W jednej z wież mieści się sowiarnia. Zazwyczaj pełno tu szkolnych sów czekających na ucznia pragnącego skorzystać z ich usług, bądź odpoczywających po locie z przesyłką. Powietrze wypełnia charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów i mokrych piór. Z tego powodu uczniowie zapuszczają się tu tylko, gdy chcą coś wysłać.
Co z tego, że w Sowiarni śmierdziało odchodami i nie było tam tak ciepło, jak w zamku? Nancy uwielbiała tutaj przychodzić, choć zazwyczaj robiła to, gdy miała do wysłania jakiś list do taty, albo do Ruby. Dziś wzięła sobie kawałek pergaminu i pióro, które włożyła do kieszeni ocieplanego, bordowego płaszcza. Miała zamiar napisać list w środku, bo nie mogła się dzisiaj jakoś skupić w Pokoju Wspólnym. Ogólnie trochę się jej dziś nudziło, ale jakoś nie miała ochoty czytać dzisiaj książek. Postanowiła iść do ptaków, do których często gadała, a one albo patrzyły na nią wyłupiastymi oczyma, albo kompletnie ją ignorowały, chyba, że przynosiła im coś do jedzenia, a robiła to zawsze w podziękowaniu za wysłanie ich w daleką podróż do samego Oldham, w dodatku w taką pogodę. Tak więc druga jej kieszeń była pełna sowich smakołyków. Ostatnio zauważyła, że wydaje więcej galeonów na zwierzęce przysmaki, niż na jakieś słodycze. To był pewnie powód jej wiecznie bladej twarzy i szczupłej sylwetki. Wchodząc do sowiarni zdjęła z głowy kolorową czapkę z pomponem, dyndającym na końcu i usiadła do czystym kawałku ziemi. Zgarbiła się nad kartką i zaczęła pisać kształtne, małe litery, które tworzyły całość listu do ojca. Jedna z sów szkolnych, którą Nancy wykorzystywała najczęściej do dostarczania listów podleciała blisko siedzącej dziewczyny i wbiła wymowne spojrzenie w kieszeń pełną smakołyków. Nancy zaśmiała się lekko i radośnie, wyjęła kawałek tego, co tam skrywała i podała płomykówce, ze słowami: - Cześć, jak się masz? Pomożesz mi dziś coś dostarczyć?
Tego dnia wstaję wyjątkowo wcześnie, choć tego nie planowałem. Schodzę na śniadanie, sącząc kawę czytam proroka, którego dość niechętnie prenumeruję, by być na bieżąco. Po kilku stronach coś jednak przykuwa moją uwagę do tego stopnia, że wstaję od stołu i szybkim krokiem kieruję się w stronę własnego dormitorium, by doświadczyć łaski własnego pióra. To dziwne, jak bardzo przywiązany jestem do tego przedmiotu, jak niekomfortowo czuję się, kiedy muszę korzystać z innego. Odbieram to, jako ograniczenie i decyduję się nad sobą popracować w związku z tym. Bywam w Sowiarni niezwykle rzadko, sporadycznie zdarza się, żebym miał coś do wysłania. Zresztą, do kogo miałbym pisać, chyba nie do mojego wspaniałego ojca? Tego dnia jednak mam list do wysłania, napisałem go jednak wcześniej, nie chcąc się narażać na wieczne przeciągi i brudną podłogę tego plugawego miejsca. Jak można, wymieniając proste zaklęcia pomagające w domu pomylić Imprevius, służące do ochrony powierzchni przed zamoczeniem z jednym z trzech niewybaczalnych, Imperius? W pisowni różnica rzeczywiście jest niewielka, jednak merytorycznie... czuję wręcz, jak po moim wnętrzu rozchodzi się ciepło podniecenia na wspaniały pretekst do szykanowania tego skorumpowanego środka masowego przekazu i wyładowania gniewu związanego z najmarniejszą oceną z pracy domowej z eliksirów, jaką kiedykolwiek otrzymałem. Pretekst sam wpadł mi w ramiona, nie musiałem go nawet szukać. List, który trzymam w ręku i który zamierzam wysłać nie należy do przyjemnych i dlatego nie zamierzam się pod nim podpisywać, czując niezdrową satysfakcję. Skądś wiem, że nie jestem tu sam, ale dopiero po pokonaniu kilkunastu stopni upewniam się, że drobna, płomiennowłosa dziewczyna siedzi na podłodze i mówi do sowy. Nie szokuje mnie to, nie zaszczycam jej nawet bezpośrednim spojrzeniem, ale po kilku uderzeniach serca przychodzi mi do głowy gra, w którą ostatnim razem grałem w pierwszej czy drugiej klasie. Przyjmuję jedną z masek, która samoczynnie kreowała się w mojej głowie od kilku tygodni. -Do mnie. - mówię, wyciągając rękę przed siebie, by wielka śnieżna sowa mogła z gracją usiąść na moim ramieniu. Mając nadzieję, że dziewczę obserwuje mnie choćby kątem oka, głaszczę zwierzę po głowie i patrzę mu w oczy. Gest jest idealny, jakbym wykonywał go kilka razy dziennie, a z sową łączyła mnie jakaś silna więź. Nie ma w nim ani odrobiny wymuszenia, a jakaś nonszalancka swoboda. Przenoszę ciężar ciała na drugą nogę. I dopiero wtedy spoglądam w stronę dziewczyny. - Och, dzień dobry. - mówię uprzejmie, mrugając powiekami o długich rzęsach. Czy można mi było uwierzyć, widząc tę spontaniczną reakcję? Och, z pewnością. Minę mam szczerą, a w zielonych oczach błyszczą iskry. Zacznijmy więc grę.
