Chętnie odwiedzany przez wszystkich młodych i troszkę starszych ludzi klub, cieszy się doskonałą renomą ze względu na dobrą muzykę, idealną do tańczenia i trochę wyciszone stoliki, przy których można swobodnie rozmawiać, bez konieczności pochylania się i przekrzykiwania innych dźwięków. Wspaniałe efekty świetlne osiągnięto przez najnowocześniejsze lampy na neonowe eliksiry!
Autor
Wiadomość
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Rozłożyła bezradnie ręce na boki, szczerząc się niedorzecznie. - I właśnie dlatego zawsze do mnie wracasz! - odparła wesoło, bo mógł udawać, że narzeka na to ich naturalne przekomarzanie się i pyskate odzywki, jakie ciągle padały w konwersacji, jednak oboje właśnie tę prostotę i swojskość najbardziej doceniali. - Chociaż wolałabym, żeby to był ostatni raz. W sensie nie dlatego, że mam cię dość, ale po prostu nie chcę, żebyś znów znikał na tak długo. Posiedź do wakacji, co? - szturchnęła go w ramię i wyciągnęła w uroczystym geście dłoń, oczekując przypieczętowania tej wymuszonej na nim obietnicy. Zaraz potem posłała mu niewinny uśmiech, kiedy skwitował jej naigrywanie się i drwienie z ekscesów, których była świadkiem, a bardzo często i prowokatorem. - Liczę, że kiedyś je sprzedam do jakiejś gazety, zarobię na tym miliony i dzięki temu zostanę bogata, raz na zawsze kończąc z pracą w tej pseudo ekskluzywnej spelunie - wyjawiła swój cwany plan; nos jej się marszczył od ciągłego śmiechu, a w oczach miała odmalowaną beztroską radość. Nie spodziewała się pokazu umiejętności aktorskich Thaddeusa, które skomentowała głośnym chichotem. - O i to jest Tadek, którego znam. I który właśnie sobie zafundował bieg po Hogsmeade nago, bo przy mnie nie rzuca się słów na wiatr - zagryzła dolną wargę, susząc zęby. - A skoro ładnemu we wszystkim ładnie, typie, to bez ciuchów będziesz się prezentował jak Adonis. Będę ci bardzo kibicować w tym maratonie! - droczyła się dalej, szczerze licząc na to, że - tak jak zresztą zawsze - ulegnie pod naporem jej głupiej gadki i nieustępliwości i dla świętego spokoju pokaże fotografię znajdującą się na rodowym dywanie. Wieść, że został kapitanem, była absolutnie przewspaniała i Edgcumbe musiał cierpliwie poczekać aż Marla wyrzuci z siebie pierwszy pocisk, napędzany entuzjazmem i jednocześnie szokiem. Bo tylko Tadek mógł nie chodzić do szkoły, a po powrocie zająć tak zaszczytną pozycję jak gdyby nigdy nic. Dopiero gdy przyjaciel stuknął ją palcem w czoło, przestała gadać jak najęta i dała mu możliwość odezwania się. Ten jednak sprytnie wyłapał formę my, z którą zdążyła się już przez ostatnie miesiące oswoić i była równie naturalna jak ja. - O i kto tu jest okrutny - powtórzyła jego wcześniejsze słowa, gdy określił wybranka jej serca jako straceńca. Choć musiała przyznać, że było to całkiem trafne - była jak huragan i kto jak kto, ale Tadek doskonale o tym wiedział. - Kogo obstawiasz? Dawaj, sprawdzimy czy masz też zdolności detektywistyczne - zaśmiała się, a następnie odebrała od barmana kolejną turę wina i whisky. Wyjątkowo umoczyła usta w ognistej chłopaka, tłumacząc pospiesznie, że nie chce rozwalać bąbelków w swoim kieliszku. - Mogę dać ci wspaniałą podpowiedź, a mianowicie jest równie duża szansa, że go spotkasz w Geometrii, co mnie - rzuciła Puchonowi wskazówkę, która wydawała jej się niemalże podaniem Murphy'ego na tacy.
______________________
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Pokręcił głową z rozbawieniem, gdy Marla wyciągnęła na wierzch jego własne przywiązanie do jej osoby. Co zrobić, prawda to - mogliby się obrzucać najgorszymi wyzwiskami, a za tym i tak stałaby zwyczajna sympatia. — No skoro już tak ładnie prosisz... — Wcale nie prosiła, przynajmniej nie bezpośrednio - ale Thaddeus musiał dorzucić jakąś kąśliwą nutkę, żeby zamarkować rozczulony uśmiech. Zawsze powtarzał sobie, że właściwie to nie miał do czego - do kogo - wracać, ale to było chyba jedno z największych kłamstw w jego życiu. Ujął drobną dłoń O'Donnell, zamykając ją w pewnym, mocnym uścisku. — Posiedzę przynajmniej do wakacji. Nawet na lekcje będę łazić, słowo skauta — oznajmił. — Chociaż w zdaniu roku mi to raczej nie pomoże... — zarechotał, w istocie, godząc się już z tym, że trzeci rok studiów zwyczajnie oblał. — Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, nie? Na niecny plan przedstawiony przez Marlę wgapiał się w nią z udawanym niedowierzaniem. Musiał jej jednak przyznać rację - gdyby tylko jego przyjaciółka chciała, to mogłaby naprawdę zgarnąć grube kokosy za tę nieznaną nikomu (och, czyżby?) stronę Thaddeusa "Edge" Edgcumbe'a. — Chcesz wyjawić mój charakter alkusa szmatławcom? — zaśmiał się w głos, przecierając czoło wielką dłonią. Jeszcze przed chwilą wyraźnie podłamany - teraz bolały go jedynie policzki od szerokich uśmiechów. Parsknął głośno na kolejne słowa kumpeli, ostatecznie - a jakżeby inaczej - poddając się zupełnie. — Trudno, w takim razie następny poranny jogging będzie nago — skwitował własną niekonsekwencję, wyjmując z wewnętrznej kieszeni bluzy ruchome zdjęcie i rzucając je na blat, tuż obok kłębolota O'Donnell. Na fotografii widniał on, na wiekowym atłasowym fotelu - mimo formalności zdjęcia - opierający się nonszalancko na łokciu, z poważną miną po kilku sekundach przechodzącą w lekki, zawadiacki uśmieszek. Ubrany był w grafitowy, dwurzędowy garnitur - gdzie kamizelka i wąski krawat były ze szkockiego tartanu w barwach jego rodu: zieleni, czerni i bieli, z drobnym złotym akcentem. Ażeby symboliki stało się zadość - obok jego prawego ramienia stała oparta o fotel czarna Błyskawica ze złotymi literami: AM. Archibald i Meropa. Thaddeus wskazał ten mały szczegół, stukając palcem w bloczek ze zdjęciem. — Nie mam mocy, żeby przywrócić Archiego na gobelin, ale w rodzinnej księdze figuruje jako mój ojciec — objaśnił, uśmiechając się nostalgicznie. — To był jeden z moich warunków. Widząc rozjaśnione - nie tylko słońcem i piegami - lico przyjaciółki, ogarnęły go dość... ambiwalentne uczucia. Z jednej strony właśnie taką Marlę chciał widzieć, a z drugiej stężał momentalnie dziwnie, wewnętrznie zaniepokojony. Zwłaszcza, kiedy kazała mu zgadywać i podsunęła wskazówkę i to dość niewybredną. — Czekajczekajczekaj — wycharczał po szkocku - odbierając drugą szklankę od barmana i szybko wychylając jej połowę. Widać było, że para mu idzie uszami, kiedy trybiki w jego umyśle zaczęły wzmożoną, gorączkową pracę. — Czekaj — powtórzył, wyjmując wyimaginowanego papierosa z wyimaginowanej paczki. Włożył go do ust i przystawił do niego wyimaginowaną zapalniczkę. A zaraz potem zaciągnął się wyimaginowanym dymem - głęboko i potężnie. Wbił poważne - prawie że przerażone - spojrzenie w przyjaciółkę. — Tylko nie mów mi, że Whitelight... — zaczął ochryple, wwiercając się intensywnie w ciemne tęczówki Marli.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
- I ja mam w to uwierzyć? – spojrzała na niego, unosząc jedną brew. – W takim razie nie mogę się doczekać jak cię zobaczę na takim zielarstwie albo ONMS. Nawet jak nie zdasz to zobacz, kolejny rok spędzisz obok mnie, to dopiero wspaniała przyszłość! Nie wiem jak nowa dyrektorka do tego podchodzi, ale wiesz, zgodziła się, żebyś został kapitanem. Więc może widząc twoje zaangażowanie do czerwca jakoś to doceni? – zastanawiała się na głos i chociaż nie życzyła przyjacielowi oblewania ostatniego roku studiów to myśl, że jeszcze rok mieliby się spotykać na szkolnych korytarzach była bardzo pokrzepiająca. Całkiem płynnie przeszła od naśmiewania się z jego zdjęć w udawaną obojętność, jakby wcale przed chwilą mu nie powiedziała, że kolekcjonuje dowody jego upodlenia dla ewentualnego zysku. – Wiesz, karmy dla kotów drożeją, więc jak mnie sytuacja zmusi to cóż… - zachichotała, ale oboje dobrze wiedzieli, że wolałaby sprzedać swoją duszę diabłu niż narażać swoją przyjaźń z Thaddeusem. Dopiero gdy sięgnął do kieszeni po zdjęcie dotarło do niej, że w końcu przestał się zapierać rękami i nogami i podjął bardzo rozsądną decyzję o pokazaniu jej swojego nowego oblicza. - Daj tylko znać o której zaczynasz ten jogging, będę czekała z aparatem – wyszczerzyła się, a potem złapała fotografię i to, co ujrzała, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. – O boże – zakryła dłonią usta, żeby zamaskować swoją rozbawioną minę. – Takiego poważnego to ja cię chyba nigdy nie widziałam. Błagam, musisz tak kiedyś przyjść do szkoły, może nawet Patol ci się z wrażenia ukłoni – zaśmiewała się, ale spoważniała widząc Błyskawicę z inicjałami, których wcale nie musiał jej wyjaśniać. Podniosła rozczulony wzrok znad zdjęcia, wbijając go w Tadka. – To naprawdę piękny gest. O wiele lepszy niż umieszczenie go na jakimś głupim dywanie. Bo to tylko dywan. A ty pokazujesz