Niewielka stacja kolejowa znajdująca się się w wiosce zawsze kojarzy się z początkiem roku szkolnego, kiedy pełna jest uczniów przyjeżdżających do Hogwartu. Jednak na co dzień widuje się tu niewielu ludzi. Pociąg do Londynu kursuje tu każdego dnia, rzadziej można tu natrafić na te odjeżdżające w innych kierunkach.
Bilet pociągiem do Londynu (podróż trwa ok. pół dnia) – 7gBilet Błędnym Rycerzem do Londynu (podróż o wiele szybsza) – 9g
Jeju jeju jak Quenia się cieszyła. Ale czemu? Co się stało? Jak to możliwe? Otóż Szejnik wraca! Podekscytowana nie mogła spać! Łaziła sobie po całym dormitorium i szyła na drutach skarpetki. Co tam, że doszyła kilka dodatkowych palców, będzie miał niespodziankę heheszki. W końcu poszła spać i o losie zaspała! Nie wiedziała co się tak dokładnie dzieje. Obudziła się, a w dormitorium nikogo nie było. Tylko zaspana Quenia ze swoim nieogarem na twarzy. W końcu zorientowała się, że Shane dziś przyjeżdża. Szybko wstała z łóżka, włożyła na siebie jakieś tam ubrania, zapomniała uczesać swoich zajebistych włosów i pobiegła prosto do Hogsmeade. W międzyczasie kilka razy wywaliła się o własne nogi, wpadała na jakiś uczniów, ale w końcu doszła. Kurczę, ale tłumy się zebrały. Teraz to w ogóle go nie zauważy. Ale zaraz! Ktoś tam idzie. To Shane! Kurczę nie zauważy jej, jaka szkoda. Po chwili dziewczyna wpadła na znakomity pomysł. Zaczęła machać rękoma i drzeć się tak głośno, że kruki przegoniła z lasu. Ale ona jest fajna!
Nie mógł nie usłyszeć tego głosu (a raczej ryku) ani nie zauważyć machających rąk znad tłumu. Podszedł więc szybko do Quentine, przyciskając się przez tłumy nastolatków. - Ha, dzień dobry! – Powiedział, poprawiając sobie torbę na ramieniu. Uśmiechnął się niepewnie, bo i sam nie wiedział co ma powiedzieć. Przecież zniknął tak nagle i po diable, że niejedna dziewczyna z pewnością by zabijała go teraz wzrokiem. Ale nie, zamiast tego panna Fennly skakała z radości. Aż mu było wstyd! - Co to, przyszłaś mnie przywitać? – zapytał się głupio, bo przecież zachowanie dziewczyny świadczyło o jednym.
Bardzo się cieszyła, że Shane przyjechał. Kij z tym, że nic nie powiedział Queni o jego nagłym wyjeździe. Oczywiście było jej przykro, że nic jej nie powiedział, no ale teraz wrócił! Jest cały i zdrowy i to jest najważniejsze. - Jest Pan! W końcu! - no właśnie! Ona tu na niego czekała! Bardzo ubolewała, przepadł akurat jak ona miała najgorszy etap w życiu. Dobrze, że Hera, Melrose i inne fajne ziomki przy niej byli i wspierali. Wróciła do grania nas bandżo i nawet nauczyła się robić na drutach. A właśnie! Ma dla niego prezent i to nie byle jaki. Wyjęła ze swojej kieszeni wygnieciony prezent i podała Szejnikowi! - To dla pana, nie musi pan dziękować - jeju jaka ona fajna. Zawsze chciała coś takiego powiedzieć. Ale ona podekscytowana. Bardzo się cieszyła, że jej przyszły mąż ulubiony nauczyciel wrócił. - Nonoono przyszłam pana powitać. To miłe z mojej strony? - no niech już przestanie się popisywać, głupia.
Teraz naprawdę się zawstydził – dziewczyna przyniosła mu prezent! I to nie byle jaki! Skarpetki z za duża ilością palców! - Och, dziękuję! – odparł. – Też mam coś… Zrzucił nieporadnie torby z ramion i zaczął w nich pospiesznie grzebać, aż wyjał mały pakunek. Niestety, jego zawartość była rozbita. - Ajajaj, przepraszam? – odparł zakłopotany, widząc jak porcelanowa owieczka skarbonka rozsypuje się drobny mak. – Przykro mi Quentine… Zrobił niezbyt zadowoloną minę i wyciągnął odpakowany prezent stronę dziewczyny.
Jak dobrze, że mu spodobał się prezent! Tak bardzo dużo determinacji włożyła w te skarpetki, że musiały mu się podobać! Inaczej byłaby smutna i więcej by się do niego nie odezwała. Taki żarcik, jej ale jest śmieszna! Ona też dostanie prezent? Jak fajnie! I to od Szejna! - Oj tam i tak jest ładny, chociaż i tak nie wiem co to, jest fajny! Wezmę go, może go posklejam - ale ona głupia, przecież nie uda jej się tego złożyć. No ale, najwyżej będzie się z tym męczyć pierdyliard lat. Dla niej to czysta przyjemność składać takie porcelanowe rzeczy. Bardzo jest zadowolona z prezentu od Wolffa. - Serio, bardzo mi się podoba! Zupełnie coś innego, wie pan. Inni dają sobie jakieś drewniane figurki czy inne plastikowe cuda. A tutaj taka niespodzianka, coś fajnego do sklejenia. A jak podobają się panu skarpety? - była ciekawa i to bardzo. Oj dobra już wie, że mu się podobają, ale ona uwielbia się powtarzać, jak fajnie.
- Tak, podobają mi się. – Odpowiedział chowając okulary do kieszeni. – Dziękuję. Chwila, a ty nie powinnaś być na jakiś zajęciach? A może cie wywalili z uczelni? – zapytał niepewnie. Przestąpił z nogi na nogę, mrużąc oczy. Przyjrzał się uważnie dziewczynie, która wciąż cieszyła się jak dziecko. Ostatni raz widział ją taką rozbawioną… ha, w wakacje w Egipcie. - Musisz mi opowiedzieć co się w szkole zmieniło. – zaproponował, też szczerząc zęby.
Hehe, ale fajnie się z Szejnikiem gada. Jest taki swojski. Nie dziwne, że Quenia jego przyszła żona tęskniła za nim. Nie miała komu robić papierowych zniczy, szyć na drutach jakieś dziwaczne kształty (bo odzieżą raczej tego nie nazwiemy) oraz jego super poczucia humoru. Ach no i tego śmieszniutkiego akcentu, który poprawiał dziewczynie nastrój. - Jaaaaa? Prze pana, ja to teraz mam wolne, wie pan? Super jest. Zrobiłam, aż sto zniczy z papieru, całe porozwalane. Jak ogarnę to wszystko to panu je przyniosę, o! - oczywiście zapomniała, że jej kochane młodsze koleżanki gdzieś te jej wycinanki i same je zabrały. Ojej ojej Quenia będzie smutna i to bardzo! - Wie pan, same nudy. Chociaż nie! Chyba na zielarstwie jakieś fajne rośliny co gryzą po palcach był fajne. I przez tydzień miałam obklejone palce takimi fajnymi plasterkami, chociaż czarami chceli to wszytko załatwić. Ja tam wolę poszperać w apteczce i pokombinować z tymi plasterkami hehe - i nawet wyciągnęła rękę do Szejnika, by ten popatrzył na jej cudowny zielony plasterek. Teraz niech jej się oświadczy skoro tak eksponuje tą dłoń.
Sto zniczy z papieru? Shane nawet nie potrafił sobie wyobrazić takiej liczby, a co dopiero je ogarnąć, gdyby faktycznie je dostał. - To bardzo... fajnie. - odpowiedział, bo cóż innego miał zrobić? Wzruszył ramionami i przyjrzał się plasterkom na placach Quentine. - Och, bardzo ładne te zielone... paski. - Powiedział nieco zmieszany. Gdyby Quenia była starsza a Shane rzuciłby pracę w tej szkole, to z chęcią by się jej teraz oświadczył, ale to tak na marginesie. Chwycił swoje torby, poprawił swoją kurtkę i zarzucił na ramiona bagaże. Był gotowy by wyjść z dworca. - Idziemy? - zapytał - Po drodze opowiesz mi co cię jeszcze w te paluchu użarło.