Nancy kończy list tymi samymi słowami co zawsze "Kocham Cię, Tatku." I uśmiecha się lekko do sowy, która zdążyła już pożreć większość zapasów z jej kieszeni. Nancy uważa, że zwierzę tylko dlatego nadal wiernie tu siedzi, z resztą niedługo wyleci w dość daleką podróż, więc dziewczyna nie jest w stanie odmówić jej kolejnej przekąski, gdy już zabiera się do przywiązania wiadomości do nóżki sówki. Wtedy ktoś wchodzi do Sowiarni. Wysoki chłopak przemierza Sowiarnię, ale na początku jej nawet nie zauważa. W końcu od szarego pomieszczenia wyróżnia ją tylko rudy kolor krótkich włosów, które układają się wokół małej, bladej twarzy falami. Mimo woli i mimo tego, że tak nie wypada, Nancy obserwuje każdy jego krok i ruch, kiedy przywołuje do siebie zachwycającą, wielką sowę. Następnie Nancy z uśmiechem zauważa, że chłopak z pewną czułością głaszcze zwierzę. Serduszko dziewczyny przyspiesza na moment swój rytm, gdy ma okazję zaobserwować tak intymny moment tej dwójki, który zazwyczaj odpowiadał samej Nancy. Niezwykle miło jest jej patrzeć na kogoś, komu los sów najwyraźniej nie jest tak obojętny jak całej reszcie uczniów, którzy przychodzą tutaj i beznamiętnie wypuszczają sowy w długą podróż w najokropniejsze mrozy! Dopiero, gdy błyszczące zielone oczy spoglądają na Nancy, ta szybko wraca do przerwanej czynności, dając sowie kolejny przysmak i przywiązując do jej nóżki list. Kiedy uprzejme słowa opuszczają usta chłopaka, Nancy lekko rumieni się nagle bardzo skupiona na tym, by list był dobrze przymocowany. Czuje się, jak przyłapana na gorącym uczynku, musiał zauważyć jak się gapi, albo to poczuć, bo ludzie instynktownie wiedzą, gdy ktoś wlepia w niego swoje wielkie czekoladowe oczy. Dopiero po chwili podnosi głowę i napotyka te błyszczące, zielone oczy. Uśmiech jednak nie opuszcza tej bladej twarzy, gdy Nancy wstaje z kamiennego stopnia i otrzepuje płaszczyk z kurzu. - Cześć, to znaczy dzień dobry - mówi szybko Nancy, chłopak jest strasznie wysoki i nawet z takiej dość dalekiej odległości różnica jest znacząca. Dziewczyna nie jest pewna czy to uczeń, czy może student, albo nawet nauczyciel. Bez szat szkolnych, w zwykłym ubraniu w sumie wszyscy wydają jej się doroślejsi, niż naprawdę są. Może to przez wzrost, albo przez to, że gdy uczniowie nie muszą zachowywać się jak uczniowie, to nimi po prostu przestają być. Nancy pragnęła powiedzieć coś jeszcze, coś błyskotliwego, coś na temat sów i zwierząt ogólnie, chciała powiedzieć, że ma tak samo, ale nagle gardło zawiązało jej się w supeł, a z głowy jakby wyparowały wszystkie słowa, więc tylko stała nie wiedząc co zrobić z rękoma i czekała, aż chłopak powie coś, co czego mogłaby się odnieść.
Duszę uśmiech satysfakcji, który ciśnie mi się na usta i zastępuję go szelmowskim, który, jak mi się zdaje, powinien sprawić że kolana miękną. Nie mam pewności, czy tak jest, ale ze swojej strony wiem, że na tle innych wygląda całkiem nieźle. Wpatrując się w jej twarz szybko analizuję swoje szanse. Widzę wyraźnie, jak błyszczą głębokie, brązowe oczy, kiedy na mnie patrzy, widzę też rumieńce, które wykwitły na słodkich, bladych policzkach. Słyszę ton drżącego, dziewczęcego głosiku, a i moje serce przyspiesza swoje bicie, lecz z zupełnie innego powodu. Czuję się, jak ryba głębinowa, kusząca swą ofiarę pięknym światełkiem. A moje światełko ma długie, szczupłe nogi, lekko zarysowane mięśnie pod szarym swetrem i wielkie, zielone oczy częściowo schowane za zasłoną rzęs. Och, tak, jestem całkiem kuszącym światełkiem. Jak długo będziesz mi się opierać, moja słodka rybko? Jest ładna i to w całkiem ciekawy sposób. Szczupła i drobna, sporo ode mnie niższa. Ma twarz aniołka, rude włosy wspaniale podkreślają jej kości policzkowe. Nie jest to banalne dziewczę o sylwetce modelki, smukłej twarzy o wyniosłym wyrazie. Jej uroda nie ma dla mnie większego znaczenia, choć na pewno nie będzie przeszkodą w planie, który właśnie kreuje się w mojej głowie. Tak bardzo pragnę, by w tych pięknych oczach zagościł strach, a słodkie usteczka rozchyliły się w niemym wyrazie przerażenia. Jest moja. Moja maska ma jednak czyste, wypełnione uprzejmym zainteresowaniem oczy, które zupełnie nie odzwierciedlają tego, co się dzieje w mojej głowie. Odrywam je tylko na chwilę od dziewczyny, chcąc wreszcie pozbyć się ciepłego pierzastego ciężaru z ramienia. Nie zapominając o grze, w którą gram, pozwalam by moje usta rozświelił jeszcze raz, niby to nieświadomy, łagodny uśmiech. List z prawdziwą pieczęcią zaadresowany do redakcji Proroka Codziennego ostrożnie przyczepiam do sowiej nogi, by mieć pewność, że zwierzę go nie zgubi, a jednocześnie by nie odciąć krążenia w cienkiej kończynie. Nie jestem sadystą. No, przynajmniej nie w stosunku do zwierząt. Kiedy sowy już nie ma, mogę całą uwagę poświęcić dziewczynie, która właśnie wstała z ziemi i pozwala mi się upewnić w przekonaniu, że jest naprawdę niska, choć na pewno to do niej pasuje. Robię krok w jej stronę, celowo powoli zmniejszając dystans między nami, jakby powoli pozwalając jej obserwować się z coraz mniejszej odległości. Świetnie się bawię, widząc, jak na nią działam i jak coraz mocniej zaciskuję ją w garści. - Gryffindor? - pytam, a mój głos brzmi pewnie, choć w rzeczywistości jest to czysty strzał, bo jedyne domy, które jestem w stanie wykluczyć to Slytherin i mój Ravenclaw, z którego na pewno bym ją zapamiętał. Mam nadzieję, że trafię, chcąc być uznanym za jeszcze bardziej domyślnego, niż jestem. - Jestem Lew. - mówię i choć wymawiam swoje imię poprawnie, tak jak powiedziałby to rodowity mieszkaniec Czech, dziewczyna raczej nie wie, co ono oznacza i że w wielu krajach słowiańskich jest to po prostu nazwa pewnego dzikiego kotowatego. Jestem bardzo ciekaw, jaki procent osób, które potrafią poprawnie je wypowiedzieć, znają jego znaczenia. Nie dziwi mnie, że większość idzie na łatwiznę i mówi po prostu “Lu”, co dla mnie brzmi okropnie niemęsko, jak imię dla kundla. A samo słowo może być trudne do wypowiedzenia ze względu na trudne nagromadzenie głosek. - A ty? - pytam, po czym podnoszę rękę, żeby przeczesać nią włosy.