wszystkim, że jedyne, co się liczy to prawdziwa rodzina – pogładziła jego wielką dłoń, dając mu jednocześnie do zrozumienia jak dumna jest z jego decyzji i że zwyczajnie i po ludzku cieszy się jego szczęściem. – Fiadh to chyba z krzesła spadnie jak jej powiem, że ten Tadek został arystokratą. Musisz mi dać odbitkę tego zdjęcia. Albo sam jej wyślij na wizbooku, bo nie wiem czy mi uwierzy. Tylko nie mów mi, że... Aż zamarła, bo była pewna, że Edgcumbe od razu zgadnie, a tak zaczęte zdanie, w dodatku połączone z poważnym spojrzeniem, było jasnym dowodem, że nie do końca się z tego cieszy, a co gorsza - nie akceptuje jej wyboru. Dlatego, gdy usłyszała, że przyjaciel całkiem opacznie zrozumiał jej podpowiedź i powiedział Whitelight, najpierw kilkukrotnie zamrugała (bo niby na jakiej podstawie doszedł do takich wniosków? No ok, może i potrafili się razem świetnie bawić, ale na tym argumenty się kończyły!), a potem odetchnęła z ulgą. - Dobrze wiedzieć, że jest chociaż jedna rzecz, w której jesteś chujowy - uśmiechnęła się z udawaną złośliwością. - Jestem z Murphym! - oświadczyła uroczyście, a jej szczęście odzwierciedlał nie tylko wesoły i przepełniony dumą ton, ale i roześmiana buzia oraz oczy - pełne ciepła, wdzięczności, radości i pewności, że w końcu natrafiła na odpowiednią osobę. - Wiesz, ten dureń– wymówiła to słowo z czułością - którego po pięciu minutach znajomości zdzieliłam w łeb i kazałam mu wypieprzać – parsknęła na samo wspomnienie ich pierwszego spotkania i upiła kilka łyków wina, zapominając o wróżbie z bąbelków, bo taka była zaaferowana swoim nowym związkiem. – Może mu nie wspominaj z kim go pomyliłeś, bo byłby średnio zadowolony. I jeśli zastanawiasz się jak daleko to zaszło to w skali od meh do wow to spędził u mnie święta. Czyli przepadłam – skwitowała rozpromieniona.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
No więc babcia, ku ogólnemu zdumieniu, wcale nie umarła. Zawsze wiedziałem, że to silna kobieta (nie chciałbym na przykład siłować się z nią na rękę w obawie o swoją dumę), ale gdy po prawie pół roku spędzonym na łożu śmierci po prostu wstała i zaczęła przesadzać kwiatki („bo jak mi dotkniecie moje petunie to na pewno nie spocznę w spokoju”), wszyscy byliśmy w lekkim szoku. Zacząłem nawet podejrzewać, że może udawała po to, żeby rodzina w końcu przyjechała do niej na dłużej, to w sumie leżało w zasięgu jej możliwości. Jasne, wyglądała naprawdę słabo, gdy u niej zawitaliśmy, ale umówmy się – taki teatrzyk to nawet ja bym mógł odstawić, a nie mam jej całych dekad doświadczenia z metamorfomagią. Nie żebym narzekał, że nie umarła. Mogła się szybciej zdecydować, ale ostatecznie dobrze wyszło. Jak już zaczęła zajmować się ogrodem, szybko się rozpędzała, lejąc grabiami po łydkach każdego, kto śmiał próbować wyjąć je z dłoni babci i zasugerować jej, żeby się położyła. Przez chwilę byliśmy przerażeni, że to już – bo ludziom podobno często poprawia się tuż przed śmiercią – ale czas mijał, a babcia Murphy cały czas zapierdalała, jakby znudziło się jej to umieranie i stwierdziła, że to nie dla niej. Jakoś tuż przed naszym wyjazdem przydybała mnie, jak przyglądam się jej z lekkim zmartwieniem, przewróciła oczami, poklepała mnie po policzku i powiedziała coś w stylu, żebym się tak nie gnębił, bo nie ma serca mi tego robić, że jeszcze chwilę tu posiedzi i żebym przyjechał kiedyś ze swoją dziewczyną. Miałem wrażenie, jakby naprawdę specjalnie dla mnie postanowiła nie umrzeć, chociaż to chyba niemożliwe. Z drugiej strony na pewno wiedziała, że najgorzej bym to przeszedł. Oprócz Riony była chyba jedynym normalnym członkiem mojej rodziny. W każdym razie, koniec końców ląduję w Anglii pełen ulgi, żegnam się z matką i Deirdre i prędko teleportuję się do Hogsmeade, podekscytowany, że nie dość, że wreszcie zobaczę Marlę, to jeszcze zrobię jej niespodziankę, że już jestem. Wyobrażam sobie jej reakcję, szczerząc się jak głupi, aż blond włosy dryfują dookoła mojej głowy jakby były naelektryzowane. Wbiegam po schodach do mieszkania (no prawie, bo ciągnę za sobą walizkę) i wparowuję zdyszany do środka z lekkim zawodem, bo wszędzie jest ciemno i głucho. Szybko jednak wpadam na to, gdzie ją zastać, więc zostawiam swoje bagaże i tym razem już naprawdę praktycznie biegiem, na nogach półtora raza dłuższych niż zwykle, przemierzam drogę do Geometrii. I tak – chociaż ludzie okupują prawie każdą wolną przestrzeń, natychmiast wychwytuję w tłumie chudą sylwetkę Marli – wciąż jeszcze lekko wydłużone nogi na pewno w tym pomagają. Jestem w tym momencie tak szczęśliwy, że ją widzę, że ledwo się powstrzymuję, żeby nie wydać z siebie jakiegoś triumfalnego okrzyku albo nie zacząć tańczyć, żeby wypuścić z siebie te rozpierające mi pierś emocje. Zachowuję jednak rezon, chociaż do baru przeciskam się bez zawahania wbijając łokcie w spocone ciała pijanych gości. Przepycham też typa, który czeka chyba teraz na swoje zamówienie, żeby znaleźć się centralnie naprzeciwko O’Donnell. — Guinessa dla strudzonego wędrowca raz — mówię dziarskim tonem, uśmiechając się szeroko i szykując na moment, w którym Marla wpadnie w moje ramiona.
– Proszę poczekać na swoją kolej – burknęła do typa, który niezbyt elegancko próbował wbić się na sam początek kolejki, chamsko odpychając innych gości. Dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że to nikt inny jak Murray. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, rozglądając się na boki, jak gdyby na twarzach innych miałaby znaleźć odpowiedź, że to faktycznie on. Nie potrzebowała jednak żadnego potwierdzenia – rozpoznałaby ten uśmiech wszędzie; jej serce zadudniło głośno, a nogi automatycznie zwiotczały, jednocześnie czując jak robi jej się gorąco. Wyobrażała sobie ten moment każdego dnia i nie umiała się go doczekać i choć wydawało jej się, że przerobiła w głowie każdy scenariusz jego powrotu to teraz stała jakby w zawieszeniu, kompletnie nie kontrolując swojego ciała. Gdyby była metamorfomagiem, jej włosy przybrałyby prawdopodobnie każdy kolor po kolei na widok tej durnej mordy Murphy’ego. Ale była tylko szalenie stęsknioną nastolatką, która miała wrażenie, że nie widziała swojego chłopaka od stu lat, dlatego z jej ust wyrwał się głośny pisk, gdy usłyszała jego głos. – TY DURNIU! – Aż z wrażenia upuściła szklankę z połowicznie zrobionym drinkiem, momentalnie chwytając za jakąś szmatę, aby uprzątnąć cały bałagan. Kiedy zorientowała się, że kilku klientów spojrzało na nią skonfundowanych, nie do końca rozumiejąc skąd te nagłe wyzwiska, rzuciła na blat ścierkę, mruknęła ciche przeprosiny i wybiegła do Gryfona, jeszcze nie wiedząc jak powinna zareagować. Czy powinna spytać co z babcią? Rzucić mu się w ramiona i szpagatami biec z nim do mieszkania, aby tam nadrobić zaległości? A może profilaktycznie odbić swoją dłoń z hukiem na jego policzku, żeby miał świadomość, że jego zachowanie było niewybaczalne? I gdy tak mknęła w jego stronę, dalej nie miała pojęcia co byłoby najbardziej adekwatnym do tej sytuacji gestem. Przez chwilę stała przed nim w bezruchu, ostro walcząc ze skrajnie różnymi emocjami, ostatecznie stawiając na te, które tłumiła przez kilka dobrych miesięcy – przemożną tęsknotę i pragnienie, aby w końcu go mieć przy sobie. Zarzuciła mu ręce na szyję, z impetem przylegając do jego wątłej sylwetki. – Masz dokładnie pół minuty zanim przypomnę sobie jaka byłam bez ciebie samotna i zamiast piwa podam ci wywar żywej śmierci – wyszeptała mu do ucha. – Albo i mniej – odsunęła się na tyle, aby z wielkim poczuciem ulgi zatopić się w jego spojrzeniu. A potem zreflektowała się, że jego pobyt tutaj mógł oznaczać tylko jedno i zamiast go wspierać w tych trudnych chwilach to zaczęła od pretensji i wylewania swoich żali. – To znaczy eee… - spuściła wzrok, próbując jakoś wybrnąć, ale jedyne, co umiała zrobić to znów go mocno przytulić. – Powiedz tylko, że już nigdzie nie wyjeżdżasz.