Ech, głupia dziewczyno, co ty robisz ze swoim życiem? Ależ po co uczyć się do egzaminów, po co wypełniać swoje prefekciarskie obowiązki, dlaczego nie napić się jeszcze raz, a następnego dnia znowu, i znowu, i znowu, dlaczego nie olać wszystkiego i po kolejnym popołudniu spędzonym w jakimśtam barze (wydawał się być jej obcy, ale okazało się, że barman już ją znał, takie życie) nie przywędrować na stację kolejową? Może to była taka metafora potrzeby ucieczki, może ostatencyjny manifest zmęczenia? Nie, tak naprawdę po prostu nie wiedziała dokąd idzie, zbyt skołowana, by trafić na właściwą ścieżkę, a naprawdę bardzo potrzebowała gdzieś usiąść, bo zmęczyła się tym niebywale długim spacerem. Może więc i był to manifest zmęczenia, hehe. Cóż za wzniosła idea, no Ursulis powinna dostać jakiś medal za działalność społeczną lub kulturową! I powinni wsadzić go do gablotki w Izbie Pamięci, żeby... nie, nie, chwila, stop, koniec, myślenie o tym miejscu nie było za dobrym pomysłem. Boże. W każdym razie Mia znalazła się na stacji, odnalazla ławeczę i usiadła na niej. Może pojedzie sobie gdzieś? Dlaczego by nie! Lubiła wycieczki! A może kursują stąd też pociągi do Grecji? Wróciłaby sobie do domu, odpoczęła, napiła wspaniałego, miejscowego alkoholu, popluskała w morzu, opowiedziała ojcu o swojej nowo nabytej siostrze i o tym, że znalazła się jego pożal się boże uochana kobieta, która zaniedbuje kolejne córki. Jak Agis mógł się w niej zakochać? Ech! I chyba nadal kochał, jak Mia czasami podejrzewała. Ciężkie życie Ursulisów.
Shiver to miał taki zamiary, żeby spakować się i wyjechać do Chorley. Po raz ostatni przejść po mieszkaniu. Może nawet wreszcie zdjąć wieczko z pudełka ze zdjęciami i zobaczyć, jak ojciec go przytulał... Matka wtedy wydawała się nie obca, ale bardzo kochana... Gotowa oddać życie za chłopaka... Chyba wtedy nawet była w ciąży, albo wydawała się Christianowi za gruba. Taki logiczny umysł Krukona. Nic nie zrobisz... Ale niesiony przeczuciem, że nie tylko on ma kłopoty rozejrzał się. W dormitorium było pusto. Ludzie już teraz wiedzieli gdzie jadą na wakacje. Christian motał się pomiędzy zaproszeniem gdzieś Dahlii, a samotnym wyjazdem. Chyba Gryffonka bardzo aprobowałaby pierwszy pomysł, ale czy to nie było za wcześnie? Może po prostu odwiedzi ją kilkakrotnie... Zaprosi gdzieś na weekend, ale w żaden sposób nie będzie się narzucał... W końcu mieli spore kłopoty już na początku kariery miłostkowej, a do tego i ona mu rzuciła newsa, że aż mu "wesoło" się na duszy zrobiło! I właśnie to było głównym powodem, dla którego znów opuścił zamek. Musiał spróbować znaleźć swoje miejsce i obejrzeć wszystko z dystansu. Przebiegł wzrokiem stare korony drzew w Zakazanym Lesie. Nie mówiły mu dziś zbyt wiele. Były dobrymi kompanami, ale chyba tylko wtedy, kiedy był po alkoholu i machał do nich z Wieży Astronomicznej. Dziś nie był pijany, ani dziko szczęśliwy. Wręcz przeciwnie... Był mu zimno. I nie tylko fizycznie. Dłonie wcisnął w głębokie kieszenie granatowej bluzy, którą chyba nawet sam sobie zafundował. Ot taki z niego szaleniec. Teraz miał sporo do zainwestowania. Co prawda miał mieszkanie w Hogs, ale tak sobie myślał, żeby je sprzedać... Podobnie, jak dom w Chorley, jeśli znajdzie się szaleniec, który będzie chciał to kupić. Shiver szczerze wątpił w swoje zdolności handlarskie. O tak. Uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że jeżeli kupi Dahlii jakiś drobiazg w Hogsmeade to nieco poprawi jej humor! Nie żeby ją przekupywał! Absolutnie! Nie mniej jednak coś go pociągnęło na stację kolejową... I chyba wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo zaniedbał jedną z ważniejszych osóbek w jego życiu. Mia! Biedna Mia wyglądała teraz chyba źle. Chyba źle, bo stwierdzał to facet. A on nie lubił obrażać kobiet! - Miju! - Zawołał po chamsku siadając obok niego i obejmując ją ramieniem. Zabawne, że przy Mijce nie miał z tym oporów, ale to nic. On się nauczy innym też okazywać uczucia! - Wszystko ok? - I wtedy chyba zdał sobie sprawę, że Ursulis to odwiedziła gorzelnię, jeśli w niej nie spała. Lol.
Pojawił się znikąd w feeri krzyku, światła i nieopisanego bólu rozszczepienia. Wylądował twardo na ziemi, wstrzymując oddech i powstrzymując mdłości. Oślepł na chwilę z bólu. Uciekł. Uśmiechnąłby się, ale jego usta wykrzywił grymas. Z ubrań pozostały mu poszarpane spodnie i buty. Całe ciało rwało, jakby płonął żywcem. Epicentrum bólu znajdowało się w ugryzionej nodze, która zdrętwiała, oblepiona od stygnącej krwi. Leżał, oddychając nierówno i tracąc powoli kontakt z rzeczywistością, ale nadal ŻYŁ i udało mu się chociaż na chwilę uniknąć przeznaczenia. Nie był do końca pewien tego, co się stało. Pamiętał tylko krzyk, swój krzyk. Przeszywający ból. Ktoś... coś wlekło go po podłodze. Potem jakieś pomieszczenie... Huan... Chyba Huan... Jakieś głosy i groźby, ktoś chciał go skrzywdzić, a on uciekł! Zmusił się do spojrzenia w dół. Noga wyglądała fatalnie, a na jego torsie brakowało sporego płata skóry. Jęknął cicho i opadł na twardą ziemię. Teraz musiał stoczyć kolejną bitwę... sądził, że zastanie tutaj tłum uczniów, kogokolwiek, a tymczasem okazało się, że peron był już pusty. Po jego policzkach spłynęły łzy, gdy uświadomił sobie, że nie jest już w stanie podjąć kolejnego wysiłku, że nie uda mu się stąd wyrwać. Wyczerpał limit szczęścia i sił witalnych. Jeśli ktoś go nie znajdzie... umrze tu. I oby to nie byli lunarni.
Hogwart, piękny Hogwart! Cassandra tęskniła za tym zamkiem, w którym aż huczy od plotek. Nie mogła się doczekać, aż sama da pierwszy szlaban. Bo rany! Była teraz nauczycielką. Poważną osobą z dzieckiem, która może wymagać wiele od swoich podopiecznych i taka będzie. Surowa! Chciała stać się idealnym pedagogiem. W ogóle za dużo w jej życiu było tego „idealny, perfekcyjny”, ale cóż zrobić! Zostawiła na chwilę dziecko pod opieką swojej przyjaciółki, wracając do domu po ostatnie rzeczy. Chciała spróbować, czy może z maleństwem mieszkać pod jednym dachem z gromadką innych uczniów. Miała nie daleko do domu, więc też nie powinno to stanowić żadnego problemu. Mieszkała w zasadzie nie daleko stacji kolejowej. W swojej podręcznej torebce, naszpikowanej przeróżnymi zaklęciami zmniejszająco – zwiększającymi, niosła swoje bagaże. Usłyszała trzask teleportacji. W sekundę wyciągnęła przed siebie różdżkę. Słyszała o wielu atakach Lunarnych i niewątpliwie nie chciała być następną ofiarą. Zostawiłaby osierocone dziecko i Villiers dopiąłby swego. cichy jęk. Czyli to nie ona była tu ofiarą? Zaczęła biec w stronę dźwięku, który nagle ustał. A potem głuchy huk upadającego ciała na ziemię. Trzymając kurczowo różdżkę w dłoniach, dostrzegła cień. Co się działo, czy była w niebezpieczeństwie? Pisnęła głośno, biegnąc w stronę ciała. Przyklęknęła przy nim i momentalnie zalała się łzami. - Aaron, Aaron, słyszysz mnie? – rozpoznała ofiarę. Zaczęły trząść się jej dłonie. Prędko musiała go zbadać, czy jest cały. Był pobity, wyglądał jakby dopiero wyrwał się z piekła. Przyłożyła różdżkę do rany, szepcząc kilka razy episkey. - Co się stało, co Cię boli? – mówiła, oddychając szybko. Była przerażona! Nie wiedziała, co ma zrobić. Zabierać ich stąd, czy mogła Aarona tutaj „podrasować” trochę? Przenosiła dłonie coraz niżej, poszukując kolejnych zadrapań, ran. - Jesteś rozszczepiony! – prawie że krzyknęła, widząc jak jego noga ledwo trzyma się ciała. Nie była przyzwyczajona do takich widoków. Momentalnie zachciało jej się wymiotować. Wyjęła z torby eliksir, pomagający na rozszczepienie. Łzy kapały na ubrania, ziemię. Nie potrafiła się opanować. Dlaczego to musiał być akurat Aaron? Nie odzywał się, nie wiedziała, co się dzieje. Cała kompletnie spanikowała, ale gdzieś tam w głębi miała trochę rozsądku. Małymi kroplami eliksiru traktowała rozszczepienie, które powoli się zrastało. - Wiem, boli, boli, ale już niedługo – szeptała. Gdy zobaczyła, że dziura kompletnie zniknęła, odetchnęła z ulgą. – Aaron, mów coś do mnie! – wrzasnęła, szarpiąc go za ramiona.
