Niewielka stacja kolejowa znajdująca się się w wiosce zawsze kojarzy się z początkiem roku szkolnego, kiedy pełna jest uczniów przyjeżdżających do Hogwartu. Jednak na co dzień widuje się tu niewielu ludzi. Pociąg do Londynu kursuje tu każdego dnia, rzadziej można tu natrafić na te odjeżdżające w innych kierunkach.
Bilet pociągiem do Londynu (podróż trwa ok. pół dnia) – 7gBilet Błędnym Rycerzem do Londynu (podróż o wiele szybsza) – 9g
Śpioszek był naprawde miłym skrzatem, a sama Maisie nie lubi matki Casiusa. Widziała na własne oczy, jak potrafi go wkurzyć i z czystej empatii wolałaby, gdyby jednak darował sobie kłótni z nią. Był wybuchowy, a ona ewidentnie go prowokowała. I ją również, w końcu ta sama kobieta, która tak nalegała na ustatkowanie syna doprowadziła Maisie do jej najgorszego stanu, czyli do ataku paniki. I to na pierwszym spotkaniu! Strach pomyśleć co będzie na kolejnych, jeśli los podejmie decyzję w tym kierunku. Ten sugestywny uśmiech tylko bardziej ją zirytował. Miał szczęście, że przyłożyła mu tylko tak lekko. Chociaż zaraz zapomniała o jego głupiej mimice, kiedy zarzucił jej takie coś jak martwienie się o jego osobę albo choćby fakt, że mogłaby przejąć się zdradą w tym wyimaginowanym związku. - Co? Oszalałeś? - zapytała retorycznie, bo odpowiedź była jasna. Oszalał. Ona zresztą też, już nawet cztery miesiące wcześniej. - Nie martwiłam się i jest mi to kompletnie obojętne, czy kogoś zaliczyłeś po drodze czy nie, bez szczegółów. - Wystawiła dłoń w geście, żeby się zatrzymał ze swoimi słowami i nawet nie opowiadał nic. Bo to by bolało, ze względu choćby na to, że sami kiedyś ze sobą spali i chociaż miała przez chwilę głupie myśli, że może jednak to nie jest tylko na chwilę… cóż, myliła się najwidoczniej. - Jak to się nie liczy? Wierność to również brak flirtów i to bez znaczenia czy z osobą magiczną, czy mugolem - mimowolnie parsknęła oburzona, bo zdecydowanie nie rozumiał słowa wierny. - I widzisz, jak była gorsza, to flirty poszły na marne. - Odwróciła wzrok na bok, jednak gdy spojrzała znowu i widziała wzrok spod byka, przymrużyła oczy i spojrzała z niezadowoleniem. - Na Merlina, bo różdżkę chciał mi pogryźć! Co on myślał, że to kijaszek jest? To bardzo cenny przedmiot. - ...którego przy sobie zresztą nie miała, a co Casius sam potem wiedział o tym, bez zbędnego pytania. Widać, że się już wystarczająco czasu znają! Wywróciła oczami i podreptała wolno za nim. - Ty się od moich dni odczep, nic ci do nich - pilnować nie musiał, żeby czasami w ciąże nie zaszła, bo nic w tym kierunku nie robili. Swoją drogą to Maisie nie była do końca świadoma tego, że w podświadomości matki Casiusa, to ona już była w ciąży. I chociaż irytowało ją wszelkie zaczepki, które na niej stosował, to jednak przez te dwa dni zdążyła wystarczająco za tym zatęsknić. Jednak nagle się zatrzymał, a ona praktycznie w niego wpadła, za późno orientując się w jego nagłych poczynaniach. Szybko odsunęła się o pół kroku i teraz to Mai spoglądała na niego spod byka. - Przecież mam ją ze sob… - zaczęła mówić, jednak po chwili sobie uświadomiła, że nie skrywa się ona w rękawie. Westchnęła tylko, nie wiedząc, jak inaczej skomentować to, co właśnie odwalił. - Swoją drogą, co ty się tak przejmujesz? Czyżbyś się martwił? A może obawiasz się, że właśnie cię zdradziłam? Ale nie martw się, jestem wierna ci aż po grób - zaczęła go naśladować z uśmiechem. - I nie mam przecież co się bać, wiedziałam, że mój bohater zaraz by przyszedł i mnie uratował. - Kiedy ruszyli dalej, uwiesiła mu się na ramieniu jak przylepa, żeby tylko wzmocnić jej ochroniarza!
Casius nie rozumiał jej zirytowania. Przecież uśmiechał się zwyczajnie. Poza tym sądził, że nie mają przed sobą żadnych tajemnic, skoro raz ze sobą spali po pijaku, a Maisie wiedziała o jego likantropii. Nie zamierzał uciekać przed prawdą z podkulonym ogonem, a lubił rzucać jej jakieś sugestie i drobne lub większe aluzje, na które ona zawsze reagowała tak samo. Ale wbrew pozorom starał się jej nie uprzedmiotawiać. Wystarczająco jego samego rodzice traktowali jak rzecz, żeby i on tak traktował innych. I jasne, zdarzało mu się patrzeć na jej tyłek lub cycki, ale to dlatego, że miał po prostu słabość, nie dlatego, że traktował ja jak rzecz do zaliczenia i wyrzucenia. Gdyby tak ją traktował, mógłby już ją wyrzucić i zamienić, bo już zaliczył, nie? Słuchał jej z uwagą, starając się nie uśmiechać, co przychodziło mu z naprawdę wielkim trudem. Mimo to jednak kąciki jego ust nie podskoczyły do góry, czego się tak obawiał. — Merlinie, zazdrość aż się z ciebie wylewa. — Dopiero wtedy się lekko uśmiechnął, mając przez chwilę ochotę ją pocałować, ale się powstrzymał, bo jeszcze by się skubana obraziła. Poza tym oficjalnie nic do niej nie czuł. Wmawiał to nie tylko sobie, ale też innym. — Spokojnie. Z nikim nie flirtowałem. Nie miałem czasu, wszedłem tam tylko po to, żeby się napić, aby nerwy mi opadły po kłótni z tą okropną kobietą, z której łona wyszedłem. Niestety — mruknął i przewrócił oczami. Chciał zrobić tylko Maisie taki mały test, chciał po prostu udowodnić samemu sobie to, że jest zazdrosna. Choć sądził, że i tak nie była. Kto by był zazdrosny o takiego kogoś jak on? Przecież był... No na pewno nie był idealny. Nie był księciem na białej miotle, nie był jakimś bardzo potężnym czarodziejem, zwykle chodził w mugolskich ubraniach, miał masę blizn, których nie potrafił się pozbyć przy pomocy żadnej maści czy eliksiru. Był cholernym wilkołakiem i nawet nie wierzył w ten mit o tej jedynej miłości i ustatkowaniu się. Ale nie zamierzał ukrywać tego, że uważał Maisie za bardzo atrakcyjną młodą czarownicę. Okazywał to nieraz w bardzo dziwny i niekonwencjonalny sposób, ale tego nie ukrywał. — Jest jeszcze mały. Pewnie miał nadzieję, że mu tej kijaszek rzucisz. Co by się mogło stać? No nic! Kij jak kij — powiedział i wzruszył ramionami, choć sam by był zły na Ponuraka, gdyby ten tknął jego różdżkę. Może to dlatego, że był naprawdę mocno przywiązany do tego głupiego kijka? W końcu towarzyszył mu on już... prawie trzynaście lat, a to szmat czasu. — Jak to nic? To jesteś moją narzeczoną, czy nie? — zapytał, powoli się uśmiechając. Przy tej dziewczynie zdecydowanie za dużo się uśmiechał i przestawał być tak wielkim gburem, jak na co dzień. Nie podobała mu się koncepcja mało gburowatego Cassa. — Poza tym, moje cięższe dni jakoś ciebie interesują. Chciałaś równouprawnienia, to masz. Popatrzył na nią z niedowierzaniem, gdy zaczęła mówić o tym, że przecież ma różdżkę. Spiorunował ją wzrokiem. — Ile razy mam ci mówić, że bez różdżki się nie chodzi... Ciesz się, że Hogsmeade to nie śmiertelny Nokturn, bo już byś leżała w rowie. A ja... Ja bym ci pogrzebu ładnego nie zrobił. W przemowie wcale nie mówiłbym w samych superlatywach, właściwie mówiłbym o tobie dosyć negatywnie, bo mnie często denerwujesz... — Już miał mówić o tym, co go tak bardzo w niej denerwuje, gdy zaczęła go papugować. Gorzej niż dziecko. No naprawdę. Pokręcił głową z niedowierzaniem i prychnął. — Właśnie o tym mówię. Oskarżanie o nierealne rzeczy takie jak zazdrość i troskę oraz dziecinne papugowanie starszych od siebie kolegów. — Już chciał rzucić chamskie "Mama cię dobrych manier nie nauczyła?", ale w ostatniej chwili się powstrzymał, bo wiedział, że rodzina dla Maisie była tak drażliwym tematem, jak dla niego likantropia. A on definitywnie nie chciał, aby ktoś coś tego typu wspominał o jego przypadłości.
Może kiedyś go zaskoczy i przestanie reagować ciągle tak samo. Może kiedyś ich relacja wyjdzie na lepsze, może kiedyś będzie okazja żeby powiedzieć, co tak naprawdę w niej w środku siedzi. Z jednej strony to byłoby lepsze i ułatwiłoby wiele spraw, jednak… teraz w sumie było dobrze. Co by było, gdyby stali się jakąś słodką parą? Ona chyba by tego nie zniosła, gdyby Casius przestał się z nią droczyć. - Nie jestem zazdrosna - powiedziała twardo i spojrzała na niego spod byka. - Próbuję cię czegoś nauczyć, bo najwyraźniej nie rozumiesz myślenia kobiet - wywinęła się z tych podłych oskarżeń, które swoją drogą były prawdziwe, ale nawet sama Maisie w to nie wierzyła i odrzucała. - Tak w ogóle, to po co do niej pojechałeś? Jeszcze ostatnio słyszałam, że już nigdy nie postawisz nogi w St. Andrews, ale teraz to twoje obiecanki szybko zniknęły - zapytała, będąc naprawdę ciekawa, co od niej chciał albo lepiej - co ona od niego chciała, bo prędzej Millicenta wymyśliła coś, co skłoniło go do przyjazdu. A mimo, że ją denerwował, był upierdliwy i w wielu przypadkach denerwujący, to jednak wolała, gdy był w Hogsmeade. Przez ostatnie miesiące, kiedy spędzali ze sobą naprawdę dużo czasu, tak się do niego przyzwyczaiła, że nawet dwa dni bez niego stały się dziwnie nudne. Nie był idealny, to trzeba przyznać, jednak ona sama za perfekcyjną nie uchodziła i też nie szukała pana idealnego, który tylko wytykałby jej błędy. Może za dziecka marzyła o księciu - jednak tacy nie istnieją, a Casius miał w sobie coś co… nadawało się na bycie jej księciem. Czego jej starszy brat Finn nie aprobowałby absolutnie, ale już tę sprawę pomińmy. - Co by mogło się stać? Cóż, najprawdopodobniej musiałabym szukać trzeciej różdżki w swoim życiu. - Jedna już jej się złamała w Hogwarcie, za szczenięcych czasów. A jej hebanowa różdżka naprawdę jej odpowiadała i nie chciałaby jej zamieniać na inną. - Jestem. Ale na takich zasadach, na jakich jesteśmy, to nie są ci moje dni do niczego potrzebne - powiedziała, zresztą zgodnie z prawdą! I sama się uśmiechnęła, widząc jego uniesione lekko kąciki, jednak zaraz odwróciła od niego wzrok. Stop. - To nic dziwnego, że mnie interesują. Mieszam ci eliksir, jakbyś zapomniał - przypomniała mu. Spojrzała na niego, prawie że przystając. Tak jak on ukrywał uśmiech podczas gdy mówił, że jest zazdrosna, to teraz ona szczerzyła wesoło. - Totalnie się martwisz. To słodkie - stwierdziła, dalej się uśmiechając. - Ale to w większości możliwe, że coś i tak mogło pójść nie tak, z moim szczęściem, przez zakłócenia. Różdżka tu nie pomoże, lepiej nauczyć się jakiegoś karate czy kung szu, czy jak to się tam nazywa. - Z kopniaka komuś da i rozłoży typiarza na łopatki. Czy może być lepszy plan?
— A czy ktokolwiek na świecie rozumie myślenie kobiet? Kobiety są trudne, co na to poradzę. Powiesz tak, źle, powiesz inaczej, jeszcze gorzej. Dlatego już przy tobie przestaję myśleć, nad tym, co mówię, bo, tak czy siak, wiem, że skończy się to... No cóż, fochem. I nie musisz mnie edukować o tym, czym jest wierność. Przecież mówię, że żartowałem — powiedział i przewrócił oczami. Miał ochotę dodatkowo prychnąć lub parsknąć złośliwym śmiechem, bo przecież widział, że była zazdrosna. Nawet gdy sobie sama przeczyła, on wiedział lepiej i był po prostu pewien, że najpierw się martwiła, a teraz była chorobliwie zazdrosna o swojego udawanego narzeczonego. Uroczo. — Bo nie zamierzałem postawić tam swojej nogi. Pojechałem tam tylko dlatego, że chciałem wygarnąć matce jej zachowanie i komentarze dotyczące mojej marnej pracy, przez którą nie zdołam utrzymać rodziny. — Chyba nie musiał dodawać nic więcej. Co prawda miał ochotę dodać jeszcze to, co przeczytał w liście o tym, że dzieci nie będą mieć autorytetu w takim ojcu, ale na szczęście się powstrzymał. Dzieci nie było i być nie miało, więc w czym rzecz? Niech sobie Millicenta myśli co chce. Casius nie zamierzał się znów podporządkowywać tej kobiecie. Już wystarczająco swojej wolności poświęcił przez ostatnie miesiące. — Przecież znalezienie różdżki nie jest jakieś bardzo trudne. Idziesz do sklepu różdżkarskiego, próbujesz kilka różdżek i prędzej czy później natrafiasz na taką, która pasuje. Co w tym trudnego? — Możliwe, że się mylił, ale nawet jeśli, w życiu by tego nie przyznał, że nie wie, jak właściwie wygląda kupowanie drugiej lub trzeciej różdżki w swoim życiu. Od jedenastego roku życia miał jedną i tą samą i tylko ostatnio zauważył lekkie zarysowania na gładkim niegdyś drewnie. Ale rysy te nadawały jego różdżce tylko charakteru, unikatowej osobowości. — Ale mogłoby się coś zmienić, no nie wiem, moglibyśmy wejść na wyższy etap, czy coś. — Wzruszył lekko ramionami i już miał coś jeszcze mówić, gdy ta rzuciła tekst o wywarze tojadowym. Tylko prychnął, próbując ukryć lekkie oburzenie i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — Bez łaski, mogę sam go kupować w sklepie z eliksirami. Lub mogę wysyłać dalej Callie tak, jak robiłem to dawniej. Nie musisz się trudzić, nie prosiłem cię o żadną pomoc w tej kwestii — rzucił i zacisnął usta w cienką kreskę, starając się, aby jego nerwy nie wzięły nad nim kontroli. Bo spoko, mogli gadać na luzie o eliksirze w domu, ale w miejscu publicznym... Kurczę pieczone, no Casius był przewrażliwiony i bał się tego, że ktoś, słysząc o eliksirze, połączy fakty, połączy zmęczenie, bladość i te kilka drobnych blizn w okolicach głowy z likantropią. — Nie martwię się. Martwię się tylko o swoich bliskich, a ty nie jesteś mi bliska. — Miał nadzieje, że nie było słychać lekkiego zawahania w jego głosie, gdy skłamał. Ale niestety, zawahania tego nie dało się przeoczyć. Mogła je co najwyżej zwyczajnie zignorować. — Kung fu. — poprawił ją, przewracając oczami. On sam nie znał się na nazwach, ale potrafił się bić. Może zostało mu z czasów szkolnych, może z podwórka, gdy nieraz jako nastolatek zwiewał z domu, aby pobawić się z lokalnymi rówieśnikami, którzy tez lubili się bić i wiecznie szukali zwady? Nie wiedział, ale... Umiał się bić. I to się liczyło. — Muszę nauczyć cię jakiejś samoobrony bez użycia magii — mruknął odrobinę zbyt gburowato, patrząc na nią trochę posępnie.
