W jednej z wież mieści się sowiarnia. Zazwyczaj pełno tu szkolnych sów czekających na ucznia pragnącego skorzystać z ich usług, bądź odpoczywających po locie z przesyłką. Powietrze wypełnia charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów i mokrych piór. Z tego powodu uczniowie zapuszczają się tu tylko, gdy chcą coś wysłać.
Math nigdy się nie zastanawiała nad tym czy chciałaby być nauczycielką czy nie. W sumie zawsze widziała siebie pomiędzy toną tkanin, gdy po prostu szyłaby kolejne kreacje, w między czasie malowałaby kolejne obrazy, a w wolnym czasie chodziłaby na długie spacery po parku, by móc odnaleźć siebie pośród tego zgiełku. W sumie miała też czas, gdy pragnęła być uzdrowicielką, aczkolwiek sam cel, dość ambitny, okazał się niemożliwy do zrealizowania. Trochę dlatego, że nie mogła znaleźć w sobie odpowiedniej ilości skupienia do nauki i do tego, by zwyczajnie usiąść, a potem przeglądać książki przez najbliższe sto tysięcy godzin, które sprawią, że nie będzie miała pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Aczkolwiek cóż. Teraz uśmiechnęła się do dziewczyny niepewna tego, co powinna jej powiedzieć. W końcu jednak odważyła się otworzyć usta: - Jestem wysłanniczką z Munga, będę rozmawiać z młodzieżą o zaburzeniach emocjonalnych. - uśmiechnąwszy się do nieznajomej rozejrzała się wokół, by zorientować się, że są tu same. - Z tobą też mogę o tym porozmawiać jeśli masz ochotę! - Zaproponowała jej żywo nie wierząc, że dziewczę pójdzie na taki tekst, ale czemu by nie spróbować? Może naprawdę by jej dziś pomogła?
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine zamrugała po czym podeszła do kobiety i szybko podała jej swoją dłoń w geście powitania. Zastanowiła się przez moment po czym zwinęła papier w rulonik i schowała go pospiesznie do torby. Ta kobieta ją strasznie zaniepokoiła. Przecież już dawno przestała siebie obwiniać o przeszłość, wszystko zostało wyjaśnione, a teraz nagle ta kobieta wyskakuje jej z czymś takim. -Ale proszę pani... mi nic nie dolega. Mój stan emocjonalny jest w stu procentach prawidłowy. Nic nam dyrektor nie mówił o wizycie kogoś z Munga- powiedziała starając się by jej głos był spokojny i niezbyt nieprzyjemny dla tej kobiety. -Jestem Katherine Russeau, może pomyliła mnie pani z moją siostrą Nadią, bo ze mną jest wszystko w porządku. A pani? Jak brzmi pani godność?- zapytała może odrobinę zbyt bezczelnie znowu wplątując w coś swoją siostrę.
Mathilde nie znała dziewczyny, która tutaj była. Może dlatego, ze od jakiegoś czasu dość sprytnie ukrywała się pod chmarą obowiązków, a wcześniej po prostu nie nadarzała się odpowiednia okazja? Może lepiej, że była teraz pod postacią nieco starszej wersji siebie, a owej szatynce nie przychodziło do głowy, by siać tu jakiś zamęt i podchody. Wręcz połknęła haczyk i chciała rozmawiać. To dobrze. Mattie potrzebowała teraz neutralnych rozmów, przypadkowych spotkań, które pozwoliłyby jej się znów odnaleźć w życiu. To... Byłoby dobre, prawda? Uśmiechnąwszy się do dziewczęcia popatrzyła na nią z zaciekawieniem. Interesowało ją z jakiego domu może ona być, wszak była ciekawska i w ogóle taka dość dociekliwa, więc co to mogło być? Czyżby Slytherin? Może Kai ją znał? Może. Ale przecież nie mogła go teraz zapytać. - Och, dyrektor sam był zaskoczony, bo to odgórna decyzja Ministerstwa, aby ktoś taki w Hogwarcie wystąpił. A nazywam się Samantha Covillion. - Przedstawiła się posługując się danymi swojej przyjaciółki z Kopenhagi, do której miała teraz ochotę napisać list. W sumie to tęskniła za nią i przykro by było gdyby nie mogła się z nią skontaktować, a od jakiegoś czasu słabo im to wszystko wychodziło. Aczkolwiek Math porzuciła te smutne myśli. - Nadia? Nie znam jeszcze tej dziewczynki. Może chcesz mi o niej opowiedzieć? - Spytała starsza Math zaczepnie co raz to spoglądając na wnętrze sowiarni jakby doszukując się swojej sowy, która mogłaby ją zdradzić.
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine przyglądała się jej odrobinę podejrzliwie, no ale przecież co mogło być w tym podejrzliwego prawda? Ot zwyczajna kobieta ze Szpitala Świętego Munga, pragnie rozmawiać z nastolatkami o ich problemach. Nie lubiła rozmawiać z obcymi, zawsze trzymała się od nich z daleka. Wolała rozsiewać plotki niż być powodem ich rozsiewania. Taka opcja przecież była wygodniejsza prawda? No właśnie. Kobieta właśnie jej się jednak przedstawiła a potem zapytała się o jej siostrę a w dodatku nazwała ją dziewczynką. -Samantho- zaczęła po czym szybko dodała co by nie wyjść na niegrzeczną- mogę tak do ciebie mówić prawda?- uśmiechnęła się lekko. -Nadia to moja siostra bliźniaczka, nudna i ponura, czasem mam wrażenie, że życie wcale a wcale jej nie cieszy, może ma jakieś problemy o których nie chce mi powiedzieć. No i nie jest to taka znowu dziewczynka. Mamy już 16 lat, niedługo już będzie 17- wyjaśniła bez uśmiechu na twarzy. -Nie sądzisz, że sowiarnia nie jest dobrym miejscem na rozmowy psychologiczne? Umówię cię na spotkanie z Nadią jeśli chcesz, przy filiżance kawy albo herbaty. Co ty na to?- zapytała po czym spojrzała na nią intensywnie. Praktycznie to przez całą rozmowę starała się nie odrywać od niej spojrzenia.
Trudno, żeby zaczęła coś podejrzewać, wszak Math wydawała się być najsłodszą istotą na świecie, szczególnie gdy umazana była lukrem z pączków, bo oczywiście nie umiała tego nie robić. Poza tym nawet nie stosowała się do jakiegoś super hiper ważnego savoir vivre, bo po prostu uważała, że urokiem bycia sobą jest korzystanie z głupstw, by po prostu uwolnić się od wszelakich nudnych sytuacji. Zatem nie ma co na nią patrzeć krzywo, jako starowinka pewnie też będzie taka szalona i mega nieokiełznana wychowawczo, więc jej wnuki (o ile będzie je miała) niech liczą się z tym, że po prostu to nie będzie odpowiedzialna babcia. - Ależ oczywiście, mów tak do mnie. Nie lubię gdy ludzie niepotrzebnie mnie postarzają. - Rzuciła z uśmiechem i rozejrzała się po sowiarni, by przyznać jej rację z tym, że to nieodpowiednie miejsce na psychologiczne rozmowy i dała się zaraz wyprowadzić stąd po drodze słuchać opowieści o strasznej siostrze, której Math stety nie kojarzyło, więc za wiele powiedzieć nie mogła. Ale mądrze kiwała głową i przemycała jakieś mądrości z książek, które uwielbiała.