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Kręcę lekko głową, gdy Marla nie od razu orientuje się, kto do niej mówi, chociaż szeroki uśmiech nie schodzi mi z twarzy. — Nie żeby coś ale już się trochę naczekałem — mówię. Dokładniej kilka miesięcy, czyli długo za długo. Z uwagą obserwuję wszystkie zmiany w jej twarzy, i muszę przyznać, że mam ubaw z jej zdezorientowania, gdy tak rozgląda się po gościach dookoła, jakby mieli pokiwać głowami i zacząć śpiewać jak w jakimś filmie. Parskam sobie nawet cicho, gdy to sobie wyobrażam, ale nie, nikt nie zaczyna śpiewać, za to koleś, którego przed chwilą przepchnąłem, zaczyna narzekać, że on mnie tu nie widział wcześniej, a ja macham na niego ręką, żeby go uciszyć, co o dziwo działa. Normalnie bym przeprosił, ale teraz jestem zbyt zaaferowany czymś innym, żeby o tym pomyśleć. — Też tęskniłem, hipogryfie — odpowiadam ze śmiechem na jej obelgę, która brzmi jak najsłodszy komplement w jej ustach. Może to efekt tego, że tak długo jej nie widziałem, ale autentycznie ściska mi pierś przez to, że Marla nazwała mi durniem. Kiedyś bym się raczej nie posądził o bycie takim romantykiem, a tu proszę. Kiedy Gryfonka staje przede mną i jakby się waha, co tu zrobić, sugestywnie otwieram ramiona, a gdy ta na mnie wpada, aż mi na chwilę brakuje powietrza w płucach, tylko w połowie przez impet, z jakim to robi. A kiedy biorę oddech i czuję jej zapach, moje włosy znowu zaczynają fruwać dookoła mojej głowy, bo nie podejrzewałem, że tego elementu będzie mi tak brakować. W końcu jednak zobaczyć mogłem ją w lusterku dwukierunkowym, ale ostatecznie była to tylko zimna tafla szkła, której nie mogłem do siebie przygarnąć, zanurzyć nosa we włosach i ciasno objąć w talii, co teraz chętnie nadrabiam. Znowu cicho parskam. — Ej, to nie fair, też byłem samotny! I co mam z tym zrobić? — wypominam jej. Nie mogę oderwać spojrzenia od jej twarzy, mechanicznie wyciągam rękę, żeby odgarnąć włosy z jej czoła. Trochę nie rozumiem jej zmieszania, bo zazwyczaj się nie wycofuje ze swoich wymyślnych gróźb, więc unoszę brwi, próbując znowu złapać jej spojrzenie, ale nie narzekam, że zamiast tego Marla postanawia znowu się do mnie przytulić. — No prędzej czy później pojadę. Ale jedziesz wtedy ze mną — oznajmiam tonem nie zakładającym żadnych dyskusji. — To rozkaz od babci, chce cię poznać. Dasz wiarę, że ona teraz po tym wszystkim popierdala po ogrodzie tak, że dostawałem zadyszki, jak próbowałem za nią nadążyć? — parskam, rozdmuchując jej włosy, które przed chwilą próbowałem przygładzić. Słyszę za sobą narzekania stłoczonych przy barze klientów, którzy ostentacyjnie pytają, gdzie podziała się obsługa. Mruczę z niezadowoleniem, jeszcze ciaśniej obejmując Marlę, bo wcale nie chcę jej wypuścić, żeby mogła spełniać swoje obowiązki. Mam ochotę wyciągnąć w ich stronę środkowy palec, i jeszcze najlepiej powiększyć go tak z dziesięciokrotnie, żeby byli świadomi, jak w chuj przeszkadzają w tym pięknym momencie, ale ostatecznie ja też tu chyba jeszcze pracuję, więc mogłoby się to skończyć tak, że bym przestał.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– No to se jeszcze poczekasz – odpyskowała, naprawdę mając zamiar go torturować i udawać, że jego powrót wcale nie zrobił na niej wrażenia, ale wystarczyło jedno spojrzenie na tę roześmianą twarz, żeby zrozumiała, że dosłownie się rozpadnie, jeśli zaraz go nie przytuli. Uczucie to spotęgował przywołany przez niego hipogryf i deklaracja tęsknoty i choć w innej sytuacji by się oburzyła, że zaś pierdoli kocopoły, tak teraz niemalże się rozsypała, uświadamiając sobie jak bardzo jej go brakowało. Bo przez ten cały czas uparcie sobie powtarzała, że to nic takiego i że przecież nie zdążyli się do siebie przywiązać na tyle, aby rozłąka rozsadzała ją od środka, ale… Ale rozsadzało ją od środka. Więc kiedy tylko zobaczyła murphowe ramiona, gotowe, aby ją przygarnąć, z ulgą w nie wpadła i wtuliła nos w jego szyję, chłonąc całą sobą charakterystyczny zapach przyjaciela, którego ani lusterka dwukierunkowe ani rozmowa na wizzengerze nie były w stanie zastąpić. – Zamknąć ryj – poradziła mu uprzejmie, bo choć miał rację i siedział kilka miesięcy otoczony jedynie rodziną, która nie należała do szczególnie rozrywkowych, za to ona przesiadywała wśród przyjaciół to wciąż uważała, że ma większe prawo narzekać i uznawać się za bardziej poszkodowaną. A gdy Murphy oznajmił, że pojedzie tam z nim to aż mocniej zacisnęła palce na jego łopatkach, bo po pierwsze nie wiedziała po co, skoro no babcia już umarła, a po drugie nie spodziewała się, że jego bliscy nagle zmienili poglądy i uznali, że kontakty z kimś takim jak ona będą wspaniałą rozrywką. Jej przemyślenia przerwał jednak komentarz, że to rozkaz babci, która przecież umierała jakieś sto tysięcy lat. – Chwila, bo nie rozumiem – odsunęła się, patrząc na niego skonfundowana. – Mówisz o tej babci, która już miała wybraną garsonkę do trumny czy tej drugiej? – spytała niezbyt taktownie nieco zagubiona, bo albo umknął jej fakt cudownego ozdrowienia albo nagle okazało się, że Murray miał dwie spoko babcie w rodzinie. – No i ja wiesz, bardzo chętnie, ale naprawdę chcesz wywołać u niej jakiś zawał serca? Nie wątpię, że tam mówiłeś o mnie w samych superlatywach, ale no, cóż, to ja i ten, tego, pewnie będzie niezręcznie, gdy skonfrontuje opowieści z prawdą – jąkała się nieporadnie, w międzyczasie skubiąc z nerwów jego rękaw. – A, dobra… Ty wciąż mówisz o tej samej – dopiero teraz dotarł do niej fragment wypowiedzi „teraz po tym wszystkim”. – O to może niech ona przyjedzie do nas, mamy przecież dużo miejsca i świetne warunki – zaproponowała z pełnym przekonaniem, byleby tylko uniknąć wyjazdu w jego rodzinne strony, totalnie świadoma, że nigdy nie nadejdzie moment, w którym będzie na to gotowa. – Jeśli myślałeś, że przyszedłeś tu tylko posiedzieć i napić się piwka to się srogo mylisz. Ubieraj fartuszek i zapierdalaj – pstryknęła go w nos ze śmiechem, po czym pociągnęła go za bar, bo może i mieli w tej robocie młody, energiczny zespół, owocowe czwartki i szefostwo, które było wyrozumiałe, ale przez ostatnie tygodnie wykorzystała już wszelakie przywileje. – Dalej mi wisisz za czynsz, do końca roku oddajesz mi wszystkie napiwki i przysięgam, że jeśli powiesz chociaż jedno słowo o tym, żebym zgarnęła twoją zmianę to znajdę sobie innego metamorfomaga – wyliczyła swoje żądania, musnęła go ustami w policzek i zabrała się za zrobienie zaległego drinka, chichocząc cicho pod nosem.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Jej próby tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że moja tęsknota była odwzajemniona, i tym bardziej rozsadza mnie od środka. Chichoczę więc tylko w odpowiedzi, zamiast wymyślić mądrą i ciętą ripostę, bo za tymi pyskówkami też tęskniłem i potrafię teraz myśleć tylko o tym, jak wspaniale jest wreszcie oberwać od Marli takim tekstem. Można byłoby pomyśleć, że jestem straconym pantoflarzem, ale chuj mnie to obchodzi. — Zmuś mnie — prowokuję ją z cwaną miną, bo cokolwiek by nie wymyśliła, będę wniebowzięty. Riposta zawsze w cenie, a nuż może wymyśli jakiś kreatywny sposób, żeby mi tę mordę faktycznie zamknąć. Niby jest w pracy i wszyscy patrzą w oczekiwaniu, ale trochę mnie to nie interesuje, jestem w swoim świecie, w którym jestem tylko ja i Marla, a goście mogą się bujać. Jedyne, co mnie chociaż trochę obecnie hamuje, to fakt, że nie chcę narobić jej problemów, ale gdyby sama je chciała wyprodukować, to bronić się nie będę. — No dokładnie o tej, chociaż ona nie lubi garsonek, to ten typ kobiety, która nosi spodnie akurat — opowiadam beztrosko. Dosłownie i w przenośni. Czekam cierpliwie, aż do Marli dotrą te wspaniałe wieści, że jednak jej się nie umarło, ale w międzyczasie marszczę brwi. Przez chwilę mam ochotę bez pardonu zapytać, co ona w ogóle pierdoli, ale w jej minie jest coś takiego, że gryzę się w język i zamiast tego wzdycham cicho, pochylając lekko głowę, żeby zrównać nasze spojrzenia. — Wiesz, nawet nie musiałem jej za wiele opowiadać. Jak tylko przyjechałem, to stwierdziła, że jakiś taki inny jestem i że to pewnie przez jakąś dziewczynę, i że masz na mnie dobry wpływ. Dopiero po tym ze mnie wszystko wyciągnęła, także prawdę to sobie już na mnie skonfrontowała, poza tym co ty myślisz, że ja jej opowiadałem, nieprawdę? I w ogóle nie musisz się przejmować, serio, babcia Murphy jest super, co prawda kiedyś się strasznie przejmowała tymi wszystkimi rodowymi rzeczami, ale sama mówi, że na starość zmądrzała i teraz widzi, że to wszystko gówno warte jest, i dogadałabyś się z nią, trochę nawet jesteście podobne — gadam jak najęty. Staram się jak mogę uspokoić Marlę i jakoś ją przekonać, że tej babci akurat nie ma co się bać. Jej spotkanie z całą resztą mojej rodziny mam ochotę odwlekać najlepiej w nieskończoność, ale akurat w tym przypadku nie tylko nie widzę przeciwwskazań, a nawet chciałbym, żeby do tego doszło. Zwłaszcza póki żyje, bo niby babcia zdaje się wyszła z tego bez żadnego uszczerbku, ale jednak cała sytuacja dała mi do zrozumienia, że czasami nie ma co zwlekać, bo nigdy nie wiadomo, ile czasu zostało. Nie chcę też, żeby Marla miała poczucie, że ma się czego wstydzić, bo to nieprawda (i jak myślę o tym, że pozostała część mojej rodziny pewnie by się z tym nie zgodziła, to robi mi się trochę słabo, ale na szczęście tym się jeszcze przejmować nie muszę). — Noo… możemy ją zaprosić, ale mieszka w Czechach, jak wiesz, i niby zapierdala szybciej ode mnie i w ogóle, ale i tak bym nie chciał jej ciągać świstoklikiem. — Babcia kazała mi się nie martwić, ale co ja mogę. — Tak jest! — zgadzam się od razu, bo z moją pomocą szybciej będziemy mogli iść w jakieś przyjemniejsze miejsce i oddać się ciekawszym zajęciom niż serwowanie alkoholi i wycieranie szkła. Dlatego też ochoczo wskakuję za bar i z zaplecza zabieram sobie zapaskę, którą przewiązuje sobie w pasie. — Ej, chwila, chwila, co? Za czynsz ci oddam, ale jakie napiwki? JAKI METAMORFOMAG? — pytam z oburzeniem, i skrzyżowałbym ręce na piersi, gdyby nie to, że chwytam za tacę, żeby pozbierać puste szklanki ze stolików. Od pijaczyn i rozrywkowiczów się roi, ale we dwójkę ogarnianie tego sajgonu idzie całkiem sprawnie. Kolejka przy barze się kurczy, kiedy dołączam do miksowania. Korzystam też z każdej okazji, żeby musnąć dłoń O’Donnell, położyć jej rękę na plecach, pocałować w czubek głowy albo trącić palcem wskazującym czubek jej nosa z cichym „boop”, zwyczajnie dlatego, że mogę. Na szczęście jest środek tygodnia, więc impreza wymiera dość wcześnie, a w dobrym towarzystwie nawet syf się miło sprząta. Niecierpliwię się jednak już na koniec. — Kto jutro pracuje? Myślisz że się poskarżą, że im szklanek nie odstawimy i podłogi nie ogarniemy jakoś super dokładnie? — pytam, przytulając się do pleców Marli, która coś tam ogarnia.