosił się do góry, czy też rozwiewał, ale nie leciał w żadnym wypadku w twarz, czy ubranie dziewczęcia. Ej właśnie, nie wiedział jak ma na imię. Ale wiedział za to, że Błędny coraz bliżej. Bardzo, ale to bardzo dobrze. W sensie, towarzystwo było zaiste cudowne, niemniej. Miał do załatwienia kilka spraw, dość ważnych spraw. A niektórych nie dało się załatwić o zbyt późnych porach, inna sprawa. No, chciałby się wyspać chłopak, zwłaszcza, ze ostatnimi czasy pracował zdecydowanie za dużo. Dobrze, że ogłoszenie poszło. No, a kawy to też by się napił. Ale takiej dobrej. Na prawdę dobrej. Szkoda, że tutaj nikt takiej nie potrafił zaserwować. Tato, gdzie jesteś, kiedy jesteś potrzebny? Napiliby się z koleżanką dobrej kawy, parzonej przez Ciebie, a tak..? Cóż mieli zrobić. Siedzieć o suchych ustach, że tak się nieładnie wyrażę. A jej wywodu dotyczącego ciekawości słuchał z uwagą. No tak, sam w sumie nigdy nie miał pojęcia, jak ludzie mogą prowadzić taki tryb życia. Sam Jezus oczywiście by nie wytrzymał i jak widać, nie był jedyny. Cóż, cóż. Podobno wszystko to kwestia temperamentu. Widać oni mieli bardzo duży lub zwyczajnie potrzebowali odrobiny, może nieco więcej, ekspresji w swoim życiu. – Ja? Ciekawy…? Skąd. Ja tylko robię kawę, coś tam poczytam, no i czasem poimprezuje. Ale generalnie, nie jestem zbyt ciekawą osobą. Stawiam się raczej w przeciętności. Mocnej przeciętności. – rzekł spokojnie, uśmiechając się doń blado. – A Ty... Jesteś ciekawa… Bo prowadzisz ciekawy tryb życia? Jedno chyba nie ma nic wspólnego z drugim, jak sądzę… - powiedział, wyraźnie pogrążając się w rozmyślaniach. Nie wiedział za bardzo, jak ma się ustosunkować do tych informacji. Po kilku minutach bezruchu i głębokiego procesu myślenia, nagle wyprowadził się z niego, drgając lekko. – Nieważne, nieważne… - machnął lekceważąco ręką, by następnie wyciągnąć gałąź w jej kierunku i przedstawiając swoje imię, Joshua.
Patrzyła jak chłopak wstaje z miejsca, a ona poszła w jego ślady. Nie lubiła, a wręcz nienawidziła, kiedy ktoś nad nią stał. Czuła się wtedy niekomfortowo i nieprzyjemnie. Po krótkim czasie pobytu na peronie zaczynała żałować, że nie wzięła niczego do picia. Kto jest taki głupi, że nie bierze żadnego napoju na podróż pociągiem? Zdaje się, że ona. Nie mogła znieść poczucia, że jej gardło wysycha. - Skoro o kawie mowa... Nie masz może czegoś do picia? Czuję się, jakbym miała tu zaraz uschnąć na śmierć.- uśmiechnęła się, a w głębi duszy modliła, aby chłopak jej pomógł. Nie lubiła prosić o przysługi, bo nigdy nie wiadomo co ktoś będzie chciał w zamian. Jednakże to była sytuacja awaryjna, gdzie koniecznością było zwrócenie się o pomoc. - Cóż, jestem zdania, że jedno wiąże się z drugim.Sam w sobie człowiek nie szczególnie może być ciekawy. Przejawia to swoimi czynami. Tak więc, jeśli masz ciekawe życie to powinieneś się cieszyć, że nie gnijesz nad książkami.- podsumowała. Zapadła grobowa cisza, a Des się zastanawiała, czy to co powiedziała ma jakikolwiek sens. Zdaje się, że nie, ale kogo to obchodzi? Wypowiedziała swoje imię i uścisnęła dłoń, ale szybko go puściła, ponieważ wiedziała, jak lodowate są. Miała ten problem od kilku lat. Nie ważne co się działo, Des zawsze miała zimne ręce i nie chce, aby ktoś to czuł, a tym bardziej zwrócił na to uwagę.
Chłód był nieznośny. Jego dłoń jednak - niewzruszenie podtrzymywała palącego się papierosa - jedyną wówczas rozrywkę podczas oczekiwania na przyjazd. Zaciągał się gryzącymi oparami tytoniu, powoli wydmuchując spomiędzy ust mgiełkę. Zawsze pojawiał się szybciej. Nawet, jeżeli sprawa bezpośrednio nie zahaczała o jego postać. Jasna cholera, pomyślał jeszcze z początku - słysząc nieszczęsne wieści. Dzisiaj został zmuszonym zastąpić pana Fairwyna (niezmiernie nie-lubianego jeszcze od czasów Trausnitz); który - dałby sobie uciąć dwie ręce! - wykręcił się niczym wąż, a jemu, Danielowi Bergmannowi, najzwyczajniej nie wypadało odmówić. Zakładał dwie opcje - albo zastanie osobę pokroju samego nauczyciela starożytnych run, odporną na jadowitość, albo na kogoś, kto jeszcze nie wie z jaką specyficznością przyjdzie się jemu zmierzyć. Daniel Bergmann był bardzo tolerancyjny, choć Edgar Fairwyn najwyraźniej nie lubił pozostawać przy błogiej płaszczyźnie neutralnej; preferował wszystkich traktować tak samo. Został postawiony przed nowym, niezapowiedzianym zdarzeniem; jedynym, czego absolutnie był pewnym - było pojawienie się w Hogsmeade o określonej godzinie, kiedy to na peronie mieściny powinien zawitać pociąg; a także kogo powinien szukać. Donośny stukot przejeżdżającej po torach maszyny po jakimś czasie dotarł do jego uszu. Końcówka papierosa wydała ostatni żywot swej smugi, gdy mrużąc oczy, podszedł już bliżej oraz rozglądał się, usiłując nawiązać wzrokowy kontakt. - Panna Zakrzewski? - dopytał zmierzającą w jego stronę kobietę; poinstruowany oraz kierujący się intuicją, która wskazywała na zbytnią, kierującą nieznajomą personą niepewność. Nazwisko nie było w żadnym stopniu obce - wiedział jednak, że miała pierwszy raz się pojawić w tych murach. Odruchowo strzepnął pył z niedopałka, a za nim - wrzucił całość już do śmietnika. Twarz rozjaśnił mu lekki, serdeczny uśmiech. Niezobowiązujący.