- Po pierwsze, nie zawsze wszystko kończy się fochem. - Zaczęła wyliczać na palcach. - Po drugie, sam jesteś potwornie fochaty, więc już się tak nie skarż - powiedziała, kończąc na tym i spojrzała na niego. - Twoje żarty są słabe - dodała bez zbędnego wyliczania i wzruszyła ramionami. Ona się nie śmiała. Chociaż powinna, bo czemu ją to bardziej wkurzyło niż rozśmieszyło? Powiedzmy, że to był bardzo niesmaczny żart i teraz jest zdegustowana, o. - Tym samym dając jej satysfakcję. Wie, że masz wybuchowy charakter i szuka specjalnie zaczepek. Nie wiem, czy twojej matce się nudzi w życiu, czy co, ale na pewno nie byłaby zadowolona, gdybyś nie przyjechał. Sądzę, że nawet oczekiwała tego, że przyjedziesz. - Ona na pewno swojego tyłka nie pofatygowałaby do matki, gdyby ta jej takie coś napisała. Mogłaby jej trzy wyjce z kolejnymi obelgami wysyłać, ale trzymałaby się twardo, bo wiedziała, że często to jest normalne sprowokowanie. A to ona zawsze prowokowała swoją rodzicielkę do kłótni, nie mama ją, dlatego Maisie nie mogła też dopuścić, aby role się odwróciły. Przez to też nie rozmawiają, a ona trzyma swojego “narzeczonego” w jak największym sekrecie, żeby tylko Alice się nie dowiedziała - przecież wtedy nie dałaby jej kompletnie żyć… - No właśnie, prędzej czy później. Tak jak pierwszą różdżkę wybrało mi się super, to byłam jednak tak do niej przyzwyczajona, że miałam problem by znaleźć drugą, równie dobrą - powiedziała ze smutkiem. Ale w końcu jej się udało i finalnie jest zadowolona, ale pamięta swoją desperację, jak przesiedziała pół weekendu w sklepie z różdżkami. - Wyższy etap, mówisz? - zapytała, patrząc na niego zaskoczona. - Co za wyższy etap masz na myśli? - Naprawdę była ciekawa, chociaż podejrzewała, że zaraz powie jakąś absolutną bzdurę, przez którą cała atmosfera zniknie. - I właśnie o tym mówiłam! Najlepiej zbulwersować się i strzelić focha. Tylko ci odpowiedziałam, nie mówiłam, że to dla mnie problem. - Sama się wkurzyła, bo chciała dobrze. Liczyła może na minimalne docenienie z jego strony, ale jak zwykle poleciały wyrzuty ze strony Casiusa, że się Maisie wszystkiego odechciewało. Może nie powinna akurat teraz o tym wspominać, ale też nie popadajmy ze skrajności w skrajność, bo on był zdecydowanie za bardzo przewrażliwiony na punkcie swojej likantropii. Wzniosła spojrzenie ku nieba, już tracąc siły na tego człowieka. - Jak uważasz - rzuciła krótko, jednak trochę ją to zabolało. I to ten sam człowiek, który mówił kilka minut temu o jakiś wyższych etapach? - No o to mi chodziło, jedno i to samo. - Machnęła ręką na jego poprawienie. Ona nie umiała się bić. Znaczy, umiała na swój sposób, typowa damska samoobrona. Ale zawsze coś! - Po co? - zapytała, będąc dalej zbulwersowana jego wcześniejszymi słowami. - Nie jestem ci bliska, a poza tym jeśli coś mnie zje albo co innego zaatakuje, to tylko pozbędziesz się problemu. Będziesz przecież w tak wielkie rozpaczy po swojej narzeczonej, że pewnie matka da ci spokój z nowymi poszukiwaniami i będziesz mieć problem z głowy. Znowu będziesz mógł być wolnym strzelcem. A nie, i tak nim nadal jesteś. - Machnęła ręką jakoś w powietrzu i wyprzedziła go o dwa kroki do przodu, ciężko wzdychając. Cóż, widać ewidentnie jej frustrację.
— Tak, masz rację. Nie zawsze, ale zazwyczaj — powiedział. Nie tylko ona lubiła jego łapać za słówka. On też to kochał i całkiem często to robił. Może to też dlatego, że kochał się z nią droczyć? — Ja mam powody. Taka moja natura i osobowość i tego nie zmienię — odparł i się lekko skrzywił, bo prawdą było to, że dawniej, jeszcze przed likantropią, nie był tak gburowaty, jak teraz. No nie oszukujmy się, ugryzienie wilkołaka bardzo zmienia człowieka. Casius jest tego żywym przykładem, bo nie tylko stał się trochę bardziej empatyczny, ale też stał się bardziej nerwowy i wybuchowy, łatwiej było też go sprowokować, co faktycznie wykorzystywała jego matka, a z czego on nie zdawał sobie sprawy. Przynajmniej dopóki Maisie mu tego nie uświadomiła. — Więc sądzisz, że może to robić z tęsknoty? Może chce mnie zobaczyć i upewnić się, że nadal żyje lub nie wylądowałem w areszcie za złamanie jakichś zasad, bo mi nie ufa? Wiesz, nie sądzę. Jest po prostu irytująca. Możliwe, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że jestem wybuchowy, bo mnie praktycznie nie zna. A moje żarty są świetne, nawet nie mów, że nie… — mruknął lekko urażony, bo faktycznie, uważał swoje żarty za bardzo fajne. Pewnie tylko on sam, bo faktycznie niektóre były nie na miejscu. Wciąż jednak uważał, że Maisie była zwyczajnie zazdrosna. Nie wiedział o co, bo przecież nic do niego nie czuła, nie? — Hmm, okay. W sumie ciekawe, jaki rdzeń bym miał w swojej drugiej różdżce. Chyba bym, kurwa, zwariował, jakbym trafił na kiel wilkołaka… — Uśmiechnął się, choć uśmiech ten był sarkastyczny i zgorzkniały. Jeszcze tego by brakowało, żeby nawet jego różdżka przypominała mu o tej piekielnej likantropii, która uważał za prawdziwe przekleństwo. — Wyższy etap, owszem. Co powiesz na… Udawane narzeczeństwo z korzyściami? Myślę, że to świetna opcja. Nie dość, że pozostanę wierny mojej „narzeczonej”, to jeszcze oboje skorzystamy! A seks podobno uszczęśliwia! — Wyszczerzyła się w uśmiechu i lekko nachylił się w stronę jej ucha. — Jak sądzisz, dobry pomysł? — wyszeptał, próbując ukryć uśmiech, który sam cisnął mu się na usta. Chryste, był zbyt bezczelny. Czy matka go nie nauczyła, że nie proponuje się takich rzeczy koleżankom, które chyba nawet niezbyt go lubią i które zwyczajnie wkurza? Kolejnych jej słów nie skomentował. Już chwile wcześniej się od niej odsunął i przyspieszył krok, bo kończył im się czas. W końcu istniała godzina policyjna i gdyby chodzili po Hogsmeade po 22, mogliby zostać złapani, a tego wolał Cass uniknąć. I choć właściwie nie dbał o to, czy zostanie złapany, ale nie chciał, żeby Maisie została. Nie przyznałby tego w życiu, ale zależało mu na niej. Tak… odrobinkę. — No właśnie nie jedno i to samo. Kung fu, nie szu — przewrócił oczami i westchnął. Nie chciał się sprzeczać o taką głupotę. A po chwili i tak za dużo powiedział, kłamiąc przy tym. Ale… w sumie nawet dobrze, że zignorowała to wahanie w jego głosie. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby słabość przy niej okazał. Co i tak zrobił, gdy wysłuchał jej słów. Nic nie odpowiedział, wyprostował się i powoli odetchnął, obserwując, jak go wymija. Już uchylił usta, aby coś powiedzieć, ale nagle je zamknął, nie mogąc wydusić z siebie żadnych słów, dogonił ją i gdy już przeszli w ciszy kawałek, w końcu się odezwał. — Przepraszam — mruknął pod nosem, najciszej jak tylko potrafił, spuszczając przy tym wzrok na swoje ciężkie buty. Zacisnął dłonie na ramiączkach plecaka, oddychając najspokojniej, jak potrafił. Tak głupio mu było to choćby mówić, ale… musiał. Przez krótką chwilę poczuł się winny, co zdarza się… cóż. Ostatni raz winny czuł się po tym, jak ze sobą spali i po prostu po wszystkim wyszedł w popłochu, bo zdał sobie sprawę z tego, że nie jest głupia i na pewno zauważyła jego świeżą ranę, którą zakrył jedynie opatrunkiem. Merlinie… Dobrze, że poczucie winy szybko minęło, bo nie lubił się obwiniać o to, że kogoś zranił. W końcu robił to prawie cały czas. — Lubię cię i doceniam to, że jesteś. I faktycznie, martwię się o ciebie. Zadowolona? — Dawno nie był tak szczery i… Było mu z tym po prostu dziwnie. Jakoś tak dziko.
Spiorunowała go spojrzeniem. - Może gdybyś myślał nad tym co mówisz, to byłoby czasami- zauważyła. I też dlatego chciała go nauczyć rozumieć siebie, aby nie było zbędnych fochów… Chociaż czasami są one naprawdę uzasadnione. - To nie jest najlepsze wytłumaczenie, że tak po prostu jest - powiedziała, chociaż zdawała sobie sprawę, że stało się tak z nim po czasie. Znając się od Hogwartu wiedziała, że wcześniej nie był taki gburowaty. Był bezczelnym podrywaczem, ale nie gburem. I chociaż uwielbiała, jak jej słowo jest ostatnie to nie chciała już kontynuować tego tematu, bo wolałaby go wspierać w tej wybuchowość poprzez wyhamowanie jego temperamentu, ale czy jej się to uda i czy jej na to Casius pozwoli - oto jest pytanie. - Może myśli, że tak super układa ci się życie, że chce ci zaniżyć samoocenę? - pomyślała na głos. Millicenta jest specyficzną kobietą, zdecydowanie. - Ale faktycznie, nie zna cię. Chociaż twardo ze mną walczyła na obiedzie, aby udowodnić, że jednak mimo wszystko zna lepiej niż ja. - To był chyba pierwszy raz od stycznia, kiedy Maisie wspomniała o tym obiedzie, który bądź co bądź, przez ten atak paniki był on dla niej traumatyczny. Jednak mimo wszystko pamięta, że mówiła, że jest on cudowny i nie kłamała całkowicie - bo kiedy chciał, to potrafił być kochany. Może będzie taki bardziej dla kogoś, kogo rzeczywiście pokocha. - Dlatego lepiej na nią uważaj - powiedziała z powagą, jakby naprawdę bardzo chciała zniechęcić go od próbowania i gdybania o drugiej różdżce. Pierwszy wybór w końcu zazwyczaj jest najlepszy. Prawie potknęła się o własne nogi, kiedy usłyszała jego wizję wyższego etapu. I naprawdę nie wiedziała co odpowiedzieć, żeby miało to jakiś sens. Serce przyspieszyło jej swoje bicie, kiedy usłyszała cichy, niski szept przy swoim uchu. - Nie wiem, czy po pierwszym razie nas tak seks uszczęśliwił - wypomniała mu moment, w którym uciekł przez głupia bliznę. I co, wyszedł źle na wyjawieniu jej tej informacji? A gdyby wtedy został to tak naprawdę kto wie, co by się teraz między nimi działo. Mimo wszystko postanowiła chociaż się podroczyć, popróbować zagrać w jego gierkę. - Nie obawiasz się możliwości, że się po czasie jeszcze we mnie zakochasz? - zapytała, uśmiechając się uroczo i przystając na chwilę. W mgnieniu oka wychyliła się w jego kierunku, żeby szybko cmoknąć jego kącik ust i jak małe dziecko zwiać, a bardziej po prostu iść dalej, jak gdyby nigdy nic. Ot tak, zrobiła to pod wpływem chwili. Bo on może się z nią droczyć, to czemu ona z nim nie? Machnęła ręką na to kung fu, szu, hu czy fu, obojętnie jak kung, naprawdę. To było już zbyt błahe, żeby się o to spinać i prowadzić do kolejnej sprzeczki, jak możliwe, że ona nie miała racji - bo miała świadomość, że mogła coś pokręcić. Założyła ręce na klatce piersiowej i po prostu szła. Cass ją dogonił i przeszli kilka dobrych metrów w ciszy. Może to i lepiej, nie mieli żadnej możliwości, żeby się znowu o coś pokłócić. Dopiero po chwili usłyszała ciche, niezrozumiałe słowo. Po samym brzmieniu, można było się domyśleć, że po prostu… ją przeprosił. A ona kompletnie nie spodziewała się tego, że usłyszy od niego takie słowo. - Nie słyszałam, co powiedziałeś? - droczyła się nadal, z premedytacją, aby chociaż trochę rozluźnić atmosferę, która była spięta jak po ich pierwszym razie. Jednak po chwili usłyszała kolejne słowa i miała ochotę załamać ręce, bo już naprawdę nie rozumiała tego człowieka. Te słowa potwierdzały wszystkie teorie o tym, że mu zależy, które snuła przez ostatnie miesiące, jednak mimo wszystko te dwa zdania spowodowały u niej okropny mętlik w głowie. - Skoro mnie lubisz, doceniasz i się martwisz, to czemu mnie tak traktujesz? To męczące, kiedy twój nastrój ciągle się zmienia. Mówisz coś, a potem jeszcze co innego, co jest totalnym zaprzeczeniem. Zdecyduj się na coś. - Przystanęła, stając naprzeciwko niego i patrząc mu w oczy. Chciała cokolwiek w nich zobaczyć, co utwierdziłoby ją w przekonaniu, że jego słowa są prawdziwe. Chciałaby wreszcie wiedzieć coś normalnego o ich relacji, bo na razie z narzeczeństwa z korzyściami przechodzą na emocje typu martwię się o ciebie.