Poczuł czyjąś obecność. Usłyszał krzyk. Kobiecy głos. Ktoś nad nim stanął, ktoś się pochylił. Bał się. Bał się, że to mogą być lunarni. Przyszli po niego. Namierzyli go i teraz chcą dokończyć to, co zaczęli. Oddychał głęboko. Wyciągnął ręce i zacisnął je na ubraniach dziewczyny, która się nad nim pochyliła. Nie rozpoznał jej perfum, ani jej głosu. Nie rozpoznał jej twarzy. Z trudem łapał oddech. Czuł też ulgę. Walczył z sennością. Obawiał się snu, jakby ten oznaczał wyrok śmierci. Przestawało boleć - umierał? Wracały kolory. Jego noga nadal krwawiła, ale teraz jedyny ślad, jaki na niej pozostawał, to ten, po ugryzieniu wilkołaka. Nareszcie udało mu się dostrzec, kto go uratował. Mocniej zacisnął ręce, na jej ubraniach. Tak czy inaczej, nie było w nim wiele energii. - Lunarni... - wychrypiał z przerażeniem w oczach. - Ścigają mnie... - Przełknął z trudem ślinę. - Oni... oni... - Chciał to powiedzieć, ale nie był w stanie. I tak za chwilę zauważy, za chwilę się dowie, nie pozwoli mu tutaj zdechnąć, jakby był zwykłym psem! Poruszył z jękiem nogą. Spojrzał na nią, zwracając jej uwagę na ślady ugryzienia. - Cass... - Puścił ją. Obawiał się, że kiedy się dowie, odskoczy, odejdzie, zostawi go tutaj. Jak mógł przewidzieć jej reakcję? Sam by się bał. Stwarzał teraz zagrożenie. Dla niej. Dla jej dziecka. Dla otoczenia. Dla wszystkich, którzy przebywali w jego obecności. Stał się bestią, potworem! Powoli sobie to uświadamiał. Przeszył go dreszcz. Głos uwiązł mu w gardle. Nie był w stanie wykrztusić już ani słowa. Nie wiedział nawet, czego od niej teraz oczekiwał? Chciał wreszcie przerwać ten ból! I odpocząć. Móc spokojnie odpocząć... Gdyby tylko mógł teraz spokojnie położyć się w czystej, ciepłej pościeli, gdyby miał obok siebie kogoś, kogo mógłby przytulić, kto mógłby dać mu choć odrobinę ciepła i oparcia...
Zło nadchodziło powoli. Powinna tu pojawić się dramatyczna muzyka, która zwiększała napięcie z każdą sekundą. Lecz to nie był film, tylko podłe życie. Cassandra cała się trzęsła z emocji. Czy to był kolejny atak? Odezwały się w niej matczyne pokłady troski. Nie pozwoliłaby na to, aby cokolwiek się stało z jej grona najbliższych. Nawet jeśli nie potrafiła zdefiniować, jaka relacja ich łączyła, ale na pewno nie był Cassandrze obojętny! Aaron był cały pokiereszowany. Nie widziała żadnej części ciała bez siniaków czy zadrapań! Zmartwiona co i raz rzucała „episkey”, bo to jedyne, co mogła mu poradzić. Nie była medykiem ani szkolną pielęgniarką! Cassandry wiedza ograniczała się tylko do eliksirów, a przecież nie miała całej „apteczki” przy sobie. Gdy rana z rozszczepienia się kompletnie zagoiła, młoda nauczycielka spojrzała na Aarona, który otworzył oczy. Kryło się w nich przerażenie. Jedyne na co miała teraz ochotę, to przytulić go do piersi i zapewnić, czy wszystko już będzie dobrze. - Jesteś tu bezpieczny, zaraz przeniesiemy się do skrzydła szpitalnego. – powiedziała jak w amoku, cały czas badając jego ciało. – Ci, powiesz mi wszystko potem, nie masz siły, musimy się przenieść tam – szepnęła, chwytając jego twarz w dłonie. Kiedy tylko usłyszała kolejny jęk, prawie pisnęła. Tak naprawdę wyszło jej wielkie zapowietrzenie się. Co miała mu powiedzieć. Hej, skarbie, wiesz, że jesteś ugryziony i ta rana wygląda bardzo paskudnie? To było bardzo odkrywcze! W końcu sam to czuł. Nie wiedziała, co ma zrobić. Przestraszyła się i nie na żarty, ale nie dla tego, że mógł ją zaatakować. Co jeśli został ugryziony właśnie przez Lunarnych? To dla niego była trauma. Przytuliła go do siebie, zastanawiając się, co ma zrobić. - Na Merlina! – wysłała patronusa do skrzydła szpitalnego, a następnie wyczarowała magiczne nosze. Teleportowała się pod samą bramę Hogwartu, a następnie popędziła z Aaronem na lewitującym łożu do Skrzydła Szpitalnego. [zt x2] odpisz w SS
Echo potrzebowała zmiany miejsca. Przesiadywanie w pokoju wspólnym Gryfonów było na dłuższą metę okropnie męczące. Nieustanne krzyki i zabawy dziecinne w większym stopniu niż te wymyślane przez panienkę Lyons w końcu zmusiły dziewczynę do wybycia z wieży Godryka Gryffindora. Zabrała swój szkicownik i niespiesznie wybrała się do profesora Forestera, licząc na to, że pozwoli jej na spacer do Hogsmeade. Wymyśliła nawet super-wymówkę. Była z niej tak pilna uczennica, że pisząc esej na Zaklęcia rozpisała się tak niesamowicie, że potrzebowała pergaminu, którego nie miała! Średnio oryginalnie, ale po natłoku informacji, jakie ostatnio przetrawiła, trudno było liczyć na coś lepszego. Najważniejszy był fakt, że pozwolenie dostała, więc z małymi tubkami farbek, trzema pędzlami i dwoma ołówkami wybrała się na stację kolejową. Kojarzyła jej się ze szczęśliwymi wspomnieniami. Tu bowiem przyjeżdżała na początku każdego roku, żeby uczyć się wyjątkowych rzeczy. Miała niesamowitego farta, bo będąc w rodzinie mugoli otrzymała swój najlepszy dar, którego nie zabrakło też dla rodzeństwa. Naprawdę cieszyła się, że Flora i Seth mogli być tu z nią. Wracając jednak do tematu, Echo doszła na stację kolejową i rozłożyła się wygodnie na ławeczce, wystawiając twarz do słabego słońca. Przesiedziała tak sporo czasu, przenosząc na kartkę zwyczajny widok, do którego wszyscy mieszkańcy Hogsmeade byli przyzwyczajeni. Lecz błogi spokój w pewnym momencie został zakłócony. Iście płomienny zwierzak wskoczył zgrabnie na ławkę, zajmowaną przez Gryfonkę, aby bezczelnie wleźć swoimi łapskami w prawie skończoną pracę. Echo spojrzała na intruza z dezaprobatą i pomachała na niego pędzlem, ale kot za nic miał sobie jej groźby. Wyglądał na zdrowego i miał uroczo spłaszczony pyszczek oraz rozcięte ucho. Lyons zmarszczyła brwi, kojarząc jakieś ogłoszenie z Proroka Codziennego, czytanego przy śniadaniu. Zapamiętała je przez absolutnie obłędne imię kota, który właśnie bezcześcił jej dzieło. - Ryszardzie, udzielam ci nagany - powiedziała do Lwiego Serca, spychając go ze szkicownika i pakując swoje rzeczy do torby. Zabrała kota, o dziwo grzecznego, z zamiarem napisania do Proroka. Nie miała jednak serca wysyłać go w liście (!), nawet jeśli istniały zaklęcia nieważkości, czy jakiekolwiek inne. Nie mogła narazić takiego uroczego zwierzaka na okropne warunki podróży!