Kiedy tylko zjawiła się w Londynie już żałowała, że zdecydowała się na tą pracę. Owszem, to swego rodzaju spełnienie jej marzeń i owszem, cholernie chciała uczyć się od autorytetu, ale z drugiej strony nie była gotowa na Anglię i zdała sobie z tego sprawę w chwili kiedy teleportowała się w ciemnym zaułku mugolskiej części Londynu, tuż obok mieszkania należącego do "złotego" rodzeństwa. Chłód uderzył ją prosto w nieco opaloną twarz, a wilgoć zalała stopy, bo a jakże by inaczej, teleportowała się w sam środek kałuży. Wbiegła szybko ze swoją torbą do domu, przebrała się i kwadrans później łapała już taksówkę na King's Cross. Tam zgodnie ze wskazówkami które dostała od dyrekcji szkoły udała się na peron 9 i 3/4, kupiła bilet i ruszyła w stronę Hogwartu. Według otrzymanych przez nią informacji ktoś miał na miejscu już na nią czekać, więc spokojnie rozłożyła się w przedziale i zasnęła. Obudziła się pół godziny przed wysiadką i upewniła się, że wygląda dobrze. Wyczesała swoje długie blond włosy, poprawiła makijaż i przetarła chusteczką swoje czarne kozaki. Do tego miała czarną spódnicę, białą koszulę, a na to wełniany szary płaszcz. I wyglądała z pewnością elegancko i profesjonalnie. I właśnie tak chciała wyglądać, a nie jak gówniara która uciekła od odpowiedzialności na meksykańskie plaże gdzie uczyła się surfować, pić hektolitry taniego alkoholu i spać z obcymi mężczyznami, choć niezaprzeczalnie tak wyglądał jej ostatni miesiąc. Teraz powrót do świata dorosłych, do bycia dorosłą. Hogsmeade okazało się nieco zimniejsze od Londynu, ale była już na to mentalnie przygotowana. Zapięła płaszcz pod samą szyję i ostrożnie wyszła z pociągu podążając niepewnym krokiem przed siebie bo tak naprawdę wcale nie wiedziała dokąd ma iść. Nigdy nie była w Hogwacie. Nigdy nie była w Hogsmeade. Nie miała bladego pojęcia o tym miejscu, a od teraz miało być jej rzeczywistością. Panna Zakrzewski? - słowa wypowiedziane przez nieznajomego mężczyznę zatrzymały ją w miejscu tuż obok niego, a jej pełne wargi wygięły się w szerokim uśmiechu pełnym ulgi. Została wybawiona. - Tak zgadza się. Dobry wieczór! Rosaline Zakrzewski, miło mi poznać, panie...? - i w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie wie z kim ma do czynienia. Jedno wiedziała na pewno, to nie Fairwyn- tamtego widziała parę razy na zdjęciach które umieszczono na końcu jego książek i artykułów wraz z imponującą notką biograficzną. Na tyle imponującą, żeby schować dumę do kieszeni i robić za pannę przynieś-podaj-pozamiataj w zamian za odrobinę wiedzy. W każdym bądź razie wyciągnęła jeszcze dłoń na przywitanie w jakże amerykańskim stylu, równie widocznym co i słyszalnym w jej głosie. - Przepraszam, że musiał pan po mnie wychodzić w taki ziąb, ale kompletnie nie znam tego miejsca, bo nigdy nie miałam styczności z Hogwartem. Jestem bardzo wdzięczna, że nie zostałam zostawiona sama sobie - powiedziała jeszcze miłym dla ucha głosem i znów uśmiechnęła się ciepło. Taka już była Rosaline, po prostu miła. Ktoś musiałby jej naprawdę nadepnąć na odcisk, żeby zrzuciła tą maskę uprzejmości i wszystko wskazywało na to, że już niedługo to się stanie.
Pierwsze z podejrzeń postanowił odrzucić - kobieta nie wydawała się w żadnym stopniu (przynajmniej w pierwszym wrażeniu) podobna usposobieniem do wkrótce-przełożonego; to nawet dobrze, ponieważ krótkie zetknięcie oraz podróż przez wioskę mogłyby już się okazać czymś nieprzyjemnym. Uścisnął dłoń w powitalnym geście, zyskując sposobność do przyjrzenia jej się dokładniej. Uśmiech odrobinę poszerzył się w czas tego gestu; chwilę później wrócił do poprzedniego, niemniej wciąż serdecznego wyrazu. - Bergmann - przedstawił się. - Daniel Bergmann. - Niewerbalnie zachęcił kobietę, aby powoli ruszyć. Stawiał kroki bez przesadnego pośpiechu, choć nie poruszał się niczym w trakcie wydłużanego spaceru - podczas którego zachwyt paść musiał na każdy dostrzegalny element. Zachwyt - łączący się z kontemplacją, co dodatkowo zwalniało tempo. On zaś - naturalnie oraz z pewnością obrał konkretną drogę. Rola przewodnika nie była w końcu tragedią, nad którą powinien był się użalać, bluzgając wokół niewybrednymi komplikacjami przekleństw. Zwłaszcza, że jego obecna towarzyszka była w aktualnym odczuciu sympatyczną kobietą. Kiedy na nią spoglądał (a czynił to nienachalnie; wolał uniknąć błędnej interpretacji natarczywego wzroku) - zauważał nieprzypadkowość w posiadanym nazwisku. Wszyscy Zakrzewscy, jakich tylko kojarzył (i uczył) odznaczali się jasną barwą kosmyków. W niektórych z nich płynęła również krew wil - czy aby podobnie u niej? Patrząc przez męski pryzmat nieuchronnej słabości do wszelkich kobiet (a urody pani asystentce oraz dobrze dobranych ubrań, nie dało się oczywiście odmówić), nie zajmował się dłużej tą kwestią. Najlepiej było skoncentrować się na tym, co aktualne. Co dzieje się teraz. Co jest najbardziej istotne. - Tak słyszałem. Profesor Fairwyn niestety nie mógł się zjawić - przekazał tę smutną wieść (w zasadzie nurtowało go, czy wiedziała oraz czy była przygotowana). - Nic kłopotliwego. Rok temu przeżywałem to samo - zapewnił ją, zresztą wyznając prawdę. Nie lubił niepotrzebnego napięcia oraz niekomfortowych zgrzytów.
