W jednej z wież mieści się sowiarnia. Zazwyczaj pełno tu szkolnych sów czekających na ucznia pragnącego skorzystać z ich usług, bądź odpoczywających po locie z przesyłką. Powietrze wypełnia charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów i mokrych piór. Z tego powodu uczniowie zapuszczają się tu tylko, gdy chcą coś wysłać.
Do sowiarni postanowił udać się pod wieczór. Uznał, że będzie to najlepsza pora na wysłanie listu, który od kilku dni leżał na szafce przy jego łóżku. Wszyscy szykowali się na ucztę lub ze łzami w oczach żegnali znajomych. Nie rozumiał tego i widocznie nie musiał. Kiedy słońce zaczęło znikać za linią horyzontu, schował kopertę w tylną kieszeń spodni i opuścił dormitorium. Dość szybko pokonał wszystkie schody, które dzieliły wieżę Krukonów z sowarnią. Zapalił papierosa, a dym obwieścił jego przybycie zanim pojawił się na szczycie. Pokonał kilka schodów i wszedł do sowarni.
Ostatnio zmieniony przez Sylvio Mayrs dnia Nie Lip 11 2010, 22:35, w całości zmieniany 1 raz
Usłyszał, że nie jest już sam. Jednak nie chciało mu się odwrócić aby zobaczyć kto tutaj wszedł, zresztą sowa nie zniknęła mu z oczu, a zawsze na to czekał. Po kilku chwilach zerknął przez ramię i zobaczył Sylvio. Jak zawsze wyglądał idiotycznie. Nigdy nie rozumiał dlaczego Jamaar, zadawał się z jego ojcem. I co przez jako dziecko skazany był na jego towarzystwo. Nigdy nie był z tego zadowolony, byli w tym samym wieku i dobrze, że nie trafili do tego samego domu. - Sylvio jak miło Cię widzieć - powiedział z udawanym zachwytem nie patrząc w jego kierunku. Po co ma męczyć oczy okropnym widokiem. - Nowa kredka do oczu? Czy użyłeś jednej ze swoich farb?
Nie zdążył wybrać odpowiedniej sowy, jak usłyszał ten irytujący głos. Od dzieciństwa go prześladował, a jeszcze w tak ogromnej szkole musiał wpadać właśnie na niego. Nazywał to pechem. A pech jak to pech prześladował Sylvio. Niezrażony przeszedł wzdłuż żerdzi na której siedziały pojedyncze sowy, większość wyruszyła na łowy, część siedziała już w klatach uczniów i tylko nieliczne pozostały w sowiarni. Wybrał siedzącą najdalej od wejścia. - Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o Tobie. Zakończył przywiązywać list i powiedział adres. - Kristina Marthy, Fowey, West Street. Podszedł z sową do okna i wyrzucił ją przez okno. Spadła w dół, ale zaraz szybko nabrała wysokości i prędkości. Ponownie zaciągnął się papierosem i zanim go zgasił, bo już to była jego końcówka, podpalił od niego następnego. Chyba nigdy nie znajdzie w paleniu umiaru, nie żeby go szukał. - Twoja się skończyła i chcesz pożyczyć moją? Nisko upadłeś skoro prosisz mnie o coś.
Już myślał, że chłopak ma ten swój humor kiedy nic nie mówi. Może i byłoby to lepsze, niż słuchanie jego gadaniny bez sensu. Bo jak mógł pomyśleć nawet, że on mógłby coś chcieć od niego. Nawet już nie chciało mu się komentować jego palenia. Bo i po co miał sobie strzępić język. - Nie mam czego robić tylko pożyczać czegoś od Ciebie. Mam lepsze zajęcia. - powiedział znudzony i spojrzał na schody, może ktoś by go wybawił od jego towarzystwa, bo chciał tutaj jeszcze zostać.