Rozjaśniona uśmiechem twarz, dłonie złożone grzecznie przy jednym z wystających pod płaszczem bioder, rumiane policzki i wielkie, błyszczące oczy wpatrujące się z zachwytem w chłopaka przed nią. Och tak, Nancy jest cała twoja wstrętny chłopczyku. Mimo swojej wielkiej wyobraźni, która potrafiła tę chudą, niepozorną dziewczynę przenieść do świata rycerzy walczących na śmierć i życie ze skokami, albo do cichej krainy, gdzie natura zajmuje pierwsze miejsce nad człowiekiem, Nancy wciąż była naiwną dziewczynką. Tak naiwną, że w kimś tak miłym i uprzejmym, a może po prostu kimś tak autentycznie miłym i uprzejmym, nie potrafiła szukać drugiego dna, innych złych cech. Po prostu poleciała w stronę tego wysokiego chłopaka, jak ćma do gorącej żarówki i tak samo jak ona, Nancy nie była świadoma tego, że może stać jej się krzywda. Ta wieczna marzycielka, w wolnych chwilach zawsze z głową w chmurach, która potrafiłaby przewidzieć każdy najgorszy scenariusz, bo przecież naogladała się tyle wiadomości w angielskiej telewizji, teraz nawet nie potrafiła pomyśleć choć przez chwilę racjonalnie. Ale jak można myśleć źle o człowieku, który udaje tak perfekcyjnie, brawo Lwie, urodzony zwycięzca, zupełnie jak kotowaty z twojego imienia. Nancy zbliżyła się mały krok do chłopaka, choć sama nie wiedziała dlaczego. I bacznie obserwowała każdy jego gest, to jak zamrugał, a jego cudownie długie rzęsy, niemal zasłoniły piękne, zielone oczy. Nancy miała słabość do zielonych oczu, zawsze chciała je sama posiadać, więc gdy teraz on stał przed nią z tymi zielonymi oczami, to była zauroczona, już nawet samym jego wyglądem. Tymi ciemnymi, gęstymi włosami, w które wkładał szczupłą dłoń o długich palcach, by je przeczesać. Sam jego wzrost odrobinę ją przerażał, bo wyglądała przy nim jak krasnoludek, albo yorld. Ale jego głos... Głos był jednym z najładniejszych dźwięków w Sowiarni, czysty i już męski. Uprzejmy. Zapytana o dom uśmiechnęła się szeroko. I do tego taki błyskotliwy. - Tak, Gryffindor. A ty jak sądzę jesteś pewnie z Ravenclaw - Odpowiedziała szybko, chcąc jak najszybciej usłyszeć odpowiedź. Nie mógł być z Gryffindoru, nie pominęłaby tych zielonych oczu, ani ze Slytherinu, był na to zbyt uprzejmy, a na Hufflepuff był zbyt błyskotliwy. Nancy wróciła nagle pamięcią do dnia, gdy miała na głowie starą tiarę, która próbowała zdecydować, czy umieścić ją w Gryffindorze, czy może w Ravenclaw. W końcu Nancy trafiła do domu swojego ojca. A tak niewiele brakowało, by mogła widzieć te zielone oczy codziennie w Pokoju Wspólnym... - Lew... - Powtórzyła na głos te trzy litery, szukając w nich jakiegoś sensu, czuła, że już je gdzieś słyszała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć skąd. A potem ponownie spojrzała na chłopaka, analizując jego twarz, która nagle wydała jej się zupełnie nie stąd, znaczy nie do końca angielska, choć akcent miał jak najbardziej brytyjski - Nie jesteś stąd, prawda? To znaczy, twoje imię nie jest angielskie. I ma jakieś znaczenie, tak mi się wydaje - Rudowłosa nie była w stanie powstrzymać swojego słowotoku. A potem nagle zganiła się za swoją głupotę, powinna znać znaczenie jego imienia, przecież uczyła się naprawdę dużo. Ale miała wrażenie, że wcale nie przeczytała tego w książkach, tylko gdzieś to usłyszała. I nagle połączyła to słowo z obcokrajowcami, którzy czasem przychodzili do sklepu jej ojca. W ostatnich kilku latach dużo Polaków przeprowadziło się do Anglii, w poszukiwaniu pracy, "lepszego życia", jak czasem słyszała. Również w Oldham było ich sporo. Łatwo było ich rozpoznać, bo jeszcze na początku mieli dziwny akcent. Musiała usłyszeć to słowo od któregoś z nich. - Ja jestem Nancy - Dodała szybko, choć przerwa od jej ostatnich słów i tak była dość długa.