Tylko zacisnął usta w cienką kreskę i powoli ułożył je w jadowity uśmiech. Bo, co jak co, ale on zmieniać się nie zamierzał. Pewnie robił to podświadomie, ale świadomie nie zamierzał nagle zacząć kontrolować swoich słów. Może to źle, ale naprawdę lubił tę swoją bezczelność. Pozwalała mu ona na... Cóż, na wkurzanie ludzi, ale nie o to chodziło. Po prostu lubił być bezczelny, choć nie był taki przy wszystkich. Zwykle, gdy spotykał kogoś po raz pierwszy, starał się być miły i uprzejmy. Jak to wychodziło? No czasem nie wychodziło, ale po co roztrząsać? — Och, czyli ty wiesz lepiej i sądzisz, że moje zachowanie nie jest w dużej mierze zależne od faz księżyca? — uniósł pytająco brwi, próbując powstrzymać się od głośnego prychnięcia. Bycie gburowatym pomagało mu odgradzać się od innych ludzi. Pozwalało mu ukrywać prawdę o sobie. Więc może i teraz tak naprawdę nie był gburem, tylko... Tylko udawał, żeby zbudować ten trwały mur, przez który tylko czasem kogoś przepuszczał. — No bo moje życie jest przecież naprawdę zajebiste z likantropia i pracą na Śmiertelnym Nokturnie, prawda... — mruknął i pokręcił głową. Gdyby jego matka tylko wiedziała... — Nawet nie masz pojęcia, jak wielką miałem ochotę wtedy zwyczajnie wybuchnąć... — Chociaż całkiem możliwe, że wiedziała. Dało się to zauważyć. Poza tym to właśnie ona chwyciła go pod stołem za rękę, aby odrobinę go uspokoić. Co się jej o dziwo udało. Miała na niego dobry wpływ, choć czasem zdawał się nie robić praktycznie żadnych postępów. Merlinie drogi, to brzmi, jakby go co najmniej tresowała! Jeszcze zacznie na komendy podczas pełni reagować i co wtedy...? — A myślisz, że co robię? Ja na nią chucham i dmucham, żeby tylko nic jej się nie stało... — To była prawda. Był niesamowicie wyczulony na punkcie swojej różdżki i... No cóż, nie oszukujmy się, dbał o nią tak jak o psa. A psa kochał nad życie. Sam nie wiedział, czy to dlatego, że zawsze marzył o psie czy może dlatego, że w końcu nie czuł się tak samotny w swoim mieszkaniu, w którym teraz co chwilę rozbrzmiewało szczekanie Ponuraka. Swoją drogą, Ponurak... Ciekawe jak ludzie reagowali, słysząc, że był z nim na spacerze. Pewnie myśleli, że jest już zgubiony, skoro widzi Ponuraka codziennie. Raz pewna kobieta, czarownica starszej daty, gdy zobaczyła jego psa i zapytała o imię, przeraziła się tak bardzo, że Cass przez moment myślał, że biedaczka zejdzie na zawał. Dopiero po chwili powiedziała, że za kilka dni czeka go śmierć. Wciąż żył, więc chyba coś nie wyszło. Słysząc jej komentarz, uchylił lekko usta w niedowierzaniu i spojrzał na chwilę tępo w bok. Zaraz, zaraz... Wydawało mu się, że jednak ją to dosyć uszczęśliwiło... Cicho syknął i się skrzywił. — Zabolało... — Nie chciał nawet myśleć o tym, że to, co wtedy czuł, było tylko jednostronne, a on, mimo wszystko, był bardzo zadowolony i wydarzenie to bardzo go uszczęśliwiło. Nawet bardziej niż krwisty stek na śniadanie, obiad i kolację. — Aż tak łatwo się nie zakochuję — stwierdził, uśmiechając się lekko i trochę nieszczerze, bo nie mówił prawdy. W gruncie rzeczy nie zakochiwał się tylko dlatego, że nie ufał większości lasek, z którymi sypiał. A na pewno nie ufał im na tyle, aby powiedzieć, że jest wilkołakiem lub się zakochać. Najgorsze, że ufał Maisie, a naprawdę nie chciał, żeby to wszystko, co czuł w czasach Hogwartu, znów wracało. Nie lubił tego uczucia motyli w brzuchu, bo miał ochotę wtedy wyrwać sobie kiszki z brzucha. Nie lubił też tego dziwnego zagmatwania, gdy myślało się o uczuciach. Po prostu tego nie chciał, bo miał wrażenie, że... Nie będzie to nic dobrego. Po prostu. Jednak, gdy cmoknęła go w kącik ust, serce zabiło mu trochę mocniej, za co od razu się skarcił w myślach. Casius, nie zachowuj się jak tępa, kochliwa dzida, nie jesteś taki. Uśmiechnął się tylko z lekkim sarkazmem, wciąż na nią patrząc. Gdy zapytała go o to, co powiedział, on tylko zmrużył oczy. — Nieważne. Mówiłem do siebie — stwierdził, zaciskając usta, jednak już po chwili przestał mieć tak zaciętą i poważną minę. Popatrzył na nią z czymś dziwnym w oczach, czymś, czego on sam nie potrafiłby określić i pokręcił głową. Sam nie wiedział, co takiego go tknęło, że zamiast odpowiedzieć jak cywilizowany czarodziej, chwycił jej podbródek i lekko ją pocałował. Ale naprawdę tak lekko i niepewnie jak nigdy nikogo nie całował. Ale nie czuł się przy tym jakoś inaczej. Właściwie, potraktował to bardziej jako „już nic nie mów, bo zaczynasz mnie denerwować, znowu” niż prawdziwy pocałunek zakochanego człowieka. Bo w końcu uparcie twierdził, że on nic do niej nie czuje. I może tak było, sam do końca już nie wiedział. Musiał jednak przyznać, że Maisie była niesamowicie atrakcyjna i przyciągała go jak magnes. Jej włosy, długie nogi, talia i intelekt. W końcu przerwał pocałunek i z całkowitą powagą popatrzył jej w oczy. — Słuchaj, możesz być pewna, że cię lubię. Nawet gdy mnie wkurzasz, nawet gdy jestem dla ciebie... no chamski i nawet gdy jestem prawdziwym gburem. Gdybym cię nie lubił, nie pocałowałbym cię przed chwilą. I jestem pewien, że gdy przestaniemy grać narzeczonych, znajdziesz sobie wspaniałego faceta. Nawet mógłbym ci w tym pomóc, bo wbrew pozorom znam kilku naprawdę wartościowych gości, nie tylko samych złodziejów i przestępców z Nokturnu — wyrzucił z siebie, choć coś go w środku zabolało po tych ostatnich słowach. Podświadomie nie chciał jej nikomu oddawać, choć nie była i wiedział, że nigdy nie będzie jego. Miał nadzieję, że w jego oczach nie dało się zauważyć smutku, ale musiał i tak odwrócić wzrok. — Powinniśmy iść. Zbliża się 22, a ja nie chcę, żeby cię... nas złapali. Odprowadzę cię do mieszkania. — Potarł lekko kark i poprawił plecak. Poprawił też sobie kołnierzyk koszuli.
- Nie jest zależne tylko od faz księżyca. Księżyc ma duże znaczenie w naturze, u ludzi też. Ale to nie jest jedyne wytłumaczenie, a jedynie hm… najprostsze. - Starała się powiedzieć to w miarę mądrze, żeby Casius nie bulwersował się od słów “NAJLEPIEJ ZWALIĆ WINĘ NA KSIĘŻYC”. Zwykła pogoda miała znaczenie na humor czy samopoczucie, to co tym bardziej tak wielka powierzchnia, jaką był księżyc, który był dużą zagadką. Może Reeves też był księżycem, skoro powód jego gburowatości dla większości pozostawał nierozwiązaną tajemnicą? Maisie nie chciała być oddzielana od niego murem, tym bardziej, że przez ostatnie miesiące była pewną częścią jego życia. Po prostu jest i po prostu chce, bo już taka z niej altruistka, co sobie wzięła za zadanie opiekowanie się psychiką wilczka. - Jest zajebiste, mając przy boku tak cudowną narzeczoną - powiedziała nieskromnie, przeczesując włosy ręką. - Ale co narzekasz, Nokturn to bardzo ciekawe i zróżnicowane środowisko. Ile ciekawych przypadków można spotkać podczas jednego dnia! - Zwłaszcza, gdy pracuje się w aptece i nagle ktoś jej wbiega do sklepu, kompletnie zagubiony, a ona czasami po prostu nie wie, co ma poradzić na głupotę ludzką. Bo chociaż starała się być miała i kulturalna dla klientów, którzy odwiedzają sklep, to czasami brakuje jej sił. Wtedy przypomina sobie dumę pani Dodd, kiedy pierwszy raz udało jej się coś zrobić bardzo dobrze - i w większości przypadków właśnie ta kobieta wewnętrznie w niej siedzi i krzyczy, aby uważała na delikatne naczynia do eliksirów czy nie pomieszała ziół w szufladach. Może dzięki niej jeszcze nie zginęła jako sprzedawca, a pan Mullpepper nie poszedł z torbami. - Wiem. Widziałam. Ale wtedy udało ci się to kontrolować, więc oby tak dalej. - Uśmiechnęła się lekko. Miała trochę w tym swojej zasługi, owszem, bo sama widziała, że gdy chwyciła go za dłoń to trochę zluzował. Jednak nie będzie jej z nim zawsze. Nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek będzie, raczej nie, więc miała nadzieję, że choćby pomyśli o jej mentalnym wsparciu i w razie ogromnego napięcia, spuści z tonu. A tresura będzie swego czasu. Jak będzie ją wkurzał, to będą się uczyć dawać łapę albo siedzieć na zawołanie! Razem z Ponurakiem, który jest okropnie rozbrykany i rozpuszczony przez swojego pana. Raz czy kilka razy była z nim na spacerze, kiedy jego Casius umierał po pełni jak po jakiejś dobrej imprezie i wtedy już zaczęła tresurę chodzenia przy nodze. Może powinnaś zostać jakimś szkoleniowcem, behawiorystą albo innym szamanem dla psów. Po chwili uświadomiła sobie, jak to zabrzmiało. I co jak co, ale nie miała to tak wyglądać. Nie chciała kłamać, zwłaszcza że widziała jego minę i poczuła się źle. - Ale nie w tym sensie! Merlinie… - zaczęła, kręcąc głową. - Bo chodzi mi ogólnie o sytuację. Tę potem. Ale sam seks był cudowny. Znaczy, dobry… - plątała się we własnych zeznaniach, bo mimo wszystko było jej dziwnie przyznawać takie rzeczy przed osobą, która niby nic więcej do niej nie czuła, więc próbowała trochę wyrazić to mniejszymi słowami niż “cudowny”, ale co się powiedziało to już się nie odpowie. Ale mimo wszystko, to, co wydarzyło się tamtego wieczora, to nie było to tylko seks. Zwalała winę ciągle na niego, ale może ona po prostu mogła olać ten jego opatrunek… To tylko jej instynkty magomedyczne wyrywały się do pomocy. - Najwidoczniej też łatwo się nie odkochujesz - powiedziała uszczypliwie, jednak nie dodawała nic więcej, bo wiedziała, że zaraz i tak oberwie się jej po uszach za takie teksty. Jednak nie przeszkadzało jej to, a przynajmniej teraz. Bo z biegiem czasu nie miała nic do tego, uważała to za całkiem kochane czy słodkie (czasami!), jednak na początku, kiedy spotkała się po raz pierwszy po latach z Cassem, miała ogromny problem, aby zaakceptować, że on kiedyś mógł się w niej podkochiwać, a teraz tak normalnie rozmawiają - i się zmienił. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że przez likantropię, ale za czasów Hogwartu nie lubiła go za bezczelność, którą wtedy wykazywał bardziej niż teraz. Nie lubiła go za swój sposób bycia i że tak dokuczał jej znajomym z innych domów. Nie trawiła go, w skrócie mówiąc. A teraz… jest jakby lepszy. Nawet z brodą mu lepiej, chociaż ją kłuła, jak mieli raz okazję się całować (a zaraz kolejny raz, heh). Teraz była nawet w stanie mu zaufać, może głównie przez to, że on sam podzielił się z nią tak ważnym dla niego sekretem. Było to dla niej ogromnie ważne, że mogła być w pewnym sensie, jego powierniczką niektórych tajemnic. Zdezorientowanie to było głównie coś, co ją teraz męczyło do środka, kiedy tylko Casius dotknął swoimi wargami jej ust. Nie wiedziała, jak to interpretować, ale… czy ktoś kogoś by pocałował w złym wydźwięku? Chociaż była zbulwersowana, targały nią przeróżne emocje, to przymknęła oczy i odwzajemniła ten lekki pocałunek. Było to coś zupełnie innego niż to wszystko co razem zdążyli przeżyć. Uśmiechnęła się lekko na początku jego wypowiedzi, ale gdy tylko usłyszała, że gdy skończą grać narzeczonych to znajdzie sobie cudownego faceta, to myślała, że zaraz wybuchnie jak wulkan. Nawet nie zauważyła, że jej oczy minimalnie, ale jednak zaszkliły się. Bo to zabolało, cholernie i już nawet nie słyszała co dalej mówił o swoich kumpelkach, którzy są spoko, czy że już jest naprawdę późno. Nic do niej nie docierało, bo wypierała uczucia do niego, ale poczuła teraz ogromny ból - a dokładnie ból złamanego serca. Nie wiedziała czemu, tak reaguje, ale czuła się głęboko zraniona. Dlatego też Casius dostał liścia w policzek - nie mocnego, ale jednak. - Lubisz mnie, całujesz od tak z zaskoczenia, a teraz mówisz wspaniałym facecie, którego znajdę jak skończymy g r a ć narzeczonych. Ja zaraz kurwa z tobą oszaleje, przysięgam. Jesteś takim dupkiem, nie chcę cię znać, bo niszczysz mnie do środka - powiedziała zdesperowana. Nigdy nie miała tak ciężkich uczuć, nigdy jej aż tak nie zalegały na sercu. Odwróciła się i przeszła cztery, pięć kroków, żeby zaraz znowu wrócić się do Reevesa. - Ja zwariuje - rzuciła tylko i podchodząc do niego bliżej, przyciągnęła go trochę niżej do siebie za koszulkę, całując go zdecydowanie bardziej namiętniej niż on przed chwilą. Przyłożyła lekko dłoń do jego policzka, w który przed chwilą lekko uderzyła, przejeżdżając delikatnie po nim opuszkami. Nie wiedziała, co przez to chciała powiedzieć, może chciała wyrazić przez to swoją irytację, ale gdzieś pomiędzy rozdrażnionymi uczuciami czuła się myśl, aby pokazać tym, że on równie dobrze może być tym wspaniałym facetem. Jeśli jej teraz nie odrzuci, oczywiście.