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Uśmiechnęła się szeroko, bardzo do serca biorąc sobie wyzwanie, które jej stawiał. – Niczego się przez te wszystkie miesiące nie nauczyłeś – poruszyła sugestywnie brwiami i prędko zbliżyła się do niego, złączając ich usta w pocałunku i pozwalając mu wierzyć, że to właśnie tę metodę postanowiła zastosować, aby przestał mówić. A kiedy poczuła, że skupił się na tym akcie czułości, ostrożnie wyciągnęła różdżkę z kieszeni i odsunęła się na kilka milimetrów, z wielką dumą wypowiadając jęzlep. Z satysfakcją obserwowała jego oburzone spojrzenie, które skomentowała jedynie rozłożeniem ramion, ale szybko cofnęła czar, bo choć zazwyczaj to, że nie mógł się odzywać traktowała jak zbawienie, tak teraz, po tej długiej rozłące, całą sobą chłonęła jego obecność, nawet jeśli była ona okraszona durnymi tekstami. Z westchnieniem wpatrywała się w chłopaka, który podjął się prób uspokojenia jej i zapewnienia, że spotkanie z babcią to nic strasznego. I choć brzmiał logicznie, to wzmianka o jej wcześniejszych poglądach wcale jej nie pomogły w wyrównaniu oddechu i doprowadzenia się do porządku. – No teraz to już jestem pewna, że jesteśmy bratnimi duszami – odparła z przekąsem, wcale nie ukrywając faktu, że jest jeszcze bardziej przerażona. A potem wzniosła ręce do góry w geście kapitulacji, bo czuła, że nie jest w stanie wywinąć się od spotkania z częścią jego rodziny. – Jeśli chodzi o napiwki to każde, a metamorfomag… też każdy – rzuciła ze wzruszeniem ramion, ukrywając uśmiech za kaskadą włosów i udając, że to co właśnie mówi nie jest ani trochę złośliwe. Bliskość Murpha powodowała, że nawet tak nudna i niewdzięczna praca stała się znośna. Zmiana upływała jej pod znakiem ukradkowych spojrzeń, szybkiego uścisku dłoni czy żartów opowiadanych w trakcie robienia kolejnych drinków, a irytujący klienci przestali mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu lokal opustoszał (nie żeby miała w tym swój udział, absolutnie), a ich od wyjścia dzieliło jedynie sprzątanie. – Nie ja i to jedyne, co mnie obchodzi – wyszczerzyła się, odsyłając butelki na półkę, a kiedy poczuła jego uścisk, po raz kolejny powtórzyła sobie w myślach jak to dobrze mieć go obok. – Daj mi minutę. W tym czasie weź bar ogarnij tak, żeby chociaż pozornie wyglądało, że się starałam i idziemy – zawyrokowała. I tak po kilku minutach mogli już opuścić ten przybytek, mając przed sobą wizję wspólnego wieczoru. – W każdej innej sytuacji zaproponowałabym, żebyśmy wzięli wino i poszli gdzieś do parku, ale średnio mam siłę na spotkanie z dementorem albo ponurakiem. Ty przez tę przerwę w edukacji to pewnie nawet reparo nie dasz rady rzucić… – trajkotała, mocno ściskając jego dłoń i zmierzając w stronę mieszkania.
/zt x2
______________________
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Kiedy był weekend zazwyczaj korzystałem z życia i łaziłem po parach czy pubach. Żałowałem, że Marla nie pracuje w żadnym barze, bo mogłaby mi dawać darmowe drineczki jak to bywało za starych dobrych czasów. Nie to, że nie miałem swoich pieniędzy, ale nawet mi było głupio jeśli na koniec miesiąca musiałem przychodzić na rodzinne obiadki, by dostać od nieuprzejmego ojca więcej pieniędzy. Dziś zdążyłem już wyjść znacznie wcześniej spotkać się z Marlą przed jej pracą i próbować namawiać na wspólne chlanie (niestety zrobiła się strasznie odpowiedzialna i odmówiła). A potem udało mi się znaleźć mniej odpowiedzialnego Andrzeja, z którym popiłem w barze dopóki nie musiał spadać. Planowałem już sobie zaraz iść, ale kiedy podchodzę do baru orientuję się że typa od którego chce piwko jest mi znajomi. - Hej. Hej to ja! - krzyczę do znajomego mi Gryfona. Żeby pokazać kim jestem, ściągam kaptur swojego bardzo stylowego, sztucznego oczywiście, futra. Podnoszę też na chwilę do góry okulary, by Riczard mógł zobaczyć mój piękny ryj. - Od kiedy tu pracujesz? - pytam i już siadam na stołku, praktycznie kładąc się na barze kiedy mówię do chłopaka. I o mało się nie przewracając, bo wcześniej wypiłem znaczną ilość alkoholu. Nie jestem w jakimś tragicznym stanie, mogę wypić zaskakująco dużo jak na swoją wagę. Ale często mną zawiewa po kilku kieliszkach. - Och, kurcze, musisz mnie trzymać za rękę, żebym nie spadł... e... - zaczynam filuteryjnie, a potem i gapię się jak głupek na chłopaka. - Zapomniałem twojego imienia... - bełkoczę i drapię się po brodzie niczym mędrzec. Pijany mędrzec. Nie miałem pojęcia, że znać powinienem jego imię sprzed stu lat, bo tak naprawdę wcale mi nie powiedział jak się nazywa w schowku.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Praca w klubie okazała się być fantastyczna, w życiu by się nie spodziewał, że można dostawać pieniądze (nędzne co prawda, ale zawsze coś) za tak świetną zabawę; była to głównie zasługa doborowego towarzystwa wśród współpracowników oraz bardzo liberalnego szefa, który rzeczywiście, tak jak wspomniała mu wcześniej Marla, nie miał żadnych zastrzeżeń dopóki się jawnie nie wszczynało burd i trzymało w miarę prosto na nogach, polewając piwko klientom. Wydawało mu się, że akurat kończył zmianę, chociaż tak szczerze to po prostu nie do końca wiedział, do której powinien siedzieć za barem, kiedy znienacka jeden z imprezowiczów zaczął wołać do niego radośnie, ze to on. Nie wiedział, jaki znów on, bo w klubie było ciemno, a on już od paru szotów widział podwójnie; nachylił się więc nad barem, przyglądając intensywnie mordzie typa, w której wreszcie rozpoznał kompana ze schowka. - Harry!!! Ale dojebane futro! - zawołał tak entuzjastycznie, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi i nie widzieli się pół roku, i natychmiast zaczął nalewać od razu dwa kufle pysznego piwerka, tego z wyższej półki, a nie rozcieńczonego rzucanym dyskretnie Aquamenti; jedno było dla ziomka, a drugie dla Ryśka, ale napełnione nie w całości, bo w pracy był rozsądny i pił po pół, żeby go za wcześnie nie odcięło. Prawdziwy pracownik roku. - Od... eee, nie mam pojęcia, parę dni, jakoś tak! Marla mi załatwiła, zajebiście, nie?? Piwko masz u mnie na koszt firmy, ma się rozumieć - odparł, podsuwając mu pod nos kufel i bez zastanowienia spełniając prośbę o złapanie za rękę, w jego oczach ani trochę nie filuteryjną, bo Whitelight serio wyglądał, jakby miał zaraz ześlizgnąć się ze stołka prosto w podłogową otchłań. - Trzymam cię i nie puszczę - obiecał gorliwie i zachichotał na to durne pytanie o imię, bo wydawało mu się, że znają się już tyle, że byle chlanie nie powinno tej wiedzy zresetować, ale najwyraźniej się mylił - No... Ricky, durniu. Chyba że wolisz Richard - przypomniał kulturalnie, na potwierdzenie swoich słów przysuwając się jeszcze bliżej, aż prawie wlazł na kontuar, bo chciał pokazać mu, że na koszuli ma to imię elegancko wyszyte - Widzisz, tu masz zapisane czarno na białym. Znaczy biało na czarnym. Patrz... Harr-Y, Rick-Y przecież to się prawie rymuje, ale jaja - zauważył zupełnie bez sensu, ale po tylu promilach mu się wydawało że to bardzo bystra uwaga. - Z kim imprezujesz?? - zainteresował się, z cichą nadzieją że z kimś, kto nie miałby nic przeciwko gdyby po skończonej zmianie Riki do nich dołączył, bo taki właśnie plan powoli powstawał w jego głowie.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