Lubiła obserwować wszelkiej maści środki transportu, gdy znajdowały się już na swoich drogach i gdzieś pędziły. Przypatrywała im się wówczas bacznie i zgadywała, dokąd tak mkną. Miało to na nią jakiś dziwnie relaksujący wpływ. Może po prostu była wielką wielbicielką ruchu, którego widok uspakajał jej poszarpane przez najróżniejsze emocje nerwy. Nie bardzo wiedziała, na czym to polegało, ale miała tak od zawsze. Szczególnie uwielbiała letnie chwile w Nowym Jorku, gdy szła do ulubionego parku, kładła się na ławce i obserwowała niebo zza okularów przeciwsłonecznych, zwracając uwagę na mugolskie samoloty. Zastanawiała się wówczas, gdzie też te przedziwne maszyny lecą, kto znajduje się na pokładzie i czy dotrą bezpiecznie do docelowego miejsca? To były takie malutkie dziwactwa Jackie, które przypominały jej o tym, że czas dla siebie samej jest ogromną wartością i może wiele zmienić, a przede wszystkim pomóc poukładać myśli w głowie i uświadomić, że człowiek jest tylko drobną częścią tego ogromnego świata, tak nic nieznaczącą przy jego obliczu. Braxton sama za bardzo nie wiedziała, jak trafiła na stację kolejową, błądząc po tej całej słynnej wśród Hogwartyczków wiosce, ale kiedy już tutaj dotarła, bardzo się ucieszyła. O tej porze miejsce było nadzwyczaj spokojne, ciche. Świeciło pustkami, ale jej to ani trochę nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, z delikatnym uśmiechem zadowolenia podeszła do jednej z odrobinę zniszczonych ławek, siadając na niej po turecku i wlepiając spojrzenie wielkich oczu w tory. Nawet pociągi nie były specjalnie chętne, by tu zawitać. Ale ona miała czas, nawet dużo czasu. Zaczeka. Otworzyła torbę, wyciągając z niej znamienny przedmiot. Srebrny, opatrzony tajemniczymi symbolami, które ktoś znający się na runach powinien bez problemu rozszyfrować. Jackie przejechała machinalnie po jednym ze znaków na papierośnicy, którą dostała od brata na siedemnaste urodziny. Była to część prezentu, bo drugą stanowiła pasująca wizualnie piersiówka, skryta w odmętach damskiej torby. No ładnie ją Ray podsumował, ładnie! Uśmiechnęła się do wspomnień, wyciągając papierosa i wsadzając go sobie między wargi. W chwilach samotności, wolnych od książek, pergaminów, list składników najróżniejszych eliksirów i notatek, przypominała sobie, jak bardzo tęskni za domem i Salem. Nie marudziła, Merlinie broń, ale rozłąka z tym, co znała od podszewki i kochała całym sercem, była naprawdę trudna. Fakt, że dramatycznie szło jej w Złotym Sfinksie wcale nie pomagał. Była cholernie ambitna, więc kilkudniowe zmagania z głupią mapą nieba stanowiły dla niej niemalże upokorzenie. Oczywiście w listach do mamy rozpisywała się, że jest dobrze, wszystko okej, bez obaw. Nie chciała jej martwić i narażać samą siebie na kolejne pytania z serii dziecko, dbasz o siebie? Jesz zdrowo, bierzesz witaminy? Pamiętasz przecież jak ostatnim razem wyniszczyłaś organizm, blabla. Nie, miała tego dosyć. Zaciągnęła się, wypuszczając po raz kolejny dym z ust i łapiąc się na tym, że znowu pali. Nie wróżyło to nic pozytywnego, popalała od piętnastego roku życia zawsze wtedy, gdy dopadała ją frustracja, gorycz, złość, czy zobojętnienie, podejrzanie zalatujące znudzeniem. Cóż, przynajmniej prezent od Raya się przydawał, a okoliczni sklepikarze zarobią na jej przyjeździe. Parsknęła śmiechem, który częściowo został zagłuszony przez dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Dudnienie zbliżało się coraz bardziej, a Jackie zastanawiała się, dokąd by pojechała, gdyby wsiadła. Chyba do Londynu, ale nie była pewna. Uniosła brew w oczekiwaniu, przez zamyślenie przegapiając moment, w którym na peronie rozległy się kroki niespodziewanego przybysza. Powiew wiatru zatańczył w jej włosach, rozwiewając je niemal na wszystkie strony.
A gdyby tak uciec od życia, wziąć wolne, zatrzymać się na kilka chwil i przestać oddychać? Wsiąść w pociąg i jechać. Podziwiać widoki za oknem i więcej nie wrócić. Czy ktoś by zauważył? Czy ktokolwiek przejąłby się zniknięciem jednej osoby? Zależy o kogo by chodziło. Nigdy nie był jednoznacznej odpowiedzi. Zawsze musiały paść kolejne pytania, aby móc powiedzieć co by było gdyby… Zieliński błądził od dawna. Zapominał o wielu sprawach, osobach, ulotnych chwilach dzięki którym był lepszym człowiekiem. Teraz nim nie był. Smętnie się prowadził, błąkał się nie wiedząc co ze sobą zrobić. Nie planował, nie wyprzedzał dnia, nie oddychał. Wziął wolne od życia. Łapał oddech. A może i go nie łapał. Zapominał jak to jest kiedy krew buzuje w żyłach, kiedy wyczekuje się następnego dnia. Nie czekał już na nic. Matka go olała, los z niego zakpił. Odwrócił się od większości ludzi i tonął samotnie, bo tak wybrał. Zaciągnął mocniej kaptur na głowę chcąc uchronić się przed wiatrem, który przeszkadzał mu za każdym razem jak tylko opuścił zamek. Nie było w nim nic przyjemnego. Był złowrogi i zapowiadał kłopoty. Nic dobrego za sobą nie niósł, nie mógł. Zieliński nie lubił takiej pogody, nie chodziło o to, że przygnębiająca była. Niosła ona ze sobą coś złego, złowrogiego. Przynosiła kłopoty. Żal, może ból, a na pewno rozczarowanie. Deszcz za to zmywał wszystko, zaczynał coś nowego. A wiatr? Nie, on nie był dobry. Wydobył z kieszeni kolejnego papierosa, obrócił w palcach i wyrzucił. Nie będzie palił. Rzuci w końcu. Dziś. Tak teraz. Bo nie planował nic, nie mógł się zacząć od jutra. Wszystko musiało dziać się teraz. Bo dlaczego wszystko trzeba było odkładać? Nie rozumiał dlaczego jutro ma być lepsze od dziś? Bo nie było. Nie kiedy wiał wiatr. Mógł się teleportować, mógł machnąć na Błędnego Rycerza,, mógł wsiąść na miotłę. Ale szedł pod wiatr. Czuł jak nieprzyjemnie przeszywa jego ciało, ale nie przestawał. Bo wtedy coś czuł. Cokolwiek. Tak znikome to było, że tylko go utwierdzało w tym, że znikał. Tonął tak bardzo. Nie mógł dłużej tak iść. Odwrócił się tyłem do wiatru, który też postanowił zakpić z niego zmieniając kierunek. Zaśmiał się wtedy głośno spoglądając w górę jakby wiszące nad nim fatum miało się zlęknąć jego wzorku. Jakby chciał przekazać, że to za mało. Gotowy na więcej ruszył dalej. Na stację, wziąć urlop od życia. Akurat wjeżdżał pociąg. Nieważne dokąd, oby jak najdalej. Wszystko było teraz na wyciągniecie ręki, to całe znikanie. Napisze później do Jaśminy, do niej będzie musiał. Pogrążony w myślach nie zauważał nikogo. To znikanie go tak zaabsorbowało, że patrzył nie widząc. Wpadł na Braxton. Na Jackie. Na nią. Losie jakie masz jeszcze karty w rękawie? No dalej rzuć je wszystkie. Razem z wiatrem niech popędzą. Nie będę ich zbierał, nie będę za nimi biegł. - Nie pal. Rzuć razem ze mną - powiedział wyciągając z jej smukłych palców papierosa, którym zaraz to się mocno zaciągnął. Dym wypełniający płuca przyniósł ukojenie. Nie wiedział przed czym, ale było lepiej. Rzuci wtedy kiedy większość ludzi. Jutro. Magiczny dzień. Najbardziej zapracowany. Załapał ją za rękę ciągnąc w stronę krawędzi peronu. Pociąg wjeżdżał rozpędzony, nie mógł nagle się zatrzymać. Nie było takiej możliwości kiedy dwójka nastolatków stanęła na krawędzi. Kiedy Zieliński pociągnął za sobą Braxton nie mogła protestować. Za późno było. Powietrze mocniej uderzyło w niego kiedy pociąg przejechał tuż przed nimi. Tak blisko, że wstrzymał oddech jakby mógł on mu teraz zaszkodzić. Chciał coś poczuć. I teraz tak było. Serce kołatało, a Zieliński tylko głośno się śmiał. Za blisko. Nie puścił jej ręki, mocniej przyciągnął do siebie, aby poczuła to samo. Żeby mogła dzielić z nim chwilę, której więcej nie doświadczy.