Och, to był wspaniały dzień na wysłanie listu! Amelia Wotery zdecydowanie też tak uważała, gdyż ledwie otworzyła oczka po intensywnej, pełnej chrapania i ślinienia się przez sen nocy, a już wyskoczyła z łózka, biegnąc w te pędy do sowiarni, oczywiście po drodze się też ubierając! Była w wyśmienitym humorze i chciała podzielić się tą wiadomością z całym światem! W końcu szła wiosna, cóż jej się dziwić? Hehs. Być może właśnie dlatego tak się jej spieszyło, że potrąciła ramieniem Aiko Odagiri, gdy wspinała się do sowiarni. Rzuciła jej jednak krótkie przepraszam i już gnała dalej, ale gdy otworzyła drzwi do celu swej podróży, coś ją powstrzymało. Tym czymś, był fakt, że po jej pięknych, jasnych włosach spływał właśnie eliksir bujnego owłosienia. Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo kto nie chciałby mieć burzy pięknych, długich do ziemi włosów, gdyby nie fakt, że zaczarowany napój pokrył również twarz biednej Krukonki. Woops, czyżby to znowu były małe Gryfoniątka? Możliwe! Gdzieś w oddali rozległ się złowieszczy, dziecięcy chichot. Brr. Tymczasem Aiko właśnie dotarła do sowiarni i jej oczom ukazał się widok Amelii, której wszystkie możliwe włosy na twarzy, głowie i rękach zaczęły opętańczo rosnąć. Zaczyna którakolwiek z was.
Dzień jak każdy inny. Może nie tak do końca, bo Amelia po raz pierwszy od wielu, wielu dni obudziła się z wyśmienitym humorem. Była niedziela, dziewczyna wreszcie porządnie się wyspała, nie miała dzisiaj nic w planach, więc mogła oddać się czytaniu swojej ulubionej książki lub pozałatwiać zaległe sprawy. Jedną z nich było wysłanie listu do Wave'a. Bardzo męczył ją fakt, że ze sobą nie rozmawiają. Chciała, aby ich kontakty wróciły do normy i wszystko było jak należy. Nie wiedziała do końca czy jest to w ogóle jeszcze możliwe, po tym, jak nie powiedziała mu o najważniejszej rzeczy w jej życiu i oczywiście dalej nie zamierzała tego uczynić. Miał jednak ogromną nadzieję, że dałoby się tego uniknąć.. Tak sobie rozmyślając wspinała się po schodach do sowiarni i kompletnie nie zauważając jakiejś dziewczyny, mniej więcej w jej wieku, szturchnęła ją w ramię. - Przepraszam - rzuciła tylko za siebie, wymijając ją i idąc dalej, spokojnie, cały czas do przodu. W ręku ściskała list, który miała zamiar wysłać. Zadziwiające jak bardzo potrafiła zaangażować się myślami w jedną rzecz - wtedy cały świat mógłby nie istnieć, a ona i tak, mimo wszystko, dalej gnałaby wysłać list. Gdy popchnęła drzwi do sowiarni, stanęła jak wryta. Nie, nikogo tam nie było, widok nie był też ani trochę szokujący. Wszystko było tam jak zwykle. Więc dlaczego się zatrzymała? Otóż poczuła na swoich włosach coś.. mokrego i lepkiego. Odkładając list na jedno z okien, zaczęła macać się po włosach, krzywiąc przy tym z każdym dotknięciem eliksiru. Zorientowała się, że eliksir znajduje się także na jej twarzy. Po chwili, gdy stała tak w osłupieniu, a włosy rosły jej z każdego możliwego, odkrytego miejsca ciała usłyszała śmiech. No tak, znów małe Gryfonki. - Niech ja Was tylko dorwę.. - wymamrotała pod nosem, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu kawalarzy. Zamiast nich znalazła jednak wzrokiem dziewczynę, którą potrąciła na schodach. No pięknie. Ktoś obcy ogląda ją w takim stanie. Miała ochotę zapaść się pod ziemię, a jednocześnie bardzo chciała, żeby dziewczyna jej pomogła. Sama nie była w stanie złapać już różdżki w swoje owłosione łapki. Poza tym, nie znała żadnego przeciwzaklęcia. Dlaczego nikt nigdy jej tego nie nauczył? - Pomóż mi - zdołała tylko wykrztusić spod burzy włosów, które pokryły już jej całą twarz i, co gorsza, nie miały zamiaru przestać rosnąć.
Dzisiejszy dzień był wyjątkowo piękny i w powietrzu czuć było wiosnę. Obiecałam ojcu, że wyślę do niego list, a że Namako miała złamane skrzydło i nie była w stanie go dostarczyć, postanowiłam skorzystać z sowiarni. Niezbyt mi to odpowiadało, bo nie do końca ufałam tutejszym sową, w sumie bezpodstawnie, ale po prostu przy mojej papużce czułam się bezpieczniej. Byłam pewna, że nie zgubi przesyłki. Wspinałam się więc po schodach prowadzących do miejsca docelowego, kiedy obok mnie przebiegła jakaś dziewczyna, trącając mnie w ramię. Zdążyłam rzucić tylko: - Spoko -zanim ta pobiegła dalej. Na Merlina, czemu ci ludzie się tak spieszą? Był taki ładny i taki leniwy dzień, a ci latają jak z motorkiem w tyłku. No, ale w sumie ja też tak często miałam. Po prostu dzisiaj nie byłam w nastroju, ze względu na kontuzję swojego ukochanego listonosza. Kręciłam kopertą między palcami, leniwie wchodząc po kolejnych stopniach. Kiedy w końcu dotarłam na szczyt wieży i stanęłam w drzwiach, aż mnie zamurowało. Oh, cholera, ta dziewczyna wyglądała jak Chewbacca w wersji blond. Zasłoniłam usta ręką w skrajnym zaskoczeniu i wytrzeszczyłam oczy. Eliksir bujnego owłosienia, najwyraźniej. Niedobrze. Nie miałam pojęcia co zrobić, poza tym i tak nie wzięłam różdżki. Podbiegłam do dziewczyny, a kiedy usłyszałam chichot, odwróciłam głowę w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. - Lepiej stąd zwiewajcie, wy małe gnojki, bo nie ręczę za siebie -warknęłam tylko i odwróciłam się do blondynki, która przypominała teraz zarośniętego krasnoludka. Co prawda, była mojego wzrostu, ale to nieważne. Rozglądnęłam się, analizując sytuację w skupieniu. Zauważyłam różdżkę dziewczyny, leżącą u moich stóp. Chwyciłam ją szybko, stwierdzając, że i tak nie mam wyboru. - Finite Incantatem -rzuciłam pierwszym lepszym zaklęciem i machnęłam magicznym badylem. Nie miałam pojęcia, czy to cokolwiek da, ale modliłam się w duchu by zadziałało.