— U ludzi ma duże, a u wilkołaków jeszcze większe, bo pragnę ci przypomnieć, że… — Miał ochotę strzelić sobie bardzo bolesnego facepalma, bo prawie powiedział o tym otwarcie w miejscu publicznym, a jedyne sytuacje, w których o tym mówił to dyskusje z innymi ludźmi. Ale to takie dyskusje, po której się nie zorientujesz, że on jest wilkołakiem. — Poza tym, nie mówię, że tylko od nich, ale, że w dużej mierze. Reszta to mój charakter, który zmienić próbowałem i nie wyszło. — Szczerze mówiąc, nie wiedział. Czasami nawet nie dostrzegał tego, jak bardzo się zmienił przez przemianę w wilkołaka. No bo, o ironio!, stał się bardziej ludzki, empatyczny i troskliwy. Nadal miał problemy z okazywaniem tych dobrych cech, ale przynajmniej miał ich więcej niż przed laty. Szkoda tylko, że słabość dawał sobie z tego sprawę. Jej słowa spowodowały, że lekko się uśmiechnął i nawet cicho i krótko zaśmiał. — Ta, jest zajebiste, gdy ta czarownica ma pretensje o to, że szczeniak jej narzeczonego chce się pobawić w aportowanie jej różdżką. — Wciąż bawiła go ta wizja, choć sam nie chciałby próbować. Jeszcze okazałoby się, że Ponurak ma magiczna moc i co wtedy? Musiałby zainwestować z jego szaty, książki, kociołek i całą edukację, zapewne domową, bo w Hogwarcie każdy fanatyk wróżbiarstwa widziałby w nim potencjalny omen śmierci. Ale zaraz, skąd ta wizja. Przecież Ponurak był psem, nie mógł być czarodziejem. Casius… — Oj tak, to bardzo zróżnicowane środowisko. W jednej chwili kłócisz się z jakimś pijaczyną z jednym zębem, a w kolejnej leżysz w rynsztoku z rozbitą głową i poderżniętym różdżką gardłem. — Uśmiechnął się sztucznie, bo ta wizja trochę przerażała nawet jego, faceta, który lubił się kłócić z ludźmi na Nokturnie i który chciał żyć. Mimo likantropii, mimo rzucania żartami o śmierci i irytującej rodziny. Miał dla kogo żyć (głównie dla samego siebie i psa, nieważne), więc nie chciał umierać. I choć nieraz spotykał… ciekawe osobistości, gdy widział, że ktoś jest od niego silniejszy, wolał nie szukać u niego zwady i nie cwaniakować. Właściwie, stawał się nagle potulny jak baranek, aby po chwili zjechać tę osobę najgorszymi przymiotnikami w głowie. Niekiedy sam nie wierzył w to, jaki był fałszywy, gdy wymagała tego od niego sytuacja. — Musisz ze mną częściej jeździć do tej baby — powiedział, oczywiście w roli „tej baby” widząc swoją rodzicielkę najukochańszą, która zawsze syna kochała, wspierała i popierała jego wybory, nawet gdy nie były zbyt dobre. Żart, ta kobieta go nienawidziła za to, że zepsuł jej plany, gdy miała 22 lata i wpadła z dobrym znajomym, który jak się składa miał już żonę. Zacisnął usta, przeć chwile robił lekki dzióbek, żeby tylko się szeroko nie uśmiechnąć. Pokręcił głową nieznacznie i w końcu nie wytrzymał, szczerzącego się szeroko i radośnie. Jak nie on. Jakieś nowe wcielenie Casiusa? Możliwe, możliwe. — Jak był cudowny, to na co czekamy? Trzeba go w takim razie powtórzyć jak najszybciej — powiedział, dumny z siebie. Miał przez chwile wrażenie, że obudził się w nim ten siedemnastolatek, który marzył o zostaniu oficjalnym chłopakiem Maisie. I choć teraz nie był nim wciąż, spał z nią. A to już jakiś był dla niego plus. Przestał się jednak uśmiechać, gdy usłyszał jej kolejne słowa. Zmarszczył brwi, nie za bardzo wiedząc, o co jej chodzi. Wskazał palcem na siebie i uniósł brwi. — Ja się niełatwo odkochuję? A czy ja kiedykolwiek byłem zakochany, bo nie pamiętam? — W końcu oficjalnie nigdy nie powiedział, że był w niej zakochany. Pisał listy i wiersze do szuflady, ale nigdy ich nikomu nie pokazał. Raz był bliski, ale tylko raz. A innym razem zaś wysłał anonimowo jeden list sprzed lat do Maisie, ale… Nic więcej. Nic, a nic. Zawsze był pewien, że nikt nie wiedział, że wszyscy to traktowali jako desperacki akt poznania szatynki, a nie… zakochanie. Może przez fakt, że niekiedy zachowywał się, jakby uczuć nie miał. Przynajmniej dawniej. — Nigdy nie byłem zakochany, a już na pewno nie w tobie — mruknął cicho, bo się lekko zdenerwował nawet i bez dodawania przez nią kolejnej oliwy do ognia. Cóż on też poczuł się trochę zdezorientowany, ale nie tyle przez to, że ją pocałował, nad czym wcale nie myślał, a bardziej przez to, że ten pocałunek odwzajemniła, a nie dała mu z miejsca z liścia. I faktycznie, było to coś innego. Zwykle Casius przy całowaniu wykazywał się zwykłą niecierpliwością i od razu przechodził do namiętnego całowania, lecz w tym przypadku było… inaczej. Po prostu inaczej. Nie wiedział nawet jakimi słowami to określić, ale w sumie zawsze był słaby w opisywaniu swoich własnych uczuć słowami. Lubił mówić, ale uczucia stanowiły dla niego zwyczajną zagadkę, bo nie wyniósł ich z domu. Niekoniecznie znał miłość zarówno te rodzicielską, jak i te między rodzicami, bo mieszkali w różnych miastach ze swoimi partnerami życiowymi. Zawsze był taki… wycofany, na uboczu. Bo mama wolała dzieci, które wyszły z jej małżeństwa z Dickiem, a ojciec wolał swojego drugiego syna. Może dlatego, że nikt go nie kochał, zaczął zamykać się na świat? Sam nie wiedział. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to może być powodem tego, jaki jest teraz. Może też dlatego tak bardzo wierzył w to, że jego prawdziwy związek z Maisie nie ma racji bytu, bo nie zasługuje na kogoś tak wspaniałego, jak Adler. Możliwe, że to, jak dostał z liścia, tylko go umocniło w przekonaniu, że na nią nie zasługuje. Nie spodziewał się tego, więc od razu przyłożył dłoń do policzka, który dość mocno piekł, choć wiedział, że Maisie mogła go mocniej uderzyć. A na to… Na to już w zupełności zasługiwał. Bardziej się jednak zdziwił, gdy zobaczył, jak jej oczy się zaszkliły. — Ale taka jest prawda! Nawet jakbyś coś do mnie czuła, byłbym twoim największym błędem, bo dobrze wiesz, jaki jestem. Poza tym, kto by chciał być z… kimś takim jak ja? — zapytał retorycznie, nie oczekiwał nawet odpowiedzi. Z początku chciał powiedzieć „z wilkołakiem”, ale nie było bezpiecznie mówić to na głos. Co prawda niby w ministerstwie wiedzieli, kim jest za sprawą jego kuzynki, ale… Wolał nie mówić tego publicznie. Nadal się bał i tchórzył za każdym razem. — Nie jestem dupkiem. Jestem tylko szczery! — Był dupkiem, w dodatku nieszczerym, bo nie mówił tego, co naprawdę myśli. Gdyby tak było, powiedziałby, że będą mieli kiedyś gromadkę dzieci, które nazwą jakimiś długimi, typowymi dla czarodziejów czystej krwi imionami, których tak bardzo nie lubiła. Stał tylko jak ten słup soli, nie wiedząc, czy powinien ruszać za nią, czy może od razu się samotnie teleportować. Nawet lepiej, że tego finalnie nie zrobił, bo po chwili podeszła do niego i go pocałowała znacznie namiętniej niż on wcześniej ją. Położył dłoń na jej talii, przybliżając ją lekko do siebie i zamknął oczy, odwzajemniając pocałunek. A… przez myśl przemknęło mu, że chyba wie dlaczego granie zakochanych przed jego matką wychodzi im tak zajebiście. Wyrzucił tę myśl tak szybko, jak tylko się pojawiła w jego głowie. Dopiero po dłuższej chwili go przerwał i spojrzał na zegarek. Zrobił lekko zaskoczona minę i przełknął ślinę. — Wiesz co, nie chcę psuć atmosferki i tak dalej, ale jest już prawie 22 i niekoniecznie chcę, żebyśmy zostali złapani i spędzali najbliższe godziny, może nawet dni, w areszcie — mruknął i teatralnie westchnął.
Westchnęła i zerknęła na Casiusa kątem oka. Zdarza się, więc tego nie skomentowała. Tylko nie rozumiała, czemu aż tak się szczypał z wyjawieniem tych słów na głos, jeżeli i tak był w oficjalnym rejestrze i nic nie mogło się ukryć… ale nie wnikała. W końcu to jego życie, a ona jest jedynie udawaną narzeczoną, kompletnie nic nie znaczącą kobietą. - Może ktoś ci musi pomóc go zmienić. Albo za mało chciałeś, ale cokolwiek się zmienił - zasugerowała. Chociaż nie wiedziała, jak ktoś może zmienić czyjś charakter. Prędzej pewne wydarzenia mogą do tego doprowadzić… I poniekąd zrobiły, w końcu Casius był troszkę inny, niż kilka lat temu. Na pewno mniej chamski, chociaż nadal bezczelny, a przynajmniej w jej przypadku. Zgromiła go spojrzeniem. - Niech aportuje twoją różdżkę, zobaczymy czy ty będziesz wtedy taki mądry - burknęła niezadowolona, że takie głupoty opowiadał! Była kochana, cudowna, troskliwa, sympatyczna, niekłopotliwa… pies był jedynie niewygodnym udogodnieniem. Wolała swojego kota. Swojego synusia, który teraz pewnie płacze za swoją pańcią… A tak naprawdę, to pewnie śpi i ma głęboko w ogonie to, co ona teraz robi. Zaniepokoiłoby go pewnie jedynie porwanie Maisie, ponieważ nie miałby kto mu nasypać jedzonka do miseczki. - No może nie zawsze jest kolorowo… - powiedziała, uśmiechając się i wzruszając niewinnie ramionami. Nokturn był Nokturnem i nie wiadomo było, czego można się po nim spodziewać. Sama nie do końca rozumiała, czemu z kilku aptek czarodziejskich, wybrała akurat tą, w której pracuje - również na Nokturnie, swoją drogą. A śmierć opisana przez Reevesa wydawała się być tak okropna, że aż się lekko wzdrygnęła. Nie rozumiała, jak można być aż tak wielkim brutalem, aby mordować niewinnych ludzi. W większości swojego życia była pacyfistką. No, może oprócz momentu, kiedy potrafiła komuś przywalić w policzek lub inną część ciała. Uśmiechnęła się niezadowolona i bez szczególnego entuzjazmu, na wieść, o częstszych odwiedzinach jego matki. - Nie mam jakiejś wielkiej ochoty, na odwiedziny swojej teściowej. Sam rozumiesz, sama nie szczególnie miło wspominam ten jakże cudowny wyjazd, aby poznać tę przeuroczą kobietę - powiedziała, czując jak robi jej się cięższej na duszy przez samo wspomnienie tego niemiłego dnia. Teraz do końca życie pozostanie jej trauma z rodzinnego domu Casiusa. - Nie będziemy nic powtarzać. Może było naprawdę dobrze, ale przypomnij sobie, za pomocą czego ta sytuacja wyniknęła. - I po tym miała jedną, wielką notatkę w głowie - nie pić z Cassem. Nie wiadomo, do czego jeszcze ich to zaprowadzi. - A nie byłeś? Po dormitorium różne ploteczki chodziły. A wiesz, każda plotka ma jednak jakieś ziarnko prawdy. - Mrugnęła do niego prowokacyjnie. Mimo że mówił co innego, to ona nadal sądziła, że musiało być coś na rzeczy. Kiedyś nawet dostała list. Wyglądało jak jego pismo, nawet koleżanka jej potwierdziła, która chodziła z nim na tym samym roku. Ciężko było jej rozgryźć tak ciężkiego człowieka, jakim był. Intuicja zadziałała od razu i to było wręcz niepokojące, jak szybko “mu się dała”. I też za pierwszym razem nie oponowała przy niczym, nie miała pojęcia, co takiego w nim jest, że zachowywała się w ten sposób - co zmieniło się na przestrzeni lat, bo jeszcze w Hogwarcie na pewno dostałby od razu liścia. Uczucia się zmieniają. Może po prostu dojrzała? Może się w nim… Hm, nie. Zdecydowanie miała problem z określeniem swoich emocji, bo też sama nie była ich szczególnie uczona przez swoją matkę. Jedyne oparcie w tej sprawie miała ze strony dziadków, którzy tłumaczyli jej każdą po kolei emocję, z jaką do nich przychodziła. I Maisie mogła twierdzić, po przypomnieniu sobie wszystkich opowieści babci, że była zauroczona. Tylko tyle wiedziała, bo reszta wyglądała w jej mózgu jak tornado. Jej przyrodnie rodzeństwo było bardziej uległe niż ona, więc nie miała dobrych relacji z matką, przez co też była olewana od kiedy tylko nauczyła się jej sprzeciwiać i wypowiadać własne zdanie. To był moment, kiedy jej dobre relacje z mamą poszły w zapomnienie, bo obydwie zdecydowanie próbowały przejąć władzę we wspólnych sprawach. Również w wyborze jej potencjalnych, przyszłościowych kandydatów. Teraz taki jeden się nawinął, a ona tę decyzję musiała i mogła podjąć sama. Casius miał skomplikowany charakter, miał wiele wad i nie rozumiała, co jej w głowie poprzestawiało się, że była w stanie wyobrażać sobie zbudowanie z nim jakiegoś mocnego, stabilnego związku. Czy to miałoby prawo bytu, przez ich charaktery? Dlatego na jego pytanie odpowiedziała sobie w myślach - że ona bierze pod uwagę kogoś takiego jak on. I ta myśl sprawiła, że trochę bardziej zaszkliły jej się oczy, bo czemu musiała się zawsze nieszczęśliwie zauroczyć tudzież zakochać. Czemu myśli o czymś, co wedle tej drugiej osoby nie ma kompletnego prawa się udać? I późniejsze zdarzenia były działaniem chwili, buzujących emocji. Jednak nie żałuje i gdyby miała cofnąć się w czasie o te kilka sekund, to postąpiłaby tak samo. Zaplotła ręce za jego karkiem i była kompletnie zmieszana, że pomimo jego wcześniejszych słów, przedłużył ten pocałunek o dobrą, dłuższą chwilę. To był moment, w którym ich umysły mogły odpocząć od ciągłych sprzeczek - albo właśnie dostały większą dawkę myślenia o tym, co się właśnie dzieje. Przez pierwsze sekundy nie odsunęła się od niego, a patrzyła jak spoglądał na zegarek. Dopiero wtedy zdawała sobie uświadomić jak bardzo uciekł im czas. Przelotnie zerknęła na jego usta i w końcu odwróciła się, wywracając oczami. - No to chodźmy - powiedziała niezadowolona, ale po chwili rzuciła mu uroczy uśmiech. Co on z nią robił…
Ze swoim kontrahentem postanowił się spotkać w godzinach wieczornych na stacji kolejowej w Hogsmeade. Wówczas nie odjeżdżały z niej już żadne pociągi, toteż miejsce zdawało się bezpieczne. Przytargał ze sobą oczywiście nekromancką laskę zwieńczoną kostnym zakończeniem, zmniejszoną wcześniej za pomocą transmutacyjnego zaklęcia tak, żeby mieściła się w kieszeni płaszcza. Nie spodziewał się żadnych przypadków przechodniów po drodze, ale mimo to wolał zachować wszelkie środki ostrożności. Paradowanie z takim artefaktem na widoku zdecydowanie nie byłoby rozsądną decyzją. Poza tym obawiał się nie tylko przedstawicieli władz, ale i łasych na czarnomagiczne zabawki czarodziejów. Wszak wiele kosztowało go zdobycie upragnionego przez jego klienta przedmiotu. Oparł się plecami o kamienny filar, wspominając swoją podróż do Rumunii. Udał się tam zaraz po tym, jak dowiedział się na Nokturnie, że poszukiwany przed niego artefakt może znajdować się w jednym ze skarbców opuszczone zamku. Zyskał od swojego informatora dokładną lokalizację, ale został uprzedzony, że dawny właściciel tego przybytku zastawił na złodziejów wiele niebezpiecznych pułapek. Rzeczywiście łatwo nie było, w szczególności w pomieszczeniu, w którym ze wszystkich stron zaczęły nadlatywać w jego kierunku wyjątkowo naostrzone noże. Musiał przyznać, że gdyby nie jego perfekcyjne opanowanie i znajomość wielu przydatnych zaklęć, mógłby nie wyjść stamtąd żywy. A jednak udało mu się zdobyć to, czego szukał, a i przy okazji zabrał wiele innych przedmiotów, które mógłby opchnąć na czarnym rynku w Londynie. Dawno też nie przeżył tak interesującej wycieczki. Zajął się bowiem nie tylko pracą, a korzystając z okazji, że zawitał do Rumunii, odwiedził również słynny rezerwat smoków. Z zaciekawieniem przyglądał się wszystkim zgromadzonym tam gatunkom, choć z wiadomych względów najwięcej czasu spędził na obserwacji zachowania Rogogona Węgierskiego. Jeszcze za czasów szkoły interesował się opieką nad magicznymi stworzeniami, a nawet zbierał ruchome figurki tych pięknych stworzeń. Podczas swojej podróży połączył więc przyjemne z pożytecznym. Czas jednak go naglił, więc ostatecznie powrócił za pomocą świstoklika do miasteczka Hogsmeade, by spotkać się z mężczyzną, z którym już wielokrotnie dokonywał podobnych transakcji. Dzięki temu nie obawiał się o to, że tego dnia może coś pójść nie tak. Facet zawsze płacił należną mu kwotę, sam nie wzbudzał podejrzeń, więc raczej nie przewidywał żadnych ogonów, czy innego rodzaju kłopotów. Nie pomylił się. Po paru minutach oczekiwania dojrzał kontur postaci na horyzoncie. Powoli się ściemniało, ale po sposobie poruszania się rozpoznał swojego klienta. Delikatnie utykał na prawą nogę i z tego względu jego chód był dość charakterystyczny. Kiedy tylko znalazł się bliżej, przywitał się z nim i przekazał mu przedmiot zakupu, odbierając sakiewkę wypełnioną po brzegi galeonami. Nie rozmawiali ze sobą, bo i nie było takiej potrzeby. Widział tylko jak jego towarzysz powiększa laskę do naturalnych rozmiar, by sprawdzić czy rzeczywiście spełnia wszystkie jego oczekiwania. Leonel nie miał co do niej żadnych wątpliwości, a i jego klient nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Odsalutowali sobie więc tylko na pożegnanie, a Fleming ruszył w stronę centralnej części miasteczka. Po drodze, za załomem muru dostrzegł jakieś dziwne światło, więc zobaczył na chwilę ze swojej trasy. Wtedy w oczy rzuciła mu się ozdobna, halloweenowa czaszka. Próbowała przed nim uciekać, ale bez problemu przyciągnął ją do siebie za pomocą zaklęcia i schował do kieszeni płaszcza. Jego kolekcja sukcesywnie się powiększała, choć nie był pewien czy zdoła odnaleźć pozostałe.