A czy ucieczka miała jakikolwiek sens? Prędzej, czy później, stare demony odnajdywały Twoją kryjówkę i z lubością Cię dopadały, uderzając z większą mocą, niż kiedykolwiek. Pewne rzeczy można było odwlekać w czasie, jasne, aczkolwiek w końcu i tak przychodziła na nie pora. Choćbyś się bronił rękami i nogami, problemy wracały i skubane nie dawały na dłuższą metę o sobie zapomnieć. Można było czmychnąć ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze, ale co to było za życie? Wieczna ucieczka przed tym, z czym i tak kiedyś trzeba się uporać. Przynajmniej tak to wszystko postrzegała Jackie. Ona zawsze mierzyła się z tym, co serwował jej los. Nie lubiła nierozwiązanych spraw, niedopiętych kwestii. W jej świecie wszystko musiało zostać powiedziane i zrobione, nie było mowy o zdezerterowaniu. I może to ją czasami tak bardzo wykańczało? Wstała, wyczekując widoku pociągu. Przeszła się tam i tu, nie spuszczając wzroku z torów, intensywnie myśląc o czymś, co było znane tylko i wyłącznie jej. Zauważyła przybysza zdecydowanie prędzej, niż on ją. Zieliński. Człowiek-zagadka. Ten, którego nie spodziewała się raczej tutaj zastać, a mimo to bardzo pasował jej do cichego, opuszczonego peronu. Zamyślony, zanotował jej obecność dopiero wtedy, gdy na nią wpadł. Rozbawiło ją to trochę, ale nie śmiała się. W zamian obdarzyła go przeciągłym, bystrym spojrzeniem. Nie przerwała kontaktu wzrokowego nawet wówczas, kiedy bezczelnie odebrał jej papierosa. - Jasne. – odpowiedziała tylko spokojnie, unosząc brew. Oboje doskonale wiedzieli, że do tego nie dojdzie. Bo po co ktoś miał rzucać fajki, skoro lubił palić? Sprzeczność. Braxton nigdy nie rozumiała tej dziwnej logiki osób deklarujących zerwanie z nikotynowym nałogiem, który właściwie spełniał w ich życiu niemal zbawienną rolę. Oczywiście mocnym argumentem było zdrowie, ale co poza tym? Świadome odbieranie sobie przyjemności było dla niej więcej niż podejrzane. Ale mniejsza z tym. Jego ręka tak szybko chwyciła jej własną, że nawet nie zdążyła zareagować. Już ją gdzieś prowadził, z siłą nieznoszącą protestu. A Jackie była na tyle zaskoczona, że nawet nie przyszło jej na myśl, by stawić jakikolwiek opór. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy nagle znaleźli się na krawędzi, niebezpiecznie blisko zagrożenia. Jej oczy wydawały się jeszcze większe niż normalnie, w szarości otoczenia błyskały dziwnymi iskrami. Przez krótką chwilę pomyślała, że Zieliński zamierza skoczyć wraz z nią w dół i zabić tu i teraz. - Wojtek.. – rzuciła spiesznie, z pewną obawą. Chciała powiedzieć coś jeszcze, wykonać jakiś gest, wykrzyknąć mu, że oszalał, ale emocje skutecznie zamknęły jej usta. Za szybko, za blisko, za mocno.. Solidny podmuch zaatakował jej ciało, a strach zamknął oczy. Zadziwiające, jak wiele mogły zdziałać ułamki sekund, tak rzadko doceniane na co dzień, a wychwytywane dopiero w chwilach potencjalnego zagrożenia, jakiejś adrenaliny. Pociągu już nie było, chłopak się śmiał, a serce Jackie wariowało, wybijając pospieszny, nieznany rytm. Jakieś dziwne westchnienie wymsknęło się z ust dziewczyny. Jedyną rzeczą, która utrzymywała ją przy rzeczywistości w tym momencie, była dłoń Zielińskiego, którą Braxton ściskała tak mocno, że pewnie aż boleśnie. Korzystając z bliskości, przysunęła się bardziej i oparła czoło o pierś chłopaka, szukając w ten sposób poczucia bezpieczeństwa i uspokojenia zdecydowanie rozstrojonych nerwów. - Kurwa, nienawidzę Cię. – oświadczyła nagle, gdy jako tako doszła do siebie. Otworzyła oczy, spoglądając na niego i w potwierdzeniu słów sprzed chwili, uderzyła pięścią w jego pierś, szturchając go. Tym samym oddaliła ich od krawędzi. Tam, gdzie było bezpiecznie. Względnie, bo nie wiadomo co ten typ jeszcze wymyśli! Jakby na przekór wszystkiemu, na ustach Jackie pojawił się tajemniczy uśmiech. Była zmieszana. Czuła lęk, a zarazem jakąś kompletnie poronioną wolność, zadowolenie. - Dlaczego stawiasz mnie w takich sytuacjach? Błądziła gdzieś po jego tęczówkach, szukając wytłumaczenia, zaczepki, sugestii. Czegokolwiek. I choć coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że powinna unikać Zielińskiego jak ognia, coś jej nie pozwalało.
Mogła krzyczeć, tupać, kopać. Nikt nie bronił, nie zasłonił jej ust dłonią, nie rzucił zaklęcia. I tak nic nie słyszał, poza pędzącym pociągiem. Równie dobrze mogła mu teraz zdradzić swoją najstraszniejszą tajemnicę bez obaw, że Zieliński cokolwiek usłyszy. Własne myśli mu zagłuszono, a co dopiero słowa, które mogły paść a jej ust. Podmuch był na tyle silny, że zrzucił mu kaptur, którym skutecznie chciał się chronić od wiatru. To nie było teraz ważne, ważna była chwila. Ten moment kiedy pociąg był na tyle blisko, że niemal czuł go całym ciałem. Dostał dokładnie to czego chciał. Poczuł wszystko tak mocno, że musiał zacisnąć oczy, chociaż obiecywał sobie, że tego nie zrobi. Nie mógł postąpić inaczej to był odruch nad którym nie umiał zapanować. A później był tylko głośny śmiech, który niekontrolowanie wyrwał mu się z gardła. Nie pamiętał w którym momencie mocniej zacisnęła dłoń czy na samym początku, a może później. Ale tak się stało, a teraz swojej nie wyrywał. Objął Jackie ramieniem chcąc uchronić chyba tylko przed samym sobą. Nie było tutaj nikogo więcej kogo mogłaby się obawiać, ani nic co by na nią czyhało. Prócz Zielińskiego, który nie zamierzał jej puścić. Zaciągał się jej zapachem, który przyjemnie drażnił nozdrza. Bo już po wszystkim, pociąg przejechał. Już go nawet nie widział. Nie żeby za nim patrzył. Tak po prostu wiedział, że już nie ma za czym. Bo nawet nie chciał patrzeć jak odjeżdża bez niego. - Nie bardziej niż ja Ciebie - rzucił w odpowiedzi nie odsuwając się ani o centymetr. Była niższa. Nawet mógł powiedzieć bez obaw, że dużo. Bez problemu ochroniłby ją przed wszystkim, ale nie przed sobą, a teraz tym uściskiem to właśnie chciał zrobić. Nie próbujmy zrozumieć Zielińskiego, sam ma z tym wieczny problem. Ze zrozumieniem siebie. Pozwolił się uderzyć, pozwolił się odsunąć od krawędzi chociaż w tym teraz nie było już większego sensu. Nie sądził, aby zaraz przejechał kolejny pociąg. A nawet to już nie byłoby to samo. Ten pierwszy raz podobno jest zawsze najlepszy. - W jakich? - spytał jakby przed chwilą nic się nie stało. Chociaż czuł, że serce nadal mu kołatało, jakby zaraz miało się wyrwać z piersi. Przejechał tylko dłonią po jej policzku zadając pytanie. Tak niewinnie musiało to teraz wyglądać. Jakby ktoś postronny znalazł się teraz na peronie zapewne pomyślałby, że dwójka młodych ludzi wita się ze sobą po rozłące. Chłopak wyszedł po swoją dziewczynę, aby odebrać ją z podróży. Pokazać jaki jest opiekuńczy, jak bardzo mu zależy. Dlatego nie watro wysnuwać wnioski na podstawie słabych obserwacji. Patrzył w oczy Braxton przez chwilę, a później zjechał spojrzeniem niżej. Na zaróżowione od wiatru policzki, aby zaraz zatrzymać na ustach. Nachylił się, aby lepiej ją słyszeć, tak to sobie tłumaczył, bo jakoś musiał. Nie wiedział dlaczego nadal tutaj z nią stał. Gdyby wpadł na kogoś innego już dawno by go nie było. Poszedłby dalej nie myśląc nawet o tym, aby zobaczyć jak to jest kiedy tak blisko ciebie przejeżdża pociąg. To ona tak zadziałała na niego. Wszystko było winą Jackie, która stała teraz niebezpiecznie blisko. Zbyt blisko, bo mogła bez problemu poczuć, że serce dopiero zaczynało mu się uspokajać, chociaż pociąg już dawno zniknął z zasięgu wzroku. Szedł przecież wziąć od życia urlop, a ona skutecznie mu do uniemożliwiała. Stojąc tutaj, tak przed nim z tymi zaróżowionymi od wiatru policzkami.