Oczywiście, że ten dzień nie mógł być tak piękny, na jaki na początku wyglądał. Całe zadowolenie i dobry humor Amelii zniknęły prawie tak szybko, jak się pojawiły, z chwilą, w które poczuła wyrastające włosy na swoim ciele. Właściwie, nie była to pierwsza sytuacja w której dosłownie całe jej ciało było pokryte włosami. Działo się tak przecież co miesiąc, każdej pełni, gdy przemieniała się w krwiożerczą bestię. Tym razem dziewczynę po prostu zaskoczyła ta sytuacja, dlatego tak spanikowała. No i włosy, które miała podczas pełni nie równały się niczym z tym, co teraz pokrywało jej ciało. Straszne, okropne, nie do zniesienia. Chciała się jak najszybciej uwolnić z tej pułapki, w jaką wpadła. - Jak dorwę te małe portowy, to powyrywam im nogi przy samej dupie.. - wymruczała tylko do siebie, starając się, aby dziewczyna nie pomyślała sobie, że Amelia ma zamiar naprawdę to zrobić. Gdyby wpadły teraz w jej ręce, pewnie nie miałaby żadnych skrupułów, dzieciaczki wyszły by z tego bardzo okaleczone. Ważniejsze jednak było coś innego - jak ma pozbyć się tego dziadostwa. Ucieszyła się, że dziewczyna, którą potrąciła na schodach nie spanikowała i nie uciekła z krzykiem, jednak jej zaklęcie, jak przypuszczała już na samym początku panna Wotery - nic nie dało. Nie to, że było źle rzucone. Po prostu działało tylko na zaklęcia, nie na eliksiry. - Chyba mamy problem.. - powiedziała cicho, prawie ze łzami w oczach. Oczywiście nie chciało jej się płakać. Otóż jej organizm reagował tak właśnie na stres, zdenerwowanie i rozdrażnienie. Nie mogła się na kogoś wściekać bez obawy o to, że wyjdzie na mazgaja. Tak już miała, nie mogła nad tym zapanować w żaden sposób, a uwierzcie, wiele razy próbowała. - Znasz jakieś inne zaklęcie? Bo ja niekoniecznie. Nie uśmiecha mi się jednak gnać przez cały zamek do Skrzydła Szpitalnego - o nie, co to to nie. W takim stanie nie pokaże się nikomu więcej. Pielęgniarka będzie musiała sama tu przyjść, ona nie ruszy się ani o krok. Nie była osobą, która jakoś szczególnie przejmuje się swoim wyglądem. Ten żart dotknął ją jednak jakoś osobiście, właśnie dlatego, że skojarzył jej się z przemianą, od której teraz odpoczywała, do której miała jeszcze sporo czasu. Jakby nie dość jej było kłaków na ciele co miesiąc.. że też nikt nigdy nie myślał o tym, jak czuje się ofiara głupiego żartu, a tylko o tym, żeby móc zabawić się czyimś kosztem.
Patrzyłam na dziewczynę z coraz większą bezradnością... Co robić, no co robić?! Chyba jedynym wyjściem było po prostu pójście po pielęgniarkę... Nie wiedziałam jednak, czy mogę ją tu zostawić samą. No, ale przecież była dużą dziewczynką. Chyba. - Słuchaj, pobiegnę teraz szybko do SS -zaczęłam, jednak zaraz sobie coś przypomniałam. Przecież znajdowałyśmy się w sowiarni. Wygrzebałam z torby mój zeszyt i długopis, które zawsze nosiłam przy sobie. Wydarłam z niego kartkę, mrucząc pod nosem: - Wybacz -po czym nabazgrałam na nim kilka słów:
Potrzebna pomoc w sowiarni. Skutki eliksiru bujnego owłosienia.
Zwinęłam papierek w rulonik i podbiegłam do najbliżej siedzącej sowy. Dałam jej karteczkę i posłałam ją w kierunku skrzydła. Teraz tylko czekać.
Ostatnio zmieniony przez Aiko Odagiri dnia Sob Kwi 05 2014, 17:01, w całości zmieniany 1 raz
Sevi, jak zwykle pogodna, miała akurat przerwę i mogła zostawić Skrzydło Szpitalne pod opieką młodej praktykantki. Martwiła się nieco o dziewczynę, która bywała roztargniona i nie zawsze radziła sobie z osobami potrzebującymi pomocy. Mieszała wszystko, a w szczególności eliksiry, bo z zaklęciami nie było tak tragicznie. W każdym razie, pani Moonlight za punkt honoru przyjęła pomoc tej nieogarniętej istotce. Miała szczere chęci, a to zawsze się liczyło. Nie mogła jednak poradzić nic na to, że potrzebowały nowych zapasów Szkiele-Wzro. Dziewczyna zbiła połowę butelek z eliksirem, gdy próbowała ratować przystojnego chłopca. Sevi rozumiała to wszystko, dlatego, kręcąc głową z politowaniem, oznajmiła iż wybierze się do sowiarni. Trzeba było złożyć zamówienie. Spacer był miłą odmianą i odpoczynkiem, bo nawet tak energiczna osoba jak Moonlight odpoczynku potrzebowała. Z listem w ręce wspięła się po schodach. - Uuu, o - mruknęła, przypatrując się Krukonce, która najwyraźniej miała tarapaty. Cóż, miała szczęście, że Sevi zupełnie przypadkowo wybrała ten moment na wysłanie listu. Nieczęsto pojawiała się w sowiarni. - Eliksir bujnego owłosienia, prawda? - Zaraz zobaczymy, co można na to poradzić - powiedziała, szybko podchodząc do dziewczyny i podnosząc jej rękę, aby przyjrzeć się skutkom eliksiru. - Złotko, chyba musimy wybrać się do Skrzydła Szpitalnego - powiedziała, krzywiąc się lekko. - Niestety nie mam przy sobie eliksiru, ale tam szybko się z tym uporamy.
Gdy zobaczyła pielęgniarkę wchodzącą do skrzydła szpitalnego uśmiechnęła się szeroko, czego oczywiście nikt nie zobaczył przez włosy wyrastające jej z twarzy. Szkoda.. ponieważ naprawdę szczerze ucieszyła się, że nadchodzi pomoc. - Szczerze mówiąc na to to wygląda, ale nie mogę być niczego pewna, stałam się.. ofiarą dowcipu - wymruczała cicho, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś lustra. W sumie, jeśli już wygląda jak lew z tą bujną grzywą włosów, to chociaż chciałaby to gdzieś zobaczyć? Złość powoli zaczęła jej przechodzić, jednak dalej była bardzo przeciwna udaniu się do skrzydła szpitalnego. - O nie, nie, nie. Mam dość tego miejsca. Trafiam tam w tym roku zdecydowanie za często. Proszę - jakim cudem to słowo przeszło jej przez gardło, była aż tak bardzo zdesperowana? Przecież panna Wotery nigdy nikogo o nic nie prosi. - Czy nie dałoby rady załatwić tego tutaj? - nie była w stanie wyrazić tego słowami jak bardzo zależało jej na dyskretnym załatwieniu sprawy. To znaczy, tak czy tak pewnie masę osób będzie wiedziało, co jej się przytrafiło przez Krukonkę, która próbowała jej pomóc, ale przynajmniej nikt tego nie widział. Czekając na odpowiedź pielęgniarki przez moment zastanawiała się, jak może podziękować dziewczynie, która wezwała pomoc, a teraz wyjątkowo cicho stała z boku, nie odzywając się. Może zaprosi ją na jakiegoś drinka albo kupi olbrzymią czekoladę? Kto wie.