Daniel Bergmann. Uśmiechnęła się szeroko po czym włożyła dłonie do kieszeni płaszcza, ażeby wyciągnąć z niej skórzane rękawiczki. Jeszcze nie zdążyła ich naciągnąć, a już gestem dał jej do zrozumienia w którą stronę zmierzają. Oczywiście bez żadnego słowa skargi ruszyła za nim wciąż zakładając rękawiczki. Mężczyzna wydawał się być sympatyczny i nie wyglądał też na kolekcjonera ludzkich zwłok, więc poczuła się nieco pewniej, bo już nie musiała się martwić drogą do zamku. Gorzej by było trafić na jakiegoś niemowę, dręczyciela lub co najgorsze- gbura. Ten na gbura absolutnie nie wyglądał. Normalnym tempem, bez zbędnego przeciągania, ale także nie biegiem ruszyli przez magiczną wioskę, a Rosaline zdawała się wszystko chłonąć spojrzeniem swoich ciemnoniebieskich tęczówek, jednocześnie w głowie starając się ułożyć mapę w której mogłaby ulokować każde miejsce tak, że kiedy zdecyduje się zwiać ze szkoły to jej ucieczka pociągiem będzie jak najbardziej realna. Chociaż tak naprawdę w przyszłości zdecyduje się już na starą dobrą teleportację, która pomimo ogólnych problemów z magią zdawała się mieć bardzo dobrze. - Och, więc pan też nie jest rodowitym Hogwartczykiem? - pytanie czysto retoryczne, ale mimo to wymknęło jej się z ust zanim to przemyślała. Zaraz jednak uśmiechnęła się i postanowiła ciągnąć temat: - Jest pan nauczycielem, panie Bergmann? - bo skoro mężczyzna wykazywał chęć rozmowy to ona nie widziała nic przeciwko w tym, żeby tą rozmowę ciągnąć. Zauważyła też jego spojrzenie i przez chwilę zastanawiała się czy on się zastanawia czy ona nie ma wilowatych krewnych tak jak jej rodzeństwo. Ciekawe czy też zna Zakrzewskich, co o nich myśli, czy dostrzegł między nią a nimi jakieś rodzinne podobieństwo. Sama oprócz prostych nosów i złotych włosów nie widziała niczego innego. Chociaż francuskie wersje Tadzia Zakrzewski (znaczy się- szanownego pana ojca) nie były jasnowłose to i tak miały proste nosy i białe zęby. W sumie nie najgorsze geny przekazywał- znaczy się, że dobry z niego reproduktor. Może to i dobrze, że tak chętnie te geny rozdawał po świecie. - Zna pan moją rodzinę? - zapytała w końcu wprost unosząc jedną brew nieco wyżej spoglądając na niego z wyraźną ciekawością. Lennox napisał jej, żeby nie wspominała o tym przy swoim mentorze, ale pan Daniel B. z pewnością jej mentorem nie był i z pewnością nie przypięłaby mu łatki specyficznego po pięciu minutach znajomości.
Nie był przesadnie gadatliwym człowiekiem - zyskiwał w niedługim czasie opinię raczej tajemniczego i konkretnego, który to nie zwykł snuć opowieści bez sensu. Równie z tym - jak na człowieka sprzeczności przystało - poruszał się doskonale w międzyludzkich kontaktach, wiedząc, których używać słów oraz znając praktyczne pojęcie taktu oraz nietaktu. Nawiązywać znajomości zaś lubił - tworzenie ich było zdecydowanie lepsze od poruszania się w mdłym, nieprzyjemnym milczeniu. Zwłaszcza, że na swój sposób przyjdzie im obok siebie pracować. Pewnie nie raz zdołają minąć się wśród korytarzu zamku; Hogwart, mimo swych gabarytów, w rzeczywistości potrafił połączyć ludzi - jak widać - nawet ludzi niepowiązanych wpierw, niewychowanych w tych murach oraz barwach mundurków. - Uczę transmutacji - odpowiedział bez większych zastanowień kobiecie. Fakt, mogliby przysłać woźnego bądź gajowego - wiedział jednak, że polityka nakazywała świeżych pracowników (a raczej stażystów) nie darzyć demotywacją; o to zatroszczy się inny człowiek. Jakby czytała mu w myślach. Z drugiej strony - to wszystko było logiczne. Zmierzała tam, gdzie przebywała spora część jej rodziny? Hogwart był specyficznym miejscem - chociaż on nie żałował w gruncie rzeczy przenosin, nawet jeśli były one poniekąd na własne życzenie, związane z pokątnym łamaniem regulaminów (o czym nikt postronny w rzeczywistości nie wiedział). Grunt to sprawianie pozorów. Sprawianie pozorów szło mu nadzwyczaj dobrze. Czy jednak kłamał cały czas? Błąd; choćby jego sympatia do nowo przybyłej nie była czymś udawanym i narzucanym przez społeczną uprzejmość. - Oczywiście, że znam - potwierdził tę niepodważalną prawdę. - Niektórych nawet spotkałem w Trausnitz - dodał. Już jego nazwisko mogło wskazywać na pochodzenie - i rzeczywiście, od strony ojca płynęła w nim krew niemieckiego narodu. Lysandra i Biancę wówczas na pewno uczył - nie potrafił wyodrębnić większej ilości spośród magazynów pamięci. To wszystko? - Obawiam się jednak, że jest to nasze zupełnie pierwsze spotkanie - oznajmił paradoksalnie serdecznie - dziwnym by było, gdyby obawiał się w rzeczywistości. Fakt faktem panna Zakrzewski z pewnością do tych dwóch szkół nie zdołała uczęszczać. Nie minęli się, w choćby krótkim spojrzeniu (w końcu nie musiał ją uczyć) - tego był pewnym.