W moim przepełnionym okrucieństwem umyśle pojawia się szybko gasnąca iskierka żalu. Mam pełną świadomość, jak krucha i czysta istota stoi teraz przede mną i utwierdzam się w tym przekonaniu, obserwując jej niewinne, wielkie oczy i rumiane policzki. Nie potrafię powstrzymać jednak jednej myśli: Ja też byłem niewinny i czysty. - Ravenclaw. - potwierdzam, kiwając jednocześnie głową z cieniem uśmiechu na smukłej twarzy. - Skąd wiedziałaś? - pytam swobodnie, podnosząc lekko jedną brew, a w moim głosie słychać autentyczne zainteresowanie. Nie widzę sensu w kłamstwie, przynajmniej w tej sprawie. Nigdy nie traktowałem, jak tajemnicę swojego pochodzenia. Dlatego znów się do niej uśmiecham, zupełnie jakbym był zaskoczony, że sama na to wpadła. Jestem tak słodki, że aż zaczyna mi się robić niedobrze. Uznaję to jednak za osobisty sukces i zamiast obrzydzenia zalewa mnie fala pysznej dumny. - Ja jestem stąd. - prostuję krótko, analizując jednocześnie odległość, jaka nas dzieli. Oceniam ją, jako zdecydowanie za małą, jak na etap naszej, hmm… nazwijmy to z braku lepszego słowa, znajomości. Nie do końca wiem, co zrobić w tej sytuacji, skoro już znalazła się za blisko, a ja wykazałem się brakiem refleksu, pozwalając jej przekroczyć pewną granicę. Szczęście mi jednak sprzyja i zauważam rozwiązaną sznurówkę moich półbutów. Posyłam gryfonce niby to skrępowany uśmiech, kiedy wstaję z klęczek i zupełnie przypadkiem cofam się o krok, żebyśmy znaleźli się w bezpiecznej, komfortowej dla mnie. Widzę w ten sposób całą jej sylwetkę, łącznie z nogami, których ruchy mogę swobodnie obserwować. Widzę także jej dłonie i nie muszę specjalnie poruszać głową, by na nie spoglądać, dzięki czemu dziewczyna nie musi widzieć, jak uważnie się jej przyglądam i jak analizuję wszystkie gesty i tiki. - Ale moi dziadkowie urodzili się i wychowali w Czechosłowacji. Mam imię po ojcu i nazwisko po dziadku. - uzupełniam zwięźle, nie chcąc mówić za wiele. Muszę dbać o to, by to ona przede wszystkim mówiła. By to jej słodki głosik dźwięczał wśród ścian Sowiarni, by to ona denerwowała się każdą kolejną wypowiedzią, czuła presję, zastanawiała się dokładnie, co powiedzieć, by zrobić na mnie jak najlepsze wrażenie. Muszę być panem sytuacji, jak do tej pory. Pyta mnie o pochodzenie mojego imienia, czym mnie pozytywnie zaskakuje. Nie spodziewałem się takiej dociekliwości po tej zwyczajnej Gryfonce. Nie spodziewałem się, że będzie w zwykłym imieniu doszukiwać się ukrytych znaczeń. To cenna informacja i bardzo wiele mi mówi, skrupulatnie wkładam ją do jednej z szufladek w umyśle. Przez chwilę zastanawiam się, co powinienem jej powiedzieć. Jak przekazać prawdę w atrakcyjny i ciekawy sposób, by nie była tylko suchą informacją. - W wielu językach słowiańskich moje imię oznacza po prostu tego wielkiego kotowatego z grzywą. Jestem lwem. - mówię, po czym potrząsam włosami na głowie, jakby były grzywą zwierzęcia, o którym przed chwilą wspomniałem. Uśmiecham się zawadiacko.
Zupełnie oczarowana uprzejmością towarzysza Nancy kompletnie nie podejrzewałaby go o podobne myśli, ani tym bardziej o mroczną przeszłość, która jest powodem tego, że chłopiec chce wszystkich krzywdzić. Oj Nancy, Nancy, gdyby tylko dano ci świadomość, że ludzie potrafią być lepszymi aktorami, niż ci, których widujesz w kinie. - Na pewno jesteś zbyt uprzejmy jak na ucznia Slytherinu, a Gryffindorze nigdy cię nie widziałam. Na Hufflepuf zwyczajnie mi nie pasujesz - Odpowiedziała Nancy zgodnie z własnymi myślami i uśmiechnęła przy tym tak uroczo, jakby ukradła ten uśmiech słodkiej pięciolatce. Dziewczyna lekko przestąpiła z nogi na nogę i włożyła dłonie do kieszeni płaszcza, nie mając pojęcia co miałaby innego z nimi zrobić. Krępował ją trochę jego wzrok, który bacznie śledził każdy jej ruch. Kolejna wspólna cecha. Nancy tez była raczej obserwatorem, lubiła odkrywać kolejne gesty, które miały związek z cechami innych ludzi. Ale Lew był inny, prawie się nie ruszał, albo... Albo po prostu nie wykonywał niepotrzebnych ruchów. Tak, to dobre określenie. Nie miał żadnego tiku, który się wykonuje, gdy się jest zdenerwowanym. Zachowywał się w obecności Nancy zupełnie spokojnie, albo potrafił dobrze kryć swoje emocje. - Czechosłowacja... - Powtórzyła krótko, miała zwyczaj powtarzać rzeczy, nad którymi się zastanawiała. Próbowała coś sobie przypomnieć z książek, które czytała tonami we wakacje. Kojarzyło jej się to jedynie z dawnymi czasami wojen światowych i późniejszym rozbiciem tego kraju na dwa osobne. Kiedy znów na niego spojrzała z lekkim rozczarowaniem zauważyła, że lekko się od niej odsunął, przez co nie miała już możliwości obserwować jego pięknych, zielonych oczu. Nancy należała do dociekliwych osób, to prawda. Lubiła wiedzieć, dlatego Tiara zastanawiała się nad posłaniem jej do Ravenclawu. - Potrafisz też zaryczeć? - Zapytała, nim zdążyła pomyśleć. Wyobraziła sobie przez moment Lwa, jako wielkiego kotowatego, gdzieś na sawannie. Potężnego, dobrze zbudowanego lwa z pięknymi, zielonymi oczami - Znaczy... - Machnęła dłonią, którą chwilę wcześniej wyjęła z kieszeni i jej wzrok padł na zegarek - O rany, muszę uciekać, mam coś ważnego do zrobienia i już jestem bardzo, bardzo spóźniona - Powiedziała bardzo szybko i uśmiechnęła się przepraszająco. Wychodząc z Sowiarni, rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie za siebie, chcąc zapamiętać ładnego chłopca o błyszczących, zielonych oczach.
Bystra dziewczynka, myślę i uśmiecham się z podziwem, uznając, że zabawa będzie dużo lepsza, skoro ofiara nie jest głupia. Będzie się trzeba bardziej postarać. Wykonanie planu będzie wymagało więcej wysiłku, będzie bardziej zajmujące. A więc i ciekawsze. Moje kamienne serce zalewa fala gorącej ekscytacji, którą muszę hamować, by nie zaszła za daleko i nie odbiła się wypukłością na moich spodniach. Dobrze, że czuje się przy mnie swobodnie i potrafi palnąć coś tak głupiego. Mam nadzieję, że będzie jej to chodziło po głowie, że będzie się zastanawiała, co pomyślałem, jakie mam o niej zdanie. Chcę, żeby analizowała każde słowo, by była niepewna i pełna wątpliwości. Moja rybeńka mi się wymyka i wcale mi się to nie podoba. Nie jest jeszcze zależna ode mnie do tego stopnia, do jakiego dążę i z łatwością może uciec, kiedy sobie przypomni, że ma jakąś ważną sprawę do załatwienia. Ciekaw jestem, czy zdążyła zauważyć, jak zaciskam z niezadowoleniem usta, kiedy decyduje się odbiec. Tego grymasu nie udało mi się powstrzymać i zastąpić czymś bardziej uprzejmym. Obserwuję, jak się oddala i nie czekając za długo również oddalam się z tego miejsca.