Sevi nie miała przy sobie niestety nic, co mogłoby pomóc dziewczynie. Różdżka i zaklęcia były niestety bezużyteczne, w tym przypadku najlepszym wyjściem byłoby zażycie eliksiru hamującego. Powstrzymałby szalone włosy, które nie miały najmniejszej ochoty przestać rosnąć. Później Moonlight zajęłaby się wszystkim, ścinając co trzeba, żeby móc wsmarować w ciało Amelii specjalny krem, niwelujący skutki eliksiru. Teraz jednak obawiała się, czy ściąganie tych składników do sowiarni miało sens. Mogłaby wysłać patronusa do swojej pomocnicy, ale Alisha mogłaby wybrać nie te fiolki co trzeba. Zbijając przy tym cały rząd innych. - Niestety - odpowiedziała, rozkładając bezradnie ręce. - Obawiam się, że potrzebujemy eliksirów, a moja nowa pomocnica może tylko zaszkodzić i przybyć ze złym eliksirem. Szybciej będzie, jeśli udamy się tam, a do tego nie mam tyle czasu, aby biegać między pierwszym piętrem a sowiarnią - wyjaśniła przepraszająco. - Masz niesamowitego pecha, moja droga - dodała, biorąc dziewczynę pod rękę. Jakimś cudem odszukała jej łokieć w plątaninie włosów. - A ty, kochana, możesz nam towarzyszyć! - rzuciła do Aiko.
/ztx3 jeśli chcecie pisać w skrzydle, napiszcie tam i załatwimy wszystko fabularnie - jeśli nie, możecie przyjąć, że tam byłyście, Amelia została wyleczona i udałyście się w inne miejsce.
Uch, nie ma to jak wiosenna burza, prawda? Niektórzy się jej boją, choć nie potrafią znaleźć żadnej racjonalnej przyczyny, inni wręcz przeciwnie - z radością będą stać w deszczu, byle tylko zobaczyć to spektakularne zjawisko. Jednak tym razem zjawiła się zupełnie niespodziewanie - chmury zebrały się właściwie w jednej chwili, tworząc ciemną, zbitą masę, odległy pomruk przeszedł nagle w ryk, a pioruny wystrzeliły gwałtownie, przecinając granatowe niebo. Właśnie w takiej chwili znalazły się w sowiarni dwie dziewczyny - Elza Moonlight oraz Jacqueline M. De Flacour, które nie spodziewając się tak straszliwej i nagłej zmiany pogody, wybrały się do wieży, by wysłać kilka listów. Hm, zobaczymy, jak się zachowają, stając oko w oko z rozszalałym żywiołem na szczycie hogwarckiej wieży.
Okej, sowa wysłana, komisja zawiadomiona, można było w spokoju otwierać skrzyneczkę. Nie do końca wiedział, czego tak dokładnie się spodziewać, ale lekki dreszczyk był, trzeba przyznać. W końcu odważył się na ten krok. Wypowiedział zaklęcie Alohomory, a zawartość kuferka przestała być dla niego tajemnicą. Otóż, był tam duch. I to nie byle jaki bo Cubbinsa. Coś tam o nim słyszał, a raczej czytał, teraz podczas pobytu w Hogwarcie. Masakra, masakra. No nic, ale trzeba go było w końcu złapać, prawda? Rzucił na niego jakieś zaklęcie, ale że nie do końca było udane - czemu trudno się dziwić, skoro Everte Statum zostało wymierzone w istotę raczej niematerialną - i jego zjawa zaczęła latać po całej Sowiarni. To było tak wkurzające. Cholera jasna, prawie pół dnia mu zeszło na to, żeby złapać tego skurwiela. W końcu się udało i mógł wysłać sowę do Komisji z informacją o tym, że zadanie, miał nadzieję, zostanie zakończone.
z/t kostki: 6 oraz 4 (w poprzednim etapie rownież 4) Zadanie wykonane w dwa dni w sumie, bo zacząłem w nocy z wczoraj na dzisiaj pisać :3
Chapman kompletnie zapomniał o dodatkowej pracy domowej z transmutacji. Zgłosił się do jej wykonania, a teraz głupio byłoby się wycofać. Szczególnie, że Tanner nie miał w swoim prywatnym słowniku słów "rezygnować", "poddać się", "wycofać się", "dać sobie spokój", nieważne o co by chodziło. Zawsze dotrzymywał słowa. Dzisiaj wywrócił tylko oczami, przypominając sobie o tym całym wypracowaniu i pobiegł do sowiarni, coby szybko nabazgrać je na kolanie i wysłać do profesora Ralpha jeszcze przed wyznaczonym terminem. Szybko wymyślił, dlaczego nie powinien nazywać się teraz animagiem. Transmutacja w inne stworzenie była czymś ciekawym, cudownym doświadczeniem, które z pewnością chciałby powtórzyć jeszcze raz. Wiedział jednak, że z pewnością nie chciałby być animagiem - bo i po co? Ze znudzeniem wypełniał pusty pergamin, wyjaśniając profesorowi różnice między transmutacją przez zaklęcia, a codzienną możliwością zamieniania się w zwierzę, bez żadnych ograniczeń, w każdej sytuacji, miejscu i czasie. Gdy udało mu się już skończyć wypracowanie od razu wypożyczył jakąś szkolną sowę i wysłał ją do profesora, modląc się, żeby jego wypracowanie było chociaż w połowie tak dobre, jak mu się wydaje.
Brakowało jeszcze dosłownie półgodziny do zmroku, gdy Sinclair zajrzała do sowiarni. Nie miała tu własnego pupila, ba - w ogóle nie miała pupila - co zmuszało ją do korzystania z sów szkolnych. Jakże niepewnych, a wręcz czasem zawodnych. Coś publicznego nigdy nie zostanie długo piękne i użyteczne. Mimo tej niedogodności nie była przekonana co do celu swej wizyty. Owszem, miała w kieszeni zwinięty rulonik, zabazgrany po brzegi wieściami, ale czy chciała go wysyłać...? Całą drogę z dormitorium gryzła się z własnymi myślami. Wysyłać, nie wysyłać, wysyłać, nie wysyłać... Niby decyzja wydawała się prosta, a jednak gdy spotykała fakty robiło się już mniej różowo. Czuła się cholernie upokorzona tym durnym liścikiem, zupełnie jakby ktoś dał jej w twarz. Krzesłem. Usiadła na parapecie, pozwalając by chłodne powietrze przeniknęło przez jej szaty i pobudziło skórę do krótkiego drżenia. Oparła jedną ze stóp o przeciwległą ścianę na wysokości okna i wepchnęła ręce do kieszeni. Liścik zmięła w palcach lewej dłoni. Prawa natrafiła na coś o wiele bardziej interesującego - na smartphone'a. Zupełnie martwego, bo przecież cholerstwo nie miało się gdzie naładować, a nawet naładowane od razu wysiadło. Wystarczyło, że wstąpiła na tereny okalające zamek. Magia, cholerna jej mać. I nie było w tym zamku zupełnie nikogo, kto rozumiałby jej pociąg do technologi. Kto podzielałby ból bycia oddartym od internetu i jego cudów. Nawet mugolaki zdawały się wcale nie tęsknić za porzucanymi zabawkami. Magia. Magia. Magia. Wszystko fajnie, ale jak mam sobie pograć w Meow Tile?! Musiała mieć bardzo naburmuszoną minę. Zupełnie jak dziecko, któremu zabrano na wpół przeżutego cukierka. No bo niby jak sowa miała jej zastąpił facebook'a i pocztę elektroniczną? Sowa, po pierwsze, robiła kupy. Zjawisko, którego przy mailach nie zauważyła.