zt.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Miała wiele rzeczy do przemyślenia i mało czasu, aby odpowiednio to wszystko zrobić. Mogła rzucić się w wir zabawy i wszystkiego, co negatywne, aby poradzić sobie z wszechogarniającym bólem, ale nie chciała tego robić. To nie było w jej stylu. Potrafiła sobie poradzić w inny sposób, bez konieczności zataczania się każdego dnia od nadmiaru promili szumiących w jej żyłach. Nie było to wcale łatwym zadaniem. Czuła, jakby dosłownie cały świat stanął na głowie i naśmiewał się z niem w perfidny, mało wyrafinowany sposób. Wszystko szło na przekór a ona jeszcze nie potrafiła tego zrozumieć i przyswoić. Musiała jednak sprawiać wrażenie. Czasu było coraz mniej i tylko tygodnie dzieliły ją od nieuniknionego. Jeszcze nie rozumiała, jak wielki wpływ to wydarzenie, będzie miało na jej życie, ale była pewna, że tak będzie. Dzisiaj to do niej dotarło, kiedy kolejny raz spotkała tę kobietę, przykutą do jednego z łóżek na oddziale w świętym mungu. W niczym nie przypominała jej matki, która potrafiła rozwiązać każdy problem, poradzić sobie ze wszystkim. To nie była ta wspaniała osoba, która postanowiła samotnie wychować córkę, wbrew choćby zdrowemu rozsądkowi. Teraz była karykaturą samej siebie i Lara nie potrafiła pogodzić się z tym faktem. Uśmiechała się, ściskała wychudłą dłoń, ale nie chciała tego robić. Chyba wolałaby, aby jej matka odeszła szybko, nagle, niż męczyła się i słabła każdego kolejnego dnia. A Lara oraz jej rodzeństwo i ojczym musieli poradzić sobie ze świadomością, że nic nie mogą poradzić na śmierć ukochanej osoby. Mogli tylko przyglądać się temu biernie, zaciskając dłonie w pięści w akcie bezsilności. Miała wiele czasu, aby dziś nad tym myśleć, kiedy wracała pociągiem z Londynu i ze szpitala. Nie przypominała samej siebie. Tej dziewczyny, która z kpiącym uśmiechem i wredną uwaga na ustach mogła przywitać każdego. Zagubione spojrzenie wprost pokazywało, jak bardzo się zmieniła przez te kilka tygodni. Schudła, co przy jej wzroście wyglądało trochę śmiesznie, gdyby nie to, jaki nastrój temu wszystkiemu towarzyszył. Gdy tylko drzwi pociągu otworzyły się, pierwsze co zrobiła, to złapała swoje graty i wyskoczyła na peron, by od razu sięgnąć po paczkę mugolskich papierosów i odpalić je jednym, dobrze rzuconym zaklęciem. Pozwoliła, aby srebrna mgiełka rozpostarła się w jej płucach, niszcząc je, ponownie nie pozwalając na regenerację. Dym trochę jej pomógł,choć dłonie wciąż się trzęsły, kiedy ponownie sięgała nimi w kierunku ust, by dostarczyć sobie kolejnej porcji nikotyny. Chwiejnie ruszyła w kierunku ławki, aby usiąść. Nie chciała jeszcze wracać do zamku. Nie była gotowa ponownie zakładać maskę i udawać przed wszystkimi, że nic złego się nie dzieje. Tutaj, z dala od potencjalnych uczniów czy studentów Hogwartu, była bezpieczna. Mogła pozwolić sobie na ten drobny akt rozpaczy i próbę ukojenia swoich nerwów. Nie wiedziała jeszcze, czy tym razem się uda, ale musiała spróbować. Skraj rozpaczy był bardzo blisko, a ona naprawdę nie chciała go osiągnąć.
Po wygranym meczu nic nie odczuwał. Ilekroć szedł korytarzami Hogwartu i mijał uradowanych jeszcze meczowymi zmaganiami uczniów to czuł się jak powietrze. Pozbawiony jakichkolwiek szans na to, żeby odrobinę poczuć szczęścia. Nie wiedział czemu tak się czuje. Co się ostatnio musiało wydarzyć, że nawet coś tak pięknego jak sztuka jubilerska mu zbrzydła. Ilekroć sięgał po różdżkę i mały kruszec czy kawałek metalu... nawet nie potrafił zgiąć go, nadać mu kształtu. Jakby różdżka odmawiała mu wtedy posłuszeństwa i nie chciała zrobić nic więcej. Noc za nocą, dzień za dniem myślał o tym. Jeszcze ta ręka, zabliźniona przez klątwę, która sięgnęła trochę dalej ponad nadgarstek. Rasmus zaciskał wtedy dolną wargę, raniąc ją lekko. Trochę tych ran miał już na swoich ustach, ale to nadal nic nie zmieniało. W jego oczach wszystko płonęło. Cały świat, pozbawiony jakichkolwiek barw. Czerń i biel, jak w kliszy filmowej z lat trzydziestych. Co miał zrobić dalej? Nie wiedział. A to prawie koniec roku. Co zrobi ze sobą, kiedy mury Hogwartu zamkną się na kolejne wakacje za nim. Albo... co się wydarzy, kiedy skończy się moment jego edukacji tutaj. Czy tylko miał zajmować się czymś, co teraz mu nie wychodzi? Nie chciał wiedzieć co przyniesie jutro. Nie, nie chciał. Jego nogi niosły go po błotnistych ścieżkach kierujących do Hogsmeade. Nie wiedział czemu tak naprawdę wyszedł ze swojej strefy obecnego komfortu jakim było dormitorium i jego łóżko. Może zwykłe przeczucie, że to dobrze mu zrobi. Że przemyśli sobie w tym czasie wszystko. Ale nic takiego się nie działo. Absolutna pustka, przyśpieszone bicie serca, lekki trud z oddychaniem. Delikatna panika wkradająca się do jego umysłu. "Kim ty jesteś, Rasmusie Vaher", zdało się słyszeć w jego głowie. Czyżby wątpił już nawet w samego siebie? Chyba tak. Chyba tracił już wszelkie inne nadzieje. Przechodził między domostwami i pubami. Widział uśmiechniętych i bawiących się ludzi. Mógłby przyznać, że zazdrościł im teraz tego uśmiechu, nawet jeśli byłby on fałszywy. Zazdrościł czegoś ludziom. On, właśnie on zazdrościł czegoś innym, choć wiele miał. Albo może zdawało mu się, że tak bylo? Że miał do kogo z rodziny się odezwać... Chyba miał. O ile jego brat nie zapomniał o nim. Albo... inni. Ponownie zagryzł poranioną wargę. Potrząsnął głową, gdy zdał sobie sprawę, że za długo patrzył w pub. Ruszył dalej. Nawet nie wiedział kiedy jego nogi przywiodły go na stację kolejową między Hogwartem, a Londynem. Czyżby tutaj miała odbyć się jego ostatnia stacja? Albo raczej przed ostatnia. Gdyż jeszcze za rok tutaj się znajdzie. Będzie myślał o wielu rzeczach. Albo i nie. Może do tego czasu coś mu się stanie. Ależ to byłoby... przyjemne? Cholera, czemu o tym myślał. Stał przy torach, ale zaraz odwrócił się na pięcie, aby... ujrzeć znaną mu osobę ze szkoły. Larę Burke. Nie za często mieli możliwość ze sobą rozmawiać, ale kojarzył ją. Ona jego na pewno - jeśli oglądała mecze Quidditcha. Rasmus zaczął iść w jej kierunku, ale minął ją na tyle, aby usiąść zaraz po drugiej stronie ławki. Nie pytając się czy może dosiąść. Przez chwilę zawahał się, ale otworzył usta. — Zły dzień? — Zapytał, przywracając w swojej głowię ironię losu tego, że sam taki posiadał. Czy ktoś inny mógł to czuć? Nie, to była mniejsza szansa na to. Nikt nie czuł się pewnie dzisiaj tak słabo jak on. Nie mógł po osobie oznaki słabości. Choćby nie przy niej.
Gdyby tylko wiedziała, jakie towarzyszyły uczucia chłopakowi, który bezpardonowo za chwilę miał naruszyć jej przestrzeń osobistą, pewnie przybiłaby mu piątkę i uśmiechnęła się kwaśno, wyrażając tym grymasem słowa "hej stary! Jak dobrze, że nie tylko ja jestem w tak chujowym nastroju!". Jednak nie mogła mieć świadomości, że nie tylko jej postrzeganie tego popapranego świata było tak beznadziejne. Miała uczucie, jakby w tym momencie wszyscy inni śmiali się i bawili w najlepsze, a tylko jej nikt nie postanowił zaprosić do tej zabawy, jakby z trwogą, że Lara Burke mogłaby ją skutecznie zniweczyć. Świat nagle stracił na swym pięknym kolorycie, zastępując go wszelakimi odcieniami szarości, jakby to był całkiem naturalny zabieg. Ona nie potrafiła sobie poradzić z tą zmianą. Jak i z wieloma innymi, które aktualnie odbywały się w jej życiu. Nic nie było takim, jakim być powinno i miała tego świadomość, a to chyba było jednaną dobrą rzeczą, która jej pozostała. Świadomość, że wszystko było popierdolone i nadawało się do wyrzucenia do kosza. Wspaniale. To wolałaby już nie mieć kompletnie nic, przynajmniej objęcia obojętności zdecydowanie mocniej zechciałyby ją przytulić do siebie. A tak pozostawał gniew i bezradność, której nie sposób podołać. Powlekła się do ławki z wciąż tlącym papierosem w dłoni, którego chętnie raz po raz przysuwała do ust. Myślała o niczym. Dosłownie o niczym. Zarówno pozytywne jak i negatywne tematy do rozważań już dawno ulotniły się z jej głowy i nie zamierzały wrócić w najbliższym czasie. Usiadła, nawet nie rejestrując, że ktoś również to zrobił, zajmując drugą część tej samej ławki. Otoczenie było jej kompletnie obojętne, nie przejmowała się tym, co działo się wokół. Wpatrzona w bliżej nie określony punkt w przestrzeni raz po raz dostarczała płucom kolejnej dawki nikotyny. Dopiero głos chłopaka wyrwał ją z tego otępienia na tyle, że zaskoczenie wstrząsnęło jej ciałem. Odwróciła się szybko w jego stronę z delikatnie rozchylonymi w akcie zdziwienia ustami. Popiół z nadpalonego papierosa samoistnie spadł na bruk, kiedy ona próbowała rozpoznać zagadującego ją chłopaka. Zajęło jej sekundę bądź dwie dodanie dwóch do dwóch i uświadomienie sobie, z kim miała właściwie do czynienia. No tak, Rasmus, ten krukon. Nie kojarzyła go z boiska, bo nie przejmowała się takimi sprawami jak quidditch. Bardziej zapamiętała chłopaka ze szkolnych korytarzy, gdzie niejednokrotnie mijali się, zmierzając na te same zajęcia. Prostota tego pytania ponownie wykrzywiła jej wargi w paskudnej karykaturze uśmiechu. Chciało jej się śmiać. Bynajmniej ze szczęścia czy radości. W akcie ostatecznej bezradności, która opanowała jej ciało od koniuszków palców aż po same różowe kosmyki włosów na głowie. - Zły dzień? - powtórzyła, wlewając w te dwa słowa tyle jadu, który odstraszył by każdego potencjalnego rozmówcę. Zaciągnęła się ponownie i dopiero wypuszczając dym z płuc odpowiedziała. - Zły tydzień. Zły miesiąc. Zły rok. Złe kurwa życie. - ostatnie słowa wysyczała zdesperowanym głosem. Westchnęła głośno starając się ze wszystkich sił nie uronić kolejnych łez przy tym chłopaku. Ale nie miała siły dłużej trzymać wszystkiego w sobie.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Ciemne chmury wisiały nad stacją kolejową Hogwart Express, ale żaden pociąg nie przyjeżdżał. Niech zabierze ich gdzieś daleko, gdzie nie będą musieli oglądać się za siebie. Wszystkie ich problemy znikną tak samo, jakby ktoś wyciągał ich wspomnienia do myślodsiewni. I w żaden sposób nie będzie chciał wypuścić ich już kiedykolwiek. Pozbawieni zostaną cierpienia, bólu, ran wokół ich stłamszonych dusz. Ich oczy nie będą przepełnione czernią pustki w jakiej teraz się znajdywali, a palce nie będą krzywić się między sobą w krzyżyki, aby tylko trzymać nadzieję na to, że jutro będzie lepszy dzień. Miał dość. Nie chciał mieć nadziei. Nie chciał czuć, że jego wszelkie prośby zostaną wysłuchane. Chciał tylko... mieć pewność. Że kiedy zamknie oczy tego dnia to następnego obudzi się ponownie z uśmiechem. Niewymuszonym, szczerym, a wszystkie ostatnie dni przeminą. Karuzela ponurych emocji nadal się kręciła, a Rasmus nie potrafił jej zatrzymać nie inaczej niż tylko na nią wsiąść. Bolało go to, powodowało, że wylewała się z niego niewidzialna esencja, którą nazywałby uczuciami. Skorupa bez żadnego poczucia szczęścia. Nic, kompletne nic. Był pustką. Czy może być lepiej? Nie chciał jej przeszkadzać, ale te słowa same wyszły z jego ust. Te dwa słowa, które pociągnęło ich pięć razy więcej od jej strony. Rasmus przewrócił lekko oczami na lewo i prawo, ale widział, że jedynymi osobami na tej stacji byli oni sami. Przecież dopiero za trzy tygodnie to miejsce zaleje się osobami, które pociesznie będą pakowały się do przedziałów i spędzały ostatnie szkolne godziny razem. Dopóki ponownie nie zobaczą swoich twarzy za dwa lub trzy miesiące. On w tym czasie już je zapomina. A raczej stara się je przetrzymać w pamięci. Ale ich wszystkich nie zachowa. Nie będzie wiedział dopóki nie zobaczy ich ponownie. Taką miał chęć nie zapominać ich wszystkich. Zamrugał parę razy oczami, jego serce zabiło mocniej, a oddech stał się cięższy. Co miał odpowiedzieć na jej słowa. Czy rzucić czymś pasywnym, a może trochę bardziej agresywnie. Nie, nie wiedział. A z drugiej strony nie umiał być teraz nader niemiły. Jakby coś ciągnęło współczucie dla niej, chociaż dla samego siebie nie mógł znaleźć. Wnet jego usta otworzyły się ponownie. — Gorzej już być nie może. — Istniała jakaś szansa, ale lepiej było dać takie pocieszenie niż... coś więcej. Chociaż z drugiej strony szybko się zastanowił. I dodał po chwili. — Ale pociąg za szybko nie przyjedzie. Raczej nie zdążymy się do niego wpakować na pokład lub pod pokład. W sumie... możemy poczekać tutaj cały dzień. Chyba nie będą się martwić. Wygraliśmy w totka — Puścił ze swoich ust sarkazm, aby zaraz odwrócić głowę w jej stronę. Nie trzymała się zbyt dobrze. Nie poruszył się jednak z miejsca. Patrzył na wpadające do kałuży kolejne krople deszczu. — Nasz pech. — Skończył.