Skoro niczego nie chciał, to po co pytał? Czy to ciekawość zamiast sprytu stała się domeną Ślizgonów, a może tylko tego konkretnego? Poprawił kapelusz, opadł mu na oczy a znał Alexa na tyle, że wiedział aby nie spuszczać go z oczu. - Czy to nie pech, że nawet ostatniego dnia szkoły musimy wpaść na siebie? Chyba, że szykowałeś dla mnie ckliwe pożegnanie? A ja Ci przerwałem? Zgadywał dobrze się przy tym bawiąc, nie ukrywał tego, bo i po co? Czego by teraz nie powiedział Alex z pewnością podejdzie do tego zbyt nerwowo. Zawsze tak było, zaczęło się kiedy jako mali czarodzieje spotykali się, zmuszani do tego przez własnych ojców. Wystarczyło dobrać odpowiednie słowa, a blondyn obrażony szedł daleko. Może i tym razem dopnie swego? - Ale nie martw się, spotkamy się na szczęście dopiero po wakacjach. Nie podejrzewał, że Alex również jak on zapisał się na kolonie. Kto jak kto, ale on był na jego liście wyjazdu ostatnią z możliwych osób.
Prychnął, że też właśnie teraz napatoczyć się musiał ten konkretny krukon. Chciał mieć chwilę spokoju zanim zejdzie do lochów lub wielkiej sali. Ale widocznie dla niego rozrywką na dziś było zdenerwowanie go. Nie chciał jednak szybko dać za wygraną. - Nawet chusteczki wziąłem na wypadek gdybyś się rozmazał, a na to nie możemy przecież pozwolić. Prawda? - spytał opierając się barkiem o ścianę, skoro już postanowił tu zostać to chociaż niech mu będzie w miarę wygodnie. - Miło słyszeć, że nie jedziesz na kolonie - odetchnął z ulgi, że nie będzie musiał go oglądać, słuchać ani unikać. Tak dobre wieści powinno szybko się rozchodzić, a nie dowiaduje się o wszystkim tak późno.
Pech. Nic dodać, nic ująć. Sylvio nie zamierzał pozwolić aby ta wiadomość zepsuła mu dalszą część dnia. Nie pozwoli również żeby wpłynęła w jakikolwiek sposób na jego wyjazd. - Widzę, że dbasz o mnie. Podszedł do niego i nachylił się, co było niemal oczywiste z jego wzrostem. Alex był od niego niższy i to dużo. Wypuścił dym tak, żeby poleciał na Ślizgona. Skończył właśnie palić papierosa i zgniótł tlący się niedopałek butem. Uśmiechnął się, a raczej wykrzywił usta w grymasie zadowolenia, kiedy składał na policzku chłopaka subtelny pocałunek. Tak, to z pewnością wyprowadzi go z równowagi, a jemu chociaż w minimalnym stopniu poprawi nastrój. Jego mina w tym momencie była bezbłędna i będzie ją wspominał nie raz. Trzeba pamiętać, że wszystko co robi Sylvio należy traktować z ogromnym dystanem, ciekawe tylko czy Alex to potrafi? - Dziękuje ci za to. Wyminął go, nie śpiesząc się nigdzie i zaczął schodzić ze schodów. Czas na powrot do dormitorium i spakowanie ostatnich rzeczy. Gdyby zaczął wcześniej teraz dopracowywałby ostatnią pracę. Nauczka na przyszłość, z której i tak nie wyciągnie wniosków.
Co też on sobie wyobr... przerwał myśl czując na policzku jego oddech, nim zdążył go odepchnąć już został przez niego obśliniony. Wzdrygnął się i odepchnął go, zanim jednak wydobył różdżkę Sylvio zniknął na schodach. Może to i dobrze, bo nie chciał ostatniego dnia wylądować u dyrektora. Uspokoił się i wyjrzał przez wielkie okno, że też zawsze uda mu się wyprowadzić go z równowagi. Ile to razy sobie obiecywał, że nigdy więcej mu się to nie uda, a za każdym razem kończyło się tak samo. Dobrze, że chociaż odpocznie od niego w wakacje. Wydobył z kieszeni papierosy, zapalił i czekał aż złość sama mu przejdzie. Szybko skończył go palić i wyrzucił przez okno. Zdążył też się uspokoić i zaczął schodzić, domyślał się, że uczta jest już w trakcie. Ale postanowił, że wejdzie tam chociaż na chwilkę.
