W jednej z wież mieści się sowiarnia. Zazwyczaj pełno tu szkolnych sów czekających na ucznia pragnącego skorzystać z ich usług, bądź odpoczywających po locie z przesyłką. Powietrze wypełnia charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów i mokrych piór. Z tego powodu uczniowie zapuszczają się tu tylko, gdy chcą coś wysłać.
Black spojrzał na pakunek, to na Kyle'a, na sowy, znowu na Kyle'a, znowu na pakunek. Westchnął. Rzeczywiście, prawdopodobnie odrobinkę przesadził. Prawdopodobnie żadna sowa nie doleciałaby z taką paczką "na jeden raz" aż do Melvich. Nawet on miał niejaki problem z dźwiganiem tych książek, a co dopiero biedny ptak. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślał. - Uważasz... że powinienem to jakoś podzielić? Ta opcja wydawała mu się najrozsądniejsza. Dwie lub trzy sowy byłyby prawdopodobnie w stanie zanieść te książki bez większego problemu. Może jeszcze jakieś zaklęcie zmniejszające wagę..? - Za każdym razem, kiedy robię paczkę, powinienem chyba robić z nią próbne okrążenie w swojej kruczej postaci. Inaczej się nie nauczę - uznał zakłopotany uciekając spojrzeniem, rozwijając ostrożnie pakunek i dzieląc książki na trzy mniej-więcej równe stosiki. Sowy za nim zdały się odetchnąć z ulgą - choć gdy zerknął za siebie, nie odnotował żadnej zmiany w ich zachowaniu. Zmarszczył brwi minimalnie na to, owijając wszystkie stosiki papierem i sznurkiem. On sam nie posiadał żadnej sowy, wiec musiał korzystać z pomocy tych tutaj. Na szczęście jak dotąd żadna z nich nie miała nic przeciwko temu. Większość uczniów i studentów Hogwaru posiadała swoich pupili, więc kiedy te hogwardzkie dostały okazję rozprostować skrzydła, chętnie zeń korzystały. Gdy skończył, zerknął na gryfona. Zmiana w jego ekspresji była zauważalna nawet dla niego, choć na tyle ulotna, że będąc ślepy na uczucia tak innych, jak własne, miał problem z rozeznaniem, co ona właściwie oznacza. Nie wyczuł w nim wrogości, niechęci... wręcz przeciwnie, zdawał się być "żywszy". Jak zwykle zresztą, kiedy otaczali go inni ludzie. Wnioskował po tym, że w jakiś przewrotny sposób cieszyła go obecność Williama - nawet, jeśli był on niezbyt towarzyskim, spokojnym gościem. Wyciągając pióro i kawałek pergaminu przyjrzał się mu dokładniej. Polubił go jakiś czas temu, nawet jeśli nie przeprowadzili zbyt wielu rozmów. Widział po jego zachowaniu, że był to człowiek ze wszech miar porządny. Nie bał się stanąć w obronie innych, a była to cecha, którą całym sobą doceniał. Jemu samemu - niestety czasami brakowało... czegoś. Ciężko mu było określić - czego dokładnie. Odwagi? Nie obawiał się przecież. Pewności siebie? Śmiałości? A może był po prostu dupkiem, którego nie obchodzi los innych? Czegokolwiek brakowało Williamowi, Kyle to w sobie miał. Zamrugał nagle, zdając sobie sprawę, że od dłuższej chwili panuje milczenie, a czas, przez który wpatrywał się w chłopaka, zaczął niepokojąco zbliżać się do granicy kłopotliwości. Uciekł spojrzeniem więc szybko. - Wybacz, zamyśliłem się. Um, co Ty tu robisz? Zagajenie rozmowy to była prawdopodobnie najlepsza rzecz, którą mógł w tej chwili zrobić. Przerwać tę prawdopodobnie od dawna już niezręczną ciszę. Tak. A jak się uda - może rozpoczęcie interesującej rozmowy..?
Oho, chyba uratował jakiejś sowie życie. Gdyby ptaszysko z takim pakunkiem próbowało zerwać się do lotu, niechybnie pofrunęłoby jedynie w dół i rozbiło się gdzieś na skałach, a cenne tomiszcza Williama zaraz by się poniszczyły lub pogubiły. Tak więc nie było najlepszym pomysłem, by dawać jednemu ptakowi pod opiekę takiej przesyłki. - Tak mi się wydaje. - odpowiedział na pytanie zadane przez chłopaka. Kyle odszedł od okna, dając Williamowi więcej miejsca na podzielenie pakunków i usiadł sobie na jednym ze snopków siana, które ułożone były obok. Przyglądał się jak chłopak starannie zawija każdy, znacznie już mniejszy stosik, w papier i owija sznurkiem. - Ty wiesz że to ciekawy pomysł? I może być dość skuteczny. - przyznał mu rację. W końcu kiedy będzie wiedział ile sam udźwignie, będzie mniej więcej wiedział ile da radę nieść taka sowa. Na pewno przestanie dzięki temu straszyć te biedne ptaszyska. Jeden z ptaków podskoczył na kostkę siana na której siedział Kyle i szturchnął go dziobem, najwyraźniej żebrząc o smakołyk. Chłopak pokazał jej jedna, że ręce ma puste. Obrażony ptak postanowił że w akcie zemsty dziobnie Gryfona, ale na szczęście mu się nie udało. Czarnowłosy zaraz przegonił natrętne ptaszysko, a to, pohukując, wróciło na swoje miejsce na grzędzie. Dopiero potem spojrzał na Williama i dostrzegł, że ten mu się przygląda. uniósł w pytającym geście brwi, choć nic nie powiedział. Czy cieszyła go obecność Black'a? W sumie tak. On w końcu ogółem lubił obecność ludzi, szczególnie tych, których... lubił. William był trochę jak przeciwwaga dla Kyle'a - był spokojny, raczej małomówny, ale też nie był totalnie zamknięty, schowany w swojej skorupie. Dało się do niego dotrzeć. Przynajmniej takie wrażenie odniósł sam Rhee. Może trochę śmiesznie to brzmi - mowa tu o osobie która była przeciwwagą Kyle'a, przebywanie w towarzystwie Williama było raczej wyciszające niż pobudzające, a jednak dla Gryfona fakt, że spotkał długowłosego chłopaka był impulsem do ożywienia się. Niewielkim, ale jednak senność mu totalnie przeszła. - Wysyłałem list do domu. Rodzice są nieco nadopiekuńczy względem mnie, nie zważając na to, że już dawno osiągnąłem pełnoletniość. Żeby dali mi spokój, muszę im regularnie wysyłać kilka zdań nabazgranych na papierze. Mi taki układ pasuje. Kyle wstał ze swojej kostki siana i zaczął przechodzić wzdłuż grzęd. Po chwili wrócił z jedną sową. - Weź tą. Jest silna, bez problemu doniesie jeden z pakunków. Zaraz znajdę ci pozostałe.