Bliskość Zielińskiego była dla Jackie.. odurzająca. Przyciągał ją do siebie tak skutecznie, że nie potrafiła się oddalić, choć niejednokrotnie wiedziała, że powinna. Ten typ człowieka był niebezpieczny, a ona nie była wielką ryzykantką, czy masochistką. Na co dzień starała się unikać wszelkich kłopotów i żyć w miarę bezproblemowo. Jeśli już coś ją dopadało, mierzyła się z tym, ale świadomie nie pakowała się w poczucie zagrożenia. A przy Wojtku.. cóż, powiedzmy, że lubił serwować jej wybuchowe mieszanki emocji. Teraz otaczał ją ramieniem, przytulał do siebie, a ona absurdalnie czuła się bezpiecznie, choć przecież przed kilkoma sekundami przez myśl przeszło jej, że chłopak planuje skoczyć razem z nią pod pędzący pociąg. Albo traciła rozum, albo darzyła go wyjątkową sympatią. - Chcesz się licytować? – spytała z nutą rozbawienia, unosząc brew. Rozmawiając z nim i chcąc utrzymać kontakt wzrokowy, musiała zadzierać głowę. Wszystko przez ten jego ogromny wzrost. Myślę, że dla kogoś, kto ma 203 centymetrów, każdy jest niski. Jackie zbyt duża nie była, a wręcz przeciwnie. Smukła, raczej drobna, całkiem uroczo musiała wyglądać w towarzystwie takiego giganta. Lub komicznie, co kto woli. Właściwie to Braxton nie wiedziała, jakie są jej wrażenia względem Zielińskiego. Nie mogła szczerze powiedzieć, że go lubi bądź nie. Ich relacja była tak jakby ponad to, wykraczała poza te wszystkie przeciętne znajomości i sfery. Momentami, mimo swojej anielskiej cierpliwości, a wręcz obojętności, miała ochotę go udusić, innym razem Wojtek był osobą, z jaką chętnie by się zobaczyła i poprzebywała, tak po prostu. Całkiem to było skomplikowane, więc może faktycznie lepiej było tego nie analizować. Słysząc jego pytanie, wymownie przewróciła oczami. - Dobrze wiesz. Proste, krótkie stwierdzenie, bo nie widziała potrzeby tłumaczenia. Resztę znał, a jeśli nie, cóż, mógł ją sobie dopowiedzieć. Pozwalała mu na dowolność wyboru. Uparcie patrzyła w jego oczy, choć jego tęczówki wyraźnie ześlizgnęły się na jej usta. Atmosfera powoli zaczynała zmieniać się w dość napiętą. Powietrze wokół elektryzowało, tylko patrzeć, jak pojawi się iskra. Iskra, która wszystko wysadzi w cholerę. I może to był właśnie idealny moment na ucieczkę. Gdyby tylko Jackie potrafiła uciec. Baw mnie. - Zadowolony? – spytała, nie próbując nawet zwiększyć dystansu między nimi. Jej twarz przybrała jakiś tajemniczy wyraz, tak znamienny dla jej osoby, a jednocześnie zupełnie nieodgadnięty. Wyciągnęła przed siebie dłonie, układając je na torsie chłopaka. Zarówno jakby go chciała odepchnąć, jak i przyciągnąć. Czuła bicie jego serca. Zepsuj lub zbaw mnie.
Zieliński wiedział. Wiedział doskonale, że gdyby nie wpadł na nią tutaj na stacji już siedziałby w pociągu. Wziąłby ten urlop od życia. Pojechał daleko. Wysiadłby na jakiejś stacji i wsiadł w kolejny pociąg. By być jak najdalej od życia. Braxton była… Od początku wiedział, żeby trzymać się z daleka. Od niej. Działała na niego. Przy niej Zieliński nie zawsze czuł się pewnie. Inaczej niż przy innych. Odpychał ją od siebie, a jednocześnie chciał, aby pozostawała jak najdłużej. Ukradkiem szukał Jackie wzrokiem. Na obozie zaczął. I nawyk ten pozostał mu do teraz. Nie mieszkali w jednym domu. Nie w jednej wieży. Blisko niby, a jednocześnie daleko. Czasem tak myślał, że w piżamie, w potarganych włosach, zaraz po przebudzeniu musiała wyglądać pociągająco. Chciał i nie chciał zobaczyć ją taką. Bezbronną, ziewającą, niewinną. W głowie miał taki obraz. Niebezpiecznie pojawiał się on częściej. Zieliński spychał go daleko, próbując zapomnieć. Tylko trudne było to całe zapominanie. Teraz. Wpadał na nią i nie umiał pamiętać o tym, że nie pamiętać. - Nie musimy. Ja nienawidzę Ciebie bardziej - powiedział cicho. Krzyczeć nie musiał. Pociągu nie było. Śmiać się nie śmiał, ale tylko uśmiechał. Niemal wszyscy z którymi rozmawiał musieli zadzierać wysoko głowę, chcąc utrzymać kontakt wzrokowy. Schylił się nawet nieznacznie Zieliński chcąc ułatwić Jackie to niewątpliwie trudne zadanie. Zadzieranie głowy. - Kark Cię rozboli. Będziesz później marudzić - chciał stanąć za nią. Rozmasować mięśnie, które niezwyczajne były do takiej pozy. Chciał. I na tym się zakończyło. Nie kiedy tak uparcie wpatrywała się w wojtkowe oczy. Jakby chciała z nich coś wyczytać. Dowiedzieć się więcej niż sam mówił. Bez problemu mógł to przerwać, ale nie chciał Zieliński tego robić. Sam próbował odnaleźć w jej tęczówkach odpowiedzi na niezadane pytania. Na głos, bo w myślach padały nie raz. - Bardzo. No dalej. Odepchnij mnie - powiedział, kiedy tylko poczuł jak ręce położyła na jego torsie. Tak lepiej by było dla Zielińskiego, dla Braxton też. Przerwałaby kontakt wzrokowy, przerwałaby powstałe napięcie. Pozwoliłaby iść Wojtkowi dalej, a zamiast tego tkwił z nią tutaj. Na stacji kolejowej. Miejsce niesprzyjające niczemu na co teraz ochotę miał Zieliński. - Odepchnij mnie - powtórzył zmniejszając dzielący ich dystans. Chciał żeby to zrobiła. Chciał zostać odepchnięty. Bo wtedy nie zrobiłby tego. Nie ująłby jej twarzy w dłonie i złożył na tych rozchylonych, zachęcających wargach pocałunku. Nie jednego z tych powolnych, kiedy para poznaje siebie nawzajem. Była w nim dzikość i szaleństwo. Tak jak wtedy kiedy przez długi czas nie można czegoś zrobić, a później dostaje się przyzwolenie. Nie myślał Zieliński o tym co będzie później. Teraz się liczyło. Pocałunek w który wkładał wiele uczucia, który zapierał mu dech w piersi. Jakby więcej miał Zielińskie nie poczuć smaku jej ust. Jakby to miał być jedyny pocałunek, który złożył na wargach Jackie. Brakowało mu oddechu, ale nie przerywał. Nie mógł oderwać się od tych ust, które w myślach pojawiały się od dawna. Przeciągał moment w którym miał wszystko zakończyć. Nie chciał tego robić, ale nie mogli tak stać na tej stacji bez końca. Więc przeciągał Zieliński. Całował ją zachłannie, miażdżąc jej słodkie usta swoimi. Szaleńczo i dziko. Namiętnie. Było mnie odepchnąć.
