W sercu parku znajduje się plac z ogromną fontanną, przy której można ochłodzić się w upalne dni. Zazwyczaj pełno tu rodzin z dziećmi, choć nie brakuje też spacerującej młodzieży. Nocą woda zmienia swój kolor i nabiera większego światła dzięki czemu aura jest tu iście romantyczna.
Pierwszy weekend po rozpoczęciu nowego roku szkolnego nadszedł niespodziewanie szybko i nim panna Lumière zdała sobie z tego sprawę, wychodziła w piątek z Wielkiej Sali, kończąc wieczorny posiłek, tym samym rozpoczynając dwa dni błogiego lenistwa...Przynajmniej w teorii, bowiem w praktyce Puchonkę czekały dwa wypracowania i lektura podręcznika z Zielarstwa, już nawet nie wspominając o jej pracy dorywczej w herbaciarni. Może dziewczyna nie miałaby tyle na głowie, gdyby w wakacje przynajmniej raz sięgnęła do książek, jednak calutkie dwa miesiące minęły jej bez potrzeby zaglądania po podręczników, czemu trudno jej się dziwić. Dziewczę dopiero od niedawna miało okazję do tak dalekich wycieczek, dlatego Meksyk z całą swoją kulturą i niepowtarzalnym klimatem artystycznym skutecznie absorbował całą jej uwagę, nie pozostawiając jej nawet szansy, by sięgnęła po któryś z licznych woluminów Nessy, walających się po całym ich pokoju. W każdym teraz sielanka się skończyła, a Agnes wróciła do rzeczywistości nie mniej kolorowej, niż festiwalowe dekoracje na El lugar colorido czy jak to tam się nazywało, a to oznaczało powrót obowiązków, od których szatynka zdążyła solidnie odpocząć. W sobotę Puchonka przegapiła śniadanie, odsypiając wstawanie bladym świtem...no prawie...i nim zwlekła się z łóżka, na zegarze dochodziła godzina dziesiąta. Szybko się ogarnęła, a założywszy białą, dziewczęcą sukienkę, która była niejako rozpaczliwą próbą zatrzymania lata wraz z jego promieniami słonecznymi, nastolatka opuściła dormitorium, kierując się w stronę pobliskiej wioski. Mimo wczesnej pory panował tam dość spory tłok - uczniowie korzystali z ostatnich dni, kiedy względnie nic nie zaprzątało im głowy, a okoliczni mieszkańcy po prostu cieszyli się wspaniałą pogodą. Agnes spędziła cały dzień w herbaciarni, jakimś cudem nie rozlewając ani jednego napoju i nie tłukąc żadnej filiżanki, co po tak długiej przerwie można było spokojnie uznać za sukces, szczególnie jeśliby spojrzeć na jej czerwcowe zmagania z zastawą. Klientów było sporo, przez co nim się obejrzała, już opuszczała pastelowo-różowy lokal wraz z wybiciem godziny osiemnastej. Na zewnątrz wciąż było ciepło i widno, co wręcz zachęcało do spaceru, zamiast monotonnego powrotu do zamku, by tam wertować ze znudzeniem kolejne strony księgi z ziołami czy innymi roślinkami. Doskonale wiedziała jednak, że jeśli tego nie zrobi, to ponownie wygłupi się na eliksirach, a tego naprawdę nie chciała. Pozostawiona więc przed wyborem pomiędzy tym, co proponowało serce, a tym, co radził umysł, Agnes oczywiście zdecydowała się podążać za intuicją, co nieraz już sprowadziło na nią kłopoty, jednak ona po prostu nie potrafiła inaczej. Nie wybrała się jednak na przechadzkę do lasu, jak to planowała na początku, a zamiast tego skierowała stopy odziane w czarne pantofelki na słupku w kierunku parku. Z jednej strony skorzysta z uroków końca lata, a z drugiej zbliży się nieco do zamku...tylko odrobinę okrężną drogą. Szła powoli, nie śpiesząc się, za to z uśmiechem na ustach obserwując mijających ją ludzi; tutaj para staruszków siedziała na ławce, patrząc na siebie z czułością, gdzie indziej grupka przedszkolaków grała w berka, a kawałek dalej dwie nastolatki plotkowały o czymś żywo. Nie planowała się zatrzymywać, jednak znalazłszy się niedaleko fontanny, kiedy drobniutkie, rozproszone w powietrzu kropelki wody zetknęły się z jej rozgrzaną popołudniowym słońcem skórą, Puchonka urządziła spontaniczny postój, by przymknąwszy oczy rozkoszować się chwilą.
Nowy rok szkolny, a Li już czuła się zagubiona w Hogwarcie. Jak mogła już pierwszego dnia w szkole zgubić swojego pupila. Minął tydzień, a ona nadal go nie znalazła. Może gdzieś się ukrywa, a może zwyczajnie przyszedł na niego czas? W końcu to puffek był z nią od pierwszych lat w szkole więc możliwe, że jego żywot się zakończył. Nie chciał jej martwić dlatego postanowił uciec i żeby Li go nie widziała w takim stanie. Co prawda to był tylko puffek, ale puchonka była tak bardzo z nim związana, że bardzo ciężko jej było myśleć, że to miał być koniec ich przyjaźni. Jak sobie przypomni te wszystkie chwile z nim związane to łza jej się w oku kręciła. Musiała przywyknąć do tej myśli. Zazwyczaj wychodził i dość szybko do niej wracał, aż tak długo go jeszcze nie było, więc na pewno było coś nie tak. Liczyła na to, że się jeszcze znajdzie. Postanowiła dzisiejszego dnia wybrać się do Hogsmeade. Nieco urozmaicić ten dzień i nieco oddychnąć świeżym powietrzem. Szła przed siebie nie zważając na to, że jest w całkowicie jej obcym miejscu. Czy tutaj była? Może i tak, ale na pewno bardzo dawno i nie pamiętała dobrze tego miejsca. Zauważyła puchonkę z roku, znały się. Znać się znały, ale jakoś nigdy specjalnie ze sobą nie rozmawiały. Pewnie jak większość kolegów z roku uważała ją za dziwaczkę. Nie miałaby jej tego za złe, w końcu ona z tego słynęła. Agnes nigdy specjalnie nie kontaktowała się z innymi uczniami i Li nigdy nie miała okazji z nią jakoś bliżej się poznać. Pewnie w pewnym stopniu były do siebie podobne. Czy to błąd? Być może. Tego tak naprawdę nie wie nikt. Postanowiła to dzisiaj nadrobić. Nie mogła tak po prostu przejść obok niej i udawać, że jej nie zna. - Cześć Agnes. - przywitała się i schowała dłonie w kieszeni spodni. Fajnie było widzieć znajomą jej twarz. Od kiedy dotarła do Hogwartu z nikim specjalnie nie rozmawiała. Jedynie Daniel miał ochotę na jakąkolwiek konwersacje z jej osobą, ale uczniowie jakoś starali się ją omijać. Nic nowego. Ona się już do takiego stanu rzeczy przyzwyczaiła i nie miała zamiaru nad tym ubolewać. - Nie widziałaś gdzieś mojego puffka? - zapytała, bo może rzucił jej się gdzieś w oczy. Była z tego samego roku więc nawet dormitorium dzieliły razem. Więc nie było opcji, żeby dziewczyna nie poznała jej przyjaciela.
Mimo, że lato powoli przemijało, ustępując miejsca jesieni, to sobotnie, wrześniowe popołudnie malowało się naprawdę piękną, ciepłą pogodą; ziemia nadal pozostawała spalona słońcem po nadzwyczajnych wakacyjnych upałach, a wciąż zielone liście kołysały się na gałęziach, ani myśląc żółknąć i opaść na przejrzałą już wówczas trawę. Słońce muskało delikatnie i tak opaloną już skórę dziewczyny, która choć zazwyczaj blada, zdążyła nabrać koloru na Meksykańskich plażach, podczas gdy dziewiętnastolatka stała nieopodal fontanny, rozkoszując się kropelkami wody, tryskającymi z dyszy na szczycie monumentu i opadającymi lekką mgiełką na jej twarz. Ze stanu kontemplacji wyrwał ją znajomo brzmiący, dziewczęcy głos; odwróciła się, przecierając szkiełka okularów materiałową chusteczką. -Cześć Li! - posłała koleżance szeroki uśmiech, zachęcający do dalszej rozmowy. Może i Agnes nie należała do osób brylujących w towarzystwie, na co dzień raczej trzymając się z boku, jednak bodaj nie wynikało to z wycofania czy lęku przed ludźmi - panna Lumière uwielbiała rozmawiać, śmiać się i żartować, ale po prostu zbyt często błądziła głową we własnych myślach, zapominając wówczas o Bożym świecie. Kiedy jednak wyrwało się ją z tych rozważań o niebieskich migdałach, szatynka błyskawicznie stawała się pogodną i otwartą na innych, dając w ten sposób upust swojej wewnętrznej wrażliwości na drugiego człowieka. -O rany, ale wyrosłaś przez wakacje...czy może zawsze byłaś tak wysoka?- zaśmiała się, zadzierając głowę, by spojrzeć na twarz Azjatki. Dziewczęta nie spędzały ze sobą wiele czasu, dlatego teraz Agnes miała wrażenie, jakby Li urosła przynajmniej dziesięć centymetrów w ciągu ostatnich dwóch miesięcy....ale podobne wrażenie miała spoglądając na niemal wszystkich, więc nie było to nic nowego dla niziutkiej Puchonki. -Ojej, zwiał Ci? Nie widziałam nigdzie żadnego puffka, ale szczerze mówiąc nie rozglądałam się uważnie. - posłała koleżance współczujące spojrzenie. Oczywiście znała doskonale jej pupila, kilka razy nawet prosiła Li, by ta pozwoliła jej pobawić się z przeuroczym stworzonkiem, dlatego informacja, że biedactwo gdzieś się zawieruszyło, zmartwiła szatynkę równie bardzo, jak gdyby chodziło o jej własne zwierzątko. -Szukałaś już w dormitorium i pokoju wspólnym? Albo w kuchni, może postanowił podebrać co nieco skrzatom domowym, a to przecież tylko kilka metrów od nas. - posiadanie pokoju wspólnego, który znajduje się tak blisko wejścia do zamkowej kuchni miało oczywiście pełno zalet - szczególnie, gdy wieczorem najdzie Cię ochota na gorącą czekoladę - jednak wiązało się również z licznymi ucieczkami kotów, sów i innych uczniowskich stworzeń, które zwyczajnie podjadały przysmaki przeznaczone dla młodocianych czarodziejów i czarownic.
Li bardzo lubiła jesień, te wszystkie piękne kolory sprawiały, że czuła niesamowity klimat. Nie miała specjalnie ulubionej pory roku, dla niej każda z nich jest w jakimś stopniu wyjątkowa, każda ma swój urok, ale jeżeli miałaby wybrać to zima jej się najmniej podobała. Jednak urok świąt ją przerażał. Niby miała rodzinę, kochającą rodzinę, ale jak bardzo denerwującą. Ona nie czuła się w ich towarzystwie sobą. Tak naprawdę w Hogwarcie mogła czuć, że żyje w domu nie mogła nawet użyć różdżki. Matka zabraniała jej. Owszem, była dumna z córki, że jest czarownicą, ale jednak byli mugolami i nie życzyli sobie używania magii w ich towarzystwie. Dlatego też Li większość czasu spędzała jako animag, gdzie chociaż przez kilka godzin mogła czuć się swobodnie i pobiegać po tamtejszych drzewach. Gdyby nie ta zdolność zwariowałaby na minionych już wakacjach. Bardzo się z tego cieszyła. Nie mogła się już doczekać kiedy po raz kolejny przekroczy próg Hogwartu. Za każdym razem czuła się tak wyjątkowo jak za pierwszym razem. Mugole wydawali jej się tak bezużyteczni, jeżeliby tylko chciała mogłaby ich pogromić jednym machnięciem różdżki, chociaż doskonale sobie zdawała sprawę, że nie mogła używać magii w towarzystwie mugoli. W domu czasami machnęła różdżką, ale tak żeby tego nikt nie widział. Agnes wydawała jej się być bardzo miłą dziewczyną. Były na tym samym roku i wiele czasu spędzały razem chcąc czy też nie chcąc. Jednak dzieliły to samo dormitorium, chodziły na te same lekcje i nie raz siedziały w tej samej ławce. Li jednak wydawała się być bardzo zamkniętą osobą, więc Agnes pewnie nie raz darowała sobie jakąkolwiek konwersacje z nią. Zaśmiała się z jej słów. Urosła? Serio? Może zwyczajnie Agnes dawno jej nie widziała i tak jej się wydawało. Nigdy jakoś specjalnie nie zwróciła uwagi na to, że Agnes była od niej niższa. Ale najwyraźniej tak było, bo raczej nie było możliwe, żeby urosła w trakcie wakacji kilka centymetrów. Nie była już małym dzieckiem, które z dnia na dzień z miesiąca na miesiąc rosło w mgnieniu oka. - Nie myślę, że nie urosłam, ale może Ty zmalałaś? - zapytała puszczając jej oczko. - Szukałam już chyba wszędzie. Nigdzie go nie ma. Co prawda miał już swoje lata więc nie zdziwię się, że przyszedł na niego koniec. Pewnie nie chciał, żebym była przy tym jak to się stanie. - mruknęła do niej i wzruszyła ramionami. Nadal jednak wierzyła, że zwyczajnie zaginął w akcji, bądź ktoś go sobie przywłaszczył, ale niech ona się tylko dowie kto to uczynił to na pewno nie daruje. Chyba, że będzie to mała, niewinna dziewczynka, która zwyczajnie go znalazła i postanowiła zabrać. Nigdy nie zamykała go w klatce, zawsze biegał sobie gdzie chciał i zawsze do niej wracał. Ale może nie dał rady wrócić skoro ktoś go przed tym powstrzymał. Ale powoli zdawała sobie sprawę, że jak na puffka bardzo długo żył więc sama nie wiedziała co ma myśleć. Dobrze by było gdyby się chociaż dowiedziała to by pogodziła się z tą myślą, a tak to żyła w nieświadomości.