Żaden pociąg nie zamierzał się nagle pojawić znikąd i zabrać ich w daleką podróż, w której to oboje zaznaliby jakiegoś rodzaju ukojenia. Życie nie było tak łatwym, nie można było iść na skróty, o czym Lara przekonała się ostatnio, w bardzo dobitny sposób. Nie można było niestety pominąć jakiegoś etapu w tym paskudnym życiu, tylko dlatego, że był niewygodnym. Pociąg nie miał ich zabrać w nieznane, gdzie smutek i żal pozostaną tylko nie do końca jasnym wspomnieniem. Wiedziała o tym, pogodziła się z tym. Choć usilnie próbowała wierzyć we wszystko to, co dotychczas było pewnego rodzaju podstawą jej jestestwa, wszystko się zmieniało. Ona nie była już taka sama i nigdy nie miała wrócić do stanu z przed tych wydarzeń. Bo smutek i żal nigdy nie miały już jej opuścić. Miały o sobie przypominać w najmniej odpowiednim momencie, jak choćby teraz, kiedy samotność atakowała wątłe, dziewczęce ciało, kompletnie nie przygotowane na taką dawkę uczuć. On był pustką. Ona naczyniem przepełniającym się goryczą dla świata i wszystkich ludzi, którzy nie potrafili zapobiec tragedii, która wstrząsała jej życiem. Nie powinna ich winić, bo przecież nikt nie mógł tego przewidzieć. To było nierozsądne i irracjonalne. Co więc mogła poradzić na to, że tylko irracjonalność została dla niej w jakiś sposób ważna? To, co realne i racjonalne próbowała pozostawić za sobą, ale nie mogła tego uczynić. Wiedziała, że jej słowa musiały przynajmniej wprawić go w niemałą konsternację. Jednak to nie jej wina, że śmiał zakłócić jej spokój i bezpardonowo naruszyć przestrzeń osobistą. Normalnie nie zachowałaby się w podobny sposób uznając, że tego typu słowa nie są odpowiednie dla tego typu relacji, która ich dotychczas łączyła. Ale coś w niej pękło. Nie zamierzała być dłużej miłą i wyrozumiałą osobą. Nieświadomie pragnęła, aby on cierpiał równie mocno co ona w tym momencie. I jeśli zażenowanie go w ten konkretny sposób miało przynieść odpowiedni skutek, było warto. Zdecydowanie było warto to zrobić. Nie spodziewała się jednak takiej odpowiedzi. Pewna, że chłopak zaniecha jakiejkolwiek dalszej konwersacji, po prostu znów skupiła się na tlącym się papierosie i tym, by nikotyna miarowo dostawała się do jej płuc. Zwróciła na niego swoje ciemne ślepia, nie do końca pewna, czy aby się nie przesłyszała. Gorzej już być nie może? nic nie mogła poradzić na to, że kiedy sens tych słów dotarł do jej mózgu, parsknęła śmiechem, któremu naprawdę daleko było od jakiegokolwiek radosnego wydźwięku. Jego dalsza próżna paplanina nie pogorszyła jej nastroju ani nie polepszyła go w żadne sposób. Pierwsze krople deszczu osiadły na ich ramionach, powodując, że paskudny dzień stał się jeszcze gorszym. O słodka ironio, dlaczego tak bardzo z nich w tym momencie kpiłaś? -Wspaniale. Nie dość, że przyszło mi siedzieć na dworcu w twoim towarzystwie, to jeszcze w deszczu. - nie mogła odmówić sobie podjęcia kolejnej próby odepchnięcia od siebie kogoś, kto być może byłby w stanie jej pomóc. Dlaczego tak robiła? Przynajmniej jedno było pocieszenie w tym wszystkim. Kiedy rzuciła niedopałek w bliżej nieokreślonym kierunku, szybko on został ugaszony. Deszcz zaczynał nabierać na sile, a ona mogła przynajmniej teraz powiedzieć, że to nie łzy rozmyły jej makijaż, tylko krople deszczu. Może dlatego pozwoliła im po prostu popłynąć, mają w dupie to, że pada, że siedzi obok niej krukon, że cały świat sprzeciwił się jej i zmówił przeciw. Ważne były te kilka łez, które wydostały się z uwięzi jej powiek, bo nie miała siły już walczyć o lepsze jutro i udawać, że wszystko jest w porządku.
— Przynajmniej zmyje smutek i naszą żałość. Nie tego oboje chcemy? — Zapytał się zaraz, kiedy zaczęła do niego mówić znowu, a suchość jego tonu zdradzała raczej fakt, że pozbawiony był emocji. Brak mu było tej iskierki radości, która zaraz rozrosłaby się do płomienia. Chciał, aby rozumiała jego problemy. Fakt, że ciężko mu... obecnie żyć. Jeśli Merlin pozwoli, zacznijmy wyliczankę. Rodzina. Brak mu było w niej fortuny. I nie, nie mowa tu o pieniądzach, bo przecież Vaherowie niczym smoki trzymają pieczę nad swoim dziedzictwem i tym jak galeony sypią się niczym złoty deszcz do ich skarbca. Jak ciasno zaciśnięta ręka rodu trzyma pieniądz, by ten tak łatwo nie został roztrwoniony na byle zachciewajki. Ich nie obchodzi Rasmus dopóki jest mu dobrze i ma pieniądze. Tak jakby został wytarty z ich życia. Żadnego listu, żadnej prośby o opowiedzenie tego jak mu mija nauka. Ani nawet nie wpadną na chociaż ten cholerny list. Czasami chciał do nich napisać, ale brak mu było odwagi. Vaherowie byli twardzi, mówił dziadek. Dla nich najważniejsze jest przetrwanie. Goblinie ślepia nie zabiorą im niczego. Ani mugole. Gdy kruszą się mury, a ziemia trzęsie się, Vaher odgrzebuje się, nie pozwalając zakopać w grobie zapomnienia. A jednak Rasmusowi brakowało tego... zaparcia. Czasem się wyłamał, cała ta nienawiść... Powoli go męczyła. Słuchasz jeszcze, Merlinie? Dam ci chwilę odpocząć, czas wrócić z jawy na świat materialny. Zaraz jeszcze mnie posłuchasz. Deszcz kapał, tak jakby parzył jego skórę. Powodował pieczenie i marszczenie się jego skóry, a powoli nawet i lepienie się jego ubrań do "mięsa". Jak to było możliwe, że nawet dwie samotne krople na jego twarzy odnajdywały się i zaraz łączyły, aby już razem rozbić się o ziemię. Zakończyć swój kropelkowy żywot zwykłym uderzeniem. Westchnął ciężko. Jeszcze się nie odezwał. Jego wzrok powędrował najpierw na nią, ale nic nie mówił. Nie zamierzał jej atakować, znaczy się narażać. Skracać dystans na ławce między nimi. Nie. Nie miał zamiaru. Męczyło go to. Że choć kochał wszystkich, to teraz ta miłość do niego nie wracała. Jednostronny, platoniczny strzał. Bez żadnego odzewu. Jego gardło zacisnęło się. Czy powiedzieć? Może dać jej jeszcze chwilę się wyżalić. Wróćmy do ciebie Merlinie, jeszcze na moment. Pasja. W pasji Rasmus był wieczny, sądził, że to ona da mu szczęście w życiu. Bo gdy już straciło się jedno źródło szczęścia to dopóki nic się nie schrzani, wszystko jest dobrze. Ale głaz powoli zaczyna się powiększać, kolejne kamyki zaczynają tworzyć masywną, kamienną kulę. A gdy tylko się tego nie spodziewamy, zaczyna miażdżyć nas do ziemi. Tego Rasmus właśnie teraz doświadczał. Tak jakby wielki głaz miażdżył go, nie dając mu żadnej radości z tego, że znowu sięgnie po różdżkę i wyciągnie od siebie trochę pasji, aby coś utworzyć. Bo i tak się nie powiedzie. Nie będzie to miało duszy artysty, którą z siebie dawał za każdym razem. Jego dzieło będzie nijakie, kruche... Pozbawione braku dumy z wykonania. Nic nie będzie z tego. Kompletne nic. Jakby ręce odmawiały mu pomocy, pozostawiając go samemu sobie. Radź sobie sam, Rasmusie. Taka była wiadomość od pasji. A on... nie mógł sobie poradzić. Nie we wszystkim jest dobrze. Więc jeśli Merlinie słyszysz, właśnie dotrwałeś do kolejnej przerwy. Wróćmy do świata. Ponownie wytrącony z własnych myśli Rasmus podniósł rękę. Tylko tyle, aby sięgnąć o podłokietnik ławki. Zacisnąć na nim palce sztywno, nie dając od siebie żadnej delikatności. Zabrakło mu jej, jakimś cudem nie umiał odnaleźć chwilowo tej piórkowej lekkości z jaką obchodzi się z przedmiotami i ludźmi. Jego wargi zadrżały, usta ponownie zostały zassane do środka. Gardło piekło od gula, który dalej w nim siedział. Bicie serca trochę bardziej wzmocnione. Odwrócił znowu glowę, spojrzał na kałużę i tak jakby niepewnie z początku, Rasmus odezwał się bardziej zrozumiale. Krótko, ale zrozumiałe. — Co się spieprzyło? — Zagadkowe, ale raczej wiedziała o co pyta. Deszcz niech dalej pada.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Chyba jak każdy, pragnęłaby pozbycia się kompletnego smutku, który ogarniał całe jej ciało, umysł i jestestwo. Ale to nie było proste zadanie i wątpiła, aby pozorny deszcz był w stanie to sprawić. Trzeba było naprawdę czegoś więcej, aby wyciągnąć ją z tego gówna, w które kompletnie nieświadomie wdepnęła. Może prościej byłoby mieć wszystko głęboko w dupie? Nie pałać żadnymi głębszymi uczuciami do kogokolwiek istniejącego na tym świecie. Nie musiała by wtedy przejmować się stratą czy rozczarowaniem, bo to nigdy by jej nie dotknęło. Odcięta od całego świata mogłaby pozwolić sobie na to, aby skupić się tylko na sobie. Egoistka… Jakiś głos zaryczał w jej głowie, sprowadzając z powrotem na tę przeklętą ławkę, nie pozwalając na rozkoszne radowanie się nieustającą próbą oderwania od rzeczywistości. Wiedziała, że nawet gdyby uznała to wszystko za najlepsze, najzdrowsze dla niej samej rozwiązanie, nie byłaby w stanie tak postąpić. Znała siebie od wielu lat i miała świadomość, że nie zmieniała się od dawien dawana. Nie zamierzała się zmienić. Mogła więc tylko błagać o to, by jednak ten deszcz, zmył wszystkie jej problemy do odległej krainy, gdzie nigdy nie miałyby możliwości powrotu i nękania jej. Oboje? To słowo uderzyło w jej jaźń, jakby nagle spróbowało zaatakować nagłym i nieprzeniknionym uczuciem, którego istnienie dotąd skutecznie wypierała. Nie brała pod rozwagę, że ktokolwiek może mieć podobne problemy, co ona. Że innym ludziom świat też rozpadał się na milion kawałków. Zapatrzona w wydarzenia, które tak mocno odcisnęły na niej swoje piętno, zapomniała o wszystkich i o wszystkim. Tylko ona się liczyła. Tylko ten ból, który ją obezwładniał i powodował niemożliwość dokonania jakiegokolwiek ruchu, czy to fizycznego czy metaforycznego. Powoli skierowała swoje karmelowe tęczówki w jego stronę, próbują zrozumieć, co mogło stać się z tym chłopakiem, który zdecydował się na zakłócenie jej spokoju osobistego. Cóż takiego mogło „spieprzyć się” tam, po drugiej stronie tych jasnych oczu, które teraz wpatrywały się beznamiętnie w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Zapomniała na sekundę o deszczu, który wciąż przybierał na sile. Dla bliżej nieokreślonych przechodniów mogliby stanowić naprawdę interesujący widok. Dziewczyna z zaczerwienionymi od płaczu oczami i policzkami i chłopak, oglądający kompletnie obojętnym wzrokiem krajobraz. A wokół nich deszcz, z którego oboje jakby w ogóle nie zdawali sobie sprawy. – Niczego nie zmyje. – powiedziała w końcu, westchnąwszy wcześniej głęboko. Żałowała, że nie ma w dłoni wciąż papierosa, bo przynajmniej mogłaby udawać, że skupia się na tej czynności, byle tylko nie musieć kontynuować tej rozmowy. Pociągnęła nosem, jednocześnie próbując zatamować dalszy wyciek łez z uwięzi powiek. Nie było to takie łatwe. – Jeszcze bardziej nas po prostu dobije – dodała tak cichym głosem, że Rasmus równie dobrze mógłby udawać, że nic do jego uszu nie doleciało. Obserwowała, jak jego długie palce zaciskają się na podłokietniku. Uporczywy głosik w jej głowie szeptał bardzo nieprzyjemne słowa. Czyż nie tego właśnie chciałaś? Żeby on również czuł się tak chujowo, jak i ty. Spójrz, wszystko idzie po twojej myśli! Nie wiedzieć czemu, to sprawiło jej jeszcze większy ból. Przeklinała się za chęć sprawienia mu jeszcze większego bólu. Kolejne kilka łez popłynęło nieubłaganie. Przymknęła oczy, rozkoszując się odgłosem jaki powodował siąpiący o chodnik deszcz. Nie spodziewała się, że będzie chciał wnikać w jej osobiste problemy. Każdy raczej tego unikał. Jednak kiedy zapytał tak wprost o to, co powoduje jej paskudne samopoczucie, tama została przerwana. Szloch wyrwał się z jej trzewi, nim zdążyła go skutecznie wcisnąć w najodleglejsze zakątki jaźni. Skuliła się w sobie, a jej dłonie odnalazły drogę do jej oczu, które zakryły. Miała ochotę wyć, krzyczeć na wszystkie bóstwa, istniejące i nieistniejące. Ale co by to dało? W tym momencie już nic nie mogło jej pomóc. – Moja matka umiera. Nic nie da się zrobić – wyrzuciła z siebie po jakimś czasie, kiedy uspokoiła się na tyle, by w ogóle słowa przeszły przez jej usta. Chyba nie musiała nic dodawać do tego, bo to co najgorsze, właśnie się działo.