Zapewne nie zapuściłaby się tutaj, gdyby nie nagła potrzeba wysłania listu. Odkąd przyjechała do Hogwartu nie dostała jeszcze ani jednej wiadomości z domu. Nie dziwiło jej to jednak jakoś szczególnie, bo czego można spodziewać się po zapracowanych pracownikach Ministerstwa Magii? A jej rodzice zdecydowanie do takich właśnie się zaliczali. Nie mieli czasu na błahostki, a każdą korespondencje oddawali w ręce Josepha, który był ich prawą ręką i najlepszym doradcą, jakiego mieli. Jeżeli chciała dowiedzieć się, co u nich słychać, musiała sama się o to postarać. Było już sporo po dwudziestej drugiej, gdy dzielnie wspinała się po stromych schodkach prowadzących do sowiarni. Teoretycznie nie powinno jej tu być, ale kto by o to dbał? Przy okazji przewietrzy się i odetchnie, może niekoniecznie świeżym, ale jednak powietrzem. Brakowało jej mroźnych uroków Stavefjord, brakowało jak cholera. W Wielkiej Brytanii zima praktycznie nie była zimą. Co z tego, że nie zdążyła się nawet dobrze zacząć? Ona pragnęła śniegu, ogromnie minusowych temperatur i pary wydmuchiwanej z ust. Szła więc do góry, raz po raz zwalniając kroku, aby przypadkiem nie pośliznąć się na oszronionych stopniach. Po dziesięciu minutach niezbyt lekkiej wspinaczki ostatecznie znalazła się na szczycie wieży. Opierając się o chłodny mur weszła do środka i rozejrzała dookoła. Wiedziała już, dlaczego tak rzadko ktoś tutaj zaglądał - smród ptasich odchodów i wilgotnych piór zdecydowanie nie zachęcał do odwiedzin. Odetchnęła głębiej, wypuszczając przy tym obłoczek pary. Uśmiechnęła się pod nosem, temperatura tutaj była zdecydowanie niższa, niż na dole. Unosząc lekko głowę spojrzała do góry. Musiała przyznać, Hogwart był w posiadaniu wielu sów. Do wyboru, do koloru. Podeszła do pierwszego lepszego ptaka, zdejmując przy tym czarne, materiałowe rękawiczki, które idealnie leżały na jej dłoniach. Trafiła jej się nieco brudna, lecz śnieżnobiała sowa, która najwyraźniej nie przejmowała się jej chęcią wysłania listu, bo mimo dotyku nadal chowała łeb w skrzydłach. Fuknęła na nią i wyjęła z kieszeni płaszcza zaadresowaną kopertę. Nie chciała spędzić tutaj całej nocy, więc lepiej było by, gdyby zwierzak okazał choć trochę zainteresowania. Po kilku nieudanych próbach budzenia, w końcu jej się udało. Wyciągnęła rękę, tak, że ptak swobodnie usiadł na jej przedramieniu. Do otwartego dzioba wsunęła list i pogłaskała ptaszynę czule po białych piórach. Odwróciła się w stronę wejścia i lekko, acz stanowczo drgnęła ręką, nakazując tym samym sowie lecieć. Miała cichą nadzieję, że nie będzie musiała długo czekać na odpowiedź. Stała tak jeszcze krótką chwilę, mrużąc oczy i obserwując niewyraźną plamkę, zanim całkowicie zniknęła jej z pola widzenia. Odetchnęła, zapominając na chwilę o przeszywającym smrodzie i szybkim krokiem ruszyła w stronę schodów.
Uznał, że nadszedł odpowiedni moment, by wreszcie wysłać jakiś list do domu. Wiecie, zapytać co tam, jak samopoczucie i cała reszta. Brzmi banalnie, ale wbrew pozorom, Gregersa naprawdę interesowała kondycja psychiczna jego matki, jak i to, czy sytuacja z tym facetem, którego poznała jakiś czas temu, poszła do przodu. Ślizgon był sceptycznie nastawiony wobec wybranków rodzicielki, biorąc pod uwagę fakt, że dwukrotnie wchodziła w poważne związki i ani jednego, ani drugiego nie można nazwać udanym. Wolałby więc w liście przeczytać coś o tym, że postanowiła na razie dać sobie spokój, odpocząć i poczekać, aż stabilizacja przyjdzie sama, zamiast szukać jej na siłę. Niestety, wiedział, że to niemożliwe. Była jedną z tych osób, które gorliwie poszukują oparcia i stałości, nie mogąc bez niej normalnie funkcjonować. Wzruszył ramionami i westchnął ciężko, stając przed drzwiami sowiarni. Już na wejściu uderzył go nieprzyjemny zapach ptasich piór i całej reszty tych nie do końca przyjemnych rzeczy, a kiedy podniósł głowę i ujrzał znajomą twarz, wykrzywił usta w grymas, który mówił nie mniej, nie więcej, niż: - No ja pierdolę.... - I wywróciwszy oczami, wymamrotał pod nosem jeszcze parę przekleństw, po czym wręczył jednej z sów wymiętą trochę, kopertę. - Śledzisz mnie, czy coś? - Rzucił obojętnym dość tonem, unosząc lekko brwi. Że też akurat ona musiała przyjechać do zamku! Było przecież tyle osób, które idealnie nadawały się na wymianę! Z całą pewnością było ich mnóstwo, ale nie. Na swoje nieszczęście, musiał po raz kolejny spotkać Lili. Choć ich związek nie znaczył dla niego bardzo wiele, a raczej był po prostu konsekwencją krótkotrwałego zauroczenia, zdrada go dotknęła. Nie dlatego, że ją kochał, że była dla niego ważna, czy że nie widział poza nią świata. To wszystko bzdura. Wtedy nie znał tego typu emocji, a poczuł się dotknięty, bo najzwyczajniej w świecie ucierpiało jego ego. Rozumiecie. To coś, co dla większości ludzi jest świętością i, czego bronią prawie tak zawzięcie, jak lwy. Jeszcze raz omiótł spojrzeniem sylwetkę Śzwedki i obserwując odlatującą powoli, białą sowę, ruszył w kierunku wyjścia. Doprawdy, dostał świetny prezent na mikołajki, miał w kieszeni paczkę fajek, a w domu dwie kolejne i nie szukał tego dnia zaczepki. Było tak miło, przyjemnie, kolorowo i w ogóle, a gdyby nie fakt, że stał w zimnej, przesiąkniętej zapachem sowich piór, do tego twarzą w twarz ze swoją byłą, mógłby uznać ten dzień za udany. Dlaczego więc nie zrobić sobie świątecznego prezentu i nie odpuścić spektakularnej kłótni po to, by w spokoju wrócić do przytulnego mieszkania? No właśnie.