/zt
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Wpadłam do sowiarni w przerwie między zajęciami ze świadomością, że jeśli chcę zdążyć z listami muszę się bardzo pospieszyć. Pomieszczenie było niemal puste - poza jednym chłopakiem, który ze skupieniem na twarzy skrobał coś na pergaminie. Wprawdzie kojarzyłam jego twarz ze szkolnego korytarza, ale nie znałam go na tyle dobrze by go zagadywać, więc od razu zajęłam się swoją korespondencją. Podeszłam do jednej z sów - upatrzyłam sobie dość dużą i bardzo ładną płomykówkę - i usiadłam na podłodze. Zaczęłam od listu do ojca i uwinęłam się z nim błyskawicznie. Był krótki, zwięzły i wyładowany pozornie nieszkodliwymi uwagami, w których jedynie ojciec był w stanie dostrzec złośliwość. Zadowolona ze swojego jakże elokwentnego i odrobinę bezczelnego listu zabrałam się za zdecydowanie dłuższą i cieplejszą wiadomość do mamy. Zaczęłam rozprawiać na temat ostatnich lekcji Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, opisałam ze szczegółami wszystkie przygody Kafla z ostatniego tygodnia, wspomniałam też coś o wyjeździe na ferie. Tak bardzo wczułam się w pisanie, że pod wpływem emocji zbyt mocno ścisnęłam pióro, które pod wpływem siły złamało się. - Cholera. - szepnęłam zirytowana Pośpiesznie oczyściłam zaklęciem pergamin z rozlanego atramentu, po czym skierowałam różdżkę na pióro i wydusiłam: - Repato! Pióro złączyło się w całość, jednakże gdy tylko chwyciłam je ponownie pękło. Odrobinę zła włożyłam dłoń do kieszeni szaty by wyciągnąć zapasowe, lecz moja ręka napotkała tylko chusteczkę do nosa. Tym razem porządnie zdenerwowana krzyknęłam: - Cholera jasna!
Od dawna nie rozmawiałem z ojcem. Dziś są jego urodziny i wypadało by chociaż złożyć życzenia. Choć domyślałem się że i tak tego nie przeczytaniu uznałem że się wysilę na taki mały gest z mojej strony i postanowiłem mu wysłać Kuro razem z listem w którym starannie chciałem napisać życzenia. Zacząłem od normalnego przywitanie, potem życzenia. Na końcu dodałem coś o szkolnym życiu i na tym poprzestałem. W między czasie ujrzałem dziewczynę z Riven Claw. Widziałem ją kilka razu to na zajęciach, to na korytarzu. W sumie nawet kilka razy chciałem zagadać, jednakże w ostateczności zawsze z tego rezygnowałem. Kończąc swój list, przywiązałem go do.mojej czarnej sowy i wysłałem prosto do ojca. Ciekaw byłem czy odpisze... Od czasu do czasu zerkałem na dziewczynę, która mocowała się ze swoim piórem. Choć było to delikatnie zabawne, podszedłem do niej i powiedziałem miłym głosem:- Nie denerwuj się tak. To złośliwość rzeczy martwych. Łap... Weź moje. -Po czym wręczyłem jej pióro by ta w spokoju mogła napisać list. Następnie się oparłem kilka metrów od niej na szafce i czekałem aż odda moja własność. W końcu będę musiał czymś pisać na zajęciach, a ostatnie dwa pióra zgubiłem... Tego muszę strzec jak oka w głowie.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
- Ojej, dziękuję bardzo - odparłam. Pośpiesznie chwyciłam pióro i nie spoglądając na chłopaka nabazgrałam resztę listu do mamy, tak by jak najszybciej oddać mu jego własność. Do całości listu dodałam jeszcze prośbę o dosłanie mi zestawu piór pamiętając, że w dormitorium zostało mi już tylko jedno. Po kilku minutach wstałam i podałam mu pióro. - Jeszcze raz dziękuję! - powiedziałam odrobinę beznamiętnie. Uśmiechnęłam się delikatnie i po chwili próbując wyjaśnić zaistniałą sytuację dorzuciłam: - Zazwyczaj noszę zapasowe. Podniosłam wzrok, a gdy nasze spojrzenia się spotkały poczułam się odrobinę niezręcznie. Tak jak trzynastolatka, która po raz pierwszy widzi przystojnego chłopaka. Mimo, że miałam już dziewiętnaście lat to mój organizm wciąż często reagował tak jakby zatrzymał się w rozwoju. Uśmiechnęłam się trochę szerzej i wpatrując się w oczy chłopaka zapytałam: - Przepraszam, czy my się znamy? Byłam niemal pewna, że nigdy nie doszło do naszej rozmowy, ale czyż istnieje lepszy sposób na zagadnięcie osoby, którą zna się tylko z widzenia?
