Wiosną i latem trawy w okolicy Zakazanego Lasu potrafią sięgać aż do kolan. Miejsce odwiedzane jest przez zapalonych zielarzy, bowiem okolica obfituje w ciekawe zioła. Poza tym nieczęsto ludzie tu przychodzą z prostej przyczyny - wśród traw królują szkodniki.
Uwaga. Jeśli używasz tu czarów bądź Twoja różdżka jest gdzieś w widocznym miejscu, istnieje ryzyko, że do Twojej przekradną się do niej okoliczne chropianki. Rzuć wówczas kostką, by dowiedzieć się czy uszkodzą Ci rdzeń. Parzysta - nadgryzły nieco drewno Twojej różdżki i prawie dostały się do rdzenia. Różdżka wymaga drobnej naprawy u twórcy różdżek. Nieparzysta - na szczęście w porę je dostrzegłeś i mogłeś się ich pozbyć.
Słysząc propozycję spojrzałem w dół, robiąc dziwną minę do figurki oferowanej moim kolanom. Uniosłem brew, zastanawiając się czy dziewczyna ze mnie kpi czy faktycznie chce mi ją dać. Biorąc pod uwagę jej wcześniejszą krytykę moich figurek obstawiałem to pierwsze. Wyglądała lepiej od moich obydwu, ale czy był to powód do wywyższania się? -Nie dziękuje. - mój ton wciąż był spokojny, chociaż co raz ciężej było mi powstrzymać irytację. Dlaczego ta baba się tak na mnie uwzięła? Przyśniło się jej, że zabiłem jej kota? -Ugryzło? - nie załapałem o co jej chodziło, podnosząc ręce do góry i je oglądając. -Nic mnie nie ugryzło...zresztą jest zima, komary sobie grzecznie chrapią. - miałem wielką ochotę jęknąć z frustracji. Chciałem skończyć zadanie i opuścić to miejsce zanim się naprawdę zdenerwuje. Skończywszy "upiększanie" figurek dorobiłem do nich szopkę, bardzo skromną i podstawową, ale w chwili obecnej nie było mnie stać na nic lepszego.
Nie mógł jej odmówić, że starała się załagodzić narastające między nimi napięcie. Z jakiegoś powodu odnosiła odwrotny skutek. Dlatego ostatecznie opuściła dłonie ze swoją figurka, wrzucając ja do jego szopki i odpuściła sobie rozmowę. Nie należała zresztą do najbardziej wymownych. Pogrążona we własnych myślach objęła się ciaśniej ramionami, absorbując ciepło z własnego ciała, co i tak nie dawało wiele, kiedy jej ciuchy były w połowie przemoczone. Pchnięta cichą nadzieją poprawienia tego stanu, wyciągnęła różdżkę. Jak się sodziewala, testując wcześniej zaklęcie na szopce, czar ogrzewający zamiast rozprowadzić ciepło po sianku, puścił szopkę z ogniem. Spojrzała najpierw na autora szopki, później z powrotem na szopkę. W końcu obrzuciła ja śniegiem, nie odezwawszy się słowem. Wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie chciał z nią rozmawiać. Więc nie rozmawiała. Schowała różdżkę, odpuszczając sobie dalsze próby ratowania szopki. Nie wyglądała wiele gorzej niż przed podpaleniem. Z tym akcentem mogli się rozstać. - Dobranoc - tylko przez zwykłą kurtuazję rzuciła słowa pożegnania, zanim chowając nos w szaliku wstała do pionu, raptownie odwracając się w stronę zamku... I znów wysunęła orła, upadając dokładnie w tym samym miejscu co wcześniej. Nie miała motywacji wstawać. Chłód już dawno wdarł się pod odzież i odebrał jej czucie, więc ostatecznie rozłożyła ręce na boki i postanowiła tym razem nie wstawać.
Kolejne wydarzenia pozostawiły mnie bez słów. Na wrzucenie oferowanej