Transmutacja... No Rose, co wiesz na temat transmutacji? No, Rose wiedziała niewiele. Wiedziała, że do tego potrzebna jest różdżka, że jest to cholernie trudne, a jak ktoś naprawdę się zajara tą sztuką i będzie cholernie zdeterminowany to może... - Opanował pan animagię? - wypaliła znów zanim jej mózg to przetworzył. Bo kiedy tylko wypowiedziała te słowa zdała sobie sprawę, że to cholernie nietaktowne. Tak jakby brak tej umiejętności świadczył o tym, że jest jednak słabym belfrem od transmutacji. A może umie, tylko nielegalnie? A może umie, ale nie chce mówić o tym nowo poznanym. - Przepraszam, nie musi pan odpowiadać! To zbyt osobiste, wiem, wiem - szybko z siebie wyrzuciła kiedy już ogarnęła swój nietakt. Na jej opalonej buźce wykwitły dwa rumieńce i pojawił się też ewidentny wyraz zawstydzenia. Tego się właśnie obawiała. Tego, że jej amerykańska bezpośredniość wyssana z mlekiem matki może okazać się problematyczna w chłodnej Anglii. Obiecała się pod tym względem mocno kontrolować. Jak zwykle wyszło... jak zwykle. - Biancę i Lysa. Złote rodzeństwo. Są faworytami ojca. - uśmiechnęła się czule na wspomnienie o rodzinie. Bo wbrew wszelakim pozorom niezmiernie swoją rodzinę kochała. Przynajmniej rodzeństwo. W jej odczuciu nie powinna mieć do nich żadnych pretensji, bo to nie oni ją odsunęli tylko ojciec. Dlatego do ojca miała całe morze, ba, cały ocean pretensji, zaś do rodzeństwa choćby kropli żalu. Nawet cieszyła się, że jest ich aż tyle. To gwarantowało wesołe święta, dużo urodzinowych prezentów i pewność, że nawet jeśli nie założy własnej rodziny to i tak nie będzie pochowana samotnie i tak ktoś też będzie o niej pamiętał po śmierci. A to bardzo pokrzepiające dla osoby która martwi się życiem pośmiertnym, a Rose zdecydowanie była taką osobą. - Wątpię, żebyśmy się spotkali wcześniej. Chodziłam do Salem, studia w Meksyku, sama jestem z Nowego Jorku. Trochę czasu spędziłam w Londynie i włócząc się po świecie, ale raczej wcześniej się nie spotkaliśmy panie Bergmann. Z pewnością bym zapamiętała. Mam pamięć do twarzy, run i imion - powiedziała pogodnie i zaraz korzystając z tego, że ma do czynienia z osobą mówiącą, a nie uporczywie milczącą zapytała: - Zakrzewscy mają jakąś opinię w Howgarcie?
Miał ochotę uśmiechnąć się nieco szerzej - acz wewnątrz wytworzyła się nieuchronnie obawa o niewłaściwości oraz możliwym do (złego) odczytania charakterze prześmiewczym. Ciekawe. Doprawdy ciekawe. Panna Zakrzewski zdawała się być towarzyską oraz sympatyczną kobietą - w związku z tym przeciwieństwem swego przełożonego. Nie; z pewnością nie miała pojęcia, pod czyją pieczą będzie mieć wkrótce okazję się znaleźć. A on, Daniel Bergmann, będzie obserwować to wszystko z odpowiedniego dystansu. - Nie w moim przypadku - przyznał na jej urocze? zakłopotanie, chcąc ją tym razem zapewnić o niepopełnieniu nietaktu. - Jestem zarejestrowanym animagiem. - Wiedzieli o tym nieomal wszyscy uczniowie, niektórzy zaś znali formę zwierzęcia - ukrywanie tego oczywistego faktu nie przetrwałoby długo i byłoby co najmniej bezpodstawne oraz dziwaczne. Daniel Bergmann nie wyobrażał sobie własnej kariery w dziedzinie pozbawionej opanowania tej jakże ważnej (i na swój sposób prestiżowej) umiejętności. Chociaż to - wcale nie było końcem. Istniały o wiele bardziej złożone i niedostępne gałęzie. - Wobec tego mamy już dwie rzeczy wspólne - oznajmił. Niestety z runami tak doskonale nie było - na swój sposób w szkole lubił uczęszczać na przedmiot podobnie jak na historię magii; niemniej nie robił nic z tego ponadto (nawet, jeżeli szkoła dokładnie w tym obierała specjalizację). - Nie zajmuję się opiniami - odpowiedział jej szczerze (wolał uniknąć późniejszych nieporozumień). Z reguły trzymał się z boku - choć swoje wiedział, w rzeczywistości było to niczym stąpanie po grząskim gruncie. I, prawdę mówiąc, niezbyt wzbudzało jego zainteresowanie. - Wszystko zależy, kogo obdarzyłaby pani pytaniem - zaznaczył szczerze. A to, czy zapytać o Selmę Fairwyn, półwilę, czy słynnego Pattona Craine’a - wywołałoby dwie, niesamowicie oddalone skrajności. Był to w istocie temat rzeka, niezwykle względny i chwiejny. - Nie będzie pani przeszkadzać, jeśli zapalę? - dopytał, odruchowo sprawdzając, w której kieszeni zostawił paczkę. Wiedział niemniej, jak niektórzy reagują na papierosy. - Polecam w przyszłości równie uważnie się przyjrzeć Hogsmeade - postanowił zachęcić; w końcu szli główną, pełną sklepów oraz lokali ulicą, mieniącą się od barw szyldów przybitych przy niskich budynkach - nierzadko o stromych dachach. - A w Hogwarcie uważać na schody.