Już miała wychodzić, jeszcze chwila, a przekroczyłaby drzwi tej piekielnie cuchnącej sowiarni, udając się w stronę ciepłego zamku. Była tak blisko, że klamkę miała na wyciągnięcie ręki. Chwyciła za nią, ale w tym samym momencie ktoś ewidentnie zrobił to samo, po drugiej stronie. Zrobiła mały kroczek w tył, by nie zderzyć się z wchodzącą osobą, zmarszczyła brwi i.. Żesz kurwa mać. Kogo zobaczyła? Oczywiście, że nikogo innego, jak swojego wspaniałego byłego. Doprawdy miała szczęście, że musiała go spotkać akurat tutaj. Nie spodziewałaby się, że jemu również zachcę się wysyłać listy grubo po dwudziestej drugiej. Stała tuż przed drzwiami, blokując mu jednocześnie swobodniejsze przejście. Na twarz wypłynął jej typowy grymas irytacji, a usta ułożyły się w jadowity uśmieszek. Obserwowała, jak rzuca pod nosem wiązankę przekleństw i zręcznie przechodzi obok niej, by po chwili podejść do którejś z sów i wepchnąć jej w dziób zmiętą kopertę. Nie odwróciła się do niego, ale głowę skierowała tak, by kątem oka móc dostrzec jego poczynania. Choć po burzliwym rozstaniu prawie się nie widzieli, ich spotkania zawsze kończyły się tak samo - jedną, wielką kłótnią. Oboje byli zbyt dumni i zbyt pewni siebie, by przyznać drugiemu rację. Ona traktowała ich krótki związek jak coś nowego, jak wakacyjną przygodę. Przyjechała do Londynu zapomnieć o wszystkim, co związane było ze Szwecją i tak też zrobiła. Poznała Coltona i jakoś samo poszło. Mimo, iż miała wtedy zaledwie szesnaście lat i zdawać by się mogło, że taka młoda osoba raczej nie może być pewna co do swoich uczuć, to ona jednak coś do niego czuła. Nie powiedziała mu nigdy, że go kocha, bo to było by za mocne słowo. Nie przeżywała też długo ich rozstania, chociaż dotknęło ją równie, jak i jego. To była jej wina. To jej zachciało się nocnego życia i litrów alkoholu. A potem? Potem były konsekwencje. Chcąc nie chcąc zdradziła go. Ale czy czuła wstyd, gdy jej to wypominał? Może nie tyle co wstyd, a ukłucie rozgoryczenia, że zachowała się jak zwykła szmata. Nie było to wtedy dla niej nic normalnego, nic co traktowałaby na porządku dziennym. Gdy wyzywał ją od najgorszych dziwek, na prawdę ją to bolało. Ale teraz? Zmieniła się. Na co dzień przybierała inną, gorszą maskę. Nie była już tylko pewna siebie. Była pewna siebie i po prostu bezwzględna. Nie przejmowała się zupełnie tym, co inni mają jej do powiedzenia. Ona niby miałaby przejmować się opinią ludzi? Też coś. Tak więc stała tutaj teraz i z miną nieznoszącą sprzeciwu prychnęła na niego, gdy się odezwał. - Ja Ciebie? Straciłeś zdolność logicznego myślenia, czy oślepłeś, a może jedno i drugie? Ja byłam tu pierwsza, Colton. - Uniosła głowę, by zniwelować trochę różnicę ich wzrostów. Doprawdy, nie miała ochoty na kolejną bezsensowną sprzeczkę, ale sam się o to prosił. Patrzyła teraz na jego plecy, bo praktycznie stał już w drzwiach.
Już miał wyjść. Radośnie, dziarskim krokiem ruszyć w stronę alei Amortencji z nadzieją, że tej nocy nie spotka go już żadna przykra niespodzianka, ale słowa Lil go zatrzymały. Powoli, niechętnie wręcz, odwrócił się w jej stronę i przywoławszy na twarz sztuczny, najbardziej ironiczny, jaki był w stanie z siebie wykrzesać, uśmiech, rzucił: - Widzę, że wciąż nie potrafisz odpuścić i za wszelką cenę próbujesz stawiać na swoim? - Ruszył w stronę Lilienne i zatrzymał się dosłownie parę centymetrów od niej. Tak, by móc spoglądać na Szwedkę z góry, a tym samym sprawić, by poczuła się w pewien sposób przytłoczona. A już chwilę później zmrużył oczy, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi po to tylko, by oprzeć się o ścianę, jak w tych dobrych, mugolskich filmach i dodać jeszcze. - Dokładnie tak, jak ja. Czyli mamy jeszcze coś wspólnego, choć raczej nie wyjdzie nam to na dobre. - Och, doprawdy, może być ciekawie. Kiedy spotyka się dwójka Ślizgonów o podobnych temperamentach i wspólnej przeszłości, zakończonej raczej niezbyt przyjemnie, zawsze jest ciekawie. Tym bardziej, jeśli w tych nieprzyjemnych okolicznościach, została urażona męska duma, a ego ucierpiało równie mocno. - No, a jak tam... Blaise? Braise...? Nieważne. Ten Ślizgon, za którym tak szalejesz, to co u niego? - Rzucił złośliwie, wiedząc, że uderzy w czuły punkt. W końcu, nie trzeba było dobrze znać ani jej, ani Victora, żeby dostrzec, że coś jest na rzeczy. Nie na co dzień kobieta taka, jak Lil, lata za facetem i jest w zasadzie na każde jego zawołanie. Tym łatwiej to dostrzec, będąc kimś spostrzegawczym, a tego akurat nie można było Gregersowi odmówić. Potrafił wiele zauważyć. A teraz... chciał ją zirytować. Trafić na drażliwy temat i pomęczyć biedną Lil, bo w końcu nie było jeszcze okazji, by choć częściowo się zemścić. Tak, zemścić! Za tą zdradę! Pomimo tego, że Colton złagodniał bardzo od czasu, kiedy zamieszkał z Sarą, wciąż był Ślizgonem, więc ta gorsza, ciemna strona jego osobowości wciąż co jakiś czas wychodziła na jaw. Szczególnie w sytuacjach takich, jak ta. W momentach, kiedy trzeba było się atakować, bo w końcu atak jest najlepszą obroną, prawda? A przynajmniej z takiego założenia wychodził Colton i może właśnie dlatego w ciągu ostatnich paru lat, zdążył narobić sobie tylu wrogów, ilu przeciętny człowiek nie potrafiłby uzbierać przez całe życie... No dobra, to przesada, ale miał ich naprawdę wielu i, mówiąc szczerze, specjalnie mu to nie przeszkadzało. Dopóki był świadomy swojej przewagi psychicznej nad większością z nich, ich zdanie miał, jak to się mówi, głęboko w dupie. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, większość spraw Gregers miał w poważaniu. To się nazywa dystans do życia, nie? - Gdzie się podział twój honor, Lil? - Rzucił wyzywająco, po czym dodał jeszcze. - Wiesz, nie spodziewałbym się tego po kimś takim, jak ty. - To zaledwie parę słów, ale jakże znaczących słów. Czyżby rozpętał właśnie wojnę? Ups.