Weszła do sowiarni dźwigając za sobą wiaderko, mokrą ścierkę i łopatkę do zgarniania odchodów. Cały arsenał do sprzątania przywiozła ze sobą, dobrze wiedzieła co będzie ją czekać. Zaczęła sprzątać po koleji każdy kąt, raz po raz strzepując sowe ze swojej głowy, albo mówiąc "Au", gdy jakaś niezadowolona ją udziobała. Oczywiście na ramieniu dzielnie towarzyszyła jej własna kochana sówka, która miała nadzieję, że będzie mogła wysłać jakiś list. Praca szła jej naprawdę wolno, może dlatego, że co chwilę robiła sobie przerwę. W końcu jednak uporała się z tym całym bajzlem, pozbierała rzeczy i zaczeła bawić się ze swoją młodą sówką.
Owego popołudnia Frances skierowała się do sowiarni. W trakcie dnia pisała list, który zamierzała wysłać. Trzeba jednak zaznaczyć, że owy list pisała nie jednokrotnie. Nie, nie był jakiś strasznie ważny. Po prostu cały czas popełniała w nim jakieś śmieszne błędy, najzwyczajniej była jakaś rozkojarzona. Zarzuciła więc ciemnozieloną kurtkę na siebie i szybko przebiegła przez błonia, aby dostać się do sowiarnii. Deszcz ostatnio nie przestawał padać. Kiedy znalazła się już w środku, ręką roztrzepała nieco mokre włosy i spojrzała wysoko ku górze wierzy. Szybkim krokiem zaczęła wspinać się po schodach, pokonując po dwa naraz, aby w miarę szybko dostać się na wyższe piętro. Tam też wypatrzyła jakaś brązową sowę. Przywiązała jej do łapki list i wysłała do Greenwich. Przez chwilę wyglądała przez małe okienko, patrząc aż sowa zniknie za horyzontem.
Z kawałkiem zwitku w ręce weszłam do sowiarni. Niestety nie miałam żadnego zwierzątka, a tym bardziej sowy, musiałam więc skorzystać ze szkolnej. Co prawda nie były zbyt rozgarnięte, ale przynajmniej dostarczały wiadomości, czego akurat było pewna. Podeszłam do szarej sówki, delikatnie przyczepiając list do jej nóżki. Ta dziobnęła mnie lekko z dłoń. Uśmiechnęłam się lekko, po czym powiedziałam gdzie dotarczyć ma owy zwitek pergaminu. Gdy sówka wyleciała, ja odwróciłam się do okna i oparłam się o parapet.
W podskokach, bo jakby inaczej, Michelle szła do sowiarni. Komu niby przeszkadza taka ilość schodków? Przecież to pryszcz, a kiedy się przeskakuje, co dwa czy trzy schodki, drogę pokonuje się w ekspresowym tempie. Kto miałby się martwić późniejszymi zakwasami, czy bólem stóp albo wypadkiem? Z bananem na twarz otworzyła drzwi na oścież, wpadając na wieżę. Zauważyła Sarę, dziewczynę, która jej nie lubi. - Cześć Saro! – przywitała się uprzejmie. Kto powiedział, że ona też nie lubi Gryfonki? No, może troszeczkę, ale przecież ktoś kiedyś powiedział „Bądź uroczy dla swoich wrogów - nic ich bardziej nie złości”? Zresztą, nie ważne, kto. Ważne, że powiedział, a dla Michelle była to bardzo przydatna informacja.
Nawet się nie odwracając uśmiechnęłam się pod nosem. Wszędzie rozpoznałabym ten irytująco radosny świergot. - Witaj. Tyle cię znam, i nadal nie mogę rozgryźć nazwy twojej choroby - odwróciłam się, podpierając się rękami o parapet. Sarkastyczny uśmiech nie schodził mi z twarzy
Doskoczyła do sowy o rudym upierzeniu, pozwalając jej usiać sobie na ramieniu. Rozpromieniła się wyraźnie, kiedy sówka okazała się miła inie dziobała. Już nie raz doświadczyła tego, jak bolą rany po ataku tych ptaków. - Wiesz, rodzice zawsze powtarzali, że jestem trudnym dzieckiem – odpowiedziała, przywiązując krótki liścik, do znajomego z Oxfordu. Pogładziła dziób sówki, po czym ruszyła do okna.
Ostatnio zmieniony przez Michelle Yowane dnia Sob Wrz 18 2010, 23:02, w całości zmieniany 1 raz
Czujnie obserwowałam swoją ,,ofiarę''. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak ta dziewczyna się zachowuje. Dla mnie jej zachowanie było boleśnie głupie. Nie wiedziałam czemu, ale nie mogłam znieść jej widoku. Skrzywiłam się lekko. - Serdecznie im współczuje - odcięłam krótko wywracając oczami.