Dziewczyna pośpiesznie wzięła ode mnie mały przedmiot i błyskawicznie zaczęła coś skrobać w liście. Niestety nie wiedziałem do kogo ten list i o czym... Chociaż w sumie nie powinienem być aż taki ciekawski. Tak czy inaczej ta zaczęła dziękować, a ja za każdym razem oznajmiałem krótkim:- Nie ma problemu - Po czym się uśmiechałem delikatnie, by ta się mogła troszkę uspokoić. W pewnym momencie nasze spojrzenia się skrzyżowały, a ja głupi momentalnie odwróciłem wzrok. Nie powiem... Ładna jest, ale jej nie znam. Troszkę się wstydziłem. Podniosłem się z szafy i wziąłem swoje pióro. Wtedy zaskoczyło mnie pytanie od koleżanki. Czyżby chciała ciągnąć jakąś rozmowę? A może po prostu zapytała z grzeczności. Nie wiem. - Emm... Kojarzę Cię z widzenia. Często Cię zauważam na korytarzu pomiędzy lekcjami. - Tu zrobiłem delikatną przerwę i się namyśliłem. Po chwili wyciągnąłem dłoń mówiąc: - Arthur Black, jestem z Gryffindoru. A ty jesteś...? - Po czym czekałem na odpowiedź dziewczyny.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Uścisnęłam jego dłoń rozpromieniając się. - Jestem Charlotte Hudson, z Ravenclawu. Ale prawie wszyscy mówią do mnie Lotta Opuściłam rękę i dorzuciłam: - Aaa, faktycznie. Wydawało mi się, że rozmawialiśmy. Musiałam coś pomieszać. Na moment zapadła niezręczna cisza. Opuściłam wzrok próbując uratować jakoś tę rozmowę przed milczeniem. Próbowałam przypomnieć sobie jakikolwiek szczegół, cokolwiek co słyszałam wcześniej o gryfonie. Eureka! Podniosłam wzrok, a na mojej twarzy ponownie zagościł uśmiech. Wpatrując się w oczy chłopaka zapytałam: - Jesteś całkiem niezły z Zaklęć, prawda? Zawiesiłam głos, ale nagle przypomniał mi się jeszcze jeden szczegół, więc pośpiesznie dodałam: - I znasz kilka języków?
Dziewczyna była delikatnie zdenerwowana. To było widać. Pytanie brzmi, czemu? Nie wydaję się jakiś straszny, a na dodatek zły. Co mogło by to spowodować? Sam nie wiem. Tak czy inaczej usłyszałem jej imię. Charlotte Hudson... Bardzo ładne zresztą. Na dodatek Krukonka. Zapowiada się ciekawie. Po wymienionym uścisku nastała delikatnie niezręczna cisza. Nie wiedziałem czy już kończyć rozmowę, czy może znaleźć jakiś błyskotliwy temat do rozmowy... Na moje szczęście nie musiałem tego robić. Lotta mnie wyręczyła. Ja zaś mogłem swobodnie odpowiedzieć:- Tak. Zgadłaś. Skąd wiedziałaś? Od małego ten temat mnie interesował bardziej niż wszystkie inne. I też racja. Coś tam się nauczyłem. Dużo o mnie wiesz Lotta. A ja o Tobie prawie nic... - Byłem zdumiony wiedzą młodej czarownicy z Raven Claw. Nie spodziewałem się, że będzie tyle o mnie wiedzieć. Może mnie śledzi? Albo stalkuje? Kto wie... Jednakże uśmiechnąłem się mimowolnie i delikatnie w jej stronę, by ta nie brała tego wszystko nazbyt poważnie. Myślę, że interesująca z niej osoba.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Stalking? Zdecydowanie nie. Plotki szybko się roznoszą i trudno, żeby po ośmiu latach chodzenia do jednej szkoły nie wiedziało się o kimś zupełnie niczego. Z tego powodu byłam bardzo zdziwiona, a może nawet lekko zawiedziona, że nie wiedział o mnie zupełnie nic. Mimo wszystko trochę lubiłam być w centrum zainteresowania. - Jestem uważnym obserwatorem. - rzuciłam ze śmiechem. Po chwili uświadomiłam sobie, że to mogło zabrzmieć odrobinę dziwnie, więc dodałam: - Chodzimy razem na zaklęcia, więc zauważyłam. A o językach coś obiło mi się o uszy. Mam sporo koleżanek w Gryffindorze, dużo plotkują, a ja mam całkiem niezłą pamięć. Może trochę przesadziłam z wychwalaniem swojej pamięci, ale powiedzmy sobie szczerze - była całkiem niezła, ale tylko w przypadku takich nieistotnych szczegółów. Potrafiłam zapomnieć o istotnych rzeczach rozprawiając na temat nieistotnych głupot.
Spoglądałem na nią z małym uśmieszkiem odpowiadając sobie na moje dyskretne pytania. Odpowiedź zaś uzyskałem dość szybko od Lotty. Faktycznie, widziałem ją kilka razy też na zajęciach. Były to krótkie spojrzenia, jednakże fakt faktem to ona. Z bliska wydaje się jeszcze ładniejsza... No nic. Zrobiłem troszkę zawstydzoną minę i powiedziałem:- Przepraszam. Na tych zajęciach mocno się wczuwam i żyję jakby w swoim świecie. - Po czym głupkowato się uśmiechnąłem. Wydawało mi się jednak, że słyszałem kiedyś jej imię i nazwisko... Tylko za cholerę nie potrafiłem sobie przypomnieć... Mam! Ona ma kota. - Czekaj czekaj... Czy ty przypadkiem nie masz kota? Kufel? Jakoś tak? Często sobie łazi po naszym dormitorium... I słyszałem że jest Twój. Ostatnio nam trochę jedzenia podkradł. - Tu zacząłem się troszkę śmiać bo uznawałem tą sytuację za komiczną. Na dodatek zaciekawił mnie fakt plotek na mój temat. Ciekawe... Aż musiałem zapytać: - Oh... Wy serio o mnie tyle plotkujecie? - Starałem się obrócić te pytanie w żart, jednakże nie wiem czy mi wyszło.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Zaśmiałam się. - Kafel. Jak ta piłka. - rzuciłam, by po chwili dodać - Przeklęte bydle, włazi wszędzie i nie jestem w stanie go upilnować. To prawda. Kafel sprawiał cholernie dużo problemów - ciągle coś komuś drapał, zjadał, kradł, a później mi się zgarniało. Ale z drugiej strony nigdzie na świecie nie istniało drugie tak kochane, słodkie i inteligentne stworzenie. Trochę jak z niektórymi ludźmi - bywają okropni, ale łatwo im wybaczyć. Speszyłam się. Z tym plotkowaniem zabrzmiało troszkę źle, więc poczułam się winna sprostować. - Ja nie plotkuję dużo, raczej nasłuchuję, ale kilka dziewcząt od Was z domu nie robi nic innego. No i wiesz, wydaje mi się, że w tym tempie obgadały już każdego z tej szkoły. Już po kilku minutach rozmowy wzbudził moją sympatię, po za tym z bliska wyglądał zdecydowanie lepiej niż gdy siedział kilka ławek dalej. - Z tej perspektywy wyglądasz zdecydowanie lepiej niż w klasie. Cholera jasna, powiedziałam to głośno? Zaczęłam czuć, że krew napływa mi do twarzy. To było żenujące i poczułam straszny wstyd. Mimo to zmusiłam się, żeby nie spuszczać wzroku i starając się obrócić wszystko w żart ze śmiechem rzuciłam: - Czy ja naprawdę powiedziałam to na głos?