Spotkania dwóch niebanalnych osób musiały być takie same – niebanalne. I tak to też w ich przypadku działało. Zawsze jakieś niedomówienie, przeciągłe spojrzenie, wymowna cisza. Byli magnesami o przeciwnych biegunach. Przyciągali się więc, ale też notorycznie łamali prawa fizyki, od czasu do czasu odpychając. Dziwacznie to wszystko funkcjonowało, ale dlaczego niby miało być normalnie? Przecież to Braxton i Zieliński. To wszystko wyjaśniało. Jackie nie miała pojęcia o tych wszystkich spostrzeżeniach Wojtka względem jej osoby, bo i skąd miała wiedzieć. Należał do tych skrytych, których myśli niejedna usiłowała odgadnąć. Amerykanka również chciała, ale już na obozie po kilku dniach zrozumiała, że to bezcelowe. Nigdy nie uda jej się zbliżyć do niego na tyle, by ją do siebie w pełni dopuścił. Przynajmniej tak stwierdziła, może była w błędzie, nie wiadomo. W każdym razie, tak było lepiej. Miał swoje sekrety, był intrygujący. Poznanie tego, co w nim siedziało, byłoby swego rodzaju barbarzyństwem. Nie chciała odbierać mu tej znamiennej aury tajemniczości. Zupełnie, jak nie chciała oddać swojej. To był element osobowości, należało to zaakceptować. Jego twarz znalazła się jeszcze bliżej, gdy schylił się w trosce o jej kark. Oddech dziewczyny stawał się nierówny. Była jak sarna na drodze, tak zahipnotyzowana światłami samochodu, że nie była w stanie uciec. Choć mogła zostać brutalnie rozjechana. Coraz dziwniejsze te moje porównania, o rany. - Och, czy kiedykolwiek Ci na coś marudziłam? – obruszyła się, przechylając głowę w pytaniu. Właściwie to nie oczekiwała odpowiedzi. Powoli przestawała zwracać uwagę na to, o czym i co mówią. Bicie serca Zielińskiego tuż pod jej prawą dłonią skutecznie ją rozpraszało. Jak wiele innych rzeczy. Jego oczy, uśmiech, zapach.. Generalnie on cały. - Daj spokój. – mruknęła, słysząc jego pierwsze namawiania, by go odepchnęła. Nie chciała. Chyba. Sama już nie wiedziała. Wciąż patrzyła w jego oczy, udając, że nie widzi, jak on zmniejsza między nimi dystans, jak stawia ją niemalże pod murem i zmusza do reakcji. Czyżby prowokował uroczą Jackie? Powtórzył to jeszcze raz, a ona zamrugała. Zamiast myśleć o tym, co właśnie ma miejsce, zastanowiła się, czy jego usta są tak miękkie, na jakie wyglądają i jakie w dotyku są te wystające kości policzkowe. - Pieprz się. Czas na chwilę zastygł, a później ruszył pędem. Po ciszy przychodzi burza i pocałunki takie, jak ten. Płomienne. Ociekające wszystkimi pragnieniami, myślami, niewypowiedzianymi słowami. Intensywne, że aż brakuje tchu, ale przestać nie można. Jego pocałunek był agresywny, gwałtowny, mocny. I ani trochę jej to nie przeszkadzało, odpowiadała z równą żarliwością. Kontrastowo, jego dłonie, które ujmowały jej twarz, były tak delikatne, przyjemnie chłodne. Nie mogąc się powstrzymać, dotknęła tych kości policzkowych, przeszła na kark, muskając go opuszkami palców i powróciła w okolice torsu, gdzie mocno owinęła fragment jego koszulki, przyciągając Zielińskiego jeszcze bliżej. Jej umysł poszedł spać, została tylko potrzeba. Potrzeba wykorzystania tej chwili maksymalnie. Bo może to właśnie był jedyny pocałunek. Przygryzła jego wargę, luźno obejmując jego szyję. No dalej, złam mnie.
To ona była wszystkiemu winna. Braxton, bo nikt inny nie mógł. Spotkanie z nią na obozie Zieliński zapamiętał. W większości przypadków twarze rozmywały mu się w dziwnie niekontrolowany sposób. Coś w niej jednak było. Musiało. Skoro wodził za nią wzorkiem. Szukał jej. Chciał wiedzieć. Gdzie jest. Z kim jest. Nie powiedział głośno tego Zieliński, że wkurwiało go kiedy wokół niej kręcili się inni. Faceci. Mężczyźni. Płeć brzydka. Kutasy. Chłopcy. Ktokolwiek kto nie był Zielińskim. Nie mówił tego głośno. Ukradkiem robił wszystko. Tak po cicho, żeby nikt nie wiedział, że to on. Że on robił wszystko, aby nikt się przy Braxton nie kręcił. Bo Zieliński nie chciał się nią dzielić. Nie mógł powiedzieć, że była jego. Nie była. I on to wiedział. Nigdy nie chciał, aby ktoś jego był. Chciał tylko mieć Braxton blisko. I daleko. Sprzeczne to było, ale nie walczył z tym. Unikał jej, ale wzorkiem jej szukał. Nie rozumiał Zieliński dlaczego tak się działo, ale tak było. Dziwnie było. Bał się. Tak najzwyczajniej w świecie się bał. Jak już zrobi coś więcej niż to wodzenie wzrokiem czar pryśnie. Wszystko się posypie i Braxton stanie się kolejną rozmytą w tłumie twarzą. Pieprz się. - Ale tylko z Tobą - zdążył jeszcze Zieliński powiedzieć zanim zatopił się w jej ustach. Słodkich. Proszących o więcej. Chętnych. Nie został odepchnięty. Prosił o to, a ona tego nie zrobiła. Dobrze. Niedobrze. Nie był w stanie Zieliński trzeźwo myśleć. Jakby ktoś podał mu jakiś eliksir po którym rozsądek znika. Bo zniknął. Liczyły się tylko te usta, które nadal zachłannie całował. Drobne palce, które czuł na karku. Ona się liczyła. Braxton. Zostawił je twarz, poznawał ją palcami, ale szybko przestał. Delikatny dotyk zniknął kiedy zjechał dłońmi niżej. Na ramiona, plecy, biodra. Zniknęła delikatność zastąpiona chęcią poznania. Zatrzymał się na pośladkach Zieliński i złapał ją mocniej powoli unosząc w górę. Pozwalając, aby Braxton oplotła go nogami w pasie. Bliżej była niż wcześniej. Tego chciał Zieliński. Przeklinał tylko w myślach miejsce. Przeklinał i siebie, że olał egzamin na teleportację łączoną. Przeklinał i Braxton, że go nie odepchnęła. Powinna. Wtedy, bo teraz już nie mogła. Już za późno było. Korzystał z tej chwili jakby miała się ona zaraz skończyć. Zniknąć i więcej nie powtórzyć. Nie mogło tak być. Nie teraz kiedy już wiedział Zieliński, że jego strach był bezpodstawny. Nie zniknie mu w tłumie. Nie rozmaże się z kolejnymi mijanymi twarzami, których tak wiele teraz było. Nie była jedną z tych co zniknie. W co się wpakowałeś, Zieliński? Zrobił krok w tył i kolejny. Później jeszcze jeden. Dopóki za plecami nie poczuła Braxton tablicy informacyjnej w którą wbiły się jej łopatki. Trzymał ją nadal Zieliński za pośladki, ściskał je mocniej i nadal miażdżył jej usta. Tchu mu w końcu zabrakło i oderwał się od niej, aby go zaczerpnąć. - Pieprz się, Braxton - powtórzył jej słowa i zaraz zaczął całować odsłonięty kawałek szyi. Nie powstrzymywał się. Nie chciał. Nie umiał. Inny czas i miejsce. Miejsce. Czas zawsze był zły. Postawił ją na ziemi Zieliński, schylając głowę nisko, aby nie odrywać od niej ust. Na chwilę nawet nie przerywał. Nie chciał. - Chodźmy stąd - złapał ją za rękę i pociągnął w stronę zejścia z peronu. Nie patrzył dokąd idzie. Na niej skoncentrował swoje spojrzenie. Na jej twarzy. Bo teraz liczyła się Braxton. W tej chwili. W tej sekundzie. Nie wiedział co będzie jutro, za tydzień, miesiąc. Dzisiaj. Tu i teraz. Na niej się koncentrował. Objął ją Zieliński ramieniem przysuwając bliżej. Nie mówił. Drażnił oddechem odsłoniętą szyję. Płatek ucha. Policzek. Nie dając się Jackie skupić. Pomyśleć o niczym poza sobą. /zt x2
Seth dotrzymywał obietnic. Jakże mógłby odmówić damie pomocy, nawet jeśli okazała się kłamliwa i uciekła od niego, gdy tylko wytłumaczył jej co z nim jest nie tak? Czuł się oszukany i zraniony. Nie wiedział czy prawidłowo, ale tak było i nie umiał sobie z tym poradzić. Przeklinał też swoją słabość. Z jednej strony nie chciał jej widzieć, czując się źle z tym, że jednak zdecydował się po nią przyjechać, a z drugiej nie potrafił sobie tego odmówić. Zranienia się po raz kolejny, bo przecież tylko tego teraz oczekiwał po ich spotkaniu. Przyjedzie i co? Powie mu, że jest potworem, iż nie zasługuje jednak na jej miłość i akceptację. Odtrąci go i zniknie tak jak kiedyś, a tego już jego serce nie zniesie. Pęknie wzdłuż szwów, a potem rozpadnie się na tysiące kawałeczków, zupełnie jak lustro, które dzisiejszego ranka potraktował pięścią. Nie mógł na siebie patrzeć, więc co teraz? Siedem lat nieszczęścia? Zniesie to ze stoickim spokojem, o ile tylko to spotkanie nie zniszczy go całkowicie. Podczas wydłubywania kawałków szklanej tafli z ręki, czuł się jednak na tyle dobrze, że teraz, na wspomnienie poranka dreszcz podniecenia przebiegał mu po plecach. Ból był wspaniały, niejednokrotnie się o tym przekonywał i to właśnie on pozwalał mu się teraz uspokoić. Wbijał paznokcie we wnętrza dłoni, gdy zbliżał się już do peronu. Miał na sobie jedną z koszulek bez rękawów, czarną i gładką oraz spodnie bojówki i glany. Wszak było już dość ciepło. Miał również obandażowaną lewą rękę. Wyglądał w nich na takiego chuligana, że absolutnie się nie dziwił, że ludzie na jego widok, okrążali ławkę szerokim łukiem. Tak, przysiadł sobie, dochodząc do wniosku, że niczego nie zmieni wydeptywanie dziury w chodniku. Splótł ze sobą palce i oparł łokcie na kolanach, przyginając kręgosłup i w ten sposób nieco odgradzając się od świata. Czekał i myślał. Tylko te dwie rzeczy mu teraz pozostały.