Michelle wystawiła rękę przez okno, pozwalając sobie odlecieć. Niech tylko szybko wraca z odpowiedzią! Podobno szkolne sowy są szybkie, no, ale czasami plotki okazują się kłamstwem, więc Krukonka szepnęła cicho sówce, by zwrotny list przyniosła jak najszybciej. - Sądzę, że oni nie potrzebują litości. Właściwie to oni nawet nie są smutni. Cały czas się śmieją, wiesz? I opowiadają różne śmieszne historie! I podobno trudne dzieci, to zdolne dzieci! Nigdy nie słyszałaś o tym fakcie? Mugole dowiedli tego na podstawie jakiś badań - wyjaśniła.
- Mugole, mugole - prychnęłam z niezadowoleniem - Co mnie obchodzą jacyś durni mugole? - powiedziałam oglądając bez większego zainteresowania swoje paznokcie. - Zdolne powiadasz? - obejrzałam ją od stóp do głów kwitując to złośliwym uśmiechem.
- Tak, mugole. Niemagiczni ludzie, w gwoli wyjaśnienia. Czy tylko ona wiedziała o nich nieco więcej, a do tego w ogóle się nimi interesowała? Ta Sara przecież zachowywała się tak, jakby uważała, że Mugole wcale nie powinni istnieć. - Nie są durni - zaperzyła się. - Moi dziadkowie to dobrzy lubię. I mili! Właśnie ich obrażasz - uświadomiła dziewczynę. - Zdolne, zdolne. A myślałaś, że czemu jestem w Ravenclawie?
Candy weszła powoli, bardzo powoli, tak powoli, że wolniej to można się już tylko cofać, do Hogwartu, do zamku, do schodów, do najwyższego piętra, do wieży, do sowiarni, a nogi wchodziły jej do dupy od tego wiecznego chodzenia. Zaiste rozejrzała się po tym jakże wspaniałym wnętrzu pełnym dziewczego zapachu przeżutego szczura. Jakożeby można nie wielbić tego pomieszczenia, kiedyż to wszędzie spoczywają ptasie odchody, zmieszane z odrobiną kurzu, azali przybrały szarawą barwę. Ejże! Jeśli nie potrafisz docenić tego zakątka, lepiej natychmiast udaj się waćpanno lub paniczu na łąkę, porośniętą dziewczymi kwiatami bzu i tak skonaj, a niech ostatnie twoje słowo zabrzmi: jako żywo.
Weszła do sowiarni powolnym, znudzonym krokiem w celu wysłania kolejnego listu do Cassie. Ostatnie deszczowe dni nieco ją przytłaczały, szczególnie, że wciąż nie miała żadnych wiadomości od Alexa. Już dawno nie była w takiej sytuacji. Byli razem przez cały czas, a teraz jedyna osoba, którą Alexis darzyła bezgranicznym zaufaniem, osoba, która odgrywała najważniejszą rolę w jej życiu, po prostu znikła i nie dawała żadnych oznak życia. Usiadła na parapecie w celu i zlustrowała wzrokiem pohukujące szkolne sówki. Miała sowę, rok, może dwa lata temu, pewnego dnia znikła. Poleciała jak co noc, by zapolować na mysz czy innego niewielkiego ssaka i nie wróciła. Do tej pory nie czuła potrzeby kupienia nowej sowy. Nie lubiła zmartwień, a szkolne sówki, które nie były jej własnością były jej zupełnie obojętne. Zastanawiała się nad wysłaniem kolejnego listu do brata. Jednak przemyślawszy to dogłębniej zrezygnowała z tego pomysłu. Nie było sensu zamęczać Alexa stertami listów. Jeśli miał by taką możliwość lub ochotę na pewno by na nie odpisał. Każdy dzień powodował na nowo rodzącą się frustracje a w głowie Alexis kłębiło się coraz więcej pytań. A co jeśli coś mu się stało? A co jeśli ma kłopoty? Przywiązała mały liścik do nóżki jednej z sówek i weszła z sowiarni.
Właściwie od początku roku szkolnego tylko 2 razy wymienił z ojcem listy... a normalnie pisali ze sobą przynajmniej dwa razy w tygodniu! Teraz jednak miał już trochę dość bycia pod ciągłą kontrolą ojca... Wyciągnął rękę, a jego sowa jarzębata, Niewolnik, która należała jeszcze do jego ojca... On by w życiu nie nazwał tak swojego ptaka...
Jon'a sprowadził do sowiarni konkretny powód. A właściwie konkretne dwa listy. Jeden napisał już dużo wcześniej i miał być wysłany do ojca. Przekazywał w nim, że dojechał do Hogwartu bez większych problemów i, że już mu się tutaj podoba. Oczywiście to ojciec chciałby usłyszeć, więc nie graniczyło raczej z prawdą. Drugi, miał wysłać do swojej siostry, gdyż ta pałętała się bez przerwy po zamku i nie umiał na nią trafić. Bądź, co bądź bardzo wiele tygodni minęło od ich ostatniego spotkania. A wszystko przez wylądowanie w Mungu. Wszedł do pomieszczenia, nawet się nie rozglądając. Pewnie nie różniło się od jakiegoś sklepu zoologicznego. -Eleonora- Przywołał sowę Connie, gdyż swojej nie posiadał już. Stary Puszek umarł jakiś miesiąc temu. Kiedy mała, rozświergotana, puchata kuleczka podleciała do niego, pogładził ją czule po dziobie. Następnie wziął się za przywiązywanie jej dwóch zawiniętych karteczek do nóżki, która co chwilę poruszała się energicznie, więc to nie było łatwą sztuką.
Kiedy usłyszał wołanie, obejrzał się. Do sowiarni wszedł obłędnie przystojny chłopak, Namidzie aż zaparło dech... No nareszcie!, pomyślał, tego mi brakowało!. Kiedy tylko uporał się z listem i wypuścił sowę, podszedł do chłopaka... Slytherin, rozpoznał po znaku na szacie... - Hej. Jakoś wcześniej Cię nie widziałem, a jesteśmy z jednego domu... Namida Kirei. - zagadnął, kompletnie bez skrępowania, wyciągając do chłopaka dłoń. Nie oczekiwał, że ją przyjmie,... ale zawsze można spróbować. Poza tym, kiedy tylko do niego podszedł i spojrzał mu w oczy, coś mu zamigotało w głowie... już gdzieś widział takie oczy...
Zamrugał szybko słysząc, że nie jest sam tutaj i na dodatek ktoś do niego coś mówi. To też najpierw zerknął tylko kątem oka, kończąc przygotowywać sowę do podróży. Po chwili wysłał ją przez okno, a te bezbłędnie poleciała. Czyżby do lochów? Najwyraźniej mała siostra czai się gdzieś w dormitorium. Może też go szuka? Chwile później przypomniało mu się, o chłopaku, który to do niego zagadał. Obejrzał się i spojrzał na niego niechętnie. Dlaczego wszyscy muszą zawsze przerywać jego upojną ciszę i spokój? No trudno. Obejrzał go od góry do dołu. -Jonatan Tenebres- Przedstawił się i wyciągnął rękę, żeby lekko uścisnąć jego dłoń. Kiedy to zrobił, natychmiast się cofnął. Najwyraźniej ten Namida też był ze Slytherinu. No, dla odmiany poznał jakiegoś chłopaka ze swojego domu.
- Tenebres? - powtórzył niepewnie... Że niby tak, jak Connie? ... To może stąd te oczy wydawały mu się takie znajome... - Connie to Twoja kuzynka? - zagadnął, ciekaw... w sumie Connie nie mówiła mu nic o swojej rodzinie, nie licząc tej całej Candy z Hufflepuffu...
-Connie to moja siostra- Mruknął pod nosem i oparł się o ścianę, przy okazji stawiając niefortunnie nogę na świeżej, białej wydzielinie. Zaklął niedosłyszalnie i spoglądając na adidasa. Nie dziwił się, że siostra o nim nie opowiada. W końcu nie lubiła mówić o sobie, to też było z reguły równoznaczne z tym, że nie ma komu to wszystko mówić. Raczej nigdy nie miała chociażby bliższych koleżanek. Byli tylko we dwójkę. -A ty jak mniemam, jeden z jej wrogów- Powiedział cicho, ale pewnie.