Uśmiechnął się na słowa docenienia chłopaka. Jak każdy, William od czasu do czasu lubił mieć dobre pomysły. A czym byłyby dobre pomysły, bez zauważenia ich przez kogoś innego? Rzeczywiście jednak postanowił to stosować, przynajmniej tak długo, jak nie nabierze pewności, że załapał. Sowy były co prawda nieco silniejsze od kruków - te duże gatunki rzecz jasna - on jeszcze niezbyt dobrze latał, gdyż potrafił zmieniać się od niedawna, lecz... nie po raz pierwszy jego paczka okazywała się zbyt duża. Jego egocentryzm nie był jego najlepszą cechą. - Też mam zamiar napisać do mojej matki. Ona niezbyt dobrze znosi samotność - uśmiechnął się - czego nie rozumiem, ale akceptuję. Ważne jednak, że nie wykazuje chęci rzucenia wszystkiego i przyjechania tutaj, tylko dlatego, że raczyłem nie odpisywać zbyt długo. Co innego, gdyby zrobiła to moja siostra... ja na szczęście mam względny spokój. Jakby się się zastanowić, młoda Innes miała naprawdę przechlapane. Zawsze żyła bliżej z matką, niż on. Inaczej niż stereotypowo, on był synkiem tatusia, ona córeczką mamusi. Nie na odwrót. Co prawda on wykazywał się ogromną niezależnością - zawsze, zaś jego siostra... cokolwiek niekoniecznie. Wolała czuć nad sobą czyjeś opiekuńcze skrzydła, dopiero wtedy czuła się pewnie. Dokładnie jak ich matka. Will uśmiechnął się znowu do swoich myśli. On i jego ojciec byli podobni, ale ta jedna rzecz ich różniła: Black Junior nie byłby w stanie uzależnić się, czy pozwolić komuś się od niego uzależnić. William nie był połówką. Nigdy. Był w pełni sprawną, w pełni kompatybilną, stabilną, całkowicie autonomiczną całością. Związek? Przyjaźń? Być może, ale jeśli tak, to tylko z drugą całością. Inaczej to nie wyjdzie. Zerknął znowu przelotnie na chłopaka, bezwiednie zastanawiając się, czy ten reprezentował sobą całość. Z pewnością nie byli tacy samy - nie, różnili się niczym ogień i lód. A jednak było w Kyle'u, w tym... płomieniu coś, co go przyciągało. Nie wyobrażał sobie żadnych wielkich romansów, co to to nie. Jednak postanowił podjąć męską decyzję: pozna go lepiej. I przekona się. Z wdzięcznością odebrał od niego dużą, jasnobrązową sowę. Pogładził jej miękkie pióra z uśmiechem - Z pewnością sobie poradzi. Lubisz wyzwania, czyż nie? - przechylił głowę na bok. Sowa zahuczała zgodnie, zaczynając się interesować zawartością jego kieszeni - Dobrze, dobrze, już dostaniesz łakocia. Tylko siedź grzecznie - pozwolił jej zejść na okno i wyciągnął smakołyka. Podsunął zadowolonej sowie, rozglądając się za kolejną, najlepiej - równie silną, co tamta. Dostrzegł, że Klye poszedł już szukać, więc udał się za nim. - Lubisz zwierzęta, jak widzę? - zagadnął - Ja... zaryzykuję stwierdzenie, że ich towarzystwo jest lepsze, niż ludzi.
Hm, dobre pomysły nie musiały przestawać nimi być jeśli nie zauważał ich ktoś obcy. No bo w końcu, jeśli wpadniesz na fajny pomysł, żeby w jakichś niecodzienny sposób naprawić cieknący kran w kuchni, a przecież mieszkasz sam, to czy ktoś zauważy twoją inwencję? Tylko ty sam, ale przecież problem zostanie rozwiązany. Nawet jeśli dziwnie by wyglądał. No bo jak to mówią? Jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie. - Och, twoja też? Moja zapowiedziała że jak nie będę wysyłać tych kilku linijek co kilka tygodni to wparuje tu żeby mnie znaleźć i osobiście sprawdzić czy wszystko w porządku - zamarudził. Nadopiekuńczy rodzice to jednak był koszmar. Kyle lubił spędzać z nimi czas, lubił się wygłupiać, czuć ich ciepło, wsparcie i troskę, ale jednak co za dużo to niezdrowo, nie? Pani Rhee zdawała się nie do końca to pojmować. No, ale dostawała listy więc był spokój. Swoją drogą Kyle zarejestrował oczywiście fakt, że William wspomniał o tym, że jego rodzicielka jest samotna. Chłopak musiał więc albo stracić ojca, albo jego rodzice się rozwiedli. W każdym razie mógł być to bolesny temat (albo i nie) więc gryfon postanowił go nie poruszać. Czy Kyle był całością? Bardzo dobre pytanie. Na które z resztą nie było póki co odpowiedzi. Chłopak nigdy nie zastanawiał się nad takimi rzeczami, on po prostu płynął z wiatrem. Uważał, że kiedy już spotka kogoś, z kim ma połączyć go jakieś gorętsze uczucie to tak się po prostu stanie. Oczywiście póki co nic takiego nie nastąpiło, ale przecież z życia musiał korzystać, no nie? Przelotne romanse były na porządku dziennym. Nie żeby był jakimś lowelasem, co to to nie! Po prostu ot, czasem jak poczuł bratnią duszę to kończyli gdzie kończyli. Kyle przeglądał sowy bardzo uważnie. Może i William podzielił swój pakunek na mniejsze, ale tomiszcza nadal sporo ważyły, potrzebował więc ptaków zdrowych, silnych no i w formie. Nie chciał posyłać jakiejś mizernej sówki co to by nie nadążyła za pozostałymi. Wziął na ramię jakąś sowę i obejrzał jej skrzydła. Zerknął na Williama, kiedy ten do niego dołączył. - Uwielbiam. Opieka nad magicznymi stworzeniami to mój ulubiony przedmiot. Mógłbym całymi dniami taplać się w błocku z błotoryjami, karmić testrale, nawet mimo że ich nie widzę, albo szkolić psidwaki. - sowa którą trzymał w rękach okazała się być nieco za chuda, ale następna która przykuła jego oko już nadawała się idealnie do długiego lotu z obciążeniem. - Nie wiem czy lepsze. Ja lubię i ludzi i zwierzęta. Każde stworzenie i każda osoba ma swój urok. Zależy od twojego charakteru i aktualnego nastroju. Ja na przykład nie miałbym teraz ochoty siedzieć w towarzystwie całego stada pohukujących sów, wolę pogadać z tobą. - wyszczerzył się.
William oczywiście wiedział, że dobre pomysły nie były złe, tylko dlatego, iż ktoś ich nie widział. Jednak jego przewrotne poczucie humoru (albo jego Animus, ciężko stwierdzić) niekiedy takie myśli wywoływały. - To by było straszne - stwierdził w żartach - oczywiście, nie twierdzę, iż twoja matka jest straszna, acz poziom jej nadopiekuńczości... hmm - uśmiechnął się delikatnie. Czasami i on potrafił się rozruszać, jeśli miał dobre towarzystwo. A - jak stwierdził - towarzystwo Kyle'a jednak mu odpowiadała - myślisz, że rzeczywiście mogłaby to zrobić? W jego umyśle pojawił się obraz hordy stereotypowych, nadopiekuńczych mamuś, szturmujących nagle wrota Hogwartu, z powodu niewyjaśnionego impulsu strachu o własne - często już dorosłe - pociechy. Tłumy kobiet: tych korpulentnych i niskich, wysokich i wymuskanych, w starych łachmanach, idealnie skrojonych szatach, kimonach, mugolskich ubraniach, czystokrwistych i półkrwi, mugolek i mugolaczek, tych wylewnych i tych zwykle dystyngowanych, subtelnych lub chłodnych, o rysach niczym wyrzeźbionych w drogocennym marmurze - wszystkie te, niczym jeden mąż, rzucających się do swych dziatków, całujących je i tulących do obfitych (lub tych trochę mniej), matczynych piersi. Wizja pojawiła się w jego głowie tak nieoczekiwanie, iż nie zdołał zdusić parsknięcia - oczywiście czym prędzej podzielił się nią ze swym towarzyszem. - To. By. Było. Piękne - Skwitował. William bynajmniej nie miał problemu z tym, że nie ma ojca. Nie potrafił tęsknić i nie czuł żalu. Czasami brakowało mu chwil, które z nim spędzał, acz czuł, że w zasadzie brakuje mu nie tyle osoby, co - sytuacji. Niemniej mógł o tym rozmawiać swobodnie, choć oczywiście rozumiał też osoby, dla których czyjaś śmierć była tematem dość newralgicznym. - Szczerze powiedziawszy nigdy nie interesowałem się aż tak magicznymi stworzeniami. Nie jestem zbyt dobry z tego przedmiotu, co nie zmienia faktu, że kocham wszystko, co żyje. Ludzi... ludzi w zasadzie też, choć niejednokrotnie nie mam do nich cierpliwości. - uśmiechnął się - nie miałbym nic przeciwko towarzystwa samych sów, niemniej jednak rozmowa z tobą okazuje się całkiem satysfakcjonująca.