Absolutnie nie miała pojęcia z kim przyjdzie jej się zmierzyć- to prawda. Nie ma co ukrywać, bez większego wahania wysłała CV, przyjechała na rozmowę z dyrektor, dostała pracę i liczyła, że ktoś powie jej coś więcej o mężczyźnie od którego (w pewien sposób) będzie zależna przez najbliższe miesiące niż "niezwykły fachowiec swojej dziedzinie", "specyficzny typ" i "nie wspominaj o rodzinie". Była pewna, że jak napisze tym potworkom z Francji, że tu przyjedzie to oni od razu zasypią ją lawiną mniej i bardziej potrzebnych informacji. A tak? Idzie na spotkanie z tygrysem i nawet nie wie jaki kolor ma ten tygrys. Nic nie wie, oprócz tego co o nim napisano w czasopismach i co wydawca zdecydował się umieścić w jego książce. Mężczyzna bardzo zgrabnie wybrnął z jej gafy, a kiedy powiedział, że jest zarejestrowanym animagiem skinęła aż głową w wyrazie uznania. - Podziwiam, naprawdę podziwiam - powiedziała, a w jej głosie było słychać szczery szacunek. Lubiła ludzi ambitnych, a jeszcze bardziej ludzi ambitniejszych od siebie. I lubiła się takimi ludźmi otaczać. Wtedy jej samej chciało się bardziej. Ludzie ambitni i pełni pasji idealnie motywowali do dalszych działań, do samorozwoju i w końcu do samorealizacji. Chyba nie będzie unikać pana Bergmanna na szkolnym korytarzu, bo wydaje się być całkiem w porządku gościem. - Mój brat poradził mi bym lepiej nie chwaliła się z jakiej rodziny pochodzę. Podobno to kwestia opinii, dlatego więc pytam - wyjaśniła wzruszając lekko ramionami, jakby chcąc się jeszcze dodatkowo usprawiedliwić z tego pytania. Spojrzeniem omiatała magiczne szyldy sklepów, gdzie gdzieniegdzie tańczyły radośnie manekiny, w innym zaś miejscu opierały się zalotnie o witryny zapraszając do drzwi, a w jeszcze innym zwyczajnie spały. - Nie, proszę palić - od razu odpowiedziała i na chwilę zatrzymała się kiedy zobaczyła w oddali ogromne zamczysko z tysiącem okien odbijające się na tafli ogromnego jeziora. - Niech zgadnę... Hogwart? - parsknęła mimowolnie, bo już doskonale wiedziała o co tyle szumu. Salem w porównaniu do tego zamczyska wyglądało jak dom uciech na prowincji czyli... bez porównania jednak. Szczęka nieco jej na chwilę opadła, ale szybko opanowała ten odruch. - Co jest nie tak ze schodami? - zapytała ciągle próbując objąć wzrokiem ogrom tego wszystkiego. Już widzi siebie jak w szpilkach pokonuje jakieś schody. Patrząc stąd to całą setkę różnych schodów. Chyba plan wyglądania nieskazitelnie odejdzie na bok na rzecz adidasów, dżinsów i ukochanych sweterków pod odpowiednią szatą czy czymkolwiek czego będą wymagać przełożeni. O właśnie, a'propos przełożonych... - Więc... jaki jest profesor Fairwyn?
Nie potrzebował kolejnych zachęt; wysycanie się nikotyną było u niego iście nieregularne - potrafił spędzić dzień bez palenia (rzadko), czasem, przeciwnie - zaciągać się wręcz co chwilę, z krótkotrwałymi przerwami. Teraz potrzeba znów wzrosła, a rozjarzenie się spopielanej końcówki przyjął z nieukrywaną ulgą. Spomiędzy spierzchniętych warg zdołał ulecieć kłąb dymu. Podobnie jak Rosaline, spojrzenie Daniela otarło się o doskonale znajome, strzeliste sylwetki wież oraz niższych budynków, tworzące kompleks sporej wielkości zamku. - Robi wrażenie, prawda? - zapytał. Hogwart był jedną z największych szkół - i, musiał przyznać - wyglądał naprawdę pięknie. Było coś majestatycznego w tych murach, tajemnicza, zapisana historia pokoleń uczęszczających od wieków. Pewnie dlatego nie żałował przenosin; ba, gdyby nie wola ojca o kontynuowaniu tradycji - zapewne również mógłby określać się absolwentem. - Są dość… kapryśne. - Zmarszczył czoło w wyrazie zastanowienia. Próbował znaleźć możliwie najlepsze z określeń. - Przemieszczają się. Czasami podróż z piętra na piętro zajmuje o wiele dłużej - …oraz należy niezmiernie uważnie obserwować podłoże. Wolał jej jednakże bardziej nie niepokoić tą kwestią. Zobaczy - nieuchronnie - na własne oczy ten przesycony magią fenomen. Wówczas zrozumie. On był zmuszony poruszać się ową drogą (nie licząc nadarzającej się sposobności podróży w przybraniu formy zwierzęcia) - jego gabinet i klasa mieściły się na dwóch różnych piętrach. Ponadto, z zasady - dość często goszcząc też w bibliotece - nie zwykł pozostawać statycznym. - Jeśli szukała pani obeznanego w tej dziedzinie człowieka, jest to możliwie najlepszy wybór - zakończył. Celowo nie powiedział nic więcej - tylko i wyłącznie w owym przypadku, panno Zakrzewski.