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Merlinie, czy nadal słyszysz? Bo właśnie do ciebie znowu mówimy. Znowu zatracamy cię w swoją opowieść o zlęknionym chłopcu, który nie wie co ze sobą począć. Ilekroć chciał coś zrobić lub zmienić, zaczęły go nachodzić dziwne myśli. Że znowu mu się nie uda, że jego lęk przejdzie o krok dalej i zamieni się po prostu w anhedonię. A czy właśnie tak teraz nie było? Czy też właśnie nie tkwił w niej? Na to mogło wychodzić. Ale Merlinie, tyś jest Księciem Czarów. Ten chłopiec nim nie jest. Ani trochę nie czuł się nawet jak szlachcic z tytułu, który posiada. Coby musiało się stać, aby to wszystko odeszło? Merlinie, pomóż mu. A teraz spokojnie daj im się już zająć sobą. Rasmus spoglądał na swoją zaciśniętą na podłokietniku dłoń, przyglądał się temu w ciszy, słuchając przy okazji deszczu, który tulił jego rozgrzane od emocji ciało. Na zewnątrz może był skorupą bez uczuć, ale wewnątrz trwał prawdziwy pożar emocji. Głównie niezdecydowania, które podpowiadało mu, że to wszystko nie ma sensu. Schopenhaueryzm w czystej postaci postanowił zawitać do bram Estończyka. Może faktycznie niczego po sobie nie zostanie. Jakiejś większej pamięci. Nic więcej nie tkwiło w nim, ani trochę. To wszystko go tylko i wyłącznie przytłaczało, pozbawiało chęci działania. Odwrotność tego w co tak naprawdę wierzył. Ciągle pracował i pracował, bo chciał być najlepszy. Najlepszy na świecie ze swojego fachu. Był przeambitny, a nawet za ambitny, co właśnie chyba poskutkowało tym, że nawet nie... Dobra, nie będzie teraz o tym mówił, jeśli dziewczyna właśnie mówiła mu trochę więcej o sobie. I wtedy co ścisnęło go w gardle, gdy usłyszał co tak naprawdę sprawiło, że czuła się źle. Czy właśnie nie dowiedział się o czymś bardziej okrutniejszym niż on sam odczuwał. Śmierć bliskiej osoby zapewne była bardziej traumatyczna niż brak możliwości odnalezienia się w swojej pasji, choć tak samo tragiczna i brzemienna w skutkach. Nie mógł temu inaczej poradzić. Powiedzieć "Nic się nie stało"? To głupie, bo jedynie co pokaże tym samym to własne zimno i okrucieństwo na tego typu sytuacje. A nigdy taki się nie czuł, że będzie dla kogoś okrutny w sposób uwłaczający, dający brak ciepła. Nie był sobą, rozumiał to. Ale też uważał, że nie potrzebuje pomocy. Że samo to przejdzie. Ale ile to będzie trwało? Miesiąc? Dwa? Rok? Nie wiedział tego. Nie chciał nikomu o tym mówić. Chciał jedynie czuć to samemu. Ale właśnie coś w nich pękło. Taki delikatny okruch, który zaraz zniknął. Trochę uderzyło go w serce to co powiedziała i to jak obecnie się czuła. Rasmus nie chciał pozostawić tego samemu. Nie chciał... pomocy dla siebie. Lecz pomocy dla innych. Chyba nie spodziewał się po samym sobie, że to zrobi, ale mimowolnie puścił ręką krawędź podłokietnika i odpuścił sobie też trzymanie tam ręki ciasno. Jego ciało zaczęło przechodzić po ławce, przesuwać się co raz bliżej w kierunku Gryfonki. Trochę tak jakby łamał jej strefę prywatną, ale nie robił tego celowo. Raczej z poczucia obowiązku, że musi coś zrobić, aby poprawić jej nastrój. Zelżyć z jej serca ten ból, który czuła. Kiedy już był na tyle blisko, lecz nadal centymetry od niej, lekko westchnął. Serce zabiło mu szybciej. Niepewnie. — Mogę? — Co miało być oznaką chęci przylgnięcia do niej ciałem, pozwoleniu jej na objęcie. Jednak w takim stanie wypadało zapytać. Nie wiadomo jaka byłaby reakcja, gdyby zrobił to... tak po prostu.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Może i Merlin ich słyszał, jednak zdecydowanie miał głęboko w dupie ich biedne wołanie o pomoc i jakiekolwiek zrozumienie, którego oboje nie mogli w tym momencie zaznać. Zbyt skupiony na wszystkim innym dookoła, nie zauważał dwóch marnych robaczków, przygniecionych ciężarem życia i wszystkim tym, co właśnie wokół się działo. Jaki więc był sens w tym, aby próbować go teraz wzywać na świadka tej rozpaczy? Zmuszać, by choć w marnym stopniu przejął się ich nędznym losem? Skoro gdzieś tam opiekował się każdym czarodziejem, jaki stąpał i będzie stąpał po tym świecie, może w końcu zaznają jego pomocy? Nie dzisiaj, Burke… szeptał uporczywy głosik w jej głowie. Nie licz na cud. Jesteś skazana sama na siebie. Ta nędzna prawda uderzała w nią z ogromną siłą, której nie była w stanie podołać. Dlatego właśnie czuła, że rozpada się na milion kawałków, których nikt nie mógłby pozbierać. Wszystkie jej działania, czyny, ostatecznie zaprowadziły do tego, że musiała cierpieć. Tak, jak w życiu wcześniej okazji nie miała. Po co więc czynić dobro i próbować naprawić ten pojebany świat, skoro ostatecznie i tak wszystko sprowadzi się do momentu, który obecnie zagościł w jej życiu. Momentu, gdzie nic nie mogło przynieść ukojenia czy pomocy. Ludzie istnieli wokół niej, ale jakby kompletnie niedostępni, oddzieleni niewidzialną zaporą, której nie sposób było pokonać. Aż nagle pojawił się jeden chłopak, który teraz uporczywie nie dał się spławić potokiem łez, wzbierających w jej oczach i żłobiących sobie ścieżki w strukturze policzków. Przebił się przez niewidzialny mur, zbliżając i mówiąc tak proste słowa, które nie powinny przynieść żadnej otuchy. Niezrażony jej wrogością, wciąż tkwił w tym samym miejscu, próbując pomóc. Masochista czy bohater? Jaki sens był w tym, aby zaprzeczać, że Lara potrzebowała tej nuty zwykłej bliskości od niezwykłego chłopaka? Czegoś tak prostego, jak otwarte ramiona, które właśnie jej oferował? Nie powinna zaprzeczać samej sobie w tym momencie, ale nie mogła funkcjonować w inny sposób. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że jej ciało zareagowało szybciej, niż umysł był w stanie to wszystko przetrawić. Kiedy dotarło do niej, co właściwie Rasmus chciał zrobić, zerwała się na równe nogi, gromiąc go nienawistnym spojrzeniem. Dlaczego to zrobiła? Co chciała osiągnąć? – Popierdoliło Cię?! – krzyknęła, nie panując nad sobą i nie rozumiejąc własnej reakcji. Stała tak, dysząc ciężko i wpatrując się w niego, bez choćby cienia ciepłych uczuć w karmelowym spojrzeniu. On chciał być dla niej miły. Okazać pomoc, kiedy najbardziej tego potrzebowała. Czemu mogłaby pozwolić sobie na to, aby ktoś wspomógł ją w dźwiganiu ciężaru, który spoczął na jej ramionach. Nie powinna, prawda? Deszcz siekał dalej, przyklejając mokre kosmyki różowo-blond włosów do jej policzków. Musiała być silna. Poradzić sobie ze wszystkim. Ale czy aby na pewno musiała to robić sama? Myśli wirowały w jej głowie w zadziwiającym tempie, którego nie umiała zatrzymać. Cała sytuacja trwała nie więcej, niż kilka sekund. Nie musisz tego robić sama… Cichy głosik niemalże krzyczał w jej głowie, tym szeptem uciszając wszystko inne wokół. Nie, nie musiała. Wręcz nie mogła poradzić sobie sama, ale uporczywie nie przyjmowała tego do wiadomości. Sądziła, że niepokonana samotnie będzie kroczyć tą ścieżką, ale przecież do czego ją to doprowadziło? Powoli wykonała kilka kroków w stronę ławki, z której dopiero co wstała. Obserwowała krukona, niepewna, jak zareaguje na to, co chciała teraz zrobić. Usiadła na wcześniej zajmowanym miejscu, wciąż patrząc w te niesamowicie jasne tęczówki. Bez słowa objęła go, przymykając oczy i mając nadzieję, że tym razem to on jej nie odrzuci, jak jeszcze ona przed sekundą czy dwiema uczyniła. Nie zniosłaby tego teraz. Choć on nie mógł o tym wiedzieć. – Przepraszam... – wyszeptała cichutko, mając nadzieję, że melodię jej słów porwie deszcz i nie dolecą one do jego uszu.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
To była nagła reakcja z jej strony. Coś tak niespodziewanego po niej, coś powodującego, że jego całe ciało zadrżało. Ale nie wiedział czy ze strachu czy z tej nagłości. Tej nagłości emocji i zmiany charakteru. Jakby wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Tylko on pozostał w tej samej materii. I nic więcej nie mógł powiedzieć. Po prostu spokojnie pozwalał sobie na to, aby to wszystko eskalowało. Ale nie, w sumie... mógł się tego spodziewać. W końcu to była jedna z setki opcji. Zwłaszcza, że zapytał jej bezpośrednio czy może ją przytulić. Nikt raczej nie lubił nagłego przytulenia, czy też przekraczania bariery prywatności. No, może oprócz samego Rasmusa. Który na takie rzeczy reagował zgoła inaczej. Bardziej pozytywnie. Ale nie teraz. Wszystkie pozytywne emocje spływały z niego tak samo jak ten deszcz, który właśnie zaczął ponownie schładzać jego płonące z tej niebywałej sytuacji policzki. I cały jego nastrój. Tak samo jak na chwilę się ożywił, tak teraz znowu ochłonął. Niech spłynie deszcz i ochłodzi nas wszystkich, zdało mu się myśleć. I tak chciał zapamiętać tę myśl, zwłaszcza, że to dziewczyna miała ważniejszy problem. A on siedział na tej ławce, twardy jak kamień, niewzruszony z wierzchu. Widząc jej twarz, deszcz i łzy żłobiące ścieżki na jej polikach, łączące się razem. Opadające wspólnie na ziemię, jego warga drgnęła. Jakby chciał do niej coś powiedzieć, ale tego nie robił. Pozwolił jej tak stać na deszczu. Pozwolić wylać na siebie nawet wiadro pomyj tylko po to, aby mogła poczuć się lepiej. Lepiej od niego samego. Nie chcąc przerywać jej w żaden sposób. Pozwolić, aby ta rozpaczliwa złość spadała z niej. Otuliła się choć na sekundę czymś bardziej, bardziej pozytywnym. Ale raczej tego dostać od niego nie będzie mogła. Chociaż może sama jego obecność będzie dla niej zwykłym warrantem, że nie zniknie. Nie zdeportowałby się akurat teraz. Nie miałby serca. A nawet nie ma teraz chęci na to. Zerkał tylko na nią. Tę zezłoszczoną Larę Burke, która cierpiała. Ale nie chciała tego okazać. Jak prawdziwa lwica hogwarcka. Jednak nie musiała tego robić. Nie musiała akurat ukrywać przy nim. Potrafił jakoś połączyć się z nią w tej jednej chwili. I stało się coś, czego tak naprawdę nie oczekiwał z jej. Widział ją stojąca na deszczu, a zaraz potem jakby to co przed chwilą się stało, już nie istniało. Rasmus już wymazał to z pamięci, dając jej chwilę na ponowną reakcję, gdy tylko usiadła ponownie na tym samym miejscu co zawsze. I gdy tylko sprawiła, że jej palce zacisnęły się wokół niego jak korzenie drzew. Splatając je ze sobą wokół jego torsu. Mogła jedynie widzieć jak ten w żaden sposób nie zareagował. Jego ramiona ani trochę się nie poruszyły, nie zdradziły żadnej reakcji. Ani pozytywnej, ani negatywnej. Nawet neutralnej. Nic. Siedział jak ten posąg, który ona obejmowała. Zimny z wierzchu, ale jak wcześniej wspomniane - wewnątrz gorejący. I tak było. Mogła usłyszeć jego bicie, jeśli akurat wokół serca jej ucho się znalazło. Trochę mniej rytmiczne, ale raczej wystarczająco, aby powiedzieć, że radzi sobie teraz. Czuła bliskość fizyczną, ale nie psychiczną. I znowu stało się coś, czego teraz nie oczekiwał. I to nie z jej strony, ale z własnej. Jak jego dłonie same przejechały wzdłuż jej ciała. Po nogach do talii, lekko zahaczając zresztą o uda zanim dotarł nimi do jej pleców. Przez chwilę zagryzł dolną wargę, która nadal go bolała. Ale to nic. Nie bolało. Nie teraz. Nagle jego palce splotły się razem na krzyżu. Potem przejechały dalej, wzdłuż nadgarstków. Aż dotknęły własnych przedramion. Wtedy zacisnął je palcami. W żywym obrazie tuląc ją. Już nie jako posąg. A bardziej żywa istota. Tym samym faktycznie sprawiając, że jego pytanie stało się zrealizowane. Rasmus... poczuł bijące od jej ciała ciepło. I było to całkiem przyjemne. Ale czy... ratowało na dłuższą metę. Nie. Chyba nie. — Możesz jeszcze ciaśniej. — Mogła zmiażdżyć mu klatkę piersiową. Jeśli tylko chciała. Pozwalał.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Nawet nie podejrzewała, że jej zachowanie mogłoby w kimś wzbudzić tyle emocji. Wydawało jej się, że zachowywała się w sposób kompletnie irracjonalny, ale nie potrafiła inaczej odnaleźć się w tej sytuacji. Irracjonalność pozwalała jej jeszcze przez jakiś czas zachować zdrowy rozsądek i pozostałości logicznego myślenia. Bez tego już dawno zgubiłaby się sama we wszystkim tym, co się działo, jednocześnie zatracając resztki pozostałego w niej zdrowia psychicznego. Te niewielkie pokłady, które pozawalały jej wciąż funkcjonować w świecie gdzie "normalni ludzie" stanowili większość. Już dawno zrozumiała, że to nie tyle świat ludzi normalnych, co niezdiagnozowanych i, proszę państwa, Lara Burke była tego najlepszym przykładem. Ktoś, kto nie wiedziałby o całej sytuacji, nie zawróciłby sobie głowy tym, aby zwrócić uwagę na to, że coś jest z nią nie tak, po prostu przeszedł by obok, nie zauważając kompletnie niczego. I to ona była nienormalną? To cały świat był popierdolony a ona po prostu pragnęła tylko utrzymać się na powierzchni, nie tonąć w otchłani bólu i rozpaczy, która nieposkromienie rozpierała całe jej ciało. Czy naprawdę o tak wiele ostatnimi czasy prosiła wszystkich tych, którzy istnieli? Niezdolna do otwartego proszenia o pomoc, topiła się coraz mocniej i mocniej, powoli zapominając o tym, jak wyglądał świat, zanim wszystko nastąpiło. Zanim jej głowa znalazła się pod powierzchnią i zmusiła organizm do wstrzymywania oddechu. A gdyby tak pozwolić sobie na… oddech? Po prostu odpuścić, zlecieć na samo dno? Tam, gdzie nikt nie będzie już niepokoił, gdzie nie zaatakuje znienacka żadna złe uczucie, skradające się do serca. Gdzie śmierć będzie ucieleśnieniem metaforycznego oddechu… Może powinna tego spróbować? I pewnie spróbowałaby, gdyby nie ta nagła nić rzucona w jej kierunku, kiedy tak uporczywie próbowała utonąć. Gdyby nie to, że zamiast do dna miała sposobność znów zbliżyć swoją twarz ku słońcu, o ile zdecyduje się tylko przyjąć pomoc. O ile tylko uzna, że nie poradzi sobie sama, a lina ratunkowa już na nią czeka. Coś kliknęło w najmniej spodziewanym momencie. Jej ciało przeszył dreszcz, który był aktywatorem wszystkich kolejnych wydarzeń, które miały mieć miejsce. Nie musiała być sama. Nie, jeśli tylko ktoś pragnął jej pomoc. Podjąć próbę tego, co zdawało się być nierealnym i niemożliwym do osiągnięcia. Początkowo czuła się tak, jakby jej ramiona objęły pomnik nie zdolny do jakiegokolwiek odruchu. Tyle że pomnik nie dawał uczucia ciepła, które mimowolnie biło z jego ciała. Nic nie mogła poradzić na to, że znów zapragnęła uciec w bliżej nieokreślonym kierunku, razem ze swoim bólem, żalem i gniewem, czując jak do tej całej zgrai dołącza jeszcze upokorzenie i poniżenie. Tylko że kiedy już niemal postanowiła o ucieczce, Rasmus również objął ją ramionami. Ciche westchnienie wyrwało się niekontrolowanie z jej trzewi, ale żadna kolejna łza nie popłynęła po policzku. Ciepło drugiego ludzkiego ciała dodawało jej tak potrzebnej otuchy, której od tak dawna nie odczuwała. Przymknęła powieki, nie przejmując się siekającym wciąż deszczem, który idealnie odwzorowywał nastrój obojga. Oparła policzek o jego pierś, nie przejmując się tym, że ten kontakt fizyczny nie powinien być tak zażyły, jak w tym momencie. Miała to w dupie. Prosiła o chwilę wytchnienia. Może Merlin postanowił jej je podarować. Milczała, słuchając tego, jak jego serce uporczywie pompowało krew w żyłach. Nieregularny rytm, zapewne wywołany taką bliskością, dodawał ukojenia. – Nie chciałabym, żeby ktoś o tym wiedział – powiedziała w końcu. Może minęła wieczność, a może tylko kilka godzin. Może to były minuty? Nie mogła określić ile czasu napawała się jego bliskością obok siebie, nim w końcu przerwała panującą ciszę. Jednak czuła, że musi to powiedzieć. Nie chciała litości całej szkoły. Nie wyobrażała sobie, jakby mogła potem spojrzeć ludziom w oczy, gdyby miała świadomość, że oni wszyscy widzą w niej tylko na wpół sierotę. Nie, zdecydowanie nie mogłaby tak. Ale teraz jej los był zdany na jego łaskę i nie łaskę. W zależności od tego, co Rasmus zdecyduje się dalej z tym uczynić.