- A dziękuję! Kupiłem podczas protestu dotyczącego łapaniu caipor i robienia z nich futer. Nie wiem czy wiesz co to są za zwierzątka - ale są super małe. Nie mam pojęcia ile ich muszą zabić żeby zrobić choćby szalik... - mówię z westchnieniem, jakbym był co najmniej jednym z najbardziej zagorzałych ekologów. - Szczerze mówiąc sam bym nie wiedział co to, wpadłem na protest przekonany, że to jakiś festyn i będzie alkohol - dodaję z uśmiechem, całkowicie niszcząc ewentualną wizję Harry'ego - empatycznego przyjaciela zwierząt. Szczególnie, że bardzo podoba mi się, że mój nowy ziomek, najwyraźniej też ziomek Marli, będzie tu pracował! Całe szczęście, że tacy już z nas przyjaciele. Aż klaszczę radośnie, jak ten nalewa mi piwka. - Dosko! Odkąd ona się zwolniła już myślałem, że będę musiał podrywać jakieś inne barmanki, a większość mnie zna, że przychodziłem do Marleny i upijałem się jak ostatni świniak, pewnie nikt by nie poleciał na mnie, więc nie miałbym darmowych drinków - znowu rozgaduje się na temat swojej świetnej historii, wcale nie było to dla mnie podejrzane że Marla i Riki się znają, to przecież Gryfoni. Ostatnie chwile momentów w którym nie wiem z kim rozmawiam to kiedy Ryszard chichocze, że mnie nie puści. Uśmiecham się dumnie z moich zdolności do podrywania i wtedy orientuje się, że coś tu nie gra. Głupio pochylam się razem z nim tak, że prawie nie mogę rozczytać naszywki na jego koszuli. Moment w którym ten dość marnie rymuje, jest momentem kiedy zaczynam dodawać dwa do dwóch. Dobrze, że mam okulary, bo może i ja dobrze nie widzę, ale Rysiek nie mógł zobaczyć zbyt późnego zrozumienia w moich oczach. Zasłaniam usta i gapię na chłopaka. - Hm? Ee... z nikim. Znaczy z Andrzejem. Parkiem. Z Korei - mówię głupoty, zapominając że Andrzejek musiał już iść, tak przejmuję się swoim odkryciem. Czy Ryszard wie kim jestem? Próbuję sobie przypomnieć jak wyglądał podczas naszego pierwszego spotkania. Alkohol mi wcale nie pomaga. Czy w schowku był dla mnie niemiły podczas gdy ja wesoło z nim flirtowałem? Czy zorientował się już wtedy? Musiał! Powiedział, że wie kim jestem. Czyli to jednak nie moja sława? - Ej, Ricky, byłeś na diecie? - pytam w końcu jedyne pytanie, które wydawało mi się sensowne i upewni mnie, że WIEM z kim rozmawiam.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Również niespecjalnie przejmował się losem zwierzątek przerabianych na ubrania i pierwszy raz słyszał o takim gatunku, ale słuchał bardzo zainteresowany, tak jakby Harry opowiadał mu właśnie najciekawszą historię świata, od razu przy tym wyciągając łapy do puszystego płaszcza, bo własnoręcznie musiał się przekonać czy rzeczywiście jest takie miękkie, na jakie wyglądało. I nie zawiódł się. - Super, uwielbiam protesty, czasem se na jakieś chodzę tylko dla draki i żeby wyrazić jakikolwiek sprzeciw, ale masz rację, jakby polewali na nich jeszcze piwo to w ogóle byłaby doska zabawa - przyznał z entuzjazmem, żałując że nigdy nie wpadł na pomysł zorganizowania czegoś takiego i miział sobie z wielkim zaangażowaniem futrzany rękaw Harolda, przynajmniej dopóki nie zabrał się równie dziarsko za polewanie piwka i potem łapanie dłoni kolegi, no po prostu ręce pełne roboty! Po kolejnych słowach rzucił mu znad kufla spojrzenie pełne niedowierzania, bo ani trochę nie wydawało mu się prawdopodobne to by ktokolwiek mógł mu nie ulec. - No co ty, z tym urokiem wili to nawet najebany jak świnks byś tu wyrwał każdą - rzucił z pełnym przekonaniem, nagle również stuprocentowo pewny, że w żyłach Whitelighta płynie krew wili, bo przecież było to jedyne rozsądne wyjaśnienie tego że był ładny i blond. Nie zwrócił rzeczywiście uwagi na nagłą dziwną konsternację rozmówcy, bo po pierwsze ledwo widział jego twarz, a po drugie był chwilowo zajęty otwieraniem paczki paluszków. - Andrzej? O, to nie znam, ale jak z Korei to fajnie, ogólnie to spoko są ci ludzie z Maho...Matko...hokoro, nie? Znaczy z jedną typiarą tylko gadałem, muszę obczaić więcej osób, wszyscy się wydają tacy oryginalni, a ci z Tequili to za to nie wiem gdzie się chowają, wtapiają w tło jakoś chyba - gadał beztrosko, rozpracowując w końcu skomplikowane zamknięcie paczki tak, żeby przekąski się nie rozsypały po całym kontuarze, i sięgał do niej właśnie żeby zagryźć piwko na koszt firmy, kiedy Harry zadał ostatnie pytanie, jakiego się spodziewał. Spojrzał na niego bardzo zdziwiony. - Nie, schudłem połowę tego co ważyłem dzięki pozytywnym afirmacjom i wdychaniu dymu marokańskich kadzideł - odpowiedział, bo w pierwszym odruchu uznał to pytanie za wyjątkowo głupie, no i dopiero po chwili, kiedy już prawie dotarł do tego nieszczęsnego solnego paluszka to do niego dotarło, że może niekoniecznie tak było i w sumie to dobrze, że Harry mu przypomniał, że nie ma co folgować ze smakołykami. - O kurwa, masz rację, nie powinienem tego tyle wpierdalać bo znowu się będę toczył zamiast chodzić - zreflektował się, usuwając paluszki z pola widzenia, to znaczy strącając je z baru na podłogę i dla odmiany spojrzał teraz na Harolda z wdzięcznością oraz zapił hojnym łykiem piwerka ten mały sukces wygrania z pokusą jedzenia, bo wiadomo, że kalorie w alkoholu były tylko mitem i kłamstwem.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Ja z kolei uznaję, że mizianie mnie po futrze jest przejawem zainteresowania. I gdyby Riki nie siedział za barem, zajęty tysiącem rzeczy, może bym coś z tym bardziej zrobił. Ale mój kompan był bardzo chaotyczny, co już zdążyłem zauważyć wcześniej i trudno mi było skupić jego uwagę na jednym. Z resztą mi obecnie nie było też tak łatwo. Tu łapanie za dłoń, tu przejęcie piwka, tu nieprzyzwoicie niestabilny stołek. Zdążam tylko pokiwać żywo głową na słowa o protestowaniu. - Z urokiem wili? - powtarzam po nim, najwyraźniej znowu lekko zagubiony w rozmowie. Byłem dziś ogarnięty jak kupa siana. - Ja w sensie? Och, dziękuję. Aczkolwiek to chyba tylko plotki powtarzane przez... hm, pewnie naszą rodzinę - zauważam próbując w pamięci znaleźć punkt zaczepny do tych pomówień. Whitelightowie nigdy nie mówili, że to nieprawda, ale przypuszczam, że gdyby to było bardziej pewne nie byłoby naszą klanową legendą, tylko musielibyśmy nosić zdjęcie owej babki czy prababki. - To prawda! Ja też nie poznałem wiele osób z Tequali... - zauważam ten fenomen powoli zastanawiając się czy to nie jest kwestia kompletnie innej kultury i wyglądu, który znacznie bardziej rzuca się w oczy. Najwyraźniej południowcy wcale nie byli tak atrakcyjni jak mogłoby się wydawać ze stereotypów. Nie zdążam jednak powiedzieć nic najmądrzejszego, bo oto mam tu zagwozdkę życia z której próbuję marnie wybrnąć z twarzą. Aż człowiek od razu trzeźwiejszy się robi jak chce usilnie dodać dwa do dwóch. Wciągam powietrze ze zdumienia kiedy okazuje się, że faktycznie - dopiero teraz zorientowałem się z kim rozmawiam. Bratem Marli, gilem z nosa, która ciągał się czasem za nią ze skwaszoną miną. Zwykle patrzył z kolei on nam nie - jakbym ja był jakimś glutem. Ponieważ zawsze starałem się być miły (również dla Rikiego na początku znajomości), nie rozumiałem skąd kompletnie nieuzasadniona niechęć do mnie chłopaka. Oprócz swojego zdumienia - przejąłem się że tak odebrał moją wypowiedź. - Nie, nie... po prostu... Nanael bazowała na eliksirach, dlatego pytałem - tłumaczę szybko paplając cokolwiek i biorę paluszka by podać chłopakowi. Oczywiście nie chodziło mi o pilnowanie diety! - Hej, swoją drogą czemu kiedyś mnie tak nie lubiłeś? - zagaduję i biorę swoje piwko, by wziąć kilka łyków. - [b[Zawsze byłem przemiły dopóki nie zauważyłem, że tylko się do mnie sapiesz... [/b]- zauważam i pochylam się z zainteresowaniem ku Gryfonowi. Nie chcę jednak żeby od razu wyszło, że nie miałem pojęcia z kim gadam, a teraz nagle zasypuję go pytaniami. Dlatego pośpiesznie klepię siedzisko obok mnie i zalotnie łaskoczę jego dłoń. - Kończysz już? Siadasz do mnie? - pytam w nadziei, że potowarzyszy mi już tak normalnie, że nie muszę wyciągać się na kontuar by wymienić kilka wiadomości. Uśmiecham się przy tym uroczo i podnoszę okulary na chwilę by mrugnąć do niego.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