Niezaprzeczalnie Rosaline miała także problem z nikotyną. Kiedy tylko się mocno zdenerwowała to zaraz można było ją spotkać z papierosem pomiędzy wargami. Zaciągała się wtedy niczym rasowy żul, wyciągając tylko papieros po to, by strzepnąć popiół. W normalnych warunkach, kiedy nastrój był dobry nie miała żadnej ciągoty do używki. Lubiła jednak czynić niewybredne uwagi na ten temat, więc ktoś kto jej nie znał mógłby bez problemu uznać, że ma do czynienia z zagorzałą przeciwniczką. Teraz jednak darowała sobie wszystkie te uwagi uznając, że najzwyczajniej w świecie tak nie wypada. Mężczyzna był starszy i zapewne doskonale świadomy czyhających na niego chorób śmiertelnych wynikających z bycia palaczem. No bo ona oczywiście palaczem nie była. Co najwyżej popalała od czasu do czasu. Ale palaczem w swoim mniemaniu nie była. - Robi wrażenie, to prawda - przyznała mu rację i uśmiechnęła się szeroko. Aż poczuła w sobie nostalgię i wróciła myślami do Salem. Może i nie mieli wypasionego zamczyska, ale każdy miał kota. Jej kot zdechł na drugim roku studiów i jak napisała o tym do swojej przyjaciółki z Instytutu to ta od razu odpisała jej, że to dlatego, że wyczerpała z niego całą magię. Tak, ludzie stamtąd w wierzyli w to, że koty zwiększają moc czarodzieja, a po wyczerpaniu swojej mocy zdychają, by odrodzić się znów- niekoniecznie w kociej formie. O tym mówiono dość odważnie i bez skrępowania. Ale przyznać, że szkoła stoi dokładnie w miejscu gdzie palono czarownice na stosie to już nie tak łatwo. - W Hogwarcie wolno mieć koty? - a może czas na nową pomoc czarodziejską? W sumie- dlaczego nie! Lubiła koty. Szczególnie devon rexy, chociaż akurat te zachowywały się jak psy. Przynajmniej jej Felek był taki. Przychodził zawołany po imieniu, aportował i szczekał na sowy. Idealny kompan. - Jeszcze jakieś pułapki o których powinnam wiedzieć przed wejściem? - znów uśmiechnęła się pogodnie w kierunku Bergmanna. Zdążyła go już szczerze polubić. - Wiem. Chodziło mi bardziej o kwestie osobowościowe. Czy jest miły? Czy uczniowie go lubią? Czy generalnie jest w porządku i takie tam... - mówiąc te słowa w sumie wiedziała już, że nie ma co na to liczyć, żeby był miły i takie tam, bo jej rodzeństwo od razu napisałoby to w listach. No właśnie. Zamiast jednak gratulacji były słowa pocieszenia, a to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego.
- Jak najbardziej - rozwiał jej wątpliwości wobec czworonożnego pupila. - Jest lista rozpatrywanych przez szkołę zwierząt. - Nie wczytywał się w nią; miał tylko sowę, co oczywiste - niestety - nienawidzącą go całym drobnym, ukrytym pod nastroszeniem piór sercem. Zwierzęta niezbyt przepadały za Danielem Bergmannem - on pozostawał w stosunku do nich neutralny. Nigdy nie odczuwał potrzeby wielkiej przyjaźni i wielkiej więzi łączącej człowieka z innym gatunkiem; nie chciał mieć psa albo kota. Była to niemal wrodzona tendencja - obecna jeszcze w dzieciństwie - Niekoniecznie. Teraz możemy się skupić - powiedział, ogarniając dokładniej po raz ostatni wzrokiem sylwetkę zamku - na samych zaletach placówki. - Papieros niedługo potem wydał ostatnie tchnienie - słabo widoczną, wspinającą się resztką sił smużkę, drżącą w objęciach wiatru. Nadmierne straszenie byłoby - po pierwsze - niestosowne, po drugie zniechęcało, po trzecie, było najzwyczajniej nieprawdą. W Hogwarcie pomijało się niewygody - choć zawsze irytowała mężczyznę podróż z piętra na piętro, poniekąd zdołał pogodzić się z takim losem. Merlinie, drążyła. A on tak bardzo nie chciał jej odpowiadać. - Panno Zakrzewski, tutaj każdy jest miły - wywinął się padającą z ust niejednoznacznością; jak miał w zwyczaju - ponieważ takie istnieją normy. I tak - rzeczywiście - miała się prawda. Utkwił w kobiecie skoncentrowane spojrzenie, uważnie obserwując mimikę, możliwe do zajścia drgnięcia, przepływające emocje. - Problem tkwi jednak w interpretacji tych norm - przyznał - która dla wszystkich jest inna. - Tutaj tkwiła esencja prawdy, którą kobieta już za niedługo powinna była zrozumieć. Edgar Fairwyn nie miał przyjaciół, niekoniecznie bywał uwielbiany przez uczniów, chociaż zarazem - nie obrzucał ich wyzwiskami przy każdym zapadłym słowie. Edgar Fairwyn był bardziej wyrafinowanym człowiekiem, który mistrzowsko potrafił obrażać pośrednio, kąsać w zawoalowanych stwierdzeniach. Być może - właśnie to podświadome wrażenie pogardy było zdaniem większości jego najgorszą cechą. - Niestety, nie mogę dalej już towarzyszyć. Mam wkrótce lekcję - poinformował ją później, kiedy znaleźli się wewnątrz zamku. - Dawson - zawołał nawiniętego w pobliżu Puchona - zaprowadź panią do gabinetu profesora Fairwyna.