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Samemu dziwił się sobie, jak łatwo było mu teraz kogoś objąć. Nie wypuścić z ramion, nie odpowiedzieć na żadne z jej słów. Tylko trzymać w zwykłym przytuleniu. Które było mu teraz tak nieludzko obce, a którego potrzebował dla własnej... pożyteczności. Dzięki siedzącej przy nim dziewczynie, Rasmus odczuł chwilową przyjemność płynącą z tego co właśnie miało miejsce. Ale znowu miał w sobie wewnętrzny konflikt. Wszystko to tkwiło w nim. Myślał, że nawet nie zasługiwał na to wszystko. Aby deszcz padał i dawał mu ochotę do przyjścia do tego miejsca. Żeby usiadł na tej ławce i akurat w tym momencie przyszło mu siedzieć z Gryfonką innego domu. Która miała podobne problemy jak on. Która nie wiedzieć czemu najpierw zaatakowała go, ale zaraz pozwoliła sama z siebie wrócić do poprzedniej pozycji i zatopić swoje dłonie pomiędzy nim. I posłuchać jego bardziej bijącego serca. Ale nie widział z jakiego powodu. Bliskości? Poczucia tego, że właśnie przy nim była. Czy może na przykład, że udało mu się z siebie wykrzesać na tyle inicjatywy, aby ta sama poczuła się lepiej. Oczywiście było... dosłownie wiele możliwości, które właśnie kotłowały się w nim. Dlatego postanowił, po raz chyba pierwszy w życiu, odpuścić sobie. W tej chwili chciał sobie wszystko odpuścić. Mieć przy sobie tylko... kogoś. Po ludzku, kogoś. Ale nie nawet przyjaciela, czy przyjaciółkę czy znajomego. Tylko po prostu kogoś, kto go jeszcze na tyle nie znał, aby zaraz powiedział mu jaki faktycznie w owym stanie jest. Czy coś musiał dodawać więcej? Kiedy tylko jej słowa uderzyły go w uszy, dając okazję do pomyślenia, Rasmus przez dłuższy czas nie wiedział co odpowiedzieć. Czy ją o tym zapewnić... Czy po prostu nic nie mówić? Kotłowało mu się w głowie tak wiele pytań na które chciałby poznać odpowiedzi, ale bał się ich zadawać. Nawet samemu sobie. Więc co mu pozostawało innego jak po prostu przytaknąć, a ona mogła poczuć jak jego podbródek, a raczej wargi wygodnie zatopiły się we włosach. Ale jego wzrok nie patrzył na nią. Nie patrzył też w bok, ani wprzód. W jeden konkretny punkt. Znak "Hogwart Express", znajdujący się nieopodal. I zastanowił się wtedy czy naprawdę chciałby, aby do stacji przyjechał właśnie pociąg. I go zabrał. A może jednak zostanie trochę dłużej. Z drugiej strony biła go ta myśl, że co miałby tutaj robić. Tak wiele sprzeczności biło go z wielu stron, że nie wiedział na co się zdecydować. Zaraz jego usta ponownie się otworzyły, ale na chwilę zastopowały w ruchu. Nie wiedział co powiedzieć. Zastanowił się jeszcze chwile, dał sobie na to jeszcze czas, skoro była do niego przylepiona. W tym samym deszczu co on. — Tylko dwie osoby będą o tym wiedzieć. — Dając oczywiste potwierdzenie, że raczej nie ma komu o tym mówić. To nie ich sprawa. A raczej tylko Lary Burke i Rasmusa Vahera. Tak... obnażonych z własnych myśli, spływających z deszczem. Było odrobinę lepiej.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Mógł podzielić się z nią swoimi odczuciami. Tak bardzo podobnymi do tego wszystkiego, co sama myślała. Jeszcze nie tak dawno, nie byłaby w stanie zdobyć się na podobny czyn. Zawsze zimna, odpychająca od siebie wszystkich tych, którzy byliby w stanie jej pomóc. Budująca mury zza których uśmiechała się w bardzo nie szczery sposób, dokładnie skrywając za sobą to, co działo się w środku. Udawała silną, pewną siebie, a tylko nieliczni mieli szansę zobaczyć, jak bardzo krucha i delikatna była w środku. Pokazywanie tego typu cech na zewnątrz, nigdy nie wychodziło dobrze nikomu. Ona sama o tym przekonała się w dosyć dosadny sposób. Jeśli świat zobaczy, że jesteś delikatny, podatny na słowa i czyny innych ludzi, zniszczy Cię. Sprowadzi na samo dno, gdzie nie będzie już odwrotu i światełka, które poprowadziłoby ku górze. Musiała być więc twarda, a przynajmniej w taki sposób to wszystko sobie tłumaczyła. Inaczej świat ją zniszczy… I kiedy tylko na moment opuściła gardę, po otrzymaniu listu, który wywrócił jej całe życie do góry nogami, świat zaatakował całą mocą swojej siły. Nie bacząc na co, w co konkretnie celuje, wymierzał silne ciosy, doprowadzające Larę do bólu i szaleństwa które teraz właśnie miało okazję ulatywać z jej ciała. Prawdopodobnie Rasmus nie miał świadomości, od jak wielkiej samo destrukcji uratował ją w tym momencie, kiedy zdecydował się na ten jeden mały czyn, który pociągnął za sobą kolejne. Usiąść na tej pieprzonej ławce i powiedzieć te kilka słów. Tak niewiele, a tak bardzo potrzebne. Jak haust czystego powietrza po zbyt długim czasie przebywania pod wodą. Uwolnił tłumione skrzętnie dotąd emocje, tym samym uwalniając i ją samą. Nie chciała nic zmieniać. Nie potrzebowała tego. Zrozumiała już, że przeklęty los zawsze takim pozostanie. Nie mogła uratować matki. Musiała zawierzyć, że uzdrowiciele zrobili wszystko, co było tylko możliwe, aby ją ocalić. Skoro oni nie podołali, jakie szanse miała mieć w starciu z tak groźnym wrogiem, jakaś smarkata nastolatka, zapewne nic nie wiedząca o życiu? Wolała skupić się na tym delikatnym dotyku obcego w obeznaniu ciała, które teraz było dla niej tak istotne. Które zwyczajnie, po ludzku, dodawało otuchy. Nie wypowiadało zbędnych słów, które i tak nie mogły zmienić tego wszystkiego i w żaden sposób nie mogły pomóc. Nie chciała dziękować za zapewnienie, że nikt nie usłyszy o jej momencie załamania. Skoro obiecał, nie widziała sensu ciągnąć tego tematu. Odsunęła się od niego na niewielką odległość, ale od razu pozwoliła sobie wpleść palce swojej dłoni w jego własną. Deszcz wciąż oznajmiał im w dobitny sposób, że powinni stąd jak najszybciej zwiewać, choć chyba żadne nie miało ochoty. Nie mniej, dosyć miała zimna i poczucia beznadziei tak uporczywie siąpiącego po karku. Wstała z zajmowanego miejsca i pociągnęła chłopaka również do pozycji pionowej. Wciąż nie puszczając jego dłoni, podeszła i stanęła pod ceglaną wiatą, gdzie deszcz pozostał tylko wspomnieniem, intruzem, który uporczywie chciał dostać się do środka. Niezdolnym do tego, aby faktycznie to uczynić. Dopiero wtedy puściła jego dłoń, choć tylko po to, aby odrzucić mokre kosmyki włosów ze swojej twarzy i sięgnąć do kieszeni kurtki po kolejnego tego dnia papierosa. Odpaliła go przy pomocy różdżki wyciągniętej z rękawa i zaciągnęła się mocno, przyglądając wszystkiemu, byle tylko nie Rasmusowi. – Dlaczego mi pomogłeś? – pytanie wyrwało się z uwięzi jej ust, nim zdołała je skutecznie tam zamknąć na wieki. Za pytaniem podążył jej wzrok, który zatrzymał się na jego sylwetce. Próbowała zrozumieć, dlaczego zdecydował się na taki czyn, jakim było ulitowanie się nad beznadziejnym przypadkiem. Ponowne zaciągnięcie się trucizną. Ponowne wypuszczenie jej z uwięzi płuc. – Dlaczego ja? – dodała ciszej, nie próbując go o nic oskarżać. Ciepło jego ciała wciąż było jej potrzebne. Zrozumiała to, kiedy poczuła, jak jej palce ponownie zaciskają się na jego dużej dłoni. Nie mógł jej teraz zostawić.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
To nie było tak, że nie chciał podzielić się z nią własnymi uczuciami. Teraz po prostu było ich za dużo. Współmiernie walczących ze sobą uczuć, które ten młody Estończyk stara się w jakiś sposób uporządkować. Jest to o tyle trudne, że teraz nie wiedział które tak naprawdę są prawdziwe, a które tymczasowe. To było problematyczne, oczywiście, ale jeśli trzeba przyrównać to do jakiegoś określenia to trzeba było nazwać to prawdziwą burzą emocji. Zamkniętych w jego mięsie zwanych ciałem, a także duchowo w duszy. Niełatwe było uwolnienie ich, ale ilekroć pytał siebie dzisiaj już jak chciałby je uwolnić, odpowiedź była przeważnie krótka i niezawierająca zbyt dużo... rozwiązań tych pytań. Bo na każdą jedną odpowiedź przychodziło kolejne. Dziwne to wszystko było z jego perspektywy, ale zarazem chciał zrozumieć także i tą. Dlatego też egocentrycznie postrzegał ostatnie wydarzenia w swoim życiu, a dosłownie od niedawna zaczął myśleć więcej nad rozwiązaniami. Siedząc we wcześniej wspomnianym pokoju wspólnym Krukonów przy herbatce i poduszce. Ale to nie było łatwe, oj nie. I... to chyba dlatego los postanowił mu splatać figla. W postaci postawionego mu wyzwania jakim była Lara Burke. Może potrzebował na drodze jakiegoś przystanku, który pokaże mu, że nie jest sam. Albo po prostu chciał wierzyć w to, że własnie tak jest. Że to coś innego go tu przywiodło. Doprawdy dziwne. Jedną z także dziwnych rzeczy było to, że dla Rasmusa obecnie ta obca skóra Lary powoli zaczynała nabierać bardziej pozytywnego odczucia. Czul się tym naprawdę przerażony, a z drugiej strony nie wiedział jak się zachować. Tulili się do siebie, ale zaraz ich przestrzeń rozłączyła się. Chciał już zapytać czy coś nie jest tak jak czuła, ale po chwili poczuł jak jej dłoń wślizgnęła się pomiędzy jego palcem i zacisnęły we wspólną piąstkę. Oczywiście nie chciał wychodzić z tej strefy komfortu. Takiej dziwacznie nowej, ale po chwili zrozumiał już dlaczego tak było. No tak, wokół nich nadal był deszcz. W pewnym momencie się już do tego przyzwyczaił, tak jakby stał się integralną częścią tego zjawiska pogodowego. Nie robiło mu to różnicy już wielkiej czy był mokry czy suchy. Ale dla jego organizmu już pewnie będzie. Będzie musiał zakupić eliksir na przeziębienie. O ile go coś złapie. Poczuł pociągnięcie, trochę bardziej zdecydowane z jej strony. Wydawało mu się, że jej humor już powoli się poprawiał. Może chwilowo, ale nawet jeśli – to chyba było to warte; zresztą starał się być teraz, o dziwo, jej tarczą. Co było jeszcze bardziej interesujące. Co się z nim działo. To wszystko było poplątane w różne supły. Ale oczywiście pozwolił jej na to. Nie stawiał żadnego oporu. Nie czuł, że musi to robić. W końcu jednak pociągnęła go pod ceglaną wiatę. I choć pociągnęła go do tego miejsca, Rasmus widział jak odwróciła swoją głowę. Wstydziła się tego? Otwarcia przed nim i pokazania, że w głębi duszy jest czuła, a to co na zewnątrz to tylko maska? W sumie faktycznie, wszyscy ludzie nosili maski. Ci, którzy zmagali się z wieloma problemami nosili jeszcze lepsze. Takie, które bardzo trudno rozpoznać. Ale i czasem one się łamią. Porcelanowe kawałki odsłaniają prawdziwe twarze ludzkie. Te złe, te czułe i te radosne. Szkoda, że czasem trzeba tak wiele, aby to dostrzec. Nie przyglądała się mu nadal, ale to nie było teraz ważne. Zresztą - nie zamierzał jej popędzać. I wtedy z jej ust wyrwało się pytanie. "Dlaczego mi pomogłeś", które nie do końca sprawiało mu łatwość. Bo w sumie znowu nie wiedział czemu to zrobił. Mógł przecież nawet na tej ławce nie usiąść, iść dalej. Pominąć ją jak setki innych uczniów, studentów i nauczycieli. Czy nawet innych ludzi. Jego brwi lekko zjechały w dół, powodując zmarszczkę na nosie. Ale zaraz ponownie rozjechały się w górę. — Nie wiem. — Odpowiedział zgodnie z prawdą, tak jak myślał już przez dłuższy czas. Bo tak faktycznie było – nie wiedział. Zamiast tego jego usta ponownie się otworzyły. Chciał coś powiedzieć, ale właśnie wtedy jej dłoń ponownie wplotła się między jego ciepłą skórę. Wciągnął głębiej powietrze, gul pojawił się w jego gardle. — Bo mnie potrzebowałaś... — Albo kogokolwiek innego, kto cię teraz zrozumie. Dziwne.