- To by było gorzej niż straszne. - zaprzeczył słowom chłopaka. To by była istna katastrofa! Kyle już nigdy nie pozbyłby się tego wydarzenia ze swojego wizerunku. Każdy kojarzyłby go nie jako wyluzowanego spoko gryfona, który zawsze był chętny do pomocy, tylko jako tego do którego mamusia przyleciała żeby sprawdzić czy na pewno dobrze je, mimo że miał już ponad 20 lat na karku. Kompromitacja całkowita. - Pytanie nie brzmi czy byłaby w stanie to zrobić tylko ile czasu zajęłoby jej dotarcie do zamku. Może prze ten czas miałbym chwilę żeby zabarykadować się w pokoju. Wtedy by mnie nie dosięgła. Chociaż oczywiście nie rozwiązywało to problemu praktycznie ani trochę. Nadal wszyscy by wiedzieli że do studenta Rhee przyjechała nadopiekuńcza mamusia. Kiedy William podzielił się z nim swoją wizją, Kyle zaczął się tak śmiać, że aż musiał się złapać za brzuch a w kącikach oczu wezbrały mu łzy. - Nie, czekaj, nie wytrzymam...! - sapał pomiędzy wybuchami wesołości - Tłum mamusiek... o mój brzuch! Śmiał się jeszcze przez kilka chwil. W końcu jednak zaczął się wyciszać. Naprawdę William go tą wizją rozbawił. Toż to by była chyba armia wystarczająca żeby pokonać Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, kiedy jeszcze był u szczytu swoich sił. Chłopak otarł łezkę i spojrzał, nadal rozbawiony, na długowłosego. - O matko, ty to masz pomysły. - nadal jeszcze chichocząc, udał się na poszukiwanie trzeciej sowy która mogłaby ponieść pakunki Willa. Gdyby to Kyle'owi umarł ojciec, z całą pewnością odbiłoby się to na nim bardzo, bardzo mocno. Był związany z rodziną jako z ludźmi, nie tylko poprzez wspólne przeżycia. Te listy do matki - niby były upierdliwym obowiązkiem żeby matka nie spróbowała przypuścić szturmu na Hogwart, ale tak naprawdę lubił je wysyłać. Pewnie na pewien czas zniknąłby ten radosny, pełen życia Kyle. - Ludzie są czasem głupi. Nawet czasem często - przyznał z niejaką rezygnacją, kiedy już się uspokoił. - Ale trzeba nauczyć się im wybaczać i pokazać im że z tej głupoty można wyrosnąć. Chłopak znalazł trzecią sowę, wziął ją na ramię i wrócił z nią do Williama. Posadził ją obok dwóch poprzednich. - Zwierzęta wiedzą to od razu. - zakończył jeszcze swoją wcześniejszą myśl. Kiedy długowłosy wspomniał, że konwersacja z gryfonem jest satysfakcjonująca, chłopak parsknął rozbawiony. - No to jakieś gadające stworzenie byłoby dla ciebie w sam raz - wyszczerzył się.
Spojrzenie, jakim obdarzył Kyle'a po jego oświadczeniu było na wpół rozczulone, na wpół rozbawione. Bycie ofiarą nadopiekuńczych rodzicieli było jednak prawdziwym problemem. William zdawał sobie z tego w pełni sprawę. Był jednak zadowolony z faktu, że chłopak nie był - miał przynajmniej taką nadzieję - trzymany pod kloszem. Takie osoby nie miały w życiu łatwo, i mimo, że wydawałoby się to niewielkim problemem na tle ofiar Czarnego Pana czy głodnych dzieci w Afryce... ...no dobrze, jednak nie było porównania. Lecz Black wiedział, że to nieraz potrafiło narobić więcej złego niż dobrego. - Nie martw się, zawsze moglibyśmy zorganizować ci jakąś drogę ucieczki - pocieszył go, gdy ten zaczął snuć domysły na temat tego, jak szybko jego matka byłaby w stanie go dopaść. Zdecydowanie Will cieszył się, że nie ma takiego problemu. Kiedy Rhee zaczął się śmiać, Will sam wyszczerzył się. Śmiech bruneta był szczery i w jakiś sposób pełny, miły dla ucha. Przyjemny, jak mało który. Jego komentarz na temat pomysłów sprawił mu także wiele satysfakcji. Mało kto doceniał jego pomysłowość (chociaż to, że z mało kim się tymi pomysłami dzielił mogło mieć z tym faktem również wiele wspólnego). - Oczywiście, jestem artystą - zażartował - Z głupoty można wyrosnąć, ale by tak się stało trzeba w to łożyć niejaki wysiłek. A na taki stać nie każdego - uznał po chwili milczenia - człowiek to wygodnicka bestia. Nie to, co zwierzęta - wymruczał - oczywiście istnieją wyjątki od tej reguły. Podziękował chłopakowi uśmiechem za pomoc w znalezieniu sów i począł rozdzielać między nie pakunki. Każdą z nich uhonorował odpowiednim smakołykiem. Uśmiechnął się, kiedy jedna pieszczotliwie uszczypnęła go w rękę - Dacie sobie radę, dziewczynki? - zapytał. Ptaki zaskrzeczały i rozpostarłszy skrzydła wyfrunęły niosąc pakunki w szponach. To chyba musiało mu wystarczyć za odpowiedź. - Gadające... jak centaury? - zapytał przekornie. Cóż, jakby nie było zaliczały się do magicznych stworzeń, mimo, że mogły ubiegać się o status istot. Zawsze go ciekawiło, dlaczego wolały być uznawane za zwierzęta. Zamyślił się, a potem ogarnął, która godzina. - Za chwilę zacznę moją zmianę w restauracji Helgi Hufflepuff - przyznał zamyślony - chcesz się tam przejść i dotrzymać mi towarzystwa, czy spotkamy się jeszcze... kiedyś..? - zapytał. Miał przy tym nadzieję, że Gryfon ma jednak trochę czasu.
//soo, idziemy do restauracji, czy jednak nie? Powinienem pojawić się w miejscu pracy od czasu do czasu xD
Jak miał mu powiedzieć o tym wszystkim, co w nim siedziało o tylu lat? Jak miałby zacząć? Cześć Chi, należę do tajnego bractwa, mam ze sobą potężny przedmiot, ale nikt nie ma pojęcia, że ja to ja? Nonsens! Doprawdy, przecież nikt nie uwierzyłby w tak bzdurny tekst, a tym bardziej nie wziął na poważnie tego, co usłyszałby później. Z resztą, nie zamierzał zdradzać sekretu. Zbyt dobrze znał konsekwencje zaklęcia, którym wszyscy członkowie bractwa zostali ze sobą związani. Może i nie umierali, jak to miało miejsce w przypadku Przysięgi Wieczystej, ale stanowili wystarczająco silne połączenie, by jedna zdrada poniosła ze sobą mnóstwo nieprzyjemnych konsekwencji. A Cole nie chciał, by Chi został narażony na którąkolwiek z tych nieprzyjemnych rzeczy. Nie musiał specjalnie starać się, by dotrzeć do Sowiarni. Wprawdzie nigdy nie korzystał z usług szkolnej sowy, skoro mógł pożyczyć kogoś ze swoich ludzi albo odesłać list tym samym ptakiem, którego wysyłał Chihiro. Właściwie nie istniała żadna przeszkoda, aby robić coś takiego. Nikt nie miałby pretensji. Zwykłe koleżeńskie pożyczenie sowy, choć Merlin świadkiem, że Cole nie lubił dzielić się tym, co należało do niego. A Chihiro stanowił dość spory kawałek tego, co było tylko i wyłącznie jego sprawą. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym, byłby całkowicie spalony. Nigdy wcześniej nie deklarował takich uczuć względem swojego przyjaciela, ale nie mógł już dłużej oszukiwać samego siebie. Nie chciał, żeby jego Chi cierpiał nawet, jeśli on sam byłby dla niego wyjątkowo brutalny. Po wszystkim ukarałby samego siebie, chcąc w jakiś sposób złagodzić ból. Nigdy. Wydmuchnął z płuc sporą ilość dymu papierosowego, który wciągał raz po raz, próbując uspokoić nerwy. Spotkanie z Chihiro doprowadzało go niemalże do szewskiej pasji, ale zawsze dawał radę opanować swoje emocje. Najchętniej związałby chłopaka i nie pozwolił mu odejść z dala na więcej niż dwa kroki, lecz nie potrafił go zniewolić. Nie o to wszystko chodziło, jeśli przychodziło do zastanawiania się nad motywacją Cole'a. Kurewsko mocno bał się odrzucenia, czy jakiegokolwiek zranienia, a tym bardziej nie chciał się do kogoś przywiązać i pewnego dnia zostać sam. Trwałe cierpienie w niemożności bycia z kimś bliżej niż tak zwani przyjaciele bolało dużo mniej, aniżeli fakt pokładania w kimś wszystkich swoich uczuć. Wystarczy. Westchnął głośno, słysząc zawiasy drzwi prowadzących do Sowiarni. To pewnie, Chi, wygiął usta w namiastce uśmiechu, powoli delektując się kolejną porcją dymu. Gryzący zapach, mocno uderzający w nos, który prawie uodpornił się od czegoś takiego, wywołał głośne kichnięcie. Cholerne pyłki. Gwałtownie zdusił niedopałek papierosa, po czym wyrzucił go przez okno, w którego ramie stał i obserwował latające nad błoniami ptaki. Gdzieś nawet dostrzegł kogoś przebiegającego przez pole, ale nie zamierzał uspołeczniać się z kimś innym, poza jego chłopakiem. Od dawna wiedział, że Chi należał do niego i nie pozwoli jakiemuś imbecylowi odebrać mu tego, co darzył namiastką swoich dobrych uczuć. Nie chciał go stracić.