Wolno mieć koty? Cudownie! Jak tylko wyprowadzi się z kanapy Lysia i Bianci do własnego mieszkanka to od razu zacznie poszukiwania nowego najlepszego przyjaciela. Czyż to nie wspaniałe? Jeszcze nie weszła do środka, a już jej się podobało! Ale, ale! Nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca- w końcu nie poznała najważniejszej osoby- swojego pracodawcy. - Same zalety... Czyli dobrze karmią, wypłacają wynagrodzenie w terminie i dają szansę obcokrajowcom, co w dzisiejszych czasach nie jest aż tak oczywiste? - uśmiechnęła się szeroko pokazując rząd śnieżnobiałych i równych zębów. W Ameryce mieli prawdziwy fetysz odnośnie ładnych uśmiechów i to absolutny "must have" u każdego. Niestety Anglicy nie byli aż tak stomatologiczne przewrażliwieni nad czym Rose ubolewała przy poprzednim dłuższym pobycie, kiedy niemalże w każdym barze który przyszło jej odwiedzić spotykała kogoś bez jedynki. Dużo rzeczy mogła pojąć, ale jedynkę chyba refundują wszystkie ośrodki zdrowia! Toż to podstawa podstaw. Jednak było w niej za dużo amerykańskiej mentalności. Panno Zakrzewski, tutaj każdy jest miły ponieważ takie istnieją normy. No i co z tego? Wszędzie chyba istnieją takie normy! Na poczcie, w banku, w sklepie... Czy to jednak daje nam gwarancję, że wszyscy będą tam dla nas mili? Ano nie. Bo nie będą. Nie wszyscy ludzie są mili i doskonale sobie zdawała z tego sprawę. I wiedziała też, że mężczyzna nie chce z nią na ten temat rozmawiać, dlatego najzwyczajniej w świecie zbywa ją frazesami, a jej pozostaje się z tym pogodzić. Tak też więc uczyniła. Uśmiechem skwitowała jedynie jego odpowiedź, bo przecież nie chce drążyć tematu i go, nie daj Merlinie, do siebie zrazić. Słowa które dodał upewniły ją w tym, że nie będzie miała tak z górki jak się początkowo wydawało i że dostanie tej pracy to była najłatwiejsza rzecz z jej planu, a utrzymanie posady będzie o wiele trudniejsze. Jednak przecież da sobie z tym radę. Musi. - Dziękuję za wszystko, profesorze Bergmann - powiedziała na odchodne, po czym razem z młodym Dawsonem ruszyła schodami w górę do gabinetu Fairwyna.
Nie wiedział, co go pokusiło na to, aby pojechać do matki Błędnym Rycerzem. Mógł przecież polecieć motocyklem, mógł zrobić c o k o l w i e k. Poza tym, serio, pojechał do matki? Po co? No cóż... Żeby się z nią na żywo pokłócić. Przez ostatnie dni ta kobieta naprawdę musiała się niezmiernie nudzić, skoro napastowała pierworodnego listami. Casius przedwczoraj przez moment myślał, że te pięć różnych sów nigdy nie wyleci mu z salonu. Na całe szczęście wyleciały. Przemilczmy to, że musiał je poszczuć swoim psem. Ponurak może był wciąż szczeniakiem, ale szczekał jak niejeden dorosły pies. I chwała mu za to. Wracając jednak do tematu szaleństwa Cassa... Zwariował. Po prostu zwariował, no bo kto normalny jedzie do matki tylko po to, żeby jej wygarnąć, że skrzaty to też stworzenia żyjące? Kto normalny jedzie do matki tylko dlatego, że przeczytał, iż podobno jego marzenie o pracy w Banku Gringotta jest niemożliwe, bo tam pracują tylko dziwacy, którzy lubią obcować z tymi, uwaga cytat, "wstrętnymi goblinami, które skrzeczą jak żaby". Jeśliby Millicenta swojego syna znała, wiedziałaby, że nie pisze się do niego takich rzeczy, dopisując na końcu "i ty chcesz utrzymać swoją przyszłą rodzinę za marne grosze, które zarabiasz teraz? Może jeszcze znajdziesz dzieciom nianię goblina?". Wyjaśnienia były dwa. Albo ta kobieta go nie znała, albo ignorowała fakt, że jest wybuchowy i łatwo go zdenerwować, komentując jego decyzje, które były... No. Jego i tylko jego. Przez pół drogi powrotnej był w niemałej rozsypce, ale nie przez kłótnię z matką. Właściwie jej wyraz twarzy wprawił go w głęboką satysfakcję. Był w rozsypce przez to, że dawno nie widział Ponuraka. No bo dwa dni to było za dużo... Jak on w ogóle mógł zostawić swojego psa z siostrą, która pewnie dawała mu Czekoladowe Żaby, przez które później będzie miał robaki. To trochę straszne, że psem przejmował się bardziej niż Maisie, której też nic nie powiedział, ale to tylko dlatego, że był święcie przekonany, że przecież Adler, jak to Adler, nawet nie przejmie się jego chwilową nieobecnością. Przecież to, że udawali narzeczeństwo, nie musiało od razu narzucać im zachowań typowych dla zakochanych, nie? No chyba, że przed matką podczas rodzinnego obiadku, na którym byli do tej pory raz i Casius stwierdził, że nigdy więcej, bo wystarczająco go ten obiad wkurwił. Wysiadł z Błędnego Rycerza i poprawił mały plecak, który wcześniej został potraktowany zaklęciem zmniejszająco-zwiekszającym. Starał się nie nucić pod nosem jakiejś głupiej mugolskiej piosenki, która usłyszał pewnie w którymś ze sklepów w St. Andrews i zaczął sobie spokojnie iść, gdy nagle zobaczył ją. I przystanął, uśmiechając się jakby nigdy nic.