Nadszedł w końcu moment kiedy Kyle musiał wspiąć się na wieżę gdzie mieściła się sowiarnia. Tak, miał już dwadzieścia lat. No i co z tego. Jego rodzice martwili się o niego tak samo jak w chwili gdy miał jedenaście i dopiero zaczynał naukę w Hogwarcie. Może i w sumie mieli podstawy, bo ich syn upodobał sobie taki przedmiot jak opieka nad magicznymi stworzeniami, a wiadomo, że te kreatury potrafią być czasem całkiem niebezpieczne. Ale nie powinni narzekać. Mieli szczęście, że Kyle wybrał tę ścieżkę, a nie spróbował zostać ot, na przykład badaczem smoków. Tak na dobrą sprawę, to też mu kiedyś chodziło po głowie, ale stwierdził, że woli jednak mniejsze stworzenia. No i miło było czasem zająć się zwierzakiem, który nie odgryzie ci głowy, kiedy tylko na chwilę się przy nim rozluźnisz. Ale to wszystko nie zmieniało faktu, że jego rodzice się martwili. Dlatego regularnie wysyłał im listy, żeby uspokoić ich nerwy. Nie było to specjalnie upierdliwe, a przynajmniej miał spokój jeśli chodziło o swoich rodzicieli. Doskonale bowiem wiedział, że jeśli przestałby dostarczać przez sowę wiadomości o tym jak mu idzie nauka i ogólnie, jak mu się powodzi, jego matka gotów była przyjechać do Hogwartu z Walii i narobić bigosu. A tego chyba nikt by nie chciał. Kyle wdrapał się więc na wieżę, ściskając w ręce świstek pergaminu, który był oczywiście listem do jego rodziców. Spojrzał w górę, na grzędy gdzie siedziały pohukujące sowy. Starał się przy okazji nie wejść w jakieś świeże łajno i chyba nawet mu się to udało. W końcu wypatrzył puchatą kulkę, która należała do niego i zawołał sowę po imieniu. - No chodź, chodź, Rovillia. - kiedy ptak wylądował mu na ramieniu, wbijając mocno pazury w ramię, dał jej najpierw sowi przysmak i pogłaskał po głowie. - No, dobre ptaszysko. Grzeczne. Zanieś to tam gdzie zawsze. Czeka cię kawałek drogi, ale dasz radę jak zwykle. Sowa zaraz wyciągnęła przed siebie nóżkę a chłopak przywiązał jej tam zwitek pergaminu. Podszedł do okna i już po chwili ptaszysko rozpostarło skrzydła i poleciało przed siebie. Kyle stał jeszcze przez kilka chwil, opierając się o ścianę i zastanawiając się, co się dzieje w domu. Pewnie bez większych zmian, jak zwykle. Ziewnął i przeciągnął się. Dzisiejszy dzień działał nań usypiająco. Ciśnienie czy co?
William w tym czasie sam miał do ogarnięcia swoje sprawunki. Ostatnio znowuż przegiął z kupowaniem książek - wszystkie je przeczytał, a teraz uznał, że wypadałoby się pozbyć zbędnego balastu i odesłać je do domu, dokładając kolejne tomy do i tak już przepełnionej, domowej biblioteczki. On sam planował sobie w tym czasie dokupić kilka kolejnych pozycji. Pojawiające się w księgarni nowe tytuły niezwykle silnie wpływały na jego wyobraźnię. Już się nie mógł doczekać, kiedy znowu poczuje ten zapach - książki prosto z drukarni, mmm! Wszedł ostrożnie po stromych schodach, z ciężkim pakunkiem boleśnie obijającym mu się o udo. Ostrożnie omijał świeże - i te nieco mniej - sowie kupki, próbując dostać się do w miarę czystego kącika, by naskrobać kilka słów do domu. Jego matka od dwóch lat była w Melvich zupełnie sama. I o ile jemu i jego ojcu by to pasowało, jako, że byli odludkami - tej z pewnością doskwierała samotność. Nawet jeśli spędzała całe dnie u swoich przyjaciółek, czy chodząc po sklepach - wracała do pustych ścian. Wiedząc, jak to na nią działa postanowił sobie napisać do niej przynajmniej pełną rolkę pergaminu. Spodziewał się, że skończy się to jak zwykle - kilkadziesiąt linijek pełnych frazesów, niewiele mówiących opisów, nieco naciąganych historii o jego przyjaciołach. Jednak kobieta zdawała się to lubić. Ze spojrzeniem wciąż utkwionym w podłodze, układając w głowie wstęp do listu, nie zauważył stojącego tam już gryfona. Dopiero ostrzegawcze pohukiwanie kilku szkolnych sów nakazało mu podnieść głowę - i cofnąć się od razu. Niewiele brakowało, a dosłownie wpadłby na Kyle'a. - Um... cześć? Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu już jest - mruknął zakłopotany, wymijając go, i kładąc paczkę na w miarę czystym kawałku murka. Skrupulatnie przygotowywana treść pierwszego akapitu właśnie uleciała mu z głowy. ...nie spieszy się - stwierdził w myślach jednak
Kyle zatopił się całkowicie w rozmyślaniach na temat domu. Czy jego rodzice mieli teraz pracowity okres czasu? Wiele nowych dostaw? Jakie książki były teraz w promocji? Czy jego matce udało sie w końcu rozruszać kącik z tomami dla czarodziejów? Ostatnimi czasy rodzice nie narzekali na brak gotówki, pieniędzy brakło więc na jakieś nowe, większe projekty. Ojca dość ciężko było przekonać do pomysłu sprowadzania książek dla czarodziejów do ich księgarni. Chociaż pewnie kiedy tylko do kasy zaczną się sypać złote galeony i srebrne sykle, szybko zmieni zdanie. Rozmyślał tak, wsparty o parapet i w sumie to nawet zaczął lekko przysypiać. Oczy się mu już zamykały, nawet nie usłyszał odgłosów świadczących o tym, że ktoś nadchodzi - kroków ani nawet dziwnych klapnięć, które jak się okazało, były odgłosami książek uderzających rytmicznie o czyjeś ciało. Przegapił nawet moment, w którym ktoś wspiął się już po schodach i - balansując pomiędzy sowimi kupkami - zaczął się ku niemu zbliżać. Dopiero kiedy nieomal został stratowany, odwrócił wzrok w kierunku nowo przybyłego. - O, cześć. - rzucił w kierunku Williama. Potrząsnął głową, jakby budząc się z letargu. Przybycie znajomego trochę go rozbudziło. Może chociaż koniec tego dnia będzie nieco żywszy? Zaczynał go już nudzić taki spokój. Co prawda William nie należał do głośnych i żwawych osób, ale przecież zawsze mógł jakoś Kyle'a zaskoczyć, no nie? Jego wzrok padł na ciężki pakunek, który chłopak trzymał w rękach. Skoro przytachał tutaj tę paczkę, znaczy że prawdopodobnie chciał żeby jego dziobaty przyjaciel gdzieś ją zabrał. - Wysyłasz to gdzieś? O, stary, współczuję twojej sowie. Jak dla niego, musiało to to sporo ważyć. A jeśli ptaszysko miało zabrać to gdzieś daleko... No, serio nic tylko współczuć zwierzakowi. Ale pomimo takich słów, Kyle wyszczerzył się do chłopaka. O widzicie, sama obecność jakiegoś znajomego potrafiła Gryfona rozruszać.