Nie cierpiał wręcz takiego zachowania. Było naprawdę poniżej krytyki. I okej, okej, może sam Chi nie zachowywał się jakoś wybitnie dobrze, albo wybitnie grzecznie, ale się starał. Ostatecznie, to się chyba liczy, prawda? To ma jakieś znaczenie. Powiedzcie, że tak, proszę. W każdym razie, denerwowało go już zachowanie Atohiego. Bez największego problemu, tak o zwyczajnie zniknął z życia jego i pozostałych, zupełnie się nie przejmując całą resztą, no bo po co? Potem cała ta akcja z pożarem, po której doprowadzał na skraj szaleństwa rózowowłosego, kiedy również postanowił nie dawać znaku życia. O ile wcześniej można to było jeszcze jakoś usprawiedliwiać, rehabilitować i tłumaczyć, o tyle w tym drugim przypadku…? No chyba nie trzeba mówić, jakie to myśli człowiekowi do głowy przychodzą. Na sowy niemalże nie odpowiadał. W zasadzie w ogóle nie było z nim kontaktu, więc co sobie miał biedny mały Hao sądzić? Najpewniej, że stracił przyjaciela, który padł ofiarą tych okropnych płomieni. Tych samych, które jemu samemu spędzały sen z powiek jeszcze przez kilkanaście następnych nocy. A potem, gdy Chi się dowiedział i chciał się z nim skontaktować, jeszcze został posądzony o wszelkie zło na tym świecie. Cudowna, zagrywka, daje okejkę. Naprawdę. Ale… mimo tego zła, które mu wyrządził, chłopak nadal go potrzebował. Nadal był dla niego kimś ważnym. Zbyt ważnym – choć pewnie sam o tym do końca nie wiedział jeden z drugim – by ot tak zniknąć ze swojego życia. Jakże miałoby to się dla nich obu wtedy skończyć? Tak po prostu? Koniec. I do widzenia? Bo coś tam, nie mam dla ciebie czasu, bo mam nowych przyjaciół, a poza tym masz chujowe włosy? Jeśli to właśnie chciał mu powiedzieć w tej sowiarni, to proszę bardzo. Różowy nie miał zmiaru nikogo zatrzymywać na siłę przy sobie, bo to bezsens. A mimo tego pędził do sowiarni, co tchu. Czemu? Cholera go w sumie wiedziała. Chyba tak było najlepiej. Im szybciej tam będzie, tym szybciej go zobaczy i powiedzą sobie wszystko i wszystko będzie jasne. Ostatecznie zziajany wpadł do sowiarni. Odór zalegających fekaliów nieco go odrzucił w pierwszym momencie, lecz widok Cole’a podziałał nadzwyczaj znieczulająco.
Fakt, ani trochę nie rozumiał zachowania Chihiro, ale to naprawdę nie oznaczało, że mu na nim nie zależało. Wszystkie swoje uczucia okazywał w wyjątkowo sprzeczny sposób, toteż łatwo było wywnioskować coś zupełnie innego, ale nie dawało to jednoznacznej odpowiedzi na to, dlaczego zachował się tak czy inaczej. Owszem, zniknął na krótko przed katastrofą w Salem, lecz nie mógł nic na to poradzić. Bractwo było wtedy największym priorytetem, jaki kiedykolwiek posiadał. Nie brał pod uwagę innych. Musiał doprowadzić całą sprawę do końca; iść na spotkanie z dyrektorem, żeby dostać kolejny szlaban. Chi nie mógł być zamieszany w cokolwiek związanego ze stowarzyszeniem. Nie chciał dla niego takiej wersji zdarzeń. Miał być bezpieczny, a to wymagało od Dowesona dość radykalnych działań, choć nieszczególnie obwiniał siebie o pożar szkoły. Miał w tym swój udział, jednak to nie on, a McGill doprowadził do wydania całej sprawy na światło dzienne. Stary głupiec powinien uważać, zamiast pakować się w ich wewnętrzne sprawy bez względu na to, jak ważne by nie były. Powinien zostawić to wszystko bractwu, dopóki mogli prężnie działać, zamiast niszczyć je od środka. Przynajmniej nie brał udziału w ich spotkaniach. Dobre i tyle. Ale wracając do popieprzonej sytuacji Cole'a i Chihiro, to zdaniem tego pierwszego nie istniał sposób, aby wyjaśnić wszelkie zawiłości. Hao nie zrozumiałby, a raczej tak sobie wmawiał Atohi, który miał ręce splamione krwią niewinnych. Kiedy pojawił się pożar, powiadomił z bractwa kogo się dało i zaczął ratować przedmioty. Wiedział, gdzie ukryta została większość z nich, ale nie był w stanie wziąć więcej niż jednego. Wytwarzały zbyt wiele złej wibracji, a najmniej ze wszystkiego pragnął zostać wydanym. Podejrzewał tylko, że ktoś już to zrobił. Musiał to zrobić pod wpływem naprawdę porządnego Veritaserum, skoro ich zaklęcie wiążące nie potrafiło omijać tego efektu. W pewnym sensie ufali sobie, lecz zdrada odciskała na nich ogromne piętno, powodując jeszcze większe cierpienie. Musieli ukarać takiego delikwenta, ale najpierw wypadało go namierzyć. Cóż, byłoby to niezmiernie łatwe, jednak zdrajca nie przybył do Hogwartu. Albo wyjątkowo sumiennie unikał Atohiego, choć w pozostałych swoich wcieleniach nie wahałby się wymierzyć sprawiedliwości w stylu Wands and Skulls. Uch... co za bagno. Drgnął nieznacznie, kiedy Hao wreszcie pojawił się na szczycie Sowiarni. Okropne miejsce, lecz wolał spotkać się z nim tutaj, niż w jakimkolwiek innym, bardziej chodliwym, korytarzu. Mając pewność, że chłopak stał i czekał na jakąś reakcję, powoli odwrócił się w jego stronę, obrzucając beznamiętnym, choć odrobinę wrogim, spojrzeniem. Cała złość roztopiła się, kiedy uważniej przyjrzał się najważniejszej osobie w swoim życiu, a która nie miała o tym zielonego pojęcia, i chyba wtedy przestał myśleć, co by było gdyby. Po prostu dopadł do Chihiro, popychając go na brudną, kamienną ścianę, po czym wpił się w jego wargi, zostawiając na nich więcej czułości niż kiedykolwiek wcześniej. Chyba tylko tak potrafił przekazać mu, co rzeczywiście miał na myśli, a jednocześnie nie dawało gwarancji, by nie wyjść na napalonego zboczeńca. Dlatego też ten spontaniczny pocałunek zwieńczył delikatnym skubnięciem zębami dolnej wargi chłopaka, a następnie objął go tak mocno, iż mógłby połamać kości, gdyby świetnie radził sobie z zaklęciami bezróżdżkowymi. Trzymał Hao tak długo, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi, nie mogąc powiedzieć ani słowa. Nie chciał niszczyć tej chwili, ale musiał. Musiał znowu spieprzyć całą sprawę. — Chi... muszę ci coś powiedzieć... — Jakie to banalne. Wszystkie złe wiadomości zaczynały się od tego pojebanego zwrotu, jednak Cole nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Głos ugrzązł mu w gardle i najwyraźniej czekał na jakąś reakcję drugiego chłopaka. Chyba.