Ten kot był zabawnym stworzeniem, a mój żarcik najwyraźniej trafił do Lotty. To miłe. W pewnym momencie nasz kontakt wzrokowy był na tym samym poziomie. Nie patrzyliśmy nigdzie indziej jak tylko na siebie. Trochę to było niezręczne, aczkolwiek miłe. Potem wysłuchałem co miała do powiedzenia, wsłuchując się w każde słowo. Wtedy zdałem sobie sprawę, że może ona faktycznie tylko słucha? Nie wygląda ona na plotkarę, wręcz przeciwnie. Wydaje się grzeczna i poukłada... Ciekawie. Gdy skończył się temat plotek usłyszałem coś, co spowodowało u mnie delikatne rumieńce. W sumie... To nie wiedziałem co powiedzieć. Szczerze mówiąc, trochę się zdziwiłem i zmieszałem. Nie znaczy to jednak że nie poczułem się... Miło? Tak. Fajne uczucie gdy ktoś Cie komplementuje. Na mej twarzy zagościł uśmiech, a moja prawa ręka zaczęła drapać się po głowie przeczesując bujne włosy. Wtedy mogłem odpowiedzieć: - Tak. Haha, Dziękuję. To miłe. - Szczerze mówiąc to ja pomyślałem o niej to samo, jednakże nie byłem wstanie tego powiedzieć na głos. Powstrzymywałem się. Uznałem jednak, że także wypadało jakoś skomplementować dziewczynę: - Szczerze mówiąc... Nie wiedziałem, że ktoś może mieć tak ładne oczy jak Twoje. - No i palnąłem. Głupek... Nie powinieneś teraz myśleć o takich rzeczach. Cholera... Masz babo placek. Teraz zostało jedynie czekać na jej reakcję. Już czułem jak policzki mi się czerwienieją. Debil...
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Poczułam coś pomiędzy radością i wstydem. Lubiłam komplementy i byłam do nich przyzwyczajona, ale ten nieśmiały, wręcz wstydliwy sposób w jaki Arthur mnie pochwalił był przeuroczy. Poczułam również ulgę, że nie wyśmiał głupoty, którą przed chwilą palnęłam. Zrobiłam się już całkiem czerwona, a na mojej twarzy rozkwitł uśmiech. - Dziękuję. - szepnęłam - To bardzo miłe z Twojej strony. Byłam tak zawstydzona, że nie byłam w stanie dłużej patrzeć w jego oczy, więc opuściłam wzrok i zaczęłam wpatrywać się w swoje trampki jednocześnie próbując okiełznać kosmyki włosów spadające mi na twarz. Kurde. Było bardzo miło, ale równocześnie ciut niezręcznie. Co się ze mną stało? Rzucałam komplementami w stronę nowo poznanego chłopaka i przeżywałam drobne pochlebstwa jak nierozsądne dziecko. Zdecydowanie muszę wziąć się w garść.
Zauważyłem, że dziewczyna też się zarumieniła gdy powiedziałem jej o oczkach. Fakt faktem nie spodziewałem się, że aż tak to odbierze. No cóż... Bywa. Co się stało to się nie odstanie. Tak czy inaczej nasz kontakt wzrokowy uległ zmianie i dziewczyna troszkę zawstydzona spojrzała w dół, na co ja krótko i z uśmiechem: - Spokojnie. Tak czy inaczej muszę się już zbierać bo spóźnię się na zajęcia. Przed tym jednak... - Tu zrobiłem delikatną przerwę i podszedłem do złamanego pióra dziewczyny, które leżało sobie na biurku. Wyjąłem długą na 7 cali różdżkę i wypowiedziałem zaklęcie:- Reparo... - Po czym pióro znów było zdatne do użytku. Następnie wziąłem je delikatnie do ręki i podałem Krukonce dodając: - Następnym razem spróbuj się tak nie śpieszyć, bo znowu Ci się zepsuje, a mnie może nie być w pobliżu. - Po czym zaśmiałem się. Wszystko starałem się obrócić w niewinny żart. Gdy było już po wszystkim pożegnałem się, a następnie ruszyłem w stronę sal. Zaraz czekały mnie zajęcia z zaklęć i obrony przed czarną magią. Nie mogłem się spóźnić.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
- Dzięki! - powiedziałam cicho, ledwo dosłyszalnie, gdy naprawił pióro. Pożegnałam się z chłopakiem i umieściłam listy przy nodze sowy. Gdy odleciała uświadomiłam sobie, że przecież też powinnam być na zajęciach. Pośpiesznie wcisnęłam pióro do kieszeni i obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni. - Zaczekaj! - krzyknęłam za Gryfonem Szybko go dogoniłam i klepnęłam w ramię. - Idziesz na zaklęcia? - zapytałam starając się nie chwytać kontaktu wzrokowego. W sumie skoro za kilka minut mieliśmy się zobaczyć na zajęciach to czemu nie iść na nie razem - wydaje się całkiem logiczne, szczególnie biorąc pod uwagę, że chwilę temu spędziliśmy całkiem mile kilkanaście minut i miałam ochotę porozmawiać z nim przynajmniej jeszcze kilka. Może tak naprawdę był nudziarzem albo chorym psychicznie wariatem - ale może jednak warto było wykorzystać te kilka minut by to sprawdzić?
Usłyszałem od dziewczyny krótkie dziękuję. Mówiła szeptem, jednakże z akie odległości byłem wstanie ją usłyszeć. Po dość krótkiej rozmowie nieco zawstydzony ruszyłem w stronę drzwi, gdy w pewnym momencie zatrzymała mnie dziewczyna. Podbiegła do mnie szybciutko, a następnie nie spoglądając w moją stronę oznajmiła, że ona także wybiera się na zajęcia z zaklęć. Szybko jej odpowiedziałem:- No pewnie że idę. A ty idziesz ze mną, zapomniałaś? - Po czym posłałem jej delikatny uśmieszek. No cóż. Dawno tego nie robiłem... Nie nawiązywałem większej znajomości z nikim. Cieszę się, że to powraca. Oby... A zresztą. Na razie nie ma się co przejmować. Znam ją dopiero kilka chwil. Może kiedyś nasza znajomość się rozwinie, może nie. Zobaczymy. Przynajmniej już wiem jak ma na imię krukonka, którą dziś poznałem.