Black spojrzał na pakunek, to na Kyle'a, na sowy, znowu na Kyle'a, znowu na pakunek. Westchnął. Rzeczywiście, prawdopodobnie odrobinkę przesadził. Prawdopodobnie żadna sowa nie doleciałaby z taką paczką "na jeden raz" aż do Melvich. Nawet on miał niejaki problem z dźwiganiem tych książek, a co dopiero biedny ptak. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślał. - Uważasz... że powinienem to jakoś podzielić? Ta opcja wydawała mu się najrozsądniejsza. Dwie lub trzy sowy byłyby prawdopodobnie w stanie zanieść te książki bez większego problemu. Może jeszcze jakieś zaklęcie zmniejszające wagę..? - Za każdym razem, kiedy robię paczkę, powinienem chyba robić z nią próbne okrążenie w swojej kruczej postaci. Inaczej się nie nauczę - uznał zakłopotany uciekając spojrzeniem, rozwijając ostrożnie pakunek i dzieląc książki na trzy mniej-więcej równe stosiki. Sowy za nim zdały się odetchnąć z ulgą - choć gdy zerknął za siebie, nie odnotował żadnej zmiany w ich zachowaniu. Zmarszczył brwi minimalnie na to, owijając wszystkie stosiki papierem i sznurkiem. On sam nie posiadał żadnej sowy, wiec musiał korzystać z pomocy tych tutaj. Na szczęście jak dotąd żadna z nich nie miała nic przeciwko temu. Większość uczniów i studentów Hogwaru posiadała swoich pupili, więc kiedy te hogwardzkie dostały okazję rozprostować skrzydła, chętnie zeń korzystały. Gdy skończył, zerknął na gryfona. Zmiana w jego ekspresji była zauważalna nawet dla niego, choć na tyle ulotna, że będąc ślepy na uczucia tak innych, jak własne, miał problem z rozeznaniem, co ona właściwie oznacza. Nie wyczuł w nim wrogości, niechęci... wręcz przeciwnie, zdawał się być "żywszy". Jak zwykle zresztą, kiedy otaczali go inni ludzie. Wnioskował po tym, że w jakiś przewrotny sposób cieszyła go obecność Williama - nawet, jeśli był on niezbyt towarzyskim, spokojnym gościem. Wyciągając pióro i kawałek pergaminu przyjrzał się mu dokładniej. Polubił go jakiś czas temu, nawet jeśli nie przeprowadzili zbyt wielu rozmów. Widział po jego zachowaniu, że był to człowiek ze wszech miar porządny. Nie bał się stanąć w obronie innych, a była to cecha, którą całym sobą doceniał. Jemu samemu - niestety czasami brakowało... czegoś. Ciężko mu było określić - czego dokładnie. Odwagi? Nie obawiał się przecież. Pewności siebie? Śmiałości? A może był po prostu dupkiem, którego nie obchodzi los innych? Czegokolwiek brakowało Williamowi, Kyle to w sobie miał. Zamrugał nagle, zdając sobie sprawę, że od dłuższej chwili panuje milczenie, a czas, przez który wpatrywał się w chłopaka, zaczął niepokojąco zbliżać się do granicy kłopotliwości. Uciekł spojrzeniem więc szybko. - Wybacz, zamyśliłem się. Um, co Ty tu robisz? Zagajenie rozmowy to była prawdopodobnie najlepsza rzecz, którą mógł w tej chwili zrobić. Przerwać tę prawdopodobnie od dawna już niezręczną ciszę. Tak. A jak się uda - może rozpoczęcie interesującej rozmowy..?
Oho, chyba uratował jakiejś sowie życie. Gdyby ptaszysko z takim pakunkiem próbowało zerwać się do lotu, niechybnie pofrunęłoby jedynie w dół i rozbiło się gdzieś na skałach, a cenne tomiszcza Williama zaraz by się poniszczyły lub pogubiły. Tak więc nie było najlepszym pomysłem, by dawać jednemu ptakowi pod opiekę takiej przesyłki. - Tak mi się wydaje. - odpowiedział na pytanie zadane przez chłopaka. Kyle odszedł od okna, dając Williamowi więcej miejsca na podzielenie pakunków i usiadł sobie na jednym ze snopków siana, które ułożone były obok. Przyglądał się jak chłopak starannie zawija każdy, znacznie już mniejszy stosik, w papier i owija sznurkiem. - Ty wiesz że to ciekawy pomysł? I może być dość skuteczny. - przyznał mu rację. W końcu kiedy będzie wiedział ile sam udźwignie, będzie mniej więcej wiedział ile da radę nieść taka sowa. Na pewno przestanie dzięki temu straszyć te biedne ptaszyska. Jeden z ptaków podskoczył na kostkę siana na której siedział Kyle i szturchnął go dziobem, najwyraźniej żebrząc o smakołyk. Chłopak pokazał jej jedna, że ręce ma puste. Obrażony ptak postanowił że w akcie zemsty dziobnie Gryfona, ale na szczęście mu się nie udało. Czarnowłosy zaraz przegonił natrętne ptaszysko, a to, pohukując, wróciło na swoje miejsce na grzędzie. Dopiero potem spojrzał na Williama i dostrzegł, że ten mu się przygląda. uniósł w pytającym geście brwi, choć nic nie powiedział. Czy cieszyła go obecność Black'a? W sumie tak. On w końcu ogółem lubił obecność ludzi, szczególnie tych, których... lubił. William był trochę jak przeciwwaga dla Kyle'a - był spokojny, raczej małomówny, ale też nie był totalnie zamknięty, schowany w swojej skorupie. Dało się do niego dotrzeć. Przynajmniej takie wrażenie odniósł sam Rhee. Może trochę śmiesznie to brzmi - mowa tu o osobie która była przeciwwagą Kyle'a, przebywanie w towarzystwie Williama było raczej wyciszające niż pobudzające, a jednak dla Gryfona fakt, że spotkał długowłosego chłopaka był impulsem do ożywienia się. Niewielkim, ale jednak senność mu totalnie przeszła. - Wysyłałem list do domu. Rodzice są nieco nadopiekuńczy względem mnie, nie zważając na to, że już dawno osiągnąłem pełnoletniość. Żeby dali mi spokój, muszę im regularnie wysyłać kilka zdań nabazgranych na papierze. Mi taki układ pasuje. Kyle wstał ze swojej kostki siana i zaczął przechodzić wzdłuż grzęd. Po chwili wrócił z jedną sową. - Weź tą. Jest silna, bez problemu doniesie jeden z pakunków. Zaraz znajdę ci pozostałe.