- Niemożliwe, że to tylko ploty, ja sam to wydedukowałem! - zapewnił, błyszcząc trudnym wyrazem, które jakimś cudem udało mu się wypowiedzieć bez problemu mimo plączącego się już trochę języka i po tym jak odkleił się w końcu od głaskania płaszcza, poklepał go jeszcze przyjacielskim, dziarskim gestem po policzku bo uznał że to będzie idealne podsumowanie wypowiedzi. Nie miał na myśli żadnych podtekstów oczywiście, i normalnie raczej mu się nie zdarzało tak rozpływać z zachwytu nad atrakcyjnością kolegów, a już na pewno nie im o tym opowiadać, więc tym razem ewidentnie musiała to być zasługa alkoholu, który zachęcał do komplementów. No, albo Harold był po prostu tak wybitnie piękny na tle wszystkich innych. Kiwnął głową na słowa o Tequalańczykach i podsumował: - No, jebać ich, mamy siebie to nie potrzebujemy tu żadnych ziomków z wymiany! - zawołał entuzjastycznie, zapominając na śmierć o wspomnianym parę sekund wcześniej Andrzeju który niby towarzyszył Harry'emu na tej imprezce. Nagła zmiana tematu na bardziej problematyczny trochę ostudziła jego zapał, ale nie na długo, bo chłopak wybrnął w sposób, który dla najebanego jak szpadel Rikiego był absolutnie satysfakcjonujący. Wymamrotał coś tylko, że nie wiedział że takie eliksiry serio działają, ale zanim zdążył się mocniej zamyślić nad tą kwestią i pluć sobie w brodę, że ich nie wypróbował zamiast się głodzić, został zaproszony na stołek. - O tak, już mam dość roboty - zgodził się, uznając że nawet jeśli skończy za wcześnie to i tak nikt się nie pokapuje, bo barmanów było kilku i mało który trzeźwy, taki to właśnie był przybytek na poziomie. Do Harolda przedostał się z gracją i fiznezją, bo wgramolił się na bar, przeturlał się przez niego i przy okazji niechcący chyba zahaczył o kogoś siedzącego obok nogą albo łokciem, sam już nie wiedział. Ważne, że zasiadł w końcu obok Harry'ego, gotowy do porządnej imprezki; przechylił się jeszcze raz przez kontuar, żeby sięgnąć po jakąś butelkę i postawił przed nimi jako ich własność, na wypadek gdyby piwko za szybko się skończyło. W międzyczasie towarzysz zadał mu bardzo trudne pytanie, nad którym zamyślił się tak, że zapomniał pilnować pionu i żeby nie spaść na podłogę, musiał się bezwiednie przytrzymać Harolda za kolano. - Pfffffft - wydał z siebie bardzo inteligentny dźwięk, kiedy wypuścił głośno i bezradnie powietrze, bo nic sensownego nie wymyślił. - Ee, nie wiem, wydawałeś mi się taki atencyjny i irytujący... co jest bez sensu, bo sam taki jestem przecież... A, no i serio totalnie byłem wtedy uprzedzony do Ślizgonów, jakby, pamiętam jak mówiłem Marli jak szła z tobą imprezować że brata się z wrogiem. No za chuja ci nie ufałem przez to, dlatego jak byłeś miły to zawsze brzmiało jakbyś ironizował albo coś knuł i kłamał - wbrew temu jak zaczął wypowiedź, to ostatecznie znalazł całkiem sporo powodów, a każdy podsumowywał dziarskim klepnięciem go w to kolanko, które jednocześnie było jego ostoją przed upadkiem z krzesła. - A, no i najważniejsze: strasznie zjebany byłem wtedy - zachichotał, bo teraz już zadawał sobie sprawę, że negatywny odbiór tak uroczej osoby jak Harold był tylko i wyłącznie winą jego głupoty. - I może ci podświadomie zazdrościłem, że jesteś taki ładny i miły, a ja jak troll jakiś... no, w każdym razie, sorry za bycie bucem, obiecuję że już nie będę - zapewnił, łapiąc się dla odmiany górnolotnym gestem za własne serce, a zaraz potem złapał za butelkę. - To co, toast za naszą nową zajebistą przyjaźń?? - zaproponował, i naprawdę było mu głupio że tyle lat zmarnował na ignorowanie tak fajnego kolegi, w dodatku na tyle jawnie wyrażając swoją niechęć, że Harry aż musiał o nią zapytać.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Przekrzywiam głowę zdumiony tym entuzjastycznym potwierdzeniem, że to on sam tak mądrze wydedukował. I na dodatek nadal głaskał moje sztuczne futro. - Kurde gorąco trochę, ale wyrzucą mnie jak zdejmę to futro - mówię wiedziony doświadczeniem po poprzednim barze i rozchylam lekko swoją szatę, by pokazać gołą klatę. Od zawsze miałem słabość do ubierania się w płaszcze i inne kurtki, by pod spód nie zakładać nic. Co mogłoby brzmieć bardzo podejrzanie, ale wystarczyło spojrzenie na mnie, by zobaczyć że ja robiłem to dla czystej stylówki. Żwawo przybijam toast z Ryszardem, bo sam zapomniałem co powiedziałem o Andrzeju i gdzie on to niby nie był. Całe szczęście, że byłem tak elokwentny po alkoholu (albo to Riki zbyt nie w stanie, żeby zorientować się, że gadam od czapy). W każdym razie temat został zamknięty, ja wiedziałem już prawie wszystko oprócz ostatniego pytania, a mój ziomek przeturlał się do mnie na barem, a ja zrolowałem go pomocnie w swoją stronę; pomogłem też usiąść na zydelku naprzeciwko mnie i złapałem za przedramię, kiedy już się staczał na ziemię. Też się trochę zawahałem, ale tylko trochę, muszę przyznać moje odkrycie jakby rozjaśniło mi umysł. Słucham wytłumaczeń Rikiego, które teraz wydaję się... cóż, po prostu śmieszne. Unoszę do góry brwi z zaskoczeniem kiedy tak wymieniał i wymieniał rzeczy, które mu się we mnie nie podobały. I trzeba przyznać aż mi się dziwnie zrobił, bo faktycznie trochę ich było. Drapię się z zastanowieniem po głowie. Może pogrążyłbym się w czarnych myślach, ale po pierwsze odrobinę jestem nietrzeźwy, po drugie, mój kompan nagle uderza mnie w nogę, którą nadal mi trzyma. No totalnie Riki musiał na mnie lecieć. Po co inaczej by zarzucał mnie tyloma komplementami i jeszcze łapał za nóżkę - no po prostu wszystko jasne. - Za przyjaźń! Bliską przyjaźń! - Podłapuję, sięgam po jakąś szklankę za barem (mam nadzieję, że czystą, ale kogo to obchodzi) i podaję Rikiemu by mi polał, bo piwko już stało puste. Kiedy pijemy drineczka, ja dziarsko zaczepiam butem o stołek barowy Rikiego i stanowczym ruchem przysuwam go do siebie, pozostawiając swoją nogę (obleczoną w stylowe - według mnie, wąskie, aczkolwiek niezbyt poręczne skórzane spodnie) na tym podparciu dla nóżek na stołku chłopaka. - Nic cię stamtąd nadal nie słyszę - tłumaczę swoją decyzję z uśmiechem. Może nadal myślał, że jestem po prostu przyjazny, ale ja już po wytłumaczeniu niesnasek, uznaję że nie ma co udawać. - Ja bywałem dla ciebie niemiły tylko bo ty mnie nie lubiłeś. W każdym razie całe szczęście, że teraz i ty jesteś ładny i uprzejmy - oznajmiam i teraz ja kładę rękę na jego nodze. Ja jednak nawet nie udaję już, że to jakieś przyjacielskie poklepywanie, bo moja dłoń praktycznie od razu jest wyżej niż jakbym chciał tylko się o niego oprzeć czy coś. Sam również opieram się łokciem o kontuar i przysuwam się do Rikiego tak, że moje futro może mu łaskotać buzię. - Śliczny wręcz. Powinniśmy poznać się bardzo blisko - oznajmiam z wielką klasą, niezwykle elokwentnie i oczywiście z uśmiechem, majtam zalotnie brwiami z takim rozmachem by było widać zza okularów; drugą ręką chowam mu kosmyk włosów za ucho.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Harry w tej swojej szalonej stylizacji na modnego ekshibicjonistę wyglądał co najmniej ekstrawagancko, żeby nie powiedzieć dziwacznie, ale obiektywnie patrząc, to i tak z nich dwóch prezentował się dużo lepiej, bo jego towarzysz do pracowniczej koszuli z logo Geometrii dobrał dres w imprezowym kolorze szary melanż i dwa różne buty, z czego jeden prawdopodobnie nie należący do niego. - No, jakbyś zdjął to by się zrobiło jeszcze goręcej - stwierdził i sam już nie wiedział, czy to miało być żartobliwe czy zalotne, bo z każdym kolejnym łykiem piwka przepalał mu się coraz nowszy styk w mózgu i po prostu plótł wszystko co mu ślina na język przyniosła bez zastanowienia się co tak właściwie chce przekazać i kompletnie zacierały mu się właściwe wszystkie granice. - W Londynie Solberg otworzył ten nowy klub, Lux cośtam, podobno ma na środku basen, stamtąd na pewno by cię nie wyjebali nawet i bez spodni! Ej, to jest całkiem niezły pomysł... - dodał. Tak samo dobry jak ten, żeby usiąść bliżej siebie, a dopiero kiedy (po przebyciu wyboistej drogi, na szczęście z pomocą kompana) przestał ich dzielić kontuar, dotarło do niego, jak fatalnie się rozmawiało przez dzielący ich bar. Posłusznie i prędko polał mu wykwintnego drinka składającego się w stu procentach z alkoholu, tak hojnie że połowę rozlał gdy mu go podawał, sam zaś łyknął toast kulturalnie z gwinta bo nie chciało mu się sięgać po szklankę, a kiedy raczyli się tym wspaniałym napitkiem, prawie się zakrztusił i zachichotał jak trzpiotliwa nastolatka bo niespodziewanie jego stołek z impetem szurnął po podłodze i znaleźli się jeszcze bliżej. To słowo ewidentnie było w tym spotkaniu motywem przewodnim. W klubie rzeczywiście było głośno, ale nie aż tak głośno - wcale nie musiał się przysuwać, ale też nie miał absolutnie nic przeciwko temu. Połowy tego, co Harry do niego teraz mówił, nie zarejestrował, nagle bardzo rozproszony jego ręką na nogawce gustownego dresu, ale wcale nie było to rozproszenie z kategorii tych, których chce się jak najszybciej pozbyć. Przeciwnie! Całkiem miłym. - Co? - spytał mądrze prosto w futro, które jakimś cudem nagle znalazło się mu tuż przy twarzy, ale po krótkim przetworzeniu informacji ożywił się i zaaprobował pomysł. - Defini..ty...niwnie, tak. Harry. Grzechem by było się bliżej nie poznać - skwitował, przytrzymując znów Harolda za futro, żeby mu przypadkiem nie uciekł. Był już na takim etapie, że gdyby chłopak mu zaproponował podpalenie wioski ze wszystkimi jej mieszkańcami, też by się zgodził, ale ile w tym było zasługi drinów, a ile tego romantycznego gestu jakim potraktował go Harry - nie wiadomo. Nachylił się jeszcze bardziej, żeby mieć pewność, że rozmówca go usłyszy. - Powinniśmy pójść gdzieś... - gdzie będzie można spokojnie porozmawiać oczywiście, ale dokończył zdanie machnięciem ręki w stronę części klubu z miejscami do siedzenia i od razu bardzo chwiejnie zeskoczył ze stołka, porywając ze sobą napoczętą butelkę i dłoń Harolda, po czym zaczął przeciskać się przez tłum w rytm niesamowitego remiksu super hitu Dancing witch zespołu CZARBBA, który brzmiał jakby ktoś zjadł i wyrzygał nuty piosenki, ale Riki uważał że to najlepsze, co w życiu słyszał.