Z/t
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Zaśmiałam się cicho i rzuciłam żartobliwie: - No cóż, liczyłam, że uda mi się urwać, ale nie pozostawiasz mi zbyt wielkiego wyboru. Nie zastanawiałam się zbytnio nad dalszym ciągiem tej znajomości - nastawiłam się jedynie na kilka minut miłej konwersacji, które czekały na nas w drodze do sali. Uśmiechnęłam się do niego i zagaiłam rozmowę na jakiś zupełnie nieistotny temat. Dyskutując o głupotach i spoglądając na siebie dość nieśmiało ruszyliśmy prężnym krokiem by nie spóźnić się na nadchodzące zajęcia.
Tak jak to zwykł, szedł sobie spokojnie do sowiarni, pogwizdując radośnie. Był bardzo częstym gościem w tym miejscu. Przychodził tu co najmniej raz w tygodniu, żeby wysłać list do swojej siostry. Łączyła ich wyjątkowa więź. Może wynikało to z tego, że była ona dość dużo starsza od niego i zawsze była dla niego oparciem i w każdej sytuacji wspierała go radą czy dobrym słowem. W zasadzie zawsze był a przy nim. Dużo częściej niż jego rodzice, z którymi też miał świetny kontakt. Jednak przez to, że byli dość zapracowani, to właśnie z Marry spędzał wiele czasu. Jest to jego najlepsza przyjaciółka, której zawsze opowiadał i opowiada o wszystkim. No, prawie wszystkim. Za to wie, że z każdym problemem może się do niej zwrócić. Nigdy się jeszcze na niej nie zawiódł. Ona sama miała już swoje dorosłe życie i mogłaby machnąć na niego ręką, albo odpisać mu coś na odwal się. Jednak on czuł jej bliskość, nawet jeśli nie była przy nim. Cudownie jest mieć taką osobę w swoim życiu. Przyjaciela, który nigdy cię nie zawiedzie. Wdrapał się do sowiarni. W zasadzie to mógłby tu przesiadywać całkiem sporą ilość czasu, bo lubił to miejsce. No, gdyby tylko nie ten mało przyjemny zapach. Chociaż zimą prawie go nie było czuć. Najgorzej było w cieplejsze dni, kiedy wieżę ogrzewało południowe słońce. Wypatrzył sowę i wysłał list do siostry. Nie przestawał pogwizdywać cicho i jego kroki skierowały się ku wyjściu.
Zdziwił ją list od matki. Zawsze, kiedy dostawała list od niej, martwiła się, że coś się stało i zanim go odczytywała, odmawiała w duchu dziesiątkę różańca... Ale tym razem to nie były złe wiadomości. Mama opowiadała o tym, co działo się w domu i czego nowego nauczył się Misza. Uroczy z niego był dzieciak! Jak Nastya nie znosiła dzieci i uważała, że przede wszystkim przeszkadzają i hałasują, tak Miszę uwielbiała. Był małym, kochanym dzieciaczkiem, który lubił się przytulać i sprawiał, że mama się uśmiechała... A Moscova uwielbiała, kiedy mama się uśmiechała. Uwielbiała mieć świadomość, że to już minęło i mama nigdy nie targnie się na swoje życie. I znów ten obraz pojawił się w jej głowie. Zacisnęła na sekundę powieki i przystanęła na schodku. Wzięła głęboki wdech. Spokojnie, Anastasyo, to minęło i nie wróci. Spokojnie. Już chciała wejść do sowiarni, kiedy jej nos zetknął się z klatką piersiową KOGOŚ. Dobiła do... Williama. Cofnęła się o krok i popatrzyła na Niego z niechęcią. - Czy Ty mnie śledzisz? - warknęła, zaciskając palce na liście. Czerwono-brązowe oczy znów wyrażały permanentną złość, że spotkała się z tym człowiekiem... I to nie po raz drugi! Dzisiaj codziennie na niego wpadała i nie wiedziała już, gdzie uciekać, żeby nie natknąć się na te zielone ślepia, patrzące na nią w taki sposób, że prawie miękły jej kolana. Wyminęła Go, nie czekając już na Jego odpowiedź i poczłapała do jednej z żerdzi. Wyciągnęła rękę i czekała niecierpliwie, aż jej sowa zleci do niej... Ale tak sobie mogła czekać. Sowa patrzyła na nią i Nastya dałaby sobie rękę uciąć, że widzi w oczach ptaka szyderstwo. - Nie rób mi tego, Geronimo. No po prostu... Nie dzisiaj! Muszę to wysłać mamie... - burknęła z nadąsaną miną.
Jakież wielkie było jego zdziwienie, kiedy prawie stratował Panienkę, którą jeszcze nie tak dawno na niesamowitym kacu próbował... poderwać? Nie wiedział czy to odpowiednie słowo, raczej nie trafiało w to, w jakich kategoriach myślał o dziewczynie. Bardzo chciał ją rozwiązać, rozwikłać, poznać, wypić z nią kawę. Sam nie rozumiał do końca, dlaczego ta chęć jest tak silna. Może kiedy już mu się to uda, to zrozumie? A mówią, że to kobiety są skomplikowane i nie wiedzą, czego chcą. JASNE! Spojrzał na nią łagodnym wzrokiem. Po czym otrzymał z jej słów jak z otwartej dłoni w policzek. Nabrał głęboko powietrza do płuc. - Nie. - Powiedział krotko. - Wygląda raczej na to, że to ty śledzisz mnie. - Stał bez ruchu, bardzo blisko niej, wpatrując się w nią. Jednak jakoś przecisnęła się tak, że znalazła się w środku sowiarni. No nie był na tyle szeroki w barkach, żeby jej to uniemożliwić. Odwrócił się zatem za nią. Miał teraz jedną z niepowtarzalnych okazji porozmawiania z nią. - Skoro widzimy się już drugi raz, to może powiesz mi jak ci na imię? - Zapytał przyjaźnie, opierając się o drzwi wejściowe. Chciał być dla nij miły, szczególnie dlatego, że ona nie była taka dla niego. Musiał zachować równowagę.