Drobna. To słowo przylgnęło do niej już za czasów zabawy w piaskownicy, kiedy rodzice innych dzieci nakazywali swoim pociechom "uważać na tę malutką dziewczynkę z warkoczykami". Prawdą było, że Puchonka nie należała do osób o wyrazistej, krągłej sylwetce, jednakże uznawanie jej za chucherko było mocno przesadzonym. Koniec końców dziewczyna potrafiła sama ustać na nogach, była też całkiem sprawna fizycznie...o ile akurat nie potykała się o własne nogi, oblewając przy okazji klientów kawiarni gorącymi napojami. Owszem, może i była niezdarna, ale przecież to nie wynikało z małej wagi, a jej roztargnienia! Agnes nienawidziła, kiedy ktoś zwracał uwagę na jej mizerną budowę lub też stwierdzał, że byle podmuch wiatru byłby w stanie porwać ją z ziemi, bowiem dziewczę za żadne skarby nie chciało być traktowane pobłażliwie lub niepoważnie. Od małego dziewczynka nalegała, że "ona sama", że da radę; jej duma nie pozwalała, by ktoś robił coś za nią, "bo jeszcze coś sobie robi". Może dlatego zrobiła naburmuszoną minę, zakładając ręce na piersi, kiedy Li wspomniała o jej rzekomym skurczeniu się podczas wakacji, choć oczywiście wiedziała, że Puchonka żartuje. Nie potrafiła jednak długo udawać, dlatego już kilka sekund później przewróciła oczami, ponownie uśmiechając się szeroko. -Mniejsza o to...Jeszcze Cię przerosnę, zobacz! - zaśmiała się, machnąwszy dłonią, jakby odganiała nieistotny, oczywisty temat. -Nie przejmuj się, na pewno szlaja się gdzieś po zamku. Może poznał innego puffka i...sama nie wiem...zaprzyjaźnił się? - spróbowała pocieszyć koleżankę, dopiero teraz uświadamiając sobie, że na dobrą sprawę nawet nie wiedziała, jak rozmnażają się te urocze stworzonka. Opieka nad Magicznymi Stworzeniami nigdy nie była jej mocną stroną...Prawdą było jednak, że puffek zamieszkiwał z nimi w dormitorium odkąd tylko Agnes sięgała pamięcią, musiał więc liczyć sobie swoje lata. -Dobrze go traktowałaś, więc na pewno wróci. - poklepała ją po ramieniu, szczerze wierząc w swoje słowa i nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby być inaczej-Jeśli chcesz, mogę się porozglądać za nim w drodze do zamku. - uśmiechnęła się życzliwie, chociaż jeśli dłużej by nad tym pomyśleć, to bardzo mało prawdopodobnym jest, by dostrzegła na poboczu włóczącego się samotnie puffka. Mimo wszystko chciała pomóc Li, w końcu tak powinno się postępować. -Swoją drogą, wracasz skądś?
Nigdy nie należała do osób niskich, już w pierwszych latach szkoły uznawano ją za jedną z najwyższych uczennic na roku. Chociaż według niej to była przesada, bo nie można tak twierdzić gdy ma się jedenaście lat i człowiek tak naprawdę dopiero się rozwija. Wiele czynników sprawia, że człowiek w bardzo krótkim czasie jest w stanie dorównać rówieśnikom. Ona zatem nie rosła, stanęła w miejscu. Może i kilka centymetrów jej przybyło, ale było to mało widoczne. Niezdarność to druga z najistotniejszych cech puchonki. Co prawda nieco się jej pozbyła gdy została animagiem. Chcąc nie chcąc miała o wiele lepszy refleks niż przedtem. Od tego momentu czuła się o wiele mocniejsza, sprawniejsza fizycznie. Sama nie wiedziała czy to wzrosło pod wpływem przemian, ale na pewno miała z tym o wiele mniejszy problem niżeli wcześniej. - Oczywiście, że tak będzie... - mruknęła żartobliwie. Dla niej wygląd, wiek i przynależność nie miała żadnego znaczenia. Nigdy nie oceniała ludzi po wyglądzie czy po opiniach innych. Zawsze musiała sama stwierdzić i sprecyzować zdanie o danej osobie niżeli słuchać kogoś innego. - Wiesz co w to wątpię, bo nigdy nie był ufny do innych zwierzaków. Minęło dopiero kilka dni, ale nigdy nie znikał na tak długo. - oznajmiła w wzruszyła ramionami. Przecież to tylko zwierzak, tak? Tym bardziej puffek, który nie żyje długo i ten kto go ma musi się z tym liczyć. - Będę Ci wdzięczna. - uśmiechnęła się do niej blado. Szczerze to liczyła na to, że ktokolwiek go znajdzie będzie tak uczciwy i go odda, jednakże z tego co się orientowała to wiele osób posiada w szkole puffka, a one za bardzo od siebie się nie różnią, więc będzie trudno stwierdzić do kogo tak naprawdę należy. Nie miała zamiaru rozwieszać jakichś kartek z poszukiwaniami. Obawiała się tego, że jakby się dowiedzieli, że to właśnie ona jest właścicielką mogliby zrobić jej na złość i nie oddać. - Nie, po prostu wybrałam się na spacer. - powiedziała. Nieco ją poniosło, że aż dotarła do wioski, ale nic nie poradzi na to, że zawsze tutaj przychodzi gdy ma wolny czas. W szkole za bardzo nie było co robić, a tutaj mogła chociaż obejrzeć co ciekawego reklamują w sklepach.
Alexis Blackwood
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193 cm
C. szczególne : Liczne tatuaże na ciele, kolczyki, rozmaite naszyjniki, rockowy styl, intensywnie niebieskie oczy, gazelle legs, bardzo szczupły, acz nie anorektyczny.
W życiu Alexisa ostatnimi czasy było absolutnie burzliwie, a on powoli nie nadążał za kolejnymi doznawanymi ekscesami. Począwszy od dokumentnego rozpadu stosunkowo krótko trwającego związku, aż po powrót do swych przeszłych nawyków, a zarazem szaleństw. Mianowicie... zaprzestał używać specjalnych eliksirów do powstrzymania swojej schizofrenii. Krótko mówiąc znów powracało jego mroczne ja, co mu jakoś specjalnie nie przeszkadzało. Wynikło to z jego własnego widzimisię i faktu, że doskwierała mu nuda, może odrobinę złamane serce także częściowo się do tego przyczyniło. Wyczuwał od jakiegoś czasu, że lada moment zerwie z Iridionem. Ewidentnie przestało się im układać i musiał podjąć słuszną decyzję. Szczerze? Nie czuł z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Wręcz przeciwnie - niesamowicie mu ulżyło, gdyż tylko się z nim męczył. Nijak go nie spełniał, właściwie się na nim zawodził... podczas seksu praktycznie od razu dopadało go zmęczenie, gdy on zaczynał dopiero co się rozkręcać. Normalnie wielki zawód! Za każdym razem, ilekroć chciał zaszaleć bardziej i pójść na całość, nie zdążył osiągnąć niebotycznej euforii i zostać w pełni usatysfakcjonowanym, bo ten padał na ryj po paru minutach ostrzejszych zagrań. Natychmiast powstawało w nim wówczas uczucie totalnego zażenowania, aż strzelał typowego facepalma. Innej reakcji, ani komentarza zasadzić się nie dało! Żałosność mężczyzny zbyt dosadnie dawała mu się we znaki - miał tego wszystkiego serdecznie dość. Nie wytrzymałby z nim po prostu ani chwili dłużej. Ostatecznie doszło między nimi do poważnej rozmowy, która była już wprost nieunikniona. Rozstali się w pokoju, acz oznaczało to też stratę basisty w zespole i szukanie kogoś nowego na jego miejsce. Cóż, tak będzie lepiej dla wszystkich. Trudno się mówi, ktoś koniec końców zapełni dziurę w członkach Fallen Angels. Blackwood w to skrupulatnie wierzył. Nie miał wyjścia, musiał tak postąpić. Liczyło się jego osobiste dobro, a w jego obecności nie czułby się tak cudownie jak dawniej. Z tego względu poprosił Iridiona o spakowanie swoich rzeczy i wyniesienie się jak najdalej od niego. Na szczęście nie miał o cokolwiek wątów i nie próbował odebrać mu posiadłości, którą wokalista przejął całkowicie dla siebie. Po tym wszystkim przestał go kompletnie obchodzić jego los - wolał, żeby każdy poszedł własną drogą i tyle w temacie. O przyjaźni również można w tym przypadku było zapomnieć, niestety. Pozostałby pewien niesmak i raczej żadne z nich nie byłoby w stanie nie odczuwać chociażby grama niezręczności wynikającej z tego, co ich swego czasu silnego łączyło. W zasadzie doszedł do wniosku, że tak naprawdę nic do niego głębszego nie czuł, ponieważ został poddany manipulacji... na tyle doskonale rozegranej, by tak mu zawrócić we łbie, by myślał, że jest jego drugą połówką. W istocie była to iluzja, jakieś urojenie, a jednocześnie możliwa chęć bycia kochanym, skąd wynikła jego naiwność i łatwowierność. Poza tym nigdy faceci go nie kręcili aż tak mocno... wolał bezsprzecznie kobiety. Widocznie tak duże pranie mózgu mu zaserwował! Kiepsko wpłynęło to na jego jakże kruchą psychikę. Był niezwykle wściekły, a wraz z tym bądź co bądź zraniony, nie da się temu zaprzeczyć. Musiał się jakoś wyżyć. Pierw się nieźle schlał, a następnie w takim wesołym totalnie stanie, wybrał w podróż po Hogsmeade, właściwie sam nie wiedząc, jak się tam znalazł. Brnął przed siebie, w bliżej nieokreślonym kierunku i postanowił... pobawić się czarami. Jak rzadko ich używał, tak coś go naszło, pewnie wszystko za sprawą upojenia alkoholowego. Nogi poniosły go do parku i tam dostrzegł w oddali grupkę ptaków, szukającą jakichś ziaren, coby zaspokoić głód. Próbował rzucić w nie jakieś zaklęcie, chcąc zmusić je tym samym do tańca. Jednak był cholernie nieuważny. Dłoń, w której trzymał różdżkę strasznie mu drżała i ogółem chwiał się na nogach, w efekcie czego przypadkiem jasna smuga światła odbiła się od ziemi i trafiła w jakąś osobę, która sobie spacerowała parkową ścieżką. Nieznajomy wprawił swój tyłek i inne części ciała w nienaturalne ruchy, jakby postradał wszelkie zmysły. Ups, to narozrabiał! Kątem oka swym przyćmionym umysłem wyłapał gwałtowny ruch w pobliżu oddalonej od niego o kilka metrów fontanny. Ten sam tajemniczy koleś przez jebnięcie w łeb czarem Alexisa, nie był w stanie się zatrzymać i zwyczajnie wyrąbał bezpośrednio do niej częściowo w epickim stylu... brawa dla niego! Ciemnowłosy niechętnie przekręcił głowę w tamtą stronę, by lepiej przyjrzeć się temu, co się przed sekundą wydarzyło. Nie da się ukryć, strasznie go ten widok rozbawił i miał gdzieś, że to jego sprawka! Mimowolnie parsknął dość głośnym śmiechem, który raczej dotarł do fajtłapy. Chciał się powstrzymać, lecz nie potrafił... Rył jak głupi, doprowadzając nawet do łez, które stanęły mu w oczach. Ponadto powoli brzuch go zaczynał boleć z tego wszystkiego. Ale nic nie mógł poradzić na to, że miał z niego niezłą bekę! Widzisz go? Cóż za ofiara losu! Mam normalnie ubaw po pachy! - jego znajomy, który od wieków się nie odzywał też musiał skomentować to w jakiś sposób. Bez tego by się zdecydowanie nie obeszło. Przynajmniej go nie wkurzył i chociaż raz się z nim musiał zgodzić... - No nie? Powiem ci, że ja też! Boże, zaraz nie wyrobię... ten facet zrobił mi noc, bez kitu! Tego było mi trzeba! - nie zamierzał siedzieć cicho, dlatego też mu odpowiedział, co w oczach nieznajomego musiało wyglądać co najmniej... dziwnie i irracjonalnie, bo przecież w rzeczywistości mówił sam do siebie. W sumie było to niezwykle dziwne uczucie, słyszeć go na nowo... tak jak te kilka lat wstecz. Nim w ogóle zaczął tłumić swoją chorobę, pojawiał się obok niego ten jego zmyślony osobnik. Często nie potrafi się z nim dogadać, w związku z czym zazwyczaj go wyganiał, niemniej tym razem postanowił go zachować i wraz z nim pokpić z biednego człowieka. Dupek z niego, co nie? Zamiast pobiec i mu pomóc, a także przeprosić za swój jakże lekkomyślny czyn - on się z niego nabija... tak, stary, dobry Blackwood! Wraz z powrotem do tego, co było kiedyś, nie można było od chłopaka oczekiwać czegoś takiego jak empatia, czy współczucie. Niech zatem nie liczy na to, że cokolwiek zrobi, by całkowicie nie wleciał do wody. Ba, on miał jedynie coraz większy ubaw z zaistniałej sytuacji! Jednak głos w głowie podpowiedział mu żeby stąd zwiewał i tak też uczynił. Nadal był totalnie nawalony, ale zachował resztki zdrowego rozsądku i żeby nikt go nie nakrył na gorącym uczynku, postanowił się stąd teleportować bezpośrednio do swojej posiadłości i na tym skończył swe dzisiejsze wybryki. Po powrocie, natychmiast legł do swojego wielkiego łóżka i nie minęło zbyt wiele czasu, a on po prostu usnął.