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Z pewnością Riki szybko przyzwyczai się do moich stylówek i nie będą dla niego ekstrawagandzkie, a raczej niesamowicie seksi i nie do zapomnienia! Mi zaś przechodzi przez głowę, że może pożyczę Ryszardowi trochę swoich ubrań (boski pomysł!), bo chociaż buźkę ma śliczną, w odpowiednim ciuszku wyglądałby jak milion dolarów. Szczególnie, że tak beztrosko ze mną flirtuje co jest oczywiście bardzo miłe. Dobrze, że nie zdaję sobie sprawę jak nieintencjonalne to jest. Kiwam pośpiesznie głową kiedy ten mówi o klubie Solberga. Gdyby chciało mi się ruszać tak daleko od domu - na pewno bym wyruszył tam. - Wiem! Byłem z Marlą i Andrzejem na otwarciu. Doski przybytek. Możemy kiedyś się wybrać - proponuję Ryszardowi, zanim ten nie zaczyna przełazić dość pokracznie przez bar. Ja sam też nie przejmuje się ilością wylanego na blat alkoholu czy też faktem, że zaraz spijemy się jak jeszcze więksi idioci, jeśli tak dalej pójdzie. Teraz już moja cała uwaga była przytłoczona zacnymi próbami uwiedzenia Rikiego. Znaczy, no dobra myślałem że to już zrobiłem, raczej mówiąc dokładnie, chciałem go poprowadzić na jakieś fajniejsze rozrywki oprócz picia alkoholu! To był jedyny cel w mojej pijanej łepetynie. I wydawałoby się, że idzie mi świetnie. Tutaj Ryszard nie strąca mojej ręki, sam przytrzymuje mnie i pochyla się bliżej. Oczywiście przekrzywiam odpowiednio głowę, przekonany, że robi to by mnie pocałować. Ale jest jeszcze lepiej, bo proponuje żebyśmy się stąd zwijali. - Dobry pomysł może... - zaczynam chcąc zaproponować swój piękny, pusty apartament, wręcz czekający na nas; ale Ricky już mnie gdzieś ciągnie, zostawiając na kilka sekund w durnej pozie. Posłusznie przeciskam się przez tłum ludzi, którzy toną po drodze w moim futrze. Chcąc nie chcąc gibam się do muzyki. Zastanawiam się czy idziemy do wyjścia i gdzie on mieszka skoro tak pewnie idzie - ale okazuje się, że Riki jedynie chce usiąść w dalszej części baru. No dobrze, niech będzie możemy jeszcze popić. Uwalam się na wolnym siedzeniu, zarzucam rękę na ramiona Rikiego i rozsiadam się jak panisko. Teraz też nawet zauważam, że chłopak ma dwa różne buty. Czy on bił się z trollami zanim wyszedł z domu? - Musimy znaleźć Ci jakieś lepsze cichy. Potem chodźmy do mnie - oznajmiam i ponieważ już wcześniej stwierdziłem, że nie ma co się patyczkować, jedną ręką przesuwam po policzku Ryszarda, by spojrzał się na mnie. Ja za bez żadnych krępacji, przekonany że już dawno to zostało przez nas niewerbalnie ustalone - pochylam się by w końcu pocałować mojego super ziomka, z którym w końcu tyle pogadałem odkąd wrócił, że najwyższy czas na takie rzeczy! Wplatam palce w jego długie włosy, by też przysunąć go do siebie i nie tracić czasu.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
- Dosko! Jutro pójdziemy - zawołał tak pewnie, jakby nie istniała nawet najmniejsza szansa na to, że jutro wcale nie będzie pamiętał o tej rozmowie, a co dopiero ustalonych planach; a potem wchodził na bar, rozlewał driny, nie przejmował się niczym, plótł androny i generalnie bawił absolutnie doskonale przez te raptem parę minut, a może parę godzin - nie wiedział, bo zupełnie stracił poczucie czasu - spędzonych z Harrym przy kontuarze. Gdyby towarzysz jednak pociągnął go w stronę wyjścia, bez protestów by za nim poszedł, a sam zwyczajnie na tak genialny pomysł nie wpadł i jedyne co wymyślił to te wciśnięte w kąt kanapy, bo były w zasięgu wzroku. Odstawił niedbale i nierozsądnie butelkę na samym brzegu stolika, cudem nie zrzucając jej na podłogę i rozwalił się obok Harolda równie wygodnie, aż pewnie zajmował miejsce przeznaczone dla kilku siedzących normalnie osób. Już chciał coś zagadać niesamowicie inteligentnie i na poziomie, kiedy towarzysz powiedział coś o ubraniach. Zerknął pobieżnie sam na siebie, na ten gustowny dresik od monsieur Colton, na te dwa różne buty które były w podobnym kolorze więc nadal był przekonany że są do pary, i zupełnie nie widział problemu. - Co jest nie tak z moimi ciuchami - ni to spytał, ni to powiedział, bo nagle poczuł dotyk na twarzy, więc zapomniał zaakcentować pytajnik na końcu, a zanim zdążył w ogóle cokolwiek jeszcze powiedzieć albo zrobić, zorientował się że Harry go całuje. Jak do tego doszło? Nie wiedział. Nawet się nie zastanawiał nad tym, jak powinien zareagować, bo mózg miał zupełnie odcięty od rozumu, więc nic nie myślał, jak ostatni gumochłon, tylko działał zupełnie instynktownie i spontanicznie. A instynkt podpowiedział mu, że skoro jest tak miło i przyjemnie, to byłby absolutnym debilem, gdyby z tego nie skorzystał! Odwzajemniał więc ochoczo pocałunki Harolda, tak jakby ten zwrot akcji wcale nie był z jego strony wynikiem przypadku, a celowym działaniem, i dłonie mu błądziły po tym niesamowitym futrze i pod nim zaraz też, i w głowie w końcu zamiast wypalonej alkoholem pustki miał fajerwerki i inne takie, bo okazało się, że obściskiwanie się z nowym-starym ziomkiem było nie tylko nowym i ekscytującym doznaniem, ale przede wszystkim: doskim. W ten oto sposób bardzo szybko stracił już nie tylko poczucie czasu, ale i głowę i nie wiedział nawet kiedy przestali, kto zaproponował żeby stąd wyjść ani gdzie poszli dalej. Rzeczy po prostu się działy same. + /ztx2
Benjamin Auster
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : zagojone blizny po cięciach na przedramieniu zakryte zazwyczaj koszulą z długim rękawem
Pewne porzekadło mówiło, że nic dobrego nie dzieje się po drugiej w nocy. Właśnie o tej godzinie Ben Auster przekroczył próg klubu Geometria w Hogsmeade. Był kompletnie pijany, a jego papierośnica była prawie zupełnie pusta. To była długa noc ale jeszcze przecież się nie skończyła. W klubie było głośno i ciemno, a zewsząd otaczały go jaskrawe neony. Poczuł się trochę staro, ale szybko odrzucił tę myśl. Był przecież jak bóg, a bogowie się nie starzeją. Podszedł bardzo chwiejnym krokiem do baru, przy którym kłębiło się dosyć dużo zbłąkanych dusz. Jedne były odziane skąpo, inne nie ale wszystkie łączyło jedno - totalne najebanie. Usiadł przy barowym stołku i zawołał zaczepnie. - Barman! Ognistą poproszę. Podwójną od razu - czknął, po czym rozejrzał się wokół siebie. I przez krótką chwilę nie uwierzył własnym oczom. Za barem stał nie kto inny, jak jego przeklęty kuzyn, Eugene, kurwa jego mać, Queen. Ben na samo wspomnienie o swojej matce albo jej rodzinie cały się jeżył. A jednak był tu, z krwi i kości i patrzył na Austera, jakby zobaczył ducha. - Ach, to ty - odparł niechętnie, a na jego twarzy wymalowało się obrzydzenie. Pamiętajcie, nic dobrego nie dzieje się po drugiej w nocy.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
Louise nie mogła sobie przypomnieć kiedy ostatni raz była w klubie. Trudno jej było nie odnieść wrażenia, że jej młodość i przestrzeń na szaleństwa należały do przeszłości tak dalekiej, że niemal absolutnie zapomnianej. Trudno się w sumie dziwić - gdy jej rówieśniczki kończyły studia, ona badała starożytne runy i zioła nad Bajkałem, będąc zresztą w pierwszej ciąży. Kilka lat później, gdy inne dziewczęta poznawały swoich przyszłych partnerów, ona już leczyła problemy z zajściem w ciąże. Teraz, gdy część koleżanek dopiero zakładała rodziny - ona rozwodziła się. Była jednak wolna, wyrwana ze społecznych, stwardniałych ram i mogła z powodzeniem robić to, na co miała ochotę, nawet jeśli momentami brakowało jej odwagi. Ale próbowała. To właśnie z tego powodu ślęczała przy barze klubu, z pomalowanymi na czerwono ustami i ubrana w czarną, seksowną sukienkę, absolutnie nie przystającą do jej codziennego, dość skromnego stylu. Sącząc drinka (i spławiając upierdliwego typa, który najwyraźniej chciał jej postawić kolejnego), czekała na Caseya. Nie udało jej się wprawdzie uwolnić z potrzeby sprawowania kontroli nad wszystkim, dlatego dwie godziny wybierała klub (szukając takiego, w którym grają bardziej klasyczny pop niż klubowe remixy), a kolejne dwie spędziła na wielokrotnym przebieraniu się, niemniej można uznać, że wyjście do klubu z mężczyzną, było swego rodzaju postępem. Co z tego, że sączyła drinka nie dla przyjemności, tylko po to, żeby poradzić sobie z poczuciem niedopasowania do tego miejsca?
C. szczególne : gardłowy głos, zbielałe prawe oko, blizna po oparzeniu na prawej części twarzy, tatuaże na przedramionach, mniej widoczne - uwydatnione żyły i papierowa skóra - wszystko mniej rzucające się w oczy przez wili urok
Spóźnił się z przyzwyczajenia, bo jako młody szczyl uważał, że wszyscy tylko czekają na jego przybycie i każda minuta spóźnienia stworzy oczekiwanie tym bardziej hipnotycznym. Niemniej, tym razem nie taki miał cel. Po prostu długo wybierał strój, który będzie wyglądał na odpowiednio niedbale dopasowany, a jednocześnie określi go jako stylowo ubranego. Louise już zajmowała miejsce przy barze, a obok niej, ktoś jeszcze, kogo Casey miał przywitać nieprzychylnym spojrzeniem, ale nie musiał. Finley poradziła sobie sama. Jemu pozostało trącić go PRZYPADKIEM ramieniem, kiedy go mijał i zgromić spojrzeniem, zanim zajął miejsce obok Lou. Jak tylko to zrobił, odwrócił jej hoker w swoim kierunku i ze zgrzytem przysunął go w swoim kierunku, dopóki nie zetknęli się kolanami, a także udami. Pomimo tego, że nie był masywnym facetem, to przesuwanie chudziutkiej, nawet jeśli wysokiej Lou, nie stanowiło problemu. Liczył się cel, a celem było, żeby każdy w barze wiedział, że przyszli tu razem, nawet jeśli nie miał do niej żadnych praw i do takowych się nie porywał, to zwyczajnie chciał jej poświęcić swoją pełną uwagę i tego samego oczekiwał po niej. — Co pijesz? — przechylił lekko głowę na bok, patrząc na jej szklaneczkę, ale nie czekał na jej odpowiedź długo. — Zresztą, nieważne, zabieram Cię na parkiet. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że właśnie tego chciała wybierając się do klubu, a nie sączenia drinków, jak przy każdym ich spotkaniu. Oczywiście, tracając ją zaczepnie nogą, zachęcił ją do zsunięcia się z siedziska, a jak tylko jej nogi opadły na podłogę, zakręcił nią wokół własnej osi, nie kryjąc się nawet szczególnie z tym, że zrobił to po to żeby podziwiać jej sylwetkę w obcisłej sukience, w całej swojej okazałości i z każdej strony. — Jeszcze pomyślę, że mnie uwodzisz, Finley.
Choć udało jej się pozbyć bajeranta, to wciąż nie czuła się do końca swobodnie w tym klubie, dlatego z ulgą przyjęła pojawienie się Caseya. Nawet jeśli nie miała gwarancji, że się odnajdzie w tej sytuacji, to przecież mogła liczyć na jego obecność, która, choć często szorstka i złośliwa, była jednocześnie podszyta zaufaniem i serdecznością. - Zapomniałeś się przywitać - stwierdziła z udawanym wyrzutem, choć w gruncie rzeczy na jej buzię cisnął się uśmiech – Chyba, że w twoich kręgach dotykanie się udami to jakaś nowa forma mówienia „cześć”. Louise postanowiła być ciut bardziej kulturalna niż jej towarzysz i nachyliła się w jego stronę, składając na jego zdrowym policzku delikatny pocałunek, dbając jednak przy tym, by nie został na nim ślad czerwonej szminki. Choć ona również chciała pokazać, że przyszli tu razem, jednak nie była tak odważna w przekraczaniu granic jak jej towarzysz. - Coś na absyncie. Na odwa… - zaczęła, nie zdążyła jednak dokończyć, bo mężczyzna porwał ją na parkiet. Taka stanowczość i przejęcie inicjatywy były jej na rękę, gdyż trochę brakowało jej animuszu. Niemniej, spojrzenie Caseya, zawieszone na jej sylwetce, dodało kobiecie odwagi. - A miałbyś coś przeciwko temu, O’Malley? – zapytała, w gruncie rzeczy zaskoczona własną śmiałością. Mimo to na jej twarzy zakwitł uroczy uśmiech.
C. szczególne : gardłowy głos, zbielałe prawe oko, blizna po oparzeniu na prawej części twarzy, tatuaże na przedramionach, mniej widoczne - uwydatnione żyły i papierowa skóra - wszystko mniej rzucające się w oczy przez wili urok
Zapomniał się przywitać? Uniósł kąt ust w drwiącym uśmieszku, bo po pierwsze, może faktycznie zapomniał i nie zauważył, a po drugie, rozważał czy wszelkie formy powitania, jakie wchodziły w grę, odkąd była już wolną, niezależną kobietą, wchodziły w grę. Ostatecznie jednak, specjalnie dla niej, zachował resztki przyzwoitości i ograniczył się jedynie do przyciągnięcia jej do boku, kiedy szli na parkiet i mruknięcia do jej ucha krótkiego: — Cześć. Pomimo, że na to było już za późno, skoro to wcześniej ona zdążyła się przywitać, muskając jego zaskakująco miękki zarost na policzku własnymi ustami. Zresztą, nie to teraz zajmowało jego uwagę, a w całości ona. Bardzo dosłownie, bo podziwiał jej sylwetkę w każdym szczególe, uwydatnionym przez obcisłą, seksowną sukienkę. Czego się nie spodziewał, to że tak łatwo kobieta pociągnie jego prowokację. Ledwie zdążył zaprowadzić ją na parkiet, a już pozwolił sobie złamać bariery między nimi wyraźniej niż to początkowo planował – tylko za sprawą jej słów i ich uwodzicielskiej nuty. — To zależy, czy ty masz coś przeciwko temu. To nie było pytanie, a może było tylko trochę, bo mówiąc to jedno zdanie, przyciągnął ją do siebie, początkowo niewinnie układając ręce w jej talii i przygotowując do wspólnego tańca na parkiecie, ale kiedy już dłonie opadły na jej krzyż, zsunął je niżej, na jej pośladki, przelotnie ugniatając je w palcach, bo daleki był do nachalnego obłapywania jej na środku klubu, a jedynie bardziej chciał zaznaczyć swoje stanowisko i przygotować ją na to, jaki charakter tańca mu obiecała, przychodząc do klubu w tej właśnie sukience. Równie zmysłowy i odważny. Dlatego pochylił się do jej ucha. — Może jednak chcesz ten absynt na odwagę? Nawet jej słuchał. Nie każda kobieta mogła się tym pochwalić.
Nic nie powstrzymywało ją przed tym, by odkrywać wdzięki w ubiorze i prowokować Caseya czynem i słowem. Nie była trzymana przez okowy nieudanego małżeństwa, ani złudzenie moralności. Po raz pierwszy od bardzo dawna zaznała prawdziwej wolności – nie tylko emocjonalnej, ale także finansowej i po prostu życiowej. I z jednej strony chciała z niej skorzystać, zatracając się w bliskości i pożądaniu, z drugiej – jej zrujnowanie poczucie własnej wartości i obsesja stabilności stały na przeszkodzie ku całkowitemu szaleństwu. A jednak, w głębi serca wiedziała, że chce odpuścić i rzucić się w wir wydarzeń, by po raz pierwszy od lat – po prostu odczuwać. Uniosła brwi przy jego pytaniu-niepytaniu, dając mu do zrozumienia, że jej gesty, zachowanie, a nawet ubiór i makijaż rozwiewają wszystkie wątpliwości. Dobrze wiedziała, w jakim celu tu przyszła, w ostatnich latach wyrobiła sobie jednak sposób bycia godny damy – a damy nie wyrażały takich potrzeb i chęci wprost. Zresztą, miała zbyt zrujnowanie poczucie własnej wartości, by z pewnością mówić o swoich pragnieniach i potrzebach. Podążała jednak za uśpionymi namiętnościami, nie wycofując się gdy O’Malley dotykał jej pośladków. Wręcz przeciwnie – patrzyła mu głęboko w oczy, z odwagą, której na co dzień zdecydowanie jej brakowało. Louise zawiesiła dłoń na szyi Caseya, a reszta jej ciała podążyła za melodią, nie unikając przy tym zmysłowości, czy wręcz prowokacji, gdy jej ciało niby przypadkiem stykało się z ciałem przyjaciela. - Chyba jedna porcja mi wystarczy – szepnęła mu do ucha, po czym wykorzystała okazję, by subtelnym pocałunkiem obdarzyć jego płatek i linię szczęki tuż pod nim.
C. szczególne : gardłowy głos, zbielałe prawe oko, blizna po oparzeniu na prawej części twarzy, tatuaże na przedramionach, mniej widoczne - uwydatnione żyły i papierowa skóra - wszystko mniej rzucające się w oczy przez wili urok
Casey nie ma problemu z wykorzystywaniem kobiet, jeśli kobiety chcą tego samego, co on. Potrafi je zwodzić, z łatwością porusza się po tej cienkiej granicy przyzwoitości, której nie należy przekraczać, bo zawsze taki był. Ale jedno nie zmieniło się od wielu lat wcale, nie próbował wykorzystywać słabości ogólnej, czy złego samopoczucia, a słabość do niego, a chociaż wyczuwał tę w Louise, oprócz tego widział jeszcze w niej kobietę, jaką poznał przez kilka lat przyjaźni. Jeszcze tego nie skomentował, ale miał własne spostrzeżenia na temat zmieniającej się synergii między nimi. Na razie tylko obserwował, wodził dłońmi wzdłuż jej kręgosłupa i dawał jej to, czego potrzebowała. Tego należytego rozluźnienia, jakiego nie doznała od dawna w związku, który ją zniewalał. — Widzę — mruknął, wodząc wzrokiem chwilę po jej ciele, wijącym się obok niego w rytm muzyki. Oboje szybko złapali odpowiedni rytm, zrównał się z nią w jej kroku, a także zsynchronizował ruchy własnych rąk w ruch jej bioder, chociaż nie byłby sobą, gdyby nie skupił na chwilę koncentracji na niej. Patrzyła mu wprost w oczy, bardzo dobrze, bo musiał wiedzieć, co myśli NAPRAWDĘ. I bardzo kusiło go teraz, żeby użyć na niej uroku, żeby się tego dowiedzieć. Powstrzymało go to, że urok oprócz zmiękczania osoby, przekłamywał czasem fakty, jeśli nieodpowiednio dobrało się słowa. To właśnie to potencjalne przekłamanie powstrzymało go bardziej niż chęć zachowania przyzwoitości. — Potrzebujesz mnie, czy kogokolwiek, kto wyjdzie dzisiaj z Tobą z klubu? Przyjął muśnięcie jej ust, ale pochylił się do jej ucha, bo mógł być jej odskocznią, jeśli właśnie jej potrzebowała, nie miał nic przeciwko, jeśli chciała właśnie tego, właśnie jego, bo mu ufała. Co powiedzieć, w swojej arogancji chciał być jej wyborem, a nie tylko aktem desperacji.