Bractwo było największym priorytetem….?! Miło, bardzo miło. Przez całe swoje życie, odkąd się znali z Colem i przyjaźnili, Chi sądził, że to właśnie ich relacja, ich więź przyjaźni jest najważniejsza. Miło, bardzo miło. Ciekawe, co na to wszystko ich rodzynek mógłby powiedzieć. No, ale okej. Okej. Przyjmijmy, że tak. Jakieś dziwne tajne i zakazane organizacje, do których przynależność w najlepszym wypadku mogła się skończyć dożywotnim więzieniem, są największym priorytetem Atohiego. Fajnie, fajnie. Dzięki. Naprawdę, dzięki. A poza tym, skoro Chi miał być bezpieczny, to jak mógł w ogóle dopuścić do takich rzeczy?! Czy on zapominał o tym, że bezpieczeństwo nie kończy się jedynie na uniknięciu złamanej ręki, albo stłuczonego palca? Być może, ale jaki sens miało to wszystko, skoro mały, bezradny Chichiro nie zrozumiałby nic z tego wszystkiego… Wszedł wtedy do Sowiarni. Zapach ptasiego kału był bardzo silny, no ale czemu tu się dziwić. Ostatecznie, przebywało tu dość dużo różnych sów, od uczniowskich, nauczycielskich, po jakieś wolne, zapewne przylatujące tutaj, celem odpoczynku. Mimo tego Chi jakoś nie odczuwał specjalnie owego odoru wywołanego przez całą masę ptasią. No i stał tam on. Ten buc. Nadęty buc, który w dupie miał czyjekolwiek uczucia. Zwłaszcza jego. ZWŁASZCZA JEGO. I jeszcze miał czelność tak na nią patrzeć. Tak… jakby był wrogiem, zrobił mu największe świństwo na świecie. Totalnie nie rozumiał skąd to spojrzenie. Miał jakieś tam swoje teorie, rojące się gęsto w jego głowie, z racji znajomości z Dowesonem oraz znajomości jego charakteru. Wtem ruszył na niego. Różowłosy w pierwszej chwili nie wiedział co ze sobą zrobić. Odepchnąć, szarpnąć, dać w mordę, a może… tak. To właśnie zrobił. Odwzajemnił pocałunek. Matko, dlaczego ten jego „przyjaciel” ukrywał przed nim taką tajemnice?! Straszne, to naprawdę straszne. Tak dobrze całować. Tak dobrze… i nie mówić o tym nikomu przez tyle lat, nie dzielić się tą wiedzą z przyjacielem. Serio?! Jak on mógł. Zabawne, zabawne, jak on się teraz próbował wkraść w jego łaski, po tym wszystkim. Najpierw go namiętnie całuje, a po wszystkim przytula i szuka u niego oparcia. Z tym, że.. chyba pomylił ramiona, bo przecież Hao nie był jakoś wybitnie zbudowany. Bić się nie potrafił, a zaklęcia… najstraszniejsze, jakie znał powodowało czkawkę. Zatem… to chyba dość kiepski pomysł, zwłaszcza, jeśli owo oparcie było na Ciebie niesamowicie wkurwione. Tak więc, gdy tylko chłopak zaczął coś tam do niego mówić, Chi bardzo szybko mu przerwał, waląc z pięści w twarz. On mu chciał coś powiedzieć? A to ciekawe, bardzo ciekawe. – Ty mi? Nie, nie! Kolego, Ty mi nie będziesz nic mówił! Ty teraz będziesz słuchał! Chociaż raz od jakiegoś czasu, to Ty będziesz słuchał mnie! I nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia póki co! A jeśli kiedykolwiek będziesz chciał jeszcze ze mną rozmawiać, albo choć widzieć, to lepiej się teraz nie ewakuuj! – Ostro, bardzo ostro zaczął, ale nie skończył już z takim impetem. Właściwie w toku swojej wypowiedzi Chi stopniowo tracił na animuszu, zachowując się coraz bardziej nieśmiało.. Szybko jednak od tej maniery uciekł i zaatakował ponownie wyrzutami o pozostawienie go samemu sobie na pastwę tych wszystkich złych rzeczy, że nawet się nie zainteresował tym, że jego tata miał ostatnio urodziny i zaprosił ich obu na swoje birthday party, że nawet nie pochwalił nowego, zmieniającego kolor atramentu chłopaka! No jak on kurwa mógł?! Zdecydowanie. Cole Z. Atohi Doweson był potworem.
Miał naprawdę wielkie wątpliwości, czy powiedzieć Chiemu o wszystkim. Wahał się. Nie sądził, że chłopak, notabene najbliższa mu osoba w całym tym gównie, zrozumie to, co pragnął mu przekazać. Było tego zbyt wiele, by zamknąć w jednej rozmowie czy zdaniu, a Cole nie czuł się na siłach (ani trochę) do ciągłego rozwodzenia nad problemami przywiezionymi ze zrujnowanej szkoły. Chciałby o tym zapomnieć, ale McGill nie dał mu wyjścia. Nikomu z bractwa nie dał takiej możliwości. Stary czarodziej zostawił ich wszystkich ze swoim wielkim, kurewsko wielkim, bagnem i zniknął. Zniknął jak złodziej. Jeśli kiedykolwiek się z nim skontaktuje, nie będzie łatwo. Nie po tych pierdolonych cierpieniach, które musieli tam przejść. Zbyt wiele skomplikowało się od momentu przybycia do Hogwartu. Niemal każdy aspekt został wywrócony do góry nogami, a relacja na linii Cole – Chi przestała mieć prawo bytu. Rzecz jasna, dla żadnego z nich nie była to przeszkoda, skoro obaj trafili do szkockiego zamku na brytyjskich wyspach, ale tak czy inaczej obaj musieli stawić czoła powstałym problemom. Doweson doskonale wiedział, że sam nie będzie w stanie zbyt wiele zrobić, aby uratować bractwo, czy zapobiec kolejnej katastrofie. Nie wiedział tylko, jak ich zaklęcie wiążące bractwo zdołało przetrwać. Potężny łańcuch stracił wiele elementów i powinien rozpaść się, gdy zaistniała ku temu dobra okazja, ale tak się nie stało. Nie pytał dlaczego, bowiem zdawał sobie sprawę z faktu, że determinacja tej garstki, która zdołała przetrwać pożar, potrafiła dokonać niemożliwego. Połączeni zaklęciem naprawdę stanowili zjednoczoną grupę, choć przetrzebiono ich szeregi. Po cichu żałował utraty kilku wybitnych jednostek oraz tych przedmiotów, których nie dali rady wynieść. Ile bractwo miało przy sobie artefaktów? Dwa? Trzy? Może kilka więcej. Jednakże to bez znaczenia, jeśli potrzebowali znacznie większej ilości czarno magicznych przedmiotów. Może Chi wyniósł coś przez przypadek? Nie. Nie mógł pozwolić sobie na chaos własnych myśli. Nie teraz, kiedy próbował naprawić resztki więzi z Hao. I mógł cierpieć przez to dużo bardziej, niż ktokolwiek przypuszczałby. Zależało mu na tej czuprynie bardziej, niż jej właściciel był w stanie sobie wyobrazić i powinien w tej sytuacji wykazać odrobinę zrozumienia, zamiast perfidnie oznajmiać swoje niezadowolenie w tak idiotyczny sposób. Uderzenie przyjął z tak dużą godnością, na jaką było go stać. Bolało, bo i dość mocno Chi mu przyłożył, ale to i tak nie miało teraz znaczenia. Wygiął wargi w namiastce uśmiechu, jakby był zadowolony z takiego obrotu sytuacji, po czym ostrożnym ruchem przejechał palcami po jego policzku. Tak trudno przemóc się i zrobić coś miłego dla niego. Nie chciał go krzywdzić. — Chihiro — mruknął miękko, patrząc na chłopaka nieco rozmarzonym wzrokiem. Trwałoby to w nieskończoność, gdyby nie to, że przyparł go do ściany i, z racji bycia tym większym i silniejszym, znowu pocałował. Niezbyt nachalnie, raczej z odrobiną pieszczoty oraz czułości, których nigdy nie potrafił mu okazać. — Przepraszam — wyszeptał chwilę później i zassał dolną wargę Hao. — Przepraszam, że wszystko niszczę. — Drugą dłoń wplótł w jego włosy, ostatecznie tracąc na swoim złym wizerunku. Przez moment przestał być mieszanką własnych, tragicznie spieprzonych osobowości. Dla Chiego poświęcał ten kawałek, byleby mógł się nacieszyć chwilą towarzystwa z kimś, do kogo czuł zbyt wiele i ganił samego siebie za każdym razem, gdy próbował mu wyznać targające nim uczucia. Nie miał prawa do tego. Nie chciał mu tego robić. I nie zamierzał go już więcej krzywdzić. Odsunął się od chłopaka i powoli wrócił do parapetu, gdzie stał, zanim wszystko się zaczęło. Zacisnął powieki, czując wzbierającą pod nimi wilgoć. Nie płakał. Już dawno stracił jakiekolwiek łzy na takie sprawy. Dosłownie przez kilka sekund poczuł żal do samego siebie, lecz pozbył się go brutalnym zachowaniem własnych myśli. Wystarczyło przypomnienie o kilku sprawach, które wciąż nie zostały zakończone. I tej jeden związanej z Chihiro. — Chcę… chcę, żebyś…