[z/t]
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Trzask teleportacji poniósł się krótkim echem, kiedy to Elaine wylądowała w Hogsmeade bez przerywania chodu. Płaszcz powiewał za nią, gdy żwawo i energicznie maszerowała przed siebie, gotowa nie spóźnić się nawet minuty na wyczekiwane spotkanie z Elijahem. Ponoć miał dla niej niespodziankę, a to od razu nakłaniało ją do pospieszenia się. Ciekawość ludzi Swansea wciąż była na dobrym poziomie - tym piekielnie niebezpiecznym. Ciekawe co wymyślił? Cokolwiek to będzie, a on jej to da/pokaże to będzie się cieszyć. Miała wyrzuty sumienia, iż nieco brata zaniedbała. Czuła, że musi to solidnie nadrobić. Unikała rozmów na temat ekscesów w labiryncie nie chcąc się przy tym rozbeczeć jak dziecko. Eli miał wszak dość zmartwień - został kapitanem, stał się popularny, rozchwytywany i znacznie więcej dziewczyn zaczęło się za nim odwracać. Elaine była trochę zazdrosna, ale mimo wszystko zbyt mocno przeżywała swoją traumę, aby móc się z niej samodzielnie wyrwać. Uśmiech nieczęsto gościł na jej ustach, a jeśli się pojawiał, to nigdy nie docierał do oczu. Tylko patrząc na Elijaha mimika Elaine nabierała ekspresji i głębi. Dotychczas buzia się jej nie zamykała, nawijała jak opętana, a odkąd wrócili ze szpitala, stała się cichsza i wycofana. Nawet pobyt w domu nie postawił jej tak na nogi. Elaine była po prostu psychicznie wyczerpana, a dobrze kamuflowała się energicznym chodem i ciągłym pośpiechem z punktu A do punktu B. Kałuża rozbryzgała się pod jej butami na niewielkich obcasach, kiedy skierowała się do ławki nieopodal fontanny. Nie planowała siadać bliżej pomna tego, jak niegdyś została przemoczona przez pomnik. Upewniwszy się, że ławka nie zabrudzi jej bielutkiego płaszcza, usiadła wygodnie i wyglądała Elijaha. Po chwili wbiła wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt i wyczuliła słuch na trzask teleportacji. W końcu mają czas, który mogą dowolnie zagospodarować. Żadne wykłady, żadna praca, żadne spotkania i problemy nie miały teraz prawa bytu, bowiem w końcu mogła pobyć przy Elijahu sam na sam. Mieć go na wyłączność, móc go trzymać za rękę tak długo jak zapragnie. Tylko w nim miała najprawdziwszą pociechę, bowiem tylko on był w stanie ją zrozumieć. Wszystkie spojrzenia jakie jej posyłał w sporadycznych kryzysowych sytuacjach przed-wybuchem-płaczu dodawały jej sporo otuchy i zapobiegały pojawieniu się paniki. Wstała, zaczęła spacerować w te i we wte. Nie mogła usiedzieć, chciała Elijaha już, teraz. Z drugiej strony obawiała się czy da radę zachować twarz, kiedy zapyta o labirynt. A sama przecież planowała o tym porozmawiać, o jego bliznach, o jego stanie i wizerunku. Znała go, tak samo jak ona, uciekłby się do metamorfomagii, by zakryć niedoskonałości. Gdyby tylko ta działała... o ile ją jeszcze mają. Włosy Elaine były ciemniejsze i mniej lśniące, skóra wciąż blada mimo, iż starannie umalowana. Co ważne była również niższa, co było jej sekretem znanym jedynie przez bliźniaka. Schowała ręce do kieszeni i nerwowo spacerowała w kałużach w te i nazad. Potrzebowała brata i to bardziej niż kiedykolwiek. Wiedziała również, że i on potrzebował jej. Spokojnej rozmowy, po prostu obecności. Więź między nimi wciąż Elaine zaskakiwała.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Ich role jakby się odwróciły, zamienili się miejscami. Ona milczała, on zaś gadał za ich dwoje, starając się w jakikolwiek poprawić jej tym humor, ona zamykała się w sobie, a on okazywał jej więcej miłości niż kiedykolwiek dotąd. Teraz to ona samotnie czekała, wydreptując ścieżkę przy fontannie, a on był spóźniony, co przecież nigdy mu się nie zdarzało. Miał jednak ku temu dobry powód i był pewien, że kiedy przedstawi go (dosłownie) siostrze, ta nie będzie mu miała tego za złe. Spędził w menażerii o wiele więcej czasu niż mógł się tego spodziewać, a transport uśpionych kociąt pod materiałem własnego płaszcza był trudniejszy niż mu się wydawało. Na próżno nasłuchiwała trzasku teleportacji, nie mógł pozwolić sobie na ryzyko rozszczepienia, miał bowiem ze sobą towarzystwo zbyt cenne, by móc je narażać. Ale o tym później. Jedną rękę przyciskał do swojej piersi, drugą zaś trzymał brzegi rozpiętego płaszcza tak, by jego zawartość nie była widoczna na pierwszy rzut oka. Skórzana torba obijała się o jego udo w rytm szybkich, długich kroków jakie stawiał, zmierzając w jej stronę. Widział ją już z daleka, jej sylwetka, na ten moment dziwacznie niezmienna, była mu znana lepiej niż cokolwiek innego na całym świecie. Potrafiłby poznać swoją siostrę zawsze i wszędzie. Zalała go fala ciepła i spokoju, choć towarzyszyło temu ukłucie gdzieś w okolicy żołądka – nie potrafił znieść jej smutku i przygnębienia, nigdy nie umiał patrzeć na kobiece cierpienie, a Elaine była przecież poza jakąkolwiek skalą; najgorsze jednak było w tym wszystkim to, że żadnym sposobem nie potrafił jej pomóc. Niespodzianka jaką dla niej przyszykował była ostateczną próbą przywrócenia jej do życia, desperackim chwytaniem się brzytwy. Wyznawał zasadę, że żywa istota nie jest najlepszym prezentem, że to przecież za duża odpowiedzialność, ale znał swoją bliźniaczkę na tyle dobrze, by nie musieć się tego obawiać. Jeśli nie będzie zachwycona... cóż, przygarnie oba. Jedną ręką trzymał dalej uśpione kociaki, drugą jednak wyciągnął ku niej i chwycił jej dłoń w chwili, kiedy nie patrzyła w jego stronę. Chciał ją zaskoczyć. Uśmiechnął się i niemal natychmiast pociągnął ją w stronę najbliższej ławki, na którą opadł z westchnieniem ulgi. Pokłady energii jakie zdawały się z niego tryskać były doń niepodobne. – Długo czekasz? – zapytał z troską, zastanawiając się jak długo da radę zwlekać z wyjawieniem jej co takiego jest zapowiedzianą niespodzianką. Niedługo, jak się zaraz okazało. Zawartość jego płaszcza poruszyła się, przeciągnęła i miauknęła cienkim, wysokim głosikiem, najwyraźniej reagując na jego głos. Popatrzył na Elaine, na swój płaszcz i znów na siostrę, po czym zaśmiał się cicho. – Dzieci nigdy nie potrafią dotrzymać tajemnicy. – teatralnie przewrócił oczyma, po czym odchylił poły jasnobeżowego płaszcza, wystawiając na widok dwa małe, śnieżnobiałe, krótkowłose kotki, które patrzyły na świat zaspanymi, błękitnymi oczyma. – Przedstawiam Ci Twoją niespodziankę.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie słyszała ani trzasku teleportacji ani kroków. Zegarek tykał, a bliźniaka ni widu nie słychu. Z lekką dozą zniecierpliwienia pokonywała trasę w te i nazad, jakby mogła tym pospieszyć brata. Powinna być bardziej wyczulona na potencjalnie niepokojące bodźce, a jednak chwila grozy jaka przeżyła w chwili, gdy ktoś chwycił jej dłoń udowadnia, iż Elaine naprawdę nie potrafi odnaleźć się w sytuacjach domniemanego niebezpieczeństwa. W tej sekundzie podskoczyła, stłumiła pisk gdy jej oczom ukazał się Elijah, któremu łatwo dała się zaskoczyć. Zreflektowała się uśmiechem, który sam pchał się na usta. Może był to uśmiech nieco zaspany, może nie do końca przytomny, ale ciepły. Odwróciła się doń momentalnie. - O czterysta sześćdziesiąt i osiemdziesiąt dwie sekundy za długo. To skandal.- odparła okraszając wypowiedź stonowanym rozbawieniem. Nim zdołała coś jeszcze powiedzieć, została pociągnięta do ławki, z której niedawno uciekła. Zajęła miejsce obok i założyła nogę na nogę odsłaniając spod płaszcza ocieplane leginsy i półbuty przemoczone po wędrówce po kałużach. - To ten moment kiedy zaspokajasz moją ciekawość, którą potrafisz wywoływać na zawołanie. - powiedziała powoli, kiedy chwila bezczynności wyszła poza dopuszczalne trzy sekundy. Cóż mogła poradzić, nie mogła oprzeć się ponagleniu. Elijah na nie nie odpowiedział, to miauczace istotki odezwały się jakby w odpowiedzi. Oczy Elaine rozszczeszyły się gdy jej wzrok padł na poruszająca się wewnętrzna kieszeń jego kurtki. Nie zwróciła na to dotychczas uwagi. - Czy to… czy ty zajumałeś komuś kocie dzieci? - uniosła głos rozbawiona i zachłysnęła się powietrzem dostrzegając białe futerko, ciałko pełne miłości, miękkości i ciepła, które narosło wokół jej serca do niewyobrażalnych rozmiarów. Zakryła usta i nim się zastanowiła, już wyciągała druga dłoń po kociaka, który nie dał się prosić dwa razy. Może miał dosyć ciasnej kieszeni Elijaha, a może wyczuł niema i tłumioną rozpacz Elaine? Dał się wziąć, oplótł z dwóch stron dłoń dziewczyny ofiarowując jej miękki wibrujący brzuszek. Niebieskie ślepia czy odsłaniające się w miauku kiełki trafiały prosto do jej serca. Oczy zaszły jej łzami lecz żadna nie popłynęła po policzku. Śnieżnobiały jegomość został uniesiony na wysokość jej twarzy. - Cześć słodziaku. Co ty taki potargany wyszedłeś z tej kieszeni, co? - mimowolnie się zaśmiała, cicho, ochryple ale zaśmiała się i przytuliła policzek do miękkiego futerka. Pozwoliła kociakowi zaplątać pazurki w puklu jej włosów mimo, że lada moment wyrwie je z cebulkami. Uniosła wzrok na brata i poruszyła bezgłośnie ustami. Nie umiała znaleźć słów lecz jej mina mówiła wszystko. Tylko Elijah Swansea wiedział jak uzdrowić emocje swojej siostry i była mu za to cholernie wdzięczna. Zważając na bezpieczeństwo obu kociaków przysunęła się do brata i bardzo mocno, ale to naprawdę mocno go uściskała. Nabrała powietrza do płuc wdychając zapach domu, bezpieczeństwa i przede wszystkim siły. Czyli cały Elijah. Przytuliła kociaka pod biustem, do brzucha i po prostu obserwowała złożoność jego wiercenia się. - Na kości skrzata, Eli, one są rozkoszne. Co ci wpadło do głowy, że je adoptowałeś? Zdajesz sobie sprawę ile sierści roznoszą po wypranych ubraniach i jak mruczą w nocy? - zapytała tonem jakby nie mogła się doczekać tych momentów. - Przegapiłam nasze urodziny? Z jakiej okazji dajesz mi tę kulkę miłości? O Merlinie, ale ma pazurki. - znów się zaśmiała, gdy kociak zostawił na jej dłoni rysę w ramach protestu na tak mocne przytulenie. Popatrzyła na brata rozczulona, zachwycona i jakby… ożywiona. Gdyby nie bielutki jegomość jak nic wyściskałaby Elijaha jeszcze tysiąc razy, by okazać wdzięczność, której nie potrafiła wyrazić słowami. Co najważniejsze, wyciągał ja z pętli milczenia. Recepta na wszystko jest Elijah, nic i nikt więcej.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nie było z nią źle; nie było też w pełni dobrze. Tkwiła pomiędzy zdrowiem a chorobą, uśmiechem a łzami i nigdy nie było wiadomo w którą stronę przechyli się szala. Więź jaka między nimi była, ta sama, która pozwalała im niemalże czytać w swoich myślach, w tej sytuacji okazywała się równie przydatna, co bolesna. Nawet jeśli reszta świata nie dostrzegała w jakim stanie jest Elaine (nawet ich matka, choć nie dziwiło go to zbytnio bo nigdy nie miała w sobie wiele empatii), on zawsze potrafił dostrzec prawdę. Na jej pytanie tylko uśmiechnął się tajemniczo. Zajumał, czy nie zajumał – ważne, że wszedł w ich posiadanie, prawda? Choć oboje wiedzieli jak niepodobna byłaby do niego kradzież. Patrzył na reakcję swojej siostry i nie potrafił powstrzymać uśmiechu samozadowolenia, który zdradliwie wypełzł na jego wargi. Udało mu się, widział to wyraźnie; kociak skradł serce Elaine prawdopodobnie pierwszym miauknięciem jakie udało jej się usłyszeć. Wzięła go na ręce i w tej właśnie chwili weszła w jego posiadanie, bo żadne z nich najwyraźniej nie zamierzało opuścić drugiego. Było w tej chwili coś niezwykłego, magicznego. Choć nie przyznałby się do tego łatwo, i jego oczy się zaszkliły, przez co poruszył się, patrząc gdzieś w bok. Sięgnął do torby i wyciągnął z niej aparat, którym uwiecznił ten moment, na zawsze wchodząc w jego posiadanie. – To żebyśmy pamiętali... – wytłumaczył się naprędce, chowając aparat z powrotem do torby – że było źle, ale przecież może być lepiej. – zacisnął wargi, wciąż będąc okropnie wzruszonym; głos drżał mu zdradziecko. Wyciągnął drugiego kota, który wciąż słodko sobie spał – zwierzę spojrzało na niego zaspanym, nierozumiejącym powodu jego pobudki spojrzeniem i miauknęło przeciągle. Eli uniósł kącik ust, unosząc kotka na wysokość swojej twarzy i ucałował miękkie futerko na czubku bielusieńkiej głowy. Zaskoczony nagłym przytulasem od siostry, wpierw znieruchomiał, a potem odetchnął z ulgą. Wyciągnął rękę i objął ją ramieniem, odkładając kota w bezpieczne miejsce – na swoje kolana. Czy to możliwe, by w końcu wszystko zaczynało wracać do normy? Przytulił do niej gładki policzek, spragniony ciepła i bliskości. – Podobno każdy szanujący się czarodziej powinien mieć kociego chowańca. – odparł, wzruszając delikatnie ramionami. Nie chciał mówić prawdy, nie chciał by wiedziała jak zauważalny był stan i jak wiele przysparzał cierpienia im obojgu. – Miałem wziąć tylko jednego, ale... to bliźniaki, Ela. Nie można rozdzielać bliźniąt. – ostatnie zdanie wypowiedział ciszej, z niejakim namysłem, może trochę zawstydzeniem własną wylewnością. Przechylił nieco głowę i złożył pocałunek w gąszczu białych, pachnących cudownie znajomo włosów, po czym na nowo podniósł kota w taki sposób, by na niego spojrzała. – popatrz tylko na niego, jest tak uroczy, że pozwoliłbym mu zasierścić całe dormitorium. Trzeba tylko będzie uważać na aparaty i Twoje ołówki. – podrapał zwierzę pod brodą, na co ten z zadowoleniem otarł się o jego dłoń policzkiem. Elijah zaśmiał się, choć szybko spoważniał. Koty kotami, ale przecież najwyższy czas by w końcu porozmawiać, by poruszyć tematy, które były tak niewygodne, że najchętniej po prostu by stąd uciekł. – Ela... może nie urodziny, ale zdaje mi się, że przegapiłaś naprawdę wiele. – wciąż trzymał rękę za jej plecami, nie pozwalając jej odsunąć się na zbyt duży dystans. Potrzebował by była przy nim, bo tylko wówczas miał w sobie wystarczająco dużo siły by kontynuować rozmowę. Bezwiednie nakręcił pasmo jej włosów na palec. – Musimy wrócić do życia, Ty i ja. – zmarszczył brwi; mówił prawdę, choć oczywistym było (pomijając wygląd zewnętrzny), że w tej kwestii poradził sobie nieco lepiej. Wychodził już na prostą. – Co z naszą mocą, El, minęły już niemalże dwa miesiące, a wciąż nie potrafimy wpłynąć choćby na żałosny wygląd naszych włosów. Myślisz... myślisz że tak już zostanie? – ostatnie słowa wypowiedziane były ze strachem, którego nie potrafił ukryć. Zagryzł wargę, wbijając wzrok w kociaka, który na jego kolanach na nowo układał się do snu. Z ich dwójki to on był bardziej zżyty z metamorfomagią i myśl o tym, że mógłby jej nie odzyskać, napawała go przerażeniem.