Ten moment, kiedy przejmujesz się psem bardziej niż swoją narzeczoną. Udawaną narzeczoną. Ale to już pomińmy. Maisie była po prostu głupia, okazując jakąkolwiek troskę czy zainteresowanie temu niedoceniającemu człowiekowi, jakim była Casius Reeves. Próbowała usprawiedliwić się we wszelaki sposób, znaleźć milion pretekstów na wyjaśnienie, czemu tak naprawdę zainteresowała się tym, gdzie jest ten nieznośny człowiek. Udawali w sposób, jakby przynajmniej grali w jakimś przedstawieniu, bo wplątywali się w zupełnie inne życie, które cóż - nie było ich. Na zewnątrz pokazywali uczucia, które nie odzwierciedlały do końca tego, co czują. Przynajmniej Maisie, która w swoich emocjach i odczuciach co do Casiusa miała taki syf, że nie wiedziała, co ma na to poradzić, co zrobić, co ustalić, co powiedzieć. I właśnie przez to wychodziły takie wręcz irracjonalne zachowania, jak to, że siedziała teraz na ławce na dworcu i czekała na niego. Bo najpierw napisała jeden list, potem drugi - już ze zdecydowanie większym rozgoryczeniem, spowodowanym jego zachowaniem. Jednak nie otrzymała odpowiedzi, więc… z czystej ciekawości podpytała Callah, która bezproblemowo powiedziała jej, że wyjechał do matki po coś. I skoro o irracjonalności mowa, to chyba nie tylko ona ma problem ze swoimi działaniami. Bo po co Casius, który ciągle na matkę wyzywa, jechałby taki kawał do niej? Nie wiedziała, więc wracała do punktu wyjścia, do ławki, na której dziewczyna siedziała i czekała na tego idiotę. Był wieczór, zaczynał zapadać już całkowity mrok, ale co - ona się w razie potrzeby nie obroni? Długo nie przyszło jej samej siedzieć, bo niedługo później ujrzała Casiusa wysiadającego z pojazdu. Wstała i zaczęła iść w jego kierunku. Można by było pomyśleć, że to prawdziwa miłość! Młodzi, zakochani, dwa dni była dla nich jak wieczność. Casius przystanął i jeszcze brakowało, aby rozłożył ramiona czekając, aż Maisie wbiegnie w jej ramiona i wtulając się w nie, czy nawet namiętnie całując go w usta. Ale nic z tych rzeczy. Kiedy zauważyła, że zatrzymał się i jeszcze charakterystycznie głupio zaczął się uśmiechać, ona tylko trochę przyspieszonym chodem zaczęła kierować się w kierunku niego, a zamiast wpaść w jego objęcia, przywaliła mu w ramię. Romantycznie. - Co ty sobie wyobrażasz? Udawanie udawaniem, ale mógłbyś czasem pomyśleć i mnie uprzedzić o jakiś twoich dzikich pomysłach oraz planach - powiedziała z oburzeniem i po chwili zorientowała się, że brzmi, jakby się martwiła. - Myślałam, że ktoś zabrał Ponuraka albo coś się z nim stało, a ty po prostu zawiozłeś go do siostry, wiesz jak się stresowałam? - Gładko skłamała, bo nie dlatego się denerwowała. Ale prawdziwy powód nerwów pozwólmy, że pominie.
On sam nie wiedział, czemu pojechał do matki. Przecież mógł jej wysłać wyjca. Ewentualnie siedem. Wyszłoby właściwie na to samo. Może chciał zabrać ze sobą skrzata, może faktycznie po prostu chciał w dużej mierze spotkać się ze Śpioszkiem, który od lat był skrzatem domowym ich rodziny. I który był okropnie traktowany przez Millicentę, czego Casius nie znosił. Bo co innego drzeć się na człowieka, mieć do niego pretensje o coś, a co innego obrażać skrzata. Co jak co, ale nawet jeśli Cass był czasem chamski dla ludzi i patrzył na niektórych z wyższością, to dla skrzatów i innych istot był kochany. Szczególnie dla skrzatów, które zawsze w pewien sposób go ciekawiły i intrygowały. Już miał rozkładać ręce i czekać, aż Maisie się na niego rzuci, już nawet jego uśmiech przerodził się w dosyć sugestywny, gdy nagle wyskoczyła z pretensjami o to, że wyjechał. Zmarszczył lekko brwi i po chwili je uniósł. Zakrył usta dłonią, udając zaskoczenie. — Na gacie Dumbledore'a, czy ty, Maisie Brooklyn Adler, martwiłaś się o mnie, Casiusa Malachaia Reevesa? Albo byłaś zwyczajnie zazdrosna, bo mogłem po drodze kogoś zaliczyć? — zapytał, uśmiechając się znów niepozornie. Jak to się działo, że tak często się uśmiechał, choć miał wrażenie, że nie robił tego od jesieni 2015 roku? — Uspokoję cię, jestem ci wierny aż po grób! Tylko flirtowałem trochę z kelnerką w mugolskim barze, ale to się nie liczy. Dzięki temu nalała mi więcej whisky, ale ta mugolska jest gorsza niż nasza ognista — stwierdził, krzywiąc się przy tym lekko. Po chwili, gdy usłyszał jej kolejne słowa, spoważniał znacznie, patrząc na nią spod byka. — Zdecyduj się, nieznośna kobieto. Ostatnio jeszcze twierdziłaś, że nie cierpisz tego psa i wyzywałaś go od Voldemortów. — Pokręcił głową i westchnął. Wyminął ją i ruszył przed siebie wolnym krokiem, licząc na to, że blondynka ruszy za nim. Naprawdę na to cholernie liczył, choć nie dawał tego po sobie poznać. — Najwidoczniej musiałaś mieć wtedy te dni — rzucił na tyle głośno, aby go z łatwością usłyszała i uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie jej złość. Uwielbiał patrzeć jak się złości. Uwielbiał ją drażnić, denerwować i wkurzać. To zajęcie powoli stawało się jego największym hobby i jedyną rzeczą, jakiej się bał, było to, że złość jej piękności zaszkodzi. Po chwili się znów zatrzymał i odwrócił do niej przodem. — Poza tym, ja nie mogę jechać do swojej ukochanej rodzicielki w odwiedziny, a ty możesz wychodzić po ciemku? A co jeśliby ktoś cię napadł? Pewnie nawet różdżki nie wzięłaś, mój ty wężyku — rzucił, patrząc na nią potępiającym wzrokiem. Może nie było tego po nim widać, ale naprawdę by się o nią bał, jadąc Błędnym Rycerzem, gdyby tylko wiedział, że Mai wyszła sama w nocy. Wiedział, że jest uparta, do bólu niezależna i nieusłuchana, ale nie chciał, żeby coś jej się stało. Oficjalnie tylko dlatego, że musiała dalej udawać jego narzeczoną.[/b]