Ale o czym on w ogole pierdolił? Przepraszał… wszystko niszczył? No, nieprawda. Wiele rzeczy zbudował. Na przykład ich ekipę, całkiem też prężnie im przewodził, mając pałeczkę zwycięstwa i władzy, choć nie był jakimś tyranem liderem, ani nie został wybrany. Po prostu był mocno charyzmatyczny oraz trzeźwo myślący, by w jakiś sposób namówić, albo też odradzić pozostałym jakieś dziwne rzeczy. A czy powinien mu powiedzieć? No tak. O cokolwiek chodziło, chyba tak. Przecież są przyjaciółmi, prawda..? Przyjaciółmi… tak. Ostatnie wydarzenia, z czasów jeszcze przed przeniesieniem do Hogwartu i wielkim pożarze Salem, po te tutaj dzisiejsze, generalnie kładły duży cień na charakter znajomości obu panów. Bo przecież przyjaciela nie olewa się chyba na tak długi czas, nie daje znaku życia i w ogóle, prawda? Prawda. Przynajmniej tak sądził przez całe życie Hao, z resztą nie on jeden, bo większość populacji tego świata – magicznej i nie magicznej – podzielało tę opinie. No, ale Cole zawsze lubił być inny. Inny, indywidualny, zawsze miał w dupie kilka zasad, które były dla niego niewygodne. Może ta też przestała być mu potrzebna..? Ten pocałunek.. Tak. To było.. to było.. to było… coś niesamowitego. Zdecydowanie, umiał chłopak sprawić przyjemność potencjalnemu partnerowi. Nawet jeśli o zwykły kontakt ust chodzi. A może to po prostu on przeżywał to bardziej niż powinien? Cholera wie w sumie. Nie. nie! To tylko kawał buca, skurwiela, który w najlepsze się nim bawił! A mimo wszystko Hao bardzo się to podobało.. tak bardzo, bardzo, bardzo.. do tego stopnia, że nie chciał tego przerywać. Nie! nie! Nie! Hao! Ogarnij się! Tak być nie może! Nie możesz mu się tak dawać. I kiedy już podjął tą jakże męską decyzję, tamten zaczął go przepraszać. To pewnie dlatego, że dostał w twarz, ot co! Ewidentnie tak było! Na bank! Przecież nie mogło być inaczej, prawda? Prawda? Prawda….? – Nie przepraszaj.. To nie twoja wina, że jestem głupi i dziecinny… - powiedział, niemalże ze łzami w oczach. Nagle poczuł się wszystkiemu winny. Czemu? Przecież to nie jego wina? A może jednak? A może? A może…? Przecież.. przecież… Cole naprawdę mógł mieć poważny problem, prawda? Zatem? Co się stało? Dlaczego g przepraszał? Bo na pewno nie za ten brak kontaktu. Nie, on nie był stworzony do takich rzeczy. A jeśli chciał na różowym wywołać jakieś wyrzuty sumienia, to się udało. W stu procentach. Nie przedłużając, Chi delikatnie wyciągnął rękę, gdy przyjaciel zostawił go i wróciła poprzednie miejsce. Tak jakby chciał go zatrzymać przy sobie. Niestety, nie starczyło mu na to sił. – Żebym…? – powtórzył jedynie bezwiednie, przenosząc wzrok z podłogi na chłopaka.
Wszystko komplikowało się coraz bardziej i to do tego stopnia, że Cole zaczynał tracić panowanie nad samym sobą. Byłoby dużo prościej, gdyby nie musiał ukrywać tylu spraw przed Chihiro, ale – jak już kiedyś doszedł do wniosku – tak było bezpieczniej. I tak ryzykował zbyt wiele, i to na własne życzenie. Zmełł w ustach wyjątkowo srogie przekleństwo, zaciskając palce na kamieniach tworzących parapet niedużego okna. Przynajmniej tutaj zachował się jakiś czysty kawałek, nieskażony sowimi odchodami, chociaż – prawdę mówiąc – to i tak nie miało aż tak dużego znaczenia. Dzięki magii mógł wszystko sprzątnąć, uporządkować, jednak nie istniało zaklęcie, które przyniosłoby spokój jego myślom. Stał się wybuchowym kłębkiem nerwów, czekającym na byle pretekst, by wylać na kogoś czarę goryczy. Nie chciał tego robić swojemu… przyjacielowi, a tym bardziej nie w chwili, kiedy zdobył się na szczerość i próbował poskładać ich rozklekotaną znajomość. Teraz zależało mu tylko na tym i był w stanie zrobić wszystko, aby nie spieprzyć sytuacji. Westchnął, obracając się do Hao tak, by jednocześnie być opartym biodrem o fragment okna. Przez moment patrzył na niego smutnym, odrobinę żałosnym, wzrokiem, aż zdołał wprawić swoje wargi w ruch. Chciał mu to powiedzieć. Naprawdę chciał, lecz brakowało sił na wydobycie z siebie tych kilku, cholernie ważnych słów. — Chcę, żebyś był mój — wyszeptał w końcu, obejmując się ramionami. Stał tak przez moment, uświadamiając sobie, że tym jednym zdaniem nie wyjaśnił niczego. — I niczyj więcej. Niczyj. Tylko mój. — Powoli postawił pierwszy krok w kierunku chłopaka, czując niesamowity ciężar w nogach. Nie wiedział, dlaczego tak się działo, ale pokonanie odległości dzielącej go od Chihiro okazało się nagle dystansem nie do przebycia. Zatem jak tego dokonał? Zmusił się do. Po raz kolejny, jakby nie patrzeć. Często musiał robić coś wbrew sobie, a tym razem chciał czegoś, jednak pierdolony wszechświat działał przeciw niemu. W każdym razie udało się. Stanął przed chłopakiem, poruszając niemo ustami, układającymi się w jedno zdanie Bądź mój. Proszę. Tylko tak zdołał odnaleźć w sobie dość siły. I powinien cieszyć się, a wciąż trzymał na twarzy maskę chłodu. Nie umiał jej zdjąć. Nie po tylu latach bycia zimnym draniem, który nagle odkrył w sobie pokłady uczuć. Przecież to wszystko działo się już dużo wcześniej, ale ignorował to. Nie chciał sprawiać Chiemu przykrości, a dzisiaj zamierzał to spieprzyć. Ostrożnie chwycił jego dłoń, kciukiem gładząc jej wierzch, po czym wsunął pod ubranie, drażniąc własną skórę ciepłem innego ciała, aż dotarł do bijącego serca i tam przycisnął własnymi palcami. Przez cały ten czas nie spuszczał wzroku z chłopaka, chcąc widzieć każdą reakcje na tak jawne okazanie uczuć. Nie brał pod uwagę niczego innego, choć całym sobą potrafił zapierać się, że to ułuda i złudzenie wywołane nadmiernym przeciążeniem organizmu. — Chi… — szepnął jeszcze, zanim przysunął się do niego, chcąc poczuć więcej ciepła oraz przytknąć własne wargi do jego ust.
Miałeś doskonałe plany na ten wieczór? Hogsmeade z przyjaciółmi? Plotki w Pokoju Wspólnym, o tej nowej parze? A może po prostu pisanie zaległego wypracowania o buncie goblinów? Wygląda na to, że marzenia o idealnym wieczorze będziesz musiał przełożyć na kiedy indziej. Bez względu na to, czy prawdziwie zasłużyłeś sobie na ten szlaban, czy też zupełnie niewinnie zostałeś ukarany, pewnym jest, że teraz czekają Cię długie godziny poświęcone na czyszczenie klatek z ptasich odchodów. Brawo! Obrzydliwy zapach uderza Cię w nozdrza, gdy tylko przekraczasz próg tego niewielkiego pomieszczenia. Nauczyciel wskazuje Ci stos podniszczonych klatek i poleca wyczyszczenie małych, ptasich domków. Nim zamyka za sobą drzwi, zabiera Ci jeszcze różdżkę, mówiąc, że odda, dopiero gdy skończysz. Krzywisz się niesłychanie, ale wiesz, że nie masz wyjścia. Jeśli tego nie zrobisz, twoja własna sowa zostanie tymczasowo zarekwirowana przez władze szkoły, a tego wolisz uniknąć.*
*Jeśli nie podejmiesz się wykonania szlabanu i nie pozostawisz poniżej posta, temat z twoją sową zostanie zablokowany na dwa tygodnie.