Mandy przegrała. Doskonale o tym wiedziała. Przegrała z ambitnymi planami pokrojonymi przez Wendy niczym tort urodzinowy. Musiała uciec. Nie miała pewności, że wróci. Nie miała pewności, że gdy wróci coś będzie jeszcze takie samo. A gdy tylko wstała pewnego ranka i zaczęła się pakować, rozhisteryzowana kobieta wpadła z krzykiem do pokoju wyrzucając rzeczy na powrót z walizki. Maurine ją uderzyła, a później rozpłakała się pękając co raz bardziej i bardziej, jakby coś ją niszczyło. Zjadało od środka, a ona nie mogła się zregenerować. Już nie. Lecz gdy tylko powróciła do pakowania się nie było w mieszkaniu już nikogo. Napisała tylko jeszcze list wiedząc, że jest za późno na naprawę czegokolwiek. Pozwoliła sobie jednak zwrócić jego uwagę. Napisać... A gdy tylko się zgodził zaciskała co raz mocniej pięści, gdy tylko znalazła się na peronie w małej mieścinie, gdzie mogła kupić bilet na magiczną kolej. Czekaj na mnie, proszę. - Powtarzała w myślach jak mantrę. Jakby ta litania mogła coś zmienić. Tak naprawdę nie zmieniała nic. Wszystko zależało od niego. Już nie od niej. Z łatwością udowodniono jej, że nic nie znaczy... Teraz władowała się z torbą na ramieniu do przedziału, gdzie ukryła twarz w dłoniach ignorując zaczepki jakiegoś mężczyzny, który za wszelką cenę chciał się od niej dowiedzieć, która jest godzina. Jechała tym pociągiem ignorując szum, stukot, aż wreszcie czas. Wszak podróż trwała cały dzień, a ona pomimo zmęczenia nie dała rady zasnąć ani na chwilę. Stresowała się co zrobi jeżeli go tam nie będzie, jeżeli nie będzie na nią czekał. Co zrobi jeśli uciekła z piekła do piekła? Chciała się rozpłakać, ale na to nie miała też sił. Dojeżdżała do Londynu i skręcała na Hogsmeade biorąc głęboki wdech. Podróż wydawała się nie być osadzona w czasie, tylko w sercu i stresie. Mandy Maurine Saunders miała serce? Miała. Było czarne, małe, zanikające, ale wciąż istniało i biło... Jak oszalałe. Jakby za wszystkie lata gdy uśpione spoczywało w miejscu, którego położenia nie była w stanie określić Krukonka. W końcu jednak gdy pociąg się zatrzymał na stacji przebrnęła koniuszkiem języka po suchych wargach i wolno podniosła się z siedzenia wychodząc na wąski korytarz, by po drodze minąć się z jakimś mięśniakiem, który obdzielił ją spojrzeniem dość jednoznacznym. Cóż, strój Mandy w postaci krótkich jeansowych spodenek z wystającymi kieszeniami i biały podkoszulek z prześwitującym stanikiem... Nie był zbyt grzeczny. Mimo to nie brała tego pod uwagę. Nie zapisywała jako coś złego. Poprawiła zatem torbę na ramieniu i wyszła z pociągu mrucząc "do widzenia" do konduktora, który obserwował ją teraz czujnym wzrokiem... MMS straciła go jednak z oczu, gdy tylko zauważyła na ławce kogoś znajomego... Kogoś, kogo tak dobrze znała... Kogo tajemnicą miała się zaopiekować, a zwiała. Tego nie da się naprawić Mandy, nie bądź głupia. - krzyczały jej myśli, jednak ona nabrała już rozpędu biegnąc w jego kierunku, gdzieś po drodze pozwalając torbie, by upadła z hukiem na kafelki, gdy ona uderzyła w niego swoim ciałem przytulając się do niego nagle i zaciekle... Zacisnęła również powieki zastanawiając się czy to jej ostatni raz gdy może sobie na to pozwolić. - Przepraszam. - Rzuciła krótko w powietrze, ale jednak do niego. Dopiero teraz miała siłę by płakać. Miała powód. Miała jego.
Ile razy można oddać komuś serce i doznać zawodu? Seth nie wiedział, nie znał tego uczucia. Zwykle to on był tym, który sięgał po coś, nawet jeśli nie należało do niego, a po odpowiednim długim rozerwaniu się, wyrzucał niczym zniszczoną zabawkę. Teraz jednak było inaczej. Można by rzec, że zaczął wszystko oglądać z drugiej strony, patrząc właśnie na taką… drugą stronę medalu. Był zaślepiony swoim egoizmem, dziką potrzebą dostosowywania wszystkiego pod siebie, dlatego nie rozumiał tego jak ona mogła mu to zrobić. Jak mogła go opuścić i uciec. Był pewien, że nie wróci i raz na zawsze odejdzie, pozostawiając go z krwawiącą dziurą zamiast serca, które wyrwał sobie z piersi i wsunął jej w dłonie. Teraz jednak nie wiedział co ma o tym myśleć. Z jednej strony rozgoryczony, wściekły wręcz na to jak go potraktowała, a z drugiej strony naprawdę tęskniący. Nie umiała mu powiedzieć tego w twarz i musiała wysłać list, tak? Szkoda, że nie zerwała z nim przez wizbooka - to już byłby szczyt wszystkiego. W sumie co to by był dla niej za problem? Podejść do pierwszego, lepszego fagasa i wsunąć mu język do gardła, by zrobić sobie z nim selfie. Pewnie by nie oponował, wszak Mandy była ładną dziewczyną. Wystarczyło aby ubrała się bardziej prowokacyjnie, a już pół ulicy się za nią oglądało. Seth nieświadomie zazgrzytał zębami, gdy wyobraził sobie jak ktoś obejmuje ją swoimi oślizgłymi łapskami. Nikt nie miał prawa jej dotykać w ten sposób. Ona była jego, tak samo jak on był jej. Może wreszcie to zrozumiał? Ciężko powiedzieć. Teraz emanował tak złą energią, że równie dobrze wszystko mógł widzieć jedynie w czarnych barwach. Kto wie, czy już sobie nie wkręcił tego, że go zdradziła? Znając możliwości Lyonsa, równie dobrze mógł dojść do takiego wniosku i tak na dobrą sprawę wściekać się na Saunders, ledwie by ją zobaczył. Siedział drętwo, pogrążając się w swoich rozmyślaniach, chociaż wcale nie mając na to ochoty. Dobrze więc, że nie czekał tak długo, a przynajmniej takie miał wrażenie. Gdy się jest pesymistą, czas mija nieubłaganie szybko, pozwalając jeszcze szybciej przeżyć chwile, o które się martwimy. Był właśnie w trakcie rozpamiętywania ich ostatniego spotkania w mieszkaniu. Może wtedy powiedział coś niewłaściwego? Kto wie, wszak on dość często miał problemy z tym, aby zapamiętać co powiedział. Raz jedno, a raz drugie, chyba wszyscy, którzy go znają coś o tym wiedzą. Niemniej jednak nie miał zbyt dużo czasu na takie debaty z samym sobą, bo coś w niego… wleciało. Nie spodziewał się tego i uniósł zaskoczony wzrok. Był tak zamyślony, że nawet jej nie spostrzegł. Zmrużył nieco oczy, ale jej nie odepchnął, więc można to było uznać za dobry znak. Zacisnął palce na materiale okalającym jej szczupłe plecy i przez moment nie wypuszczał jej z objęć. - Dlaczego? - zapytał ją po chwili, gdy już pociągnął ją do tyłu za ciuchy, rozdzielając ze sobą dość brutalnie. To jednak wszystko dlatego, że znowu poczuł się źle z tym co robili. Jakże mógł ją po prostu tak ciepło przywitać? - Opowiedz mi wszystko. - zażądał, ale zaraz znowu postąpił wbrew temu co nakazywał mu umysł i znowu ją do siebie przyciągnął, zmuszając ją do tego, aby na nim usiadła. Objął ją ramionami i przytulił jej głowę do swojej piersi. Nie potrafił jej od tak odtrącić.