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Pierwsze miauknięcie, pierwsze zadrapanie na wierzchu dłoni i pierwszy dotyk miękkiego futerka. Elaine nie była świadoma jak bardzo potrzebowała takiego bodźca - pozytywny moment, miłe wspomnienie, które odpędzi choć na chwilę brak wiary w siebie, zdołowanie i wciąż trwającą poniekąd depresję. Jedyny plus ostatnich wydarzeń było niepodważalne podniesienie progu bólowego. Zadrapania nie dokuczały, wszak oba ramiona miała splamione gęstym i paskudnymi bliznami. Otrząsnęła się z niewygodnego toku myślenia w chwili, gdy usłyszała znajomy dźwięk pstryknięcia aparatu. Miała nadzieję, że zdjęcie wychwyci jej uśmiech kierowany do kociaka a nie bladość policzków związanych z niepożądaną myślą z przeszłości. - Przyszedłeś i już jest lepiej, Eli. - powiedziała doń z taką ciepłotą, o jaką siebie od jakiegoś czasu nie podejrzewała. Posłała mu długie, krzepiące spojrzenie, wpatrywała się w nieskazitelnie jasne oczy okolone ciemniejszą obwódką, której mu zawsze skrycie zazdrościła. Przy nim odprężała się szybciej, łatwiej. Nie musiała udawać ani zmuszać się do mówienia. Robiła to, co czuła bez obaw, że ją osądzi. Dostrzegła przejaw jego wzruszenia lecz taktownie nie wywlekała go na pierwszy plan. Mężczyźni nie zawsze lubią rozmawiać o słabościach i choć Elijah był oddzielną kategorią, jej wyjątkiem, najbliższym bratem, tak wyczuwała intuicyjnie kiedy to ten niedobry moment, aby doczepić się zaszklonych oczu i uciekającego spojrzenia. Nawet nie zadawał sobie sprawy jak bardzo jej teraz pomagał właśnie poprzez bycie sobą, tu obok, na wyciągnięcie ręki. Z zaciekawieniem zerknęła na rozleniwionego kota i na profil Elijaha kiedy ucałowywał małą główkę. Przymarszczyła brwi, przybrała tę minę, ten wzrok świadczący o głębszej analizie - zapamiętywała ten obraz, by móc przenieść go do szkicownika. Nagle w sercu poczuła ukłucie bólu - kiedy ostatnio coś narysowała? Naprawdę było z nią tak źle, że nie zajrzała do swojego notesu od tak dawna? Teraz mogła wrócić - ten Elijah musiał zostać narysowany, w szczególności w tak uroczym towarzystwie. Zacisnęła usta słysząc słowa o bliźniętach. Zakryła bladą i chłodną dłonią kocie ciałko, które jak na zawołanie wyprężyło się, by móc podjąć próby rozgryzienia na wiór jej paznokci. Małymi kiełkami zgryzał z nich lakier notabene rano świeżo nałożony. Nie zabraniała mu, nie miała serca. - Nie rozdzielimy ich, bo my się też nie rozdzielamy. - dostroiła swój głos do jego szeptu, zadarła głowę lecz ten ucałował kurtynę jej katastrofalnie ciemnoblond włosów. On wiedział. Przecież on wiedział, że zawsze były zmetamorfomawane na niemal platynowy blond. Czuły punkt, który bez użycia słów otoczył ciepłym gestem, za który była mu wdzięczna. I jej oczy się zaszkliły, choć ukryła ten stan poprzez spoglądanie na kociaka, który coraz to gorliwiej wkłuwał się kiełkami w skórę palców i w płytkę paznokcia. Jeszcze pół roku temu nie pozwoliłaby mu zniszczyć starannie nałożonego manicure. - Jaki kot, taki pan. - skomentowała, a na jej ustach zamajaczył niepewny uśmiech, który zaraz ustąpił miejsca napięciu warg. Spięła barki, te pokaleczone brzydkie ramiona, których blizn nie potrafiła już ukryć i zatuszować metamorfomagią. Temat padł. Wiedziała, że gdyby jej nie trzymał, znów by stchórzyła i zmieniła tok rozmowy. Przełknęła ślinę, by głos nie zadrżał jednak mimo wszystko jej wzrok zasnuła mgiełka, a na rzęsach osiadły pierwsze łzy. Te, które udało jej się skontrolować, by nie opadły na policzki. Nie patrzyła na Elijaha, siedziała ze spuszczoną głową i jedynie asekurowała rozbrykanego kociaka, by nie spadł z kolan. Poczuła się żałośnie - niegdyś dusza towarzystwa, a teraz cień samej siebie. Jak wiele przegapiła? Czemu przespała ten okres, kiedy Elijah potrzebował wsparcia? Zadrżała, musiał to poczuć. Odgarnęła z policzka włosy i chrząknęła. Słyszała w jego głosie nutę strachu, którą podzielała do potęgi entej. Strach znów ściskał jej trzewia. - Eli, na pewno ona wróci. - próbowała przekonać chyba samą siebie, choć trzeba przyznać, że gorąco życzyła Elijahowi, by moc wróciła. Mogłaby oddać swoją lecz jej... nie miała. Pustka, jakiś brak i choć potajemnie nie przepadała za własną metamorfomagią (ah te rodzinne porównania i wymagania), to jednak cierpiała jej zniknięcie. - Uzdrowiciel w Mungu mówił, że to kwestia mentalności i uczuć. Rzadkie są przypadki całkowitej utraty mocy wrodzonej, musiałaby skutkować tym silna i głęboka trauma psychiczna. - uniosła wzrok, odszukała jego i przyznała się tym samym do swoich początków łez, z którymi usilnie walczyła. - Ja wiem, że twoja wróci. Lepiej sobie ode mnie radzisz. - odnalazła jego rękę, ścisnęła mocno, desperacko, niemal rozpaczliwie tak, jak wtedy w labiryncie, gdy myślała, że umarł. - Eli, ja widzę, że to z ciebie jeszcze nie zeszło. - powiedziała nagle innym tonem, cichszym, poważniejszym. - Nie wiem jak to nazwać, ale coś się w tobie zmieniło i nie jest to wyciszenie metamorfomagii. Może mi się wydaje. - przyjrzała się baczniej jego mimice, delikatnym zmarszczkom, nieopatrznie zeszła wzrokiem na szyję, na której za kołnierzem ukrywał niemal śmiertelną bliznę. Skrzywiła się, gdy kocur drasnął pazurkiem wrażliwą skórę we wnętrzu dłoni. Poprawiła białego jegomościa na kolanach i rozpoczęła serię drapania za uchem, by go na chwilę uspokoić.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Roześmiał się, tym razem nie pozwalając sobie na zmieszanie. Męska duma prawdopodobnie powinna nakazać mu się obruszyć, zaprzeczyć – że jak to uroczy, jak to słodki, przecież powinien być silny, a do tego tryskać testosteronem. Ale on taki nie był, nie zależało mu na tym. Jeśli Elaine uznała, że jest uroczy, to mógł się tylko cieszyć, bowiem z całą pewnością był to komplement. Czy to możliwe, że w końcu przestali uciekać przed własnymi problemami? Nie wiedział czy to zasługa kociaków, odpowiedniego momentu czy może połączenia obu tych rzeczy, ale pomimo całego ogarniającego go przerażenia, odetchnął z ulgą. Wiedział, że nie może być pewna swoich słów, miał świadomość, że miało to jedynie poprawić mu humor, ale ich siła, pewność wyczuwalna w tonie jej głosu przyniosła ze sobą pokrzepienie. Skinął głową, wpierw wolno, potem nieco energiczniej, jakby potrzebował chwili na to aby w pełni przyjąć to do wiadomości. Nie byłby jednak sobą, gdyby dał się tak po prostu zbyć. – Uzdrowiciele nie są wszechwiedzący, gdyby tak było, po kopalniach nie pozostałoby śladu. – odruchowo przeniósł wzrok na prawe przedramię; choć było skryte pod warstwą cienkiego swetra i wiosennego płaszcza, oczyma wyobraźni widział je wyraźnie – każdą jasną smugę przecinającą jednolitą niegdyś skórę, każde wgłębienie, które teraz się na niej znajdowało. Przyglądał jej się setki razy, długo nie dowierzając w to, że ta potworność należy właśnie do niego i że będzie tak już do końca jego życia. – Nieprawda! – zaprotestował, ale czy mówił szczerze? Wystarczyło na nich spojrzeć, by widzieć, że w istocie szybciej się pozbierał. Być może musiał, czuł się bowiem odpowiedzialny za siostrę i postanowił za wszelką cenę postawić ją na nogi. – Chyba tylko chcę żeby tak to wyglądało. Zostałem kapitanem drużyny, choć moja forma jest teraz gorsza niż kiedykolwiek... i to ma być ta osoba, która zaprowadzi Krukonów po zwycięstwo? To wszystko pozory, tym gorsze, że wykorzystuję innych żeby poprawić sobie humor. Na jej kolejne słowa znieruchomiał; mogła wyczuć to w jego postawie, obejmujące ją nieustannie ramię napięło się, szczęka nieco się uwydatniła pod wpływem zaciśnięcia zębów. Powinien był spodziewać się, że przejrzy go z łatwością, lecz nie sądził, że nadejdzie to tak szybko. Został zaskoczony. Przez moment milczał, rozważając kłamstwo... ale przecież nie mógłby jej okłamać. Każdego, ale nie ją. Odchrząknął, zdecydowanie niezadowolony z faktu, że ich rozmowa tak szybko zeszła na jego temat. – Często śni mi się jormungand, tam na dole, w kopalni. Znowu mnie dusi, a ja znów nie jestem w stanie nic zrobić, a jestem tam zupełnie sam. I w końcu udaje mi się zatopić nóż w jego obrzydliwym, ogromnym cielsku, zupełnie tak jak wtedy. Żywcem wypatraszam gada, a on znów oddaje ostatnie tchnienie, będąc oplecionym wokół mojego ciała. Lecz nie w tym rzecz. – Zmarszczył brwi i zaraz wygładził je palcami wolnej ręki, świadom, że tylko w ten sposób jest w stanie pozbyć się pionowego zagłębienia między nimi. – nie tylko we śnie czuję ostatnie spazmy dogorywającego węża, nawet na jawie dobrze pamiętam jakie to było uczucie. I, niech mnie avada, było wspaniałe. Za niczym nie tęsknię tak bardzo jak za tamtą chwilą, za adrenaliną buzującą w moich żyłach i poczuciem, że właśnie dokonałem czegoś, co zdawało mi się niemożliwe. – I oto wyznał jej swój grzech i swoje zmartwienie. Sekret, który w obecnej chwili najmocniej ze wszystkich ciągnął go w stronę dna. Nie jedyny, oczywiście, lecz na to przyjdzie jeszcze czas.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Uwielbiała jego śmiech. Automatycznie odganiał chmury gradowe z jej czoła, ten dźwięk kojarzył się z domem i bezpieczeństwem. Słuchała go z uwagą i zastanawiała się jak go uspokoić, jak go zapewnić, że metamorfomagia mu wróci. To on miał być pewny siebie, dzisiaj to on wiódł prym i niech Merlin będzie im świadkiem, zapowiadało się, że przez najbliższy czas będzie tym bardziej gadatliwym i otwartym bliźniakiem. Faktycznie zamienili się pozycjami. - Jesteś silniejszy niż ci się zdaje, Eli. Zaprowadzisz Krukonów po zwycięstwo, bo wszyscy cię uwielbiają, masz charyzmę, skupiasz na sobie wzrok, posiadasz autorytet. A to, że używasz innych do poprawienia sobie humoru nie jest chyba takie złe, skoro oni sami nie mają nic przeciwko temu, hm? - zapytała, opierając bark o jego ramię. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem, gdzie musiała ukrywać się blizna. Miała ochotę przytulić do niej głowę lecz obecność kociego łobuziaka uniemożliwiała jakikolwiek większy ruch. Uniosła nieco wyżej brwi i po chwili spoważniała dostrzegając jakże wymowną reakcję. Znała tę minę, widziała ją wiele razy. Spiął się, bo dotknęła prawdy, czułego punktu i niech Merlin ją avadą walnie, jeśli się myli. Odsunęła nieco głowę i popatrzyła na niego autentycznie zdumiona, wszak oczekiwała zaprzeczenia bądź jakiejkolwiek innej odpowiedzi niż tej miny. Co umknęło przed jej wzrokiem? Co się działo z jej braciszkiem, kiedy sama tonęła w depresji i zniechęceniu do życia? Przysunęła bliżej dłoń do jego skóry, całą postawę ciała skierowała do niego, dotykając kolanami jego kolan. Wpatrywała się w skupieniu na jego usta, z których padały wspomnienia, o których nie rozmawiali z jej powodu. Teraz nie protestowała, bo czuła, że kryje się za tym więcej niż mogłaby przypuszczać. Nie rozumiała czemu wspomina o tym wężowym stworze - czyżby mało było im kłopotów? Im dalej jednak mówił, tym mimowolnie mięśnie łopatek spinały się, prostując jej plecy. Gdyby metamorfomagia działała tak, jak powinna, z pewnością zabarwiłaby końcówki włosów Elaine na turkusowo- blady kolor. Nic się jednak takiego nie stało. Zacisnęła palce na jego dłoni, wbiła niemocno paznokcie w skórę po jej wnętrzu. - Mówisz mi więc, że podobało ci się uczucie, kiedy ta paskuda zdychała? - zapytała bez cienia sakrazmu, ironii czy pogardy. Upewniała się, że dobrze zrozumiała. Przez jej ciało przeszedł zimny dreszcz. Pysk jormunganda śnił się jej po dziś dzień. - Eli, pokonałeś magiczną bestię, to normalne, że jesteś z tego dumny, bo to dowodzi twojej siły nieopartej tylko na magii różdżkowej. - próbowała to jakoś rozgryźć, choć czuła w samym środku serca, że takie wyjaśnienia nie są tym, co chcieli oboje usłyszeć. - Nie rozumiem tylko czemu tęsknisz, przecież on cię prawie zabił. Okej, adrenalina to jedno, ale dlaczego brzmisz jakbyś chciał to powtórzyć? - zdziwiła się, że zapytała ostrzej niż zamierzała. Zmarszczyła czoło, oczy spoglądające spod gęstych rzęs nie dawały możliwości ucieczki od odpowiedzi. - Spójrz na mnie, Elijah. - ścisnęła żelaźnie jego dłoń na tyle, na ile mogła to zrobić młoda kobieta. Nie gardziła nim. Nigdy by tego nie zrobiła, wszak kochała go nad życie. Mimo wszystko nie mógł póki co szukać u niej aprobaty, ale co ważne i rzecz jasna oczywiste dla niego, nie odtrąci go i nie odsunie się nawet o centymetr. - Prawie tam umarłeś, do diaska. - przypomniała mu.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zawsze wiedziała jak go pocieszyć, jakich słów użyć żeby dotrzeć do samego sedna zmartwienia, jak ugasić buzujący w nim płomień emocji; tych, wbrew wszelkim pozorom, miał wiele. Panował nad nimi lepiej niż sama Elaine, to prawda, ale Merlin jeden wie w jak dużym stopniu była to właśnie jej zasługa. Podczas gdy ona wyrzucała wszystko z siebie – czy to za pomocą słów, czy metamorfomagii – on gnieździł to w swoim wnętrzu tak długo, aż finalnie kumulowało się do niewiarygodnych rozmiarów i ciążyło jak ogromny głaz przywiązany bezpośrednio do żołądka. Ona zawsze wiedziała co wówczas należy zrobić, jakich słów użyć żeby zrobiło mu się lepiej. W gruncie rzeczy zazdrościł jej umiejętności ekspresyjnego wyrażania samej siebie, jemu zdarzało się to tylko w nielicznych momentach złości. Delikatnie skinął głową; oby miała rację i Krukoni rzeczywiście nie mieli nic przeciwko jego, bądź co bądź, egoistycznym pobudkom. Duże znaczenie będzie miał zapewne wynik meczu, spodziewał się bowiem, że w obliczu wygranej wszelkie błędy zostałyby mu wybaczone. A i może on sam wróciłby nieco do siebie? Czuł jak się do niego przybliża, jak spina się na samo wspomnienie o tamtym dniu. Choć jeszcze przed momentem zdawali się być zrelaksowani, teraz oboje napięli się jak struny i właściwie nie zmieniło się tylko jedno – wciąż trwali obok siebie, świadomie lub też nie dodając sobie nawzajem otuchy. Bo przecież musieli w końcu porozmawiać, nie dało się tego uniknąć bez względu na to jak bardzo było to dla nich nieprzyjemne. Skinął głową na jej pytanie, przenosząc na nią nieskazitelny błękit tęczówek; chwilę potem pojawiło się w nich nieme zaprzeczenie, namiastka buntu i niezgody. Nie rozumiała go i w jakiś dziwny sposób od początku wiedział, że tak będzie. Jakże mogłaby zrozumieć? To on najwyraźniej powoli tracił rozum, to jemu można było odmówić logicznego myślenia. Coś zatruwało jego myśli, mieszało mu w głowie. – Chciałbym to powtórzyć. – powiedział z powagą, która wykluczała jakąkolwiek kpinę. Wygładzanie zmarszczki nic nie dało, uformowała się ponownie, tak jakby wiecznie tam była, wpisana w stałe rysy jego twarzy. Popatrzył na nią tylko przez świadomość, że nie da mu wyboru. Błękit napotkał błękit, zęby nerwowo przesunęły się po wardze gdy przypomniała mu jak blisko nieodwracalnej granicy znalazł się w tamtej chwili. Nie chciał o tym myśleć, bo wówczas wydałoby się, że jego pragnienia są niebezpieczne. – Jedyne czego żałuję to to, że poszłaś tam ze mną, nie miałem prawa tak Cię narażać. – i choć nie odważył się powiedzieć tego na głos, groźba, że nigdy więcej do tego nie dopuści była niemalże wyczuwalna w powietrzu między nimi. Mówił to już ostatnim razem, kiedy niefortunnie spotkali się z trollami, ale teraz miał już pewność, że nigdy więcej nie da jej się tak narazić. Musiał być stanowczy, bo wiedział, że sam nie da rady z tego zrezygnować. Adrenalina nie była jednym, gdyż powoli stawała się wszystkim. – Ela... przepraszam, ale chyba nie zrozumiesz. Nie liczy się to, że mogłem tam umrzeć, wszyscy kiedyś umrzemy... jeśli mam być szczery, nie zawahałbym się ani chwili gdybym mógł powtórzyć tamten dzień, po prostu lepiej bym się przygotował. – oblizał wargi, które nagle wydały mu się suche i przeniósł wzrok na uśpionego kociaka. Łagodnie pogładził drobne ciałko, przesuwając palce wzdłuż jego kręgosłupa; zupełnie nie pasowało to do hardych słów, które wypowiadał. Zamilknął na moment, rozważając czy wyjawić jej całą prawdę i ostatecznie doszedł do wniosku, że nie będzie już lepszego momentu. Dyskretnie rozejrzał się wokół, jakby spodziewał się, że ktoś ich podsłuchuje. – Wziąłem udział w nielegalnym pojedynku. – dodał znacznie ciszej.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Niepokój wzrastał z każdą chwilą. Wyczuwała w powietrzu narastające napięcie, które nabierało na intensywności z każdą próbą wygładzenia zmarszczki między jego brwiami. Ilekroć próbował ją zetrzeć z czoła, tym uparciej wracała. Mówiła więcej niż mogliby przypuszczać. Koty zasnęły i chwała Merlinowi za to, bowiem nie miałyby tyle uwagi ile by pragnęły. Nie mogła oderwać oczu od brata, zaskoczył ją sposob w jaki z nią rozmawiał. Informacje, które jej podawał wywoływały w niej zalążki paniki. Mimo wszystko zaciskała zęby, by pokazać, że nie będzie mdleć przy byle stresującej sytuacji. Trzy słowa wypowiedziane z wyraźnie słyszalną zaciętością dały jej do zrozumienia, że nawet nie próbował się uciekać do załagodzenia prawdy. Doceniała to, wszak szczerość była między nimi oczywista. Czemu zaczęła jednak boleć i to bardzo blisko serca? Wyczuła w jego słowach groźbę, jakiś ton, który przywodził na myśl... brutalność, a tego w Elim nigdy nie dostrzegała. Musiało pojawić się stosunkowo niedawno, wszak znała go lepiej niż samą siebie. Teraz to jej brwi wytworzyły między sobą pojedynczą zmarszczkę, dokładnie taką samą jak na jego twarzy. Lustrzane odbicie... o ironio. - Nie denerwuj mnie nawet, Eli. Nie narażasz mnie ty, tylko ja sama siebie narażam i będę to robić, bo cię kocham i nie zostawię cię w takich chwilach. Nawet jeśli wychodzimy z tego ledwie żywi. - powiedziała to ostrym tonem, a przemawiały przez nią nerwy. Wiedziała, że Elijah jej na to nie pozwoli ale skoro ją znał musiał brać pod uwagę, że i ona nie odpuści. Posłała mu wyzywające i buńczuczne spojrzenie. Wyglądała żałośnie - cień własnej siebie, ledwie przetrwała psychicznie i emocjonalnie wydarzenia w labiryncie, a już deklarowała w ciemno, że polezie dalej, jeśli ma być wtedy przy Elijahu. Najgorsze w tym wszystkim była świadomość, że faktycznie byłaby do tego zdolna... mimo, że zrobiłaby wszystko, aby brata odwlec od zamiarów. - Słucham?! - momentalnie poderwała się na równe nogi, chwyciła kociaka, by nie spadł. - Czyś ty postradał zmysły? Czy ja dobrze usłyszałam? - gdy przyznał się do udziału w nielegalnych walkach to prawie usiadła z powrotem. Zmusiła jednak swoje kończyny do posłuszeństwa. - Kuźwa, Eli, prawie tam UMARŁEŚ. U-MA-RŁEŚ! I ty chcesz mi powiedzieć, że to cię kręci? Zdajesz sobie jak wyglądałeś? Cały we krwi, poraniony, przypominający trupa. Ten wąż cię dusił, a ty byś chciał walczyć z nim jeszcze raz dla samej walki? - nie pozwoliła mu dojść do głosu. Oto z otchłani depresji wróciła rozemocjonowana Elaine, której usta się nie zamykały. - Nie mów mi, że nie rozumiem, bo doskonale rozumiem co mi właśnie powiedziałeś. Jeśli myślisz, że ci przyklasnę to jesteś w błędzie. Co to ma znaczyć do cholery, że chciałbyś to powtórzyć? Stałeś się miłośnikiem sportów ekstremalnych? A twoje zdrowie? A twoje rany? A twoja metamorfomagia? Patrzysz na to? Do diabła, Eli, czemu mówisz to z taką powagą? - bała się o niego. Nagle jej własne demony przestały mieć znaczenie bowiem to Elijah potrząsnął nią w taki sposób, że nie mogła przejść obok tego spokojnie. Nie potrafiła jeszcze zrozumieć, a jej krzyk, zachowanie wynikało z szaleńczego niepokoju i miłości do niego. - Są inne sposoby na poprawienie walki ofensywnej. - położyła swego kociaka na ławce, przyklęknęła przy kolanach Elijaha, złapała jego obie dłonie w swoje. - Eli, adrenalinę można poczuć na zdrowe sposoby, w ćwiczeniach, w treningach bez niepotrzebnego narażania siebie. - patrzyła na niego z dołu, mówiła już łagodniej, cieplej, bardzo gorliwie próbowała go przekonać do swojej racji. - Poszukam sposobów, poczytam o tym. Znajdę coś, obiecuję. - zacisnęła blade usta, by nie zadrżały zdradzieckim tikiem.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zacisnął wargi w cienką linię, złoszcząc się na nią nieznacznie. Znów do tego wracali, do tamtej rozmowy ze szpitala; już wtedy targały nim wątpliwości, ale ostatecznie udało mu się zepchnąć je na dalszy plan i dać im ostatnią szansę, bo przecież „co takiego może się wydarzyć”. Zaraziła go pozytywnym myśleniem i przypłacili to spotkaniem z trollami... i nie miał jej tego za złe, bo nie żałował tego ani przez chwilę z jednym, drobnym wyjątkiem – że byli tam razem. Nie, nie miał jej tego za złe... miał za złe sobie. Nie powiedział nic bo widział, że i tak jej nie przekona, w głowie układał jednak plan działania. Nie mógł pozwolić na to by wplątać ją w swoje głupstwa po raz kolejny, za dużo już tego było i zawsze kończyło się równie tragicznie. Następnym razem po prostu nie powie jej o swoich zamiarach; nie był pewien czy będzie potrafił ukryć to przed jej czujnym wzrokiem, ale spróbuje bo nie pozostawało mu nic innego. Niby wiedział, że swoimi słowami rozpęta piekło, ale chyba nie był w pełni świadom jak bardzo będzie intensywna. Możliwe, że to kwestia depresji w jakiej tkwiła Elaine (w jakiej tkwili oboje? Możliwe...), że odwykł już od silnych emocji, które potrafiły brać nad nią górę. I choć go beształa, poniekąd był z tego powodu szczęśliwy, bo znaczyło to, że w końcu w pełni do niego wróciła. Merlinie, nie potrafiłby wyrazić słowami jak bardzo czekał na to, aż w końcu na niego nakrzyczy... to nie tak, że robił głupstwa po to by ją sprowokować, miał ku temu swoje własne, może nie zawsze logiczne powody, ale dobrze było wiedzieć, że udało mu się ją nimi rozbudzić. Swoją szczerością zafundował jej dawkę emocji dalece wykraczającą poza komfortową normę i chyba podziałało. Wzdrygnął się gdy wykonała nagły ruch, a kociak zajmujący miejsce na jego kolanach zastrzygł niespokojnie małymi uszkami. Skrzywił się, bo nie miał pojęcia co mógł jej odpowiedzieć. Czy go to kręciło? Tak, cholera, uderzyła w same sedno: otóż, kręciło go bardziej niż cokolwiek do tej pory. – A jak mam mówić, powinienem się śmiać? Nie jest mi do śmiechu, bo nawet jeśli nie robi to na mnie takiego wrażenia jak na Tobie, naprawdę nie chcę Cię ranić. Potrafię sobie wyobrazić co czułaś w labiryncie i właśnie dlatego wolałbym pakować się w to wszystko sam... bo to za dużo, po prostu. – oblizał wargi. Dużo słów, mało konkretów; nie potrafił do końca wyrazić swoich myśli, nie w taki sposób by zostały przez nią zaakceptowane. O ile w ogóle istniała szansa, że Elaine mogła to zaakceptować. – Patrzę na to teraz, Iskierko, patrzę i wiem, że to niemądre. Ale to kusi i kiedy czuję, że jestem blisko... tak strasznie mnie przyciąga i nęci, że zasłania mi całe pole widzenia. Stojąc nad przepaścią, nie potrafię nie pójść dalej. Nie wspominał jej o spotkaniu z Nessą pierwszego dnia ferii, kiedy to postanowili zajrzeć na drugą stronę wodospadu; ona z ciekawości, on z czystego łaknienia pokonania trudnej drogi. Nie mówił jej, że omal się nie utopili, że zranił się wtedy w nogę, a przede wszystkim nie wspomniał słowem o euforii jaką odczuwał gdy wyszli na powierzchnię. Pewnie byłaby przerażona tym, że woda ponownie chciała odebrać życie któregoś z nich. Odwrócił na moment wzrok, ona jednak kucnęła przed nim i miękkimi, drobnymi dłońmi zagarnęła jego chłodne palce. Nie mógł jej ignorować, nie tylko na nią popatrzył, ale i nachylił się ku niej, uważając by nie przygnieść kotka. – Elaine, proszę Cię... to kochane, naprawdę, ale nie sądzę by miało mi cokolwiek dać. Ja... to... och, cholera. Nie potrafię porównać tego uczucia do niczego innego. Może do beznadziejnego zakochania? Jest równie intensywne i wiąże się z niebezpieczeństwem. – pozbawione metamorfomagii ciało objawiło jego zawstydzenie, zalewając policzki delikatną czerwienią. Nigdy się nie rumienił, bo używał do tego swojej mocy, teraz jednak nie potrafił nic na to poradzić. Przypadkiem poruszył drugą kwestię – nie mniej ważną, lecz znacznie słodszą.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Znali się oboje na tyle, by wiedzieć, że żadne z nich łatwo nie odpuści. Będzie musiała przyglądać się bratu intensywniej, uważniej, by wyczuć moment, kiedy będzie próbował przed nią coś ukryć. Szanowała jego prywatność lecz nie mogła pozwolić, by narażał swoje życie dla samej adrenaliny. Nie poznawała tej miny, nie pasowała ona do Elijaha - był cierpliwy, opanowany i ukryty za obiektywem aparatu, a teraz opowiadał żywiołowo i był gotów rzucać się w wir walki ze względu na ekstazę, którą prawdopodobnie odczuwa podczas niebezpieczeństwa. Nie potrafiła tego zrozumieć, choć pojęła najważniejsze - Eli potrzebował jej wsparcia, które zamierzała mu dać, choć zapewne nie w taki sposób jaki by mógł chcieć. Musiał przewidzieć jej reakcję, więc nie powinien być zaskoczony. To ją... zaczęło oczyszczać z paskudnie depresyjnych emocji, w których dusiła się od końca ferii. Skoncentrowanie się na Elijahu pozwoliło jej stłamsić poczucie bólu, choć odczuwać będzie je zawsze, nawet te ukryte głęboko w sercu brata. Czuła je, nawet nie znając jego źródła. Zadrżała od usłyszanych słów. Zacisnęła mocniej palce na jego dłoni wbijając przez chwilę paznokcie w jego bladą skórę. - Nie chcesz mnie ranić, a chcesz ryzykować swoim życiem. Elijah, posłuchaj się do cholery jasnej. Jeśli będziesz narażać swoje zdrowie i życie to skrzywdzisz mnie najbardziej na świecie. - znów podnosiła głos. Języki złości smagnęły jej policzki, zwężały powieki w szparki, kiedy wbijała wzrok w brata. - NIE. PUSZCZĘ. CIĘ. SAMEGO. - to już prawie wykrzyczała, zrywając się z powrotem do pionu. Jej ramiona zadrżały, zgarbiła się kiedy powstrzymywała falę łez. Rozmawiali o tym nie jeden raz, różnica zdań była ogromna i choć oboje rozumieli swój wzajemny punkt widzenia żadne nie mogło ustąpić. - Czemu chcesz mnie odsuwać? Przestań mi gadać, że to niebezpieczne! Mam siedzieć jak jakaś królewna w wieży i czekać, aż ktoś mi powie, że leżysz w Mungu?! Czy ty wiesz o co mnie pośrednio prosisz? Jak możesz to robić? Czemu tego nie rozumiesz, do diaska Eli! - to było śmieszne, ale tupnęła nogą. Nie umiała dać ujścia złości, nie radziła sobie z nią, ale była ona taka... żywa, taka gorąca i pobudzająca... Elaine tego nie widziała. Nie miała szans dostrzec iż centymetr końcówek jej naturalnych włosów na kilka sekund zmieniły barwę. Mignęła czerwień, narosła tak, by można było ją rozpoznać i szybko zgasła. Może się tylko wydawało? Może to gra świateł, może to poblask słońca, który padał zza jej głowy? Tego nie wiadomo, zaś oczy Elaine ciskały gromy i jednocześnie płakały ze złości i rozpaczy. Emocje buzowały w niej, sprzeczały się ze sobą. W jednej chwili rozczuliła się słysząc pieszczotliwą iskierkę, poczuła ciepło na widok szeroko otwartych i jakże kochanych, szczerych oczu brata, a potem złość, gorycz, gniew, rozpacz z powodu słów, które do niej kierował. Po jej policzkach popłynął strumyk łez zbawiony tuszem do rzęs rozmazując się pod jej powiekami. Położyła torbę na ławce i umieściła na nich kociaka, by nie narażać go na trzęsienia nowej właścicielki. Górowała nad Elijahem i się jej to nie podobało, chciała krzyknąć, by wstał i jej się wytłumaczył bardziej tak, by była w stanie to zrozumieć. Na chwilę obecną nie potrafiła i to ją najbardziej bolało. - Zakochanie nie chce cię zabić o ile nie oszalejesz, a przecież nie oszalejesz, bo ja ci na to nie pozwalam. - wytknęła w jego kierunku palec wskazujący. - Ty Eli, jesteś lepszy niż jakieś tam zakochanie i adrenalina. Jesteś lepszy niż ktokolwiek więc musisz kurczę wiedzieć, że to nie jest zbyt zdrowe zakochiwać się w adrenalinie. Nie możesz, nie wiem... przerzucić się na oglądanie tych mugolskich rzeczy na ekranach? Podobno mają tam horrory, to może być bezpieczniejszy sposób... na gacie Merlina, mogę z tobą nawet to oglądać. - przestała krzyczeć, ale wciąż była wzburzona i to bardzo wyraźnie. Oddychała szybko, nierówno, nie opuszczała dłoni. Sama myśl, że miałaby zanurzać się w świat nieczarodziejów odpychała ją. Nie miała ochoty, protestowała, jednak dla Elijaha przełamie i tę niechęć, jeśli to tylko zachowa go z dala od niebezpiecznej miłości kierowanej ku adrenalinie.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Wiedział, że nie brzmi to najlepiej, że bez względu na to co czuje i jak bardzo nie potrafi się temu oprzeć, jego argumenty nie są i nie będą rozsądne. Nie były takie nawet dla niego samego, a co dopiero dla Elaine. Chciał zacisnąć palce na jej dłoniach, ale umknęła mu, poderwała się do pionu, zaczęła rzucać gniewnymi słowami, na które zresztą zasługiwał. Był zmęczony, udręczony, zniechęcony. Tak bardzo chciałby żeby potrafiła go zrozumieć, a jednocześnie wiedział, że to nie jest możliwe. W tym konkretnym momencie kiedy pozbawione metamorfomagii policzki ziały bladością a podkrążone oczy patrzyły na nią z poczuciem winy, pojął, że jest to pierwsza taka sytuacja w całym ich życiu – po raz pierwszy nie zgadzali się w czymś w tak ogromnym stopniu i czuł – pewnie czuli to oboje – że nie osiągną na tym polu pełnego porozumienia, bo ktoś zawsze będzie bardziej poszkodowany. Stanął przed rozterką i musiał podjąć ważną decyzję: próbować kłamstwa i działać w tajemnicy przed siostrą i resztą świata, czy brnąć w zaparte, pozostając uczciwym, ale jednocześnie narażając ją na stres, na który w tym momencie z całą pewnością nie była gotowa? – Bo się o Ciebie boję. Jesteś dla mnie całym światem, nie proś mnie o to, bym pozwolił na jego zniszczenie. Ba, żebym sam go zniszczył, do licha ciężkiego. Może i to egoistyczne, nic na to nie poradzę. Podniósł na nią wzrok dokładnie w chwili gdy maleńki skrawek jej włosów błysnął znajomą czerwienią. Otworzył szerzej oczy, zamrugał, a potem nieznacznie się uśmiechnął, co wobec nerwowej sytuacji w jakiej się znaleźli przyprawiało mu wyglądu wariata. Odłożył zaspanego kociaka na ławkę, poderwał się na równe nogi i porwał siostrę w ramiona zanim zdążyła zaprotestować. Nie mówił jej o przebłysku metamorfomagii, bo był słaby i krótkotrwały, nie chciał wzbudzać w niej fałszywej nadziei. Otarł gładką skórę policzka z mokrych, burych smug pozostawionych przez łzy. Ścierał je energicznie i bardzo dokładnie, bo nie wiedział co innego mógłby zrobić w obliczu kobiecych łez – zawsze go przerażały, paraliżowały; nie wiedział w jaki sposób się zachować gdy obok niego płakała dziewczyna, zwłaszcza taka, na której zależało mu bardziej niż na czymkolwiek i kimkolwiek innym. Złapał jej dłoń, by w końcu ją opuściła i pogładził ją po plecach. – No już, Elaine, tylko nie płacz. Nic się nie stało, przecież jesteśmy tu i żyjemy, nie ma powodu do płaczu. – nachylił się i szeptał prosto w jej włosy, otulając je ciepłym, wilgotnym oddechem. Teraz to on nieznacznie górował nad nią ze względu na dzielącą ich, naturalną różnicę wzrostu. – Nie sądzę by to miało, ale spróbuję, jeśli tego chcesz. Spróbuję wszystkiego, tylko nie gniewaj się już na mnie. Nie mogę Ci niczego obiecać, poza tym, że będę próbował. – przytulił ją do siebie mocniej, desperacko, jakby bliskość mogła pomóc w rozproszeniu wszystkich smutków i niepewności jakie się w nich zebrały. Nie chciał jej ranić i sprawiać przykrości, nie chciał jej też denerwować, ale czuł, że nie da się tego ominąć. Teraz najgorsza burza już minęła i czuł jak opada z niego stres. Sam również oddychał w przyspieszonym tempie, nie tyle ze złości, co zwykłego strachu. Usiadł na ławce, sadzając ją sobie na kolanach. – Nie żartowałem, Iskierko, zakochałem się. Wpadłem po uszy, bardziej niż kiedykolwiek. Może to będzie rozwiązanie mojego problemu, kto wie... – przygryzł wargę, zerkając na nią nieśmiało. Nieznacznie poczerwieniał, zawstydzony śmiałością swojego wyzwania. Po raz pierwszy mówił komuś o Abeille i czuł się z tym niepewnie, nawet jeśli był przekonany o sile własnych uczuć wobec tej dziewczyny.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nagromadzone emocje znowu znalazły ujście. Tym razem zostały obudzone przez poważne wyznanie Elijaha, które wstrząsnęło nim obojgiem. Nade wszystko na świecie nie chciała, by niepotrzebnie ryzykował. Próbowała postawić się w jego sytuacji i poczuć to, co on, a jednak dla niej przeżycia w labiryncie wiązały się z samymi przykrymi doświadczeniami. Nie umiała znaleźć w nich niczego, co skłoniłoby ją do powrotu w tamte okolice. Tylko Elijah trzymał ją tam, gdzie samodzielnie nigdy by nie weszła. Dla niego mogła skoczyć w ogień i akurat to nie było jedynie czczym gadaniem. Wiedziała, że i on zrobiłby to dla niej bez wahania, a co, jeśli właśnie dzisiaj musi podjąć decyzję, by wejść w ten ogień razem z nim, u jego boku? To wywoływało u niej silny strach, tak silny, że podniosła na niego głos. Na brata, na ukochanego brata, bez którego nigdy w życiu by się nie pozbierała. - Eli, jesteśmy dla siebie całym światem, więc musimy trzymać się razem. - zaakcentowała ostatnie słowo. Potarła kłykciem powiekę i nabrała powietrza w płuca, by się zebrać w sobie i nie robić scen. Otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze lecz w tym samym momencie otoczyły ją braterskie ramiona, których obecność zepchnęła wszystkie słowa na dalszy plan. Starł z jej policzków wszystkie czarne i wilgotne ślady słabości, ogrzał je ciepłem swoich dłoni, otulał miłym zapachem, gorącym oddechem przebijającym się przez kosmyki włosów. Oplotła go ramionami na wysokości żeber, w tym samym momencie przylgnęła do jego torsu, przytulając doń mocno policzek. Zacisnęła powieki jak i palce na materiale jego koszuli, wtulając się w Elijaha tak jak tego ona potrzebowała i jak on potrzebował jej. - Kocham cię, ale nie chcę bać się, że pójdziesz tłuc się z tym pieprzonym jormungandem. - materiał jego ubrania przytłumił nieco jej głos. Stanęła na palcach, oplotła dłońmi jego szyję i przytuliła policzek do policzka. - Znajdziemy jakiś inne źródła adrenaliny, dobrze? - zapytała pojednawczo jednocześnie deklarując, iż wbrew rozsądkowi weźmie udział w tym szaleństwie. Wybierała ciągły strach, by mieć pewność, że będzie przy Elim, gdy ten podejmie się prób wywołania fali adrenaliny. Skoro tak bardzo mu zależało, skoro był szczery i jej nie okłamywał, to winna była mu chociaż tyle. Będzie przy nim, by nie był sam i by miał kto go opieprzać. Wypuściła powietrze z płuc zaskoczona tym jak długo je wstrzymywała. Już po wpakowaniu się na kolana i ponownym objęciu ramieniem szyi, mogła popatrzeć na jego profil. Z czułością pogładziła go po gorącym karku. Ni stąd ni zowąd zachłysnęła się powietrzem słysząc słowa, które miały większą moc niż te dotąd wypowiedziane. - Naprawdę?! - zapytała, a na jej ustach pojawił się szerszy uśmiech. Sekundę później spoważniała. - Ej, mam nadzieję, że nie w Isabelle, co? - przyjrzała mu się podejrzliwie, a jej oczy zwęziły się w groźny sposób. - Słuchaj, nawet jeśli w niej to jakoś to zaakceptuję, ale zastanów się, nie wydaje ci się lekko dziwna? Jest fajna, nie przeczę, ale jakoś tak nie wiem czy jest dla ciebie odpowiednia. - włączył się jej tryb katarynki, jak za dawnych, dobrych czasów. - Och, mój Eli się zakochał! - niemal pisnęła i przydusiła go w niespodziewanym przytuleniu, po którym zostawiła sporo własnego ciepła. - Mów, mów mi jak najwięcej. Kto? Kiedy ją poznam? Masz jej zdjęcie? Jaka jest? Gdzie pracuje? Chcę wiedzieć wszystko. - zażądała masy informacji. Podświadomie odnalazła opuszkami palców znamię wystające poza jego kołnierzyk. Nie mogła się oprzeć, by je musnąć, choć nie patrzyła w jego kierunku, a wciąż na profil Elijaha. W jej trzewiach rozlała się fala przyjemnego gorąca ukierunkowanego właśnie do niego. Zapewne lada moment odczuje zazdrość, jednak póki co nie odstępowała go zmysłami nawet na krok.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Chyba powoli dochodzili do momentu, kiedy oboje zaczynali dostrzegać możliwość kompromisu. Choć wolałby postawić na swoim i ostatecznie odciągnąć siostrę od niebezpieczeństw jakie od dłuższego czasu na nią ściągał, porozumienie też było w porządku. Nie mógł mieć wszystkiego, nie dając w zamian absolutnie nic, tak działał świat. Skinął więc głową i przytulił ją jeszcze mocniej, gładząc miękkie ciemnoblond włosy. Był zaskoczony jak drobna wydała mu się kiedy tak ją obejmował - musiała, podobnie zresztą jak on, bardzo schudnąć i choć widział to gołym okiem, dotarło to do niego dopiero kiedy poczuł to na własnej skórze. Labirynt miał ogromny wpływ na ich obecny stan, na całe ich życie. Kiedy by się nad tym zastanowić, było to przerażające. – Spokojnie, mam już dosyć węży. Napawają mnie przerażeniem. – przyznał się cicho, czując z powodu tego wyznania nie wstyd, a zwykłą ulgę. Czuł, że gdyby przyszło mu stanąć przed boginem, ten zamieniłby się w ogromnego gada i bynajmniej nie był to ten rodzaj strachu, który budził w nim ekscytację. – Znajdziemy, spróbujemy. Też Cię kocham, siostrzyczko i nie chcę żebyś więcej przeze mnie płakała. – w przypływie nagłej czułości ucałował czubek jej głowy nim jeszcze usiedli. Rzadko kiedy pozwalał sobie na aż tak dużą wylewność, ta sytuacja była więc wyjątkowa pod wieloma względami. Rozbawiło go jej poruszenie. Ze złej-smutnej-i-obrażonej Elaine, przeistoczyła się nagle w niemalże dawną siebie. Uśmiech jaki mu pokazała był jak największa, najsłodsza nagroda i poczuł, że zalewa go fala ciepła – nie tylko z powodu zawstydzenia jakie ogarnęło go natychmiastowo. Otworzył szerzej oczy kiedy wspomniała o Isabelle, ale nie zdążył nawet nic powiedzieć, bo jego siostra gadała dalej w najlepsze. Zalała go falą słów, a jego cieszyło to bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Roześmiał się cicho, gardłowo. – Nie, to nie Isabelle, ale nie powiedziałbym, że jest dziwna, raczej... ma silną osobowość? – w zamyśleniu oblizał wargi. Elaine nie wiedziała, że w czasie pojedynku przyszło mu się zmierzyć właśnie z panną Cortez i uznał właśnie, że lepiej będzie jeśli nigdy się o tym nie dowie. – Co jest z nią nie tak? Jest miła, uzdolniona, a do tego bardzo ładna... – Isabelle była specyficzna, ale zdecydowanie lubił tę Ślizgonkę; prawdę powiedziawszy, gdyby nie zakochał się w kimś innym, prawdopodobnie smaliłby do niej cholewki. Podrapał się po głowie, patrząc na Elaine z głupią miną, będąc przy tym wciąż tak czerwonym, jakby siostra dla zabawy wysmarowała go różem do policzków. Zaśmiał się raz jeszcze kiedy zaatakowała go przytulasem, a potem westchnął; błękitne oczy wyrażały zmartwienie. Teraz ta najgorsza część. – Nigdy jej nie widziałem... tak właściwie. – bąknął i żeby zająć czymś dłonie, pogrzebał w torbie w poszukiwaniu obróżek dla kociaków. Jasne brwi zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej, a czoło przeorała pogłębiająca się zmarszczka. – Prowadzimy ze sobą korespondencję, już od dawna. Właściwie zaczęło się jeszcze przed feriami. – odchrząknął, ciekaw czy go zbeszta. Nie potrafił przyznać się do korespondencji, choć wielokrotnie próbował. Zresztą nie było ku temu odpowiedniej okazji: wpierw była to zwykła znajomość, potem natomiast wobec problemów ze zdrowiem fizycznym i psychicznym straciło to na znaczeniu. Teraz wyjaśniło się dlaczego wiecznie bazgrolił coś na skrawkach pergaminu i korzystał z sów, mimo że nie cierpiał przecież ptaków. Położył na kolanach obróżkę w kolorze błękitnym, a siostrze podał tę miętową. Czekał na osąd.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Skoncentrowała się nad rzeczywistością. Są tutaj oboje, już połatani, teoretycznie zdrowi i jedyne, co potrzebowało wyleczenia były ich dusze. Im dłużej przebywała między jego ramionami, tym szybciej się uspokajała, łzy odchodziły w niepamięć, a oddech wyrównywał się. Patrząc w lustro Air Eingrap widziałaby właśnie tę sytuację - kiedy są razem, przytuleni do siebie, szczęśliwi. - Nie płakałam przez ciebie tylko przez te przeklęte hormony. Brak mety mi się przekłada na jakieś ataki histerii. Przepraszam, miśku. - kajała się i trzymała go kurczowo czerpiąc ciepło jego ciała i świadomość jego obecności. Odetchnęła głośno z ulgą. Znaleźli jakieś porozumienie. Nie była zachwycona, co jest naturalną reakcją, a jednak po burzliwych słowach udało się odnaleźć kompromis. Poczuła ulgę, że przynajmniej stoją na czymś stabilnym. Mogli skupić się na nowinach, tych znacznie atrakcyjniejszych. Niestandardowy buziak wywołał w niej zaskoczenie ale i naprawdę szeroki, ciepły uśmiech pełen siostrzanej miłości. Odnalazła jego rękę, ścisnęła ją mocno swoimi bladymi palcami i patrzyła na niego w ten sposób tak długo aż nie usadził jej sobie na kolanach, co przyjęła z aprobatą. Oparła łokieć o jego bark, a głowę o swoją dłoń. Czuła jego gardłowy śmiech w samym środku serca czyli tam, gdzie jest miejsce Elijaha. - O tak, wydaje się bardzo dominująca. A to przecież ty jesteś dominujący i ten lepszy, więc nie chciałabym, by cię taka Isabelle próbowała przyćmić. Ale tak czy siak, to nie ona, więc nie ma o czym mówić. - odtrajkotała głosem znacznie bardziej ożywionym niż do tej pory. Nagle wyprostowała kark i przechyliła się nieznacznie, by zlustrować wzrokiem czerwony rumieniec na policzkach brata. - Niech mnie wierzba trzaśnie, czy ja dobrze widzę? - zapytała jak oczarowana bowiem widziała zawstydzenie Elijaha bardzo dawno temu. Po chwili uśmiechnęła się rozczulona do niego, bo przecież go nie osądzała, nie śmiała się, a jedynie cieszyła, że zależy mu na jakiejś dziewczynie. Życzyła mu jak najlepiej mimo, że mogłoby to oznaczać mniejszą uwagę i czas jaki jej poświęci. - Nie widziałeś? - powtórzyła nieco niemądrze. Ferie. Przed feriami... listy. Hm, to zmusiło ją do chwilowego zamilknięcia. Wielokrotnie widziała jak coś pisał na pergaminach i tyle razy pytała co go tak gna do sowiarni, skoro od niej stroni. Zadowalała się jego odpowiedziami, bo nie wyczuła w tym niczego dziwnego. - Aha! Teraz wszystko składa mi się w całość. Te wizyty w sowiarni i wypożyczanie pergaminów. Nawet nie pomyślałam, że... - zadumała się. Nie zamierzała go besztać ani robić mu wyrzutów. Powiedział jej wtedy, kiedy był na to gotowy. Elaine nie jest aż tak toksycznie ciekawa, choć trzeba przyznać, że ją zaintrygował. - Czyli znalazłeś jaką dziewczynę przez listy, tak? Tak jeszcze nie słyszałam. - stwierdziła i znów oparła policzek o dłoń. Oczy jej zaświeciły na widok miętowej obróżki, idealnie komponującej się z bielą. Rozczulał ją, roztapiał od środka, nie pozwalał na to, by jakiekolwiek negatywne uczucie siedziało w niej dłużej niż to konieczne. Odganiał smutki... - Och Eli, Eli, mój ty Eli. Planujesz się z nią spotkać? Chętnie się czegoś dowiem o dziewczynie, która rozkochała w sobie mojego brata. - tutaj znów się przechyliła i dzierżąc w dłoni obróżkę, popatrzyła mu prosto w oczy. - A to nie jest łatwe, więc musi być naprawdę wspaniała. - zniżyła głos do szeptu, a jej niebieskie oczy, tak podobne do Elijaha, błyszczały.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nie do końca wierzył w to, że miałaby to być sprawka hormonów i metamorfomagii ale nie ciągnął jej już za język, bo wolał odciągnąć jej myśli od przykrych spraw i skupić na czymś przyjemniejszym. Bo przecież miłość była przyjemna zawsze i wszędzie, prawda? Trzeba przyznać, że było to z jego strony odrobinę egoistyczne, bo zaczął ten temat również dlatego, by uzyskać siostrzaną radę i przyzwolenie, jakkolwiek zabawnie by to nie brzmiało. To nie tak, że potrzebował jej zgody i że gdyby jej nie dostał, musiałby z czegokolwiek rezygnować, ale szanował jej zdanie bardziej niż kogokolwiek innego i wolał zwracać się do niej ze wszystkim, by poznać jej punkt widzenia – często mimo łączącego ich podobieństwa zupełnie odmienny od jego własnego. – Może pozabijalibyśmy się wzajemnie... – powiedział z udawanym zamyśleniem, choć sam przed sobą przyznał, że wobec wiedzy Cortez z dziedziny czarnej magii mogło to być bardziej prawdziwe niż mogłoby się wydawać, a trup padłby zapewne tylko jeden. – Przynajmniej nie byłoby między nami rutyny, to podobno zdrowe. Nie widziała jego zawstydzenia zapewne dlatego, że metamorfomagia była jak zbawienie na wszelkie problemy z reakcjami ciała, zwłaszcza twarzy. Do tej pory rumieńce na jego twarzy pojawiały się tylko wtedy kiedy im na to pozwalał i pewnie właśnie dlatego umiał dość dobrze chować swoje emocje; teraz prawda wychodziła na jaw – nie zawsze był tak opanowany, jak by sobie tego życzył. Rozpieszczony swoją mocą, teraz bladł i czerwienił się jak dziecko, bo jak dziecko uczył się nad tym panować. Najgorsze były chyba te sine z niewyspania i zmęczenia okolice pod oczami, i osłabione blond włosy, które w połączeniu sprawiały, że nie miał ochoty patrzeć w lustro. Wyciągnął rękę i chwycił kociaka za skórkę na drobnym karku, by położyć go na kolanach Elaine i próbować zapiąć mu obróżkę. Nie było to łatwe, zwierzątko nie chciało wcale z nim współpracować, wykręcało biały łebek i patrzyło na niego z wyrzutem tymi swoimi błękitnymi oczyma. Na moment zrezygnował i podniósł wzrok z powrotem na siostrę, dość zaskoczony. Uśmiech powoli uniósł kąciki ust, rozjaśnił twarz i ostatecznie sięgnął oczu – był to wynik płynącej z jej reakcji ulgi. Nie była przeciwna, a jedynie ciekawa szczegółów, co było absolutnie zrozumiałe. Odetchnął w duchu. – Jej sowa przypadkiem przyniosła do mnie list zaadresowany do kogoś innego, nie zauważyłem, otworzyłem i odpisałem, i... jakoś tak poszło. – zajął się znów szamotaniną z kotem, kontynuując swoją wypowiedź. Tak dużo mówił tylko w jej towarzystwie. – Och, jest zdecydowanie wspaniała, wyjątkowa. Mam wrażenie, że rozumie mnie prawie tak dobrze jak Ty i bardzo mi pomogła kiedy tego potrzebowałem. Gdyby to zależało tylko ode mnie, dawno bym się z nią już spotkał, ale ona chce jeszcze poczekać, może nie jest pewna? – ton jego głosu z rozmarzonego przeszedł w pytający i spojrzał znów na siostrę, jakby znała odpowiedź na jego pytanie, rozwiązanie na niepewność. Wzruszył jednak ramionami i zapiął w końcu obróżkę na szyi kota. – Ha! Mam Cię, teraz jesteś już mój. – powiedział z satysfakcją do kota, odłożył go na bok i przytulił się mocno do Elaine, śmiejąc się przy tym jak głupiec. Emocje sięgały dziś zenitu. – Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak mi tego brakuje... ostatnio czułem się tak podekscytowany chyba... – zmarszczył brwi. — chyba w zeszłoroczne walentynki. – dodał ciszej, zaciskając wargi. Od tamtego czasu spotykał się z kilkoma dziewczynami, ale pomimo tego, że szukał, nie potrafił znaleźć tej odpowiedniej. Zazwyczaj kończyło się na kilku randkach, po których dochodził do wniosku, że to jednak nie jest "to". Odchrząknął, nie chcąc dać się porwać ponurym myślom o walentynkach kiedy to Gabrielle wystawiła go do wiatru. Nie chciał też by Elaine zaczęła o tym myśleć, wiedział, że ta sytuacja nie była jej obojętna i powodem, dla którego była względnie miła dla Puchonki była jego prośba, by zostawiła to w spokoju. – Teraz musimy znaleźć Ci jakiegoś przystojnego uzdrowiciela i będziemy żyć długo i szczęśliwie. – uśmiechnął się do niej ciepło.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Wywróciła teatralnie oczami. - Wierz mi, Eli, przy tobie nie ma rutyny nawet jeśli jesteś spokojny i opanowany. Mój mały braciszek wyrósł na przystojniaka. No no no. - uśmiechnęła się bardzo szeroko i popatrzyła nań z uznaniem. Zauważyła, że ostatnio sporo dziewcząt się za nim ogląda nawet w czasie, gdy jego metamorfomagia ucichła. Dostrzegała zmiany na jego twarzy tak samo jak on zauważał je u niej. W swoim towarzystwie nie musieli się jednak niczego wstydzić. Elaine ukrywała cienie pod oczami makijażem, a wcale nie wyglądała lepiej. Miała pewność, że Eli szybko do siebie dojdzie. Widziała w nim ogromną siłę i autorytet, a to w jej ocenie było drogą ku całkowitemu otrząśnięciu się z przeżyć. Cieszyła się, że mogła mu w tym pomóc poprzez swoją obecność. Wzajemnie siebie sobą leczyli - on ręką, którą ją obejmował, kociakiem w bieli, którą tak ubóstwiała, swoim uśmiechem, a nawet tym rumieńcem, który miała okazję zobaczyć pierwszy raz od dawien dawna. Zdrowiała będąc blisko niego, trzymając palce przy bliźniaczym znamieniu - zupełnie jakby uzupełniali wzajemnie deficyt energii i siły do pokonania swoich słabości. Przytrzymała dłonią ogon i koci kuperek, by ten nie zsunął się na ziemię. Czuła przebijające się przez spódnicę pazurki, jednak nie okazała dyskomfortu w żaden sposób. Ten, który miał poszarpane dwie rany ramion, nie zwracał uwagi na takie małe codzienne niedogodności. Rozczuliła się widząc nieudolne zabiegi zapięcia mu obróżki, malec odmawiał i wiercił się jak osika. Zerknęła na swojego kociaka, który rozlał się z lewej strony Elijaha, przypominając teraz białą ciecz a nie zwierzę. Słuchała początków historii, która zamieniała się w coraz to głębsze uczucia. Nie ma co ukrywać - odczuła solidne ukłucie zazdrości, które pojawiało się nasilone w różnym stopniu, ilekroć Elijah faktycznie wykazywał zainteresowanie jakąś dziewczyną. Tłumiła w sobie to uczucie świadoma, że jest naturalne ale i jakże szkodliwe. Musiała się podzielić Elijahem z jakąś kobietą, bo przecież życzyła mu miłości. Któregoś dnia ustąpi miejsca tej, która stanie się dla niego całym światem. Częściowa potencjalna przyszła utrata uwagi Elijaha będzie ją boleć, to zrozumiałe, jednak nie mogła pozwolić sobie na taki egoizm. Kochała go tak mocno, że cieszyła się z informacji, że serce zabiło mu dla jakieś tajemniczej kobiety. - Skoro nazywasz jakąś dziewczynę wyjątkową, to musi taka być. Nie rzucasz słów na wiatr. - zaakceptowała ten fakt, choć gorycz ściskała jej gardło. Czuła, że ta jednak ustąpi ciepłu, jakie rozlewało się w niej na myśl, że brat się zakochał na zabój. - Kobieca intuicja często ostrzega, że nieznajomy, choć nie wiadomo jak fajny i pociągający, może nie spełnić oczekiwań i co gorsza, mógłby być kimś innym niż się jej wydaje. - odpowiedziała w sposób jaki wydawał się jej najbardziej sensowny. Na miejscu tej tajemniczej dziewczyny też by zachowała wszelkie środki ostrożności, choć z drugiej strony to zniecierpliwienie by ujrzeć na własne oczy tego...jedynego... Przygryzła kącik ust i się zamyśliła w momencie, gdy Elijah w końcu dopiął obróżkę. - Daj jej jeszcze czas na oswojenie się, że ciebie zobaczy. Jestem pewna, że się nie rozczaruje. - pewność siebie z niej wręcz biła. Nie przypominała już Elaine sprzed godziny. Była przy nim, a więc złe myśli i wspomnienia nie miały prawa bytu. Zaskoczył ją przytuleniem i serdecznym śmiechem jaki wydostał się z jego gardła. Do oczu napłynęły łzy wzruszenia, musiała je prędko otrzeć tak, by nie zauważył. Odwzajemniła rzecz jasna uścisk, nie pozostawiłaby go bez werbalnej odpowiedzi. - Ahhh, nawet nie wiesz jak się cieszę. - i mówiła szczerze pomimo zazdrości i odrobiny goryczy, która już odchodziła w niepamięć. - Jak już się spotkacie to daj mi znać. Z jakże krukońską ciekawością przyjrzę się tej osóbce, co mi serce brata skrada. - zachichotała. Tak, zachichotała i to szczerze. Przechyliła się do przodu wiedząc, że Elijah będzie ją trzymać i asekurować, sięgnęła po swojego kociaczka i ułożyła obok drugiego, na swoich kolanach. Niechętnie, bo niechętnie, ale zabrała rękę z ramienia brata i całkiem sprawnie zapięła obróżkę na swoim kociaku. Ten, jak tylko poczuł, że ma coś na szyi, wbił się pazurkami w bladą dłoń Elaine i z ogromnym wyrzutem miauknął. A gdy zobaczył dyndające przy jej nadgarstku elementy bransoletki, rzucił się na nie i rozpoczął zaciekły bój, wywołując u Elaine rozbrajający uśmiech. Nie pomyślała o Gabrielle. Była na to zbyt szczęśliwa, by wrócić myślami do Puchonki, którą w zeszłym roku chciała utopić w łyżeczce od herbaty. Dzisiaj już odpuściła te niekoniecznie miłe myśli, wybierając standardowy pakiet uprzejmości i to głównie z powodu prośby Elijaha, którą wzięła sobie głęboko do serca. Gdy odchrząknął, zwrócił jej uwagę na to, co się wydarzyło w zeszłym roku. Pamiętała jaki był przybity, jak mu zależało, jaki był rozczarowany i rozgoryczony. Zacisnęła usta, ale nie skomentowała nijak czując, że on nie chce do tego wracać. Być może się nie myliła. - E tam, uzdrowiciel. - wywróciła oczami i po chwili przykuła wzrok do kociaków grzejących jej nogi. - Widziałam jednego, takiego przystojniaka, jednak był taki... zdystansowany, że musiałam odpuścić. Aleee... - ach, te kobiece "ale", które miało swój indywidualny wydźwięk i jawnie mówiło, że za moment nastąpi najciekawszy element wypowiedzi. - ... ale mogę ci przyznać, że umówiłam się z takim jednym na sobotę. Nie wiem czy to randka, chyba tak. Nie, nie jest uzdrowicielem ale ten typ urody jest wymarzonym portretem w moim szkicowniku. - teraz to ona poczuła nieco zawstydzenia, które łatwo przełknęła. Zerknęła kątem oka na brata w oczekiwaniu na ciekawskie spojrzenie niebieskich oczu i wygięty ku górze kącik ust. Zgarnęła kociaka pomiędzy dłonie i uniosła do ust. Ucałowała białą łepetynkę, a po chwili przytuliła jegomościa do szyi, tuż przy uchu. To nic, że ją drapał. Zewsząd została otoczona miłością - siedziała na kolanach ukochanego brata, na swoich miała ciepłe śnieżnobiałe cudo, a przy szyi słyszała obezwładniający mruk. Nic dziwnego, że na jej ustach zakotwiczył się uśmiech.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Miała rację, nie zwykł rzucać słów na wiatr. Wolał milczeć, aniżeli gadać bez celu i sensu, nawet jeśli w jej towarzystwie bywał znacznie bardziej rozmowny. Skoro użył takich a nie innych słów, znaczyło to że rzeczywiście tak myślał – że w istocie czuł się w taki właśnie sposób. Właściwie nie zwrócił uwagi na to co powiedział, te słowa... ta myśl, która niepostrzeżenie przeszła przez gardło i wpełzła na jego język, była tak naturalna i szczera, że nie zdawał sobie z niej nawet sprawy. Podobnie nie zdawał sobie sprawy z emocji siostry – nie dostrzegł, że poza radością jest w niej coś jeszcze, coś znacznie bardziej gorzkiego, a jednocześnie tak łatwego dlań do zrozumienia. Pochłonięty samym sobą, nie zwrócił uwagi na to, że tknęła ją zazdrość. Nie zdziwiłby się temu, sam przecież wielokrotnie odczuwał to samo kiedy opowiadała mu o co silniejszych zauroczeniach. To nie tak, że chciałby zająć miejsce mężczyzn w jej życiu – w każdym razie nie w romantycznym tego słowa znaczeniu, on po prostu nie chciał się nią dzielić. Przez całe życie była tylko jego, tak jak i on był jej; wiecznie razem, wiecznie nierozłączni. Im jednak byli starsi, tym częściej ich więź była wystawiana na przeróżne próby: wpierw osobne dormitoria, potem nieco odmienne grono znajomych, zainteresowania, które, choć podobne, nie pokrywały się w pełni. Czuł, że choć dalej są sobie najbliżsi na świecie, nie jest wcale tak, że bez odpowiedniego wkładu energii w dbałość o ich relację, pozostanie ona tak silna jak było to do tej pory. – W takim razie kobieca intuicja jest od teraz moim wrogiem. – oznajmił wesoło. – Dobrze, że ja nie mam takowej. To znaczy... och, z całą pewnością się przejmuję, ale nie aż tak by z tego zrezygnować. Skoro tak dobrze rozmawia nam się na papierze, tak samo powinno być w rzeczywistości, prawda? – był głęboko przekonany, że papier to jedynie środek przekazu, że nie liczył się dukt kreślonych przez niego liter; równie dobrze mógłby dorwać się do czcionki i wydrukować to wszystko siedemnastowieczną niderlandzką antykwą – przecież to było bez znaczenia, bo za literami, a więc słowami, krył się właśnie on, Elijah. Prawdziwy, szczery, niezmienny. – No nie wiem, w tym momencie... mogłoby być różnie. – zaśmiał się na jej uwagę o tym, że Abeille się nie rozczaruje, choć było w tym więcej goryczy, aniżeli wesołości. – Dobrze by było gdyby nasza moc wróciła przed naszym spotkaniem, czułbym się pewniej. – gdyby w ogóle wróciła... Dobrze było widzieć ją taką... jak dawniej. Uśmiechniętą, rozluźnioną. Wyglądało na to, że choć na chwilę udało jej się zapomnieć o traumatycznych przeżyciach. To dawało mu nadzieję, przynosiło wewnętrzny spokój. Z czułością założył kosmyk ciemnoblond włosów za siostrzane ucho. – Pewnie zrobię jej zdjęcia! O rany, żeby tylko mi pozwoliła, bo nie wiem jak miałbym się powstrzymać. A po spotkaniu i tak pobiegnę prosto do Ciebie, nie mogłoby być inaczej. – uśmiechnął się szeroko. Niebieskie oczy błyszczały, był wyraźnie rozemocjonowany na samą myśl o szczegółach spotkania. Czuł, że dotrwa do niego jedynie resztkami sił i nawet nieśmiało przeklinał Abeille, że kazała mu czekać. Przytrzymał siostrę swoim silnym męskim ramieniem (co z tego, że wątlejszym niż bywało wcześniej i naznaczonym paskudną blizną) i obserwował jej zmagania z drugim białym kociakiem. Teraz nie były już identyczne, w końcu dało się je rozróżnić. Zaśmiał się w tym samym momencie kiedy rozbrzmiał i jej śmiech, i palcem sam trącił wiszący element bransoletki, zachęcając diablika do zabawy. Potem położył dłoń na kociaku należącym od teraz do niego, niemalże zupełnie zakrywając drobne, puchate ciałko. Uniósł na nią wzrok, słysząc to wymowne „ale”, które nieco go... zaniepokoiło? Starał się nie dać po sobie niczego poznać, jego zainteresowanie nie wynikało na pewno z samej radości. Nie był jeszcze zazdrosny, gdyż nie wiedział czy ma ku temu odpowiednio silne powody, to było raczej jak sygnał ostrzegawczy, alarm mówiący, że od teraz powinien być bardziej wyczulony na wzmianki o nowym chłopaku. Uniósł nieznacznie brew, chyba nie będąc tego do końca świadomym. – W sobotę? Wymarzonym, hmm? – mimo to się uśmiechnął. Jeśli przez moment ukłuł go niepokój, teraz pojął, że tego właśnie potrzebowała. Co, jeśli nie zakochanie, może w pełni przywrócić ją do życia? Skoro umówiła się z kimś na randce, znaczyło to, że była już na drodze ku dobremu. Jeszcze przed dwoma tygodniami nic by jej do tego nie namówiło. – To niedługo będziemy mieli sobie wiele do opowiedzenia. I kto wie, może uda nam się pójść na podwójną randkę? – roześmiał się, westchnął błogo, a po chwili poklepał ją po kolanie. – Trzeba dać kociakom jeść, pewnie są już strasznie głodne. Chodźmy do zamku. Poczekał aż zabierze z jego kolan ciepło – zarówno to płynące od kociaków, jak i od niej samej, po czym sam również wstał i, otoczywszy ją ramieniem, poprowadził ją w stronę Hogwartu.
| z/t x2
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Od kilkunastu minut siedział sobie w parku. Odliczał czas do jutra, by móc w końcu opuścić Anglię i wyjechać na tajemniczą wycieczkę organizowaną przez Hogwart. Zabijał ten czas, a robił to poprzez utrwalanie umiejętności magicznych. To się stało jego obsesją. Każdą wolną chwilę - a dzisiaj miał ich aż zanadto - poświęcał na indywidualne samotne treningi. To jakaś psychiczna presja nakazywała mu rozwijać swoje zdolności choćby poprzez ćwiczenie marnych zaklęć. Dzisiaj wybrał sobie Oppungo. Nie bez powodu siedział na ławce nieopodal fontanny. Ludzie szwendali się i nie zwracali uwagi na chłopaka z nosem utkwionym w małej książce. Nauka pomagała zająć myśli. Odświeżał sobie pamięć dotyczącą definicji zaklęcia Oppungo. Z narastającym zainteresowaniem przekopywał się przez akapity i gromadził niezbędne informacje. Inkantacja połączona z odpowiednim ruchem nadgarstka - w tym przypadku banalnie łatwym - pozwalała przymusić drobną zwierzynę do ataku na obiekt nieożywiony i przy większej wprawie, na ożywiony. Problem mogła stanowić inkantacja, bowiem jedna sylaba musiała zostać odpowiednio zmiękczona i zaakcentowana. To zaklęcie ewidentnie pochodzi z innych krajów - jeśli w ogóle można powiedzieć o nich, że skądś są. To wiedza, to wyobraźnia, potencjał magiczny i zdolność tworzenia zaklęć. Przekartkował stronę, usadowił się wygodniej na ławce i śledził wzrokiem ruchome szkice przedstawiające przykłady zastosowania zaklęcia. Polecane są gryzonie nie większe niż wiewiórki, bowiem większe mają znacznie większą szansę oparcia się siłą woli. Niepoprawnie rzucone zaklęcie może wywołać agresję zwierzęcia. Dla niego to było logiczne, choć naprawdę miał w poważaniu żywota takich małych istotek pozbawionych jakiegokolwiek rozumu. Wczytał się również w szacowaną ilość stworzeń podlegających czarowi, jeśli spojrzeć na nie przez pryzmat rozmiaru, wagi jak i kraju z jakiego pochodzą. Niektóre zwierzęta mają większą odporność na magię, ale tutaj Finn miał na oku raczej okoliczne ptactwo niźli jakieś egzotyczne i nie wiadomo jak wymyślne. Przekrzywił głowę, zapoznał się ze szczegółami. Pamiętał je, wszak to zaklęcie nie jest jakoś specjalnie trudne. Miło jednak będzie utrwalić je do takiego stopnia, by nie musieć się na nim zbytnio koncentrować. Odczekał kilka minut i dyskretnie nakierował różdżkę w kierunku czarnych ptaków tłoczących się tuż przy fontannie. Niewerbalne Oppungo pomknęło cicho w ich kierunku trafiając w sam środek ptactwa. Kilka z nich - naliczył niestety tylko cztery - poderwało się nagle i zaczekało na komendę. Niebieskie oczy Finna skierowały się na rogaty czubek pomnika w fontannie. Ptactwo rzuciło się tam z dzikim krzekiem i zaczęło napastować... marmurowy posąg. Uniósł brwi, westchnął, zakończył zaklęcie. Skierował różdżkę tym razem w kierunku ujrzanych trutniowców latających wokół kwiecistych ozdób. Po trzecim Oppungo nakłonił garść owadzich trutniowców do ataku na uciekającą na drzewie wiewiórkę. To było interesujące. Podrapał się po brodzie i obserwował zmagania szkodników. Zaklęcie minęło, gdy obiekty znalazły się poza zasięgiem zaklęcia. Spędził tu jeszcze kilkanaście minut i raz po raz gdzieś w ogólnym gwarze umykało blade zaklęcie wypowiadane niemą inkantacją. Niektórzy odwracali się i zastanawiali co też odbiło ptactwu, a to jedynie Finn bawił się i uczył, a dokładniej rzec ujmując udoskonalał szybkość i płynność rzucania zaklęcia.