Aby dowiedzieć się jak radzisz sobie ze szlabanem, rzuć kostką we właściwym temacie.
1 oczko - Pręty w klatkach są powyginane pod bardzo dziwnym kątem. Niezbyt rozumiesz, dlaczego musisz je czyścić, skoro są tak popsute. Próbujesz bardzo ostrożnie przekładać szmatkę z płynem, przez ostre pręty i szorować dno. Niestety przy gwałtowniejszym ruchu, czujesz jak ostre zakończenia mocno zadrapują twoją rękę. Krew ozdabia klatkę, a ty czujesz się fatalnie. Oczywiście nie uleczysz tego różdżką, bo zabrał Ci ją nauczyciel. Pozostaje Ci, obwiązać rękę kawałkiem czystej szmaty i szybko wybiec stąd prosto do pielęgniarki. Jeśli się u niej pojawisz, na pewno anulują Ci resztę kary. 2 oczka - Podczas czyszczenia klatek wpadasz w amok, automatycznie wykonując to zajęcie przez dłuższy czas. Twój wzrok jest zmącony, a myśli dalekie od otaczającego świata. Nim się spostrzegasz, płyn do czyszczenia się kończy, a za oknami jest zupełny zmrok. Kiedy stąd wychodzisz, okazuje się, że spędziłeś tu całe pięć godzin, czyli siedziałeś tu o dwie godziny za długo. Najwyraźniej nauczyciel zapomniał po ciebie przyjść. Cudownie. 3 oczka - Na szlaban przyszedłeś w późnych godzinach, a nauczyciel zostawił Cię tu samego. Po niedługim czasie na zewnątrz zapada zmrok, a jedyna lampa w sowiarni raz gaśnie, raz się zapala. Przez okna w wieży, słyszysz wycie wilków z oddali. Dreszcz przebiegający po plecach jest małą błahostką przy sercu podskakującym do gardła, już parę minut później. Niespodziewanie coś rzuca się na drewniane drzwi z zewnątrz, drapiąc o nie pazurami. Robisz to, co uznajesz za najlepsze w takim momencie, licząc, że stworzenie ucieknie. Mija dziesięć minut, a do wieży wbiega nauczyciel, który jeszcze godzinę temu Cię w niej zamknął. Nie tłumacząc, co właśnie się wydarzyło, szybko zabiera Cię do Hogwartu. 4 oczka - Trzy godziny, które masz poświęcić na czyszczenie klatek, dłużą się niesamowicie. Co gorsza, już po godzinie, okropnie bolą Cię dłonie. Nieszczęściom oczywiście nie ma końca. Bo na poprawę humoru, jedna z sów postanawia przyozdobić twój szkolny mundurek swoimi odchodami. Druga zaś, sądząc, że możesz chcieć jej zniszczyć dom, podlatuje do Ciebie dotkliwie gryząc Ci dłonie. 5 oczek - Chcesz się szybko uporać z tym bałaganem. Po prostu zrobić to, co do Ciebie należy i najlepiej wyjść stąd przed czasem. Biegasz po klatki, szybko je przenosisz, momentalnie czyścisz. Jesteś w tym zajęciu tak bardzo skupiony, że nawet nie zauważasz, jak 20 galeonów wypada Ci z kieszeni. Niestety musisz odnotować tą stratę w rozliczeniach. 6 oczek - Podczas czyszczenia klatek podleciała do Ciebie twoja własna sowa z paczką przywiązaną do nóżek. Wygląda na to, że ktoś akurat postanowił Ci wysłać książkę. Nawet jeśli normalnie nie cieszyłbyś się tak bardzo na lekturę, to w tej chwili jest ona twoim wybawieniem. Myjąc klatki możesz jednocześnie trochę poczytać. Co sprawia, że kiedy przychodzi nauczyciel i widzi Twoją niekompetencję, skazuje Cię na jeszcze jeden dzień kary. Musisz napisać tu kolejnego posta w przyszłym tygodniu.
Przyjął swoją karę z idealną obojętnością. Naprawdę. Było mu wszystko jedno. Przyszedł do sowiarni, wziął szmatę i płyn do czyszczenia i zabrał się do roboty. To zajęcie nie było co prawda szczytem jego marzeń, ale zawsze mógł trafić na porządki w szpitalu, dlatego nie narzekał. Po chwili zaczął myć klatki całkowicie mechanicznie, poddając się rozmyślaniom. Zastanawiał się, co by było, gdyby został w gabinecie. Może teraz nie miałby żadnych szlabanów ani problemów? Może teraz spokojnie siedziałby w sypialni, gapiąc się na swoją rękawiczkę? Kto wie. Przechodził od klatki do klatki, nie myśląc w ogóle o tym, ile czasu minęło. W jego głowie co chwilę pojawiały się nowe myśli, które skutecznie zajmowały jego umysł. Po raz kolejny zamoczył szmatę w misce, ale ta była pusta. Dopiero ten fakt wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał za okno i głośno jęknął. Było ciemno. Zdenerwował się i trzaskając drzwiami opuścił sowiarnię.
Ech, jak pech, to pech. Sowiarnia nie należy do najbardziej urokliwych miejsc w Hogwarcie, ale kiedy trzeba załatwić jakąś sprawę, to nie narzeka się na zapach, prawda? Anastasia Lee miała do wysłania bardzo pilną przesyłkę, a z jakiegoś powodu nie mogła użyć do tego celu swojej własnej sowy. Dlatego też postanowiła skorzystać z usług jednego ze szkolnych ptaszysk. Niestety, wchodząc do sowiarni, potknęła się o próg i runęła jak długa, nie tylko boleśnie obijając sobie kolana i dłonie, brudząc się ptasimi odchodami, ale też płosząc sowy, które zaczęły trzepotać się rozpaczliwie, wydając z siebie upiorne odgłosy i zachowując się tak, jakby miały zaraz zaatakować biedną puchonkę! W tej samej chwili do sowiarni wszedł Adam Henderson... teraz ma doskonałą okazję, by zachować się jak rycerz w świetlistej zbroi i uratować biedną dziewczynę z opresji!
Nie chciał iść do sowiarni. Wcale. Ale musiał, po prostu musiał! Za długo już z tym zwlekał. Przekładał i przekładał, ale nie chciał nikogo zawieść. Nigdy nie chciał przecież. Wszedł do sowiarni i co?Znalazł panienkę w opałach. Nie powinien tego tak nazywać nawet, nie powinien tak myśleć, ale.. nie przywykł do takich sytuacji. A taka mogła się przydarzyć każdemu. - Gówniana sprawa- mruknął do siebie i podszedł do sów by je trochę uspokoić, ale się nieco przestraszył, że za chwile zaatakują ich oboje więc podszedł to dziewczyny i pomógł jej wstać. Miał tylko nadzieję, że nie złamała sobie niczego. - Jesteś cała?- mruknął dość głośno próbując przekrzyczeć sowy.
Głupie ptaszysko, przemknęło jej przez myśl, kiedy to musiała udać się do sowiarni. Zazwyczaj ma nad wyraz dużo siły, zwłaszcza późnymi wieczorami, kiedy to wszyscy chcą iść już spać. Jednak akurat dzisiaj, akurat teraz, kiedy Anastasia potrzebowała wysłać list do przeziębionej siostry, to jej ukochane stworzonko uznało, że warto się pochorować. Bo przecież zwierzętom też to się zdarza, nawet w takim magicznym świecie. Najpewniej gdyby ptak przeleciał się tylko dookoła pokoju, to padłby na podłogę i wyzioną ducha. Dlatego właśnie dziewczyna nie chciała narażać go na takie niebezpieczeństwo. Stąd sama musiała się pofatygować w inne miejsce... Co okazało się być wielkim błędem życiowym. Nie od dziś wiadomo, że jest ona dosyć sporą niezdarą, ale czegoś tak okropnego jeszcze nie przeżyła. Mogłaby się wyrżnąć wszędzie, no w każdym miejscu! Ale akurat tutaj? Oby tylko nikt jej tutaj nie zobaczył, w takim stanie. - Serio..? - Sapnęła aż, kiedy tuż nad nią stanął jakiś chłopak. Czy może być coś bardziej upokarzającego w tym wszystkim? - Tak, wszystko w porządku. Dzięki... Może lepiej mnie nie dotykaj. - Dodała szybko, delikatnie wyswobadzając rękę z jego uścisku. W końcu nie chciała, żeby i on się tym uświnił. Nie musi cierpieć przez jej niezdarność.
Adam po raz pierwszy chyba nie wiedział jak zareagować. Przyjrzał jej się w milczeniu. Gdyby nie wypadek to była nawet ładna. Wydawała się młodsza od niego o jakiś rok. Chociaż nie kojarzył jej, a przynajmniej nie kojarzył z jakiego była domu. - Spoko, nie ma sprawy. - nie zamierzał już jej dotykać. nie musiała mu to mówić. Nie był urażony ani nic. Taki już był. Odwrócił się do niej plecami i podszedł do sów, które się uspokajały pomału. Kiedy się odwrócił zauważył, że dziewczyna tam jeszcze stoi. Przygryzł wargę, zawsze tak robił kiedy był zdenerwowany. um.. czy mógłbym ci jakoś pomóc czy może powinienem już pójść?- zapytał powoli, dobierając odpowiednie słowa.
Nie tylko on nie wiedział, jak zareagować, Anastasia również miała z tym problem; zresztą każdy nie do końca by wiedział, jak zachować się w tak niezręcznej sytuacji, którą wywołała ta mała ofiara losu. Już przyzwyczaiła się do tego, że jest niezdarą, wytykaną przez dużą część osób. No ale jeszcze nie przez niego! Po co więc powiększać tę listę? - Nie no, raczej sobie już poradzę. - Odparła, nieco się przy tym rumieniąc. Tak naprawdę to nie chciała przyznać, że okropnie boli ją ręka od upadku. Po prostu pójdzie do pokoju i samo przejdzie. - A ty nie masz tutaj czegoś do załatwienia? - Podeszła do jednej z sów, która wydawała się jej być najbardziej spokojna w tym całym rozgardiaszu, zaraz też delikatnie głaszcząc ją po jasnych piórach. Błagam, tylko mnie nie dziabnij...
Przyglądał się dziewczynie jakby chciał powiedzieć "i tak ci nie wierzę", ale nic nie powiedział. Wiedział jak musi się czuć. W końcu to ona gorzej wyglądała niż on. Zapach? Trochę gorszy niż on kiedy rano wstaje. Nie wiedział co robił, że zawsze od niego tak śmierdziało! I jak tu z kimś nocować? Na szczęście nie miał zbyt wielu okazji. Przyjaciele się przyzwyczaili, ale to był ich taki mały sekret. -Tak, przyszedłem tutaj wysłać list. Kiedyś trzeba. Rodzice są strasznie niezadowoleni z moich postępów w szkole. Mówią, że by mnie więcej w domu nauczyli.- powiedział otwarcie, chociaż rzadko co rozmawiał o rodzicach. Nawet z przyjaciółmi. To było dla niego krępujący temat. Czym się chwalić kiedy się ma takich rodziców?! nie, zdecydowanie nie powinien się odzywać. - Chyba się jeszcze nie przedstawiłem, prawda?- przez całą tą rozmowę wyleciało mu z głowy jak być uprzejmym. Już widział karcącą minę matki. - Jestem Adam. Jak pewnie się domyslasz krukon.
Belhpegor po tej całej akcji ze szczęką wciąż miał przebłyski bóli, który pulsował podczas mówienia czy jedzenia. Sam jednak chciał wyjść szybciej ze skrzydła szpitalnego i może nie do końca uczciwie zażywał wszystko, co mu tam podawali. Kiedy wszedł po schodach do sowiarni zapomniał po co w ogóle tu przyszedł. Listu żadnego nie chciał wysłać, bo w takim przypadku wysłałby swojego kruka, który zawsze gdzieś latał dookoła. Z nikim też się nie umówił, z resztą w sowiarni śmierdziało niemiłosiernie, więc mało kto tu przychodził z własnej woli. W tym momencie Belph przypomniał sobie, że to był własnie główny powód jego przybycia w to miejsce. Chciał pobyć chwilę sam i nawet jeśli powietrze było skażone ptasimi odchodami, brak jakichkolwiek osób był plusem nie do przebicia. Jak tylko wszedł do pomieszczenia zaczął się jazgot. Wszystkie ptaszyska, nie tylko sowy, zaczęły skrzeczeć i łopotać skrzydłami, wzbijając w górę pióra i tą ohydną woń. Teraz Gryfon westchnął i pożałował wyboru miejsca. Stanął na schodach przed sowiarnią, żeby pooddychać względnie czystym powietrzem. Oparł się o barierkę i spojrzał w dół. Przez dobrą chwilę nie robił nic prócz obserwowania tego co dzieje się na dole, a nie działo się tam zupełnie nic.
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Miała wysłać dłuższy list do ojca, wszak obiecała mu, że co miesiąc wyśle mu list. Ostatnio prawie o tym zapomniała. Ojciec nie miał zawsze dla córki czasu, ale miał fotograficzną pamięć i wymagał zawsze perfekcji od córki, a więc w tym przypadku list zawsze miał przychodzić tego samego dnia praktycznie o tej samej porze. Gdy człowiek się do czegoś przyzwyczai ciężko mu potem te nawyki zmienić. Zawsze pił rano kawę i czytał list od Katherine, Evan Russeau był bardzo kontrowersyjną postacią ale nigdy nie chciał kandydować na stanowisko ministra magii mimo iż wielokrotnie mu tą pozycję proponowano. Wolał wymierzać kary w Sądzie, niż rządzić wszystkim z góry bezpośrednio. On i tak już był znienawidzoną dyktaturą przez innych. Katherine więc musiała się udać do sowiarni, chcąc czy też nie, to był jej obowiązek. List był już napisany, musiała go tylko opieczętować, podpisać i wysłać jakąś wyjątkowo spokojną i odpowiedzialną sowę, która by dotarła do jej ojca na czas. Wchodząc do sowiarni nie zwróciła uwagi na chłopaka, którego niezbyt tolerowała. Zmierzyła go tylko chłodnym spojrzeniem, od góry do dołu i przeszła obok niego by zaraz wstrzymać oddech i szukać odpowiedniej sowy. Doszła do wniosku, że weźmie pierwszą lepszą bo zapach i hałas tutaj był wręcz nieznośny. Już wybrała jedną z małych jarzębatych sówek i właśnie próbowała zmusić ją by podleciała do niej bliżej. To jednak okazało się trudne do osiągnięcia bo sowa nie chciała współpracować. Przeklęła na głos. Miała nadzieję, że Gryfon za moment stąd zniknie.
Patton rozdrażniony wydarzeniami, jakie miały miejsce przed jego lekcją, w dodatku rozmierzwiony czelnością smarkaczy, którzy zamiast uciekać gdzie pieprz rośnie zostali na jego zajęciach, mimo tego, że miał ochotę ich stamtąd wyrzucić na pysk, czego oczywiście nie mógł zrobić, bo kodeks nauczyciela w tym temacie był dość jasny - zabraniając mu używać siły fizycznej przeciwko uczniom. Szkoda. Tęsknił za czasami, kiedy w formie szlabanu ludzi wieszało się pod sufitem na łańcuchach. Może to nauczyło by ich szacunku dla starszych od siebie i ich pracy! Podążał w kierunku wierzy, chcąc się dowiedzieć, gdzie zgubiły się dwie owieczki, które nie dotarły na szlaban. W tym celu chciał spytać o to innych, którzy dostali przydział w Sowiarni, ale stało się coś jeszcze lepszego. Tych dwoje już było tam na miejscu. — A co wy tu jeszcze robicie?! Czy wam się wydaje, ze ja będę czekał na was cały dzień? DO SKRZYDŁA SZPITALNEGO, ALE JUŻ!
Ten szlaban zdecydowanie był rzeczą, o której marzyła. Było milion innych, ciekawszych rzeczy do roboty! Ostatnio zaszywała się w bibliotece, w dziale ksiąg zakazanych na długie godziny i czytała o lusterku, które wyniosła z Salem. Bardzo ciekawił ją ten przedmiot. Nigdy nie widziała czegoś takiego. Chciała odkryć wszystkie interesujące właściwości, a to miało zająć sporo czasu. Niestety musiał jej przerwać list od profesora transmutacji. Cholerna D'Angelo! Mogła się pohamować i chociaż nie skarżyć profesorowi na ten temat... W każdym razie przybyła do Sowiarni i od razu wzięła się za robotę. Robiła to szybko, sprawnie mając nadzieję, że będzie mogła stąd wyjść. Zajmując się kilkoma rzeczami naraz łatwo o nieuwagę. Dlatego gdy profesor przyszedł obwieścić koniec i wracała już do dormitorium zauważyła, że zgubiła gdzieś 20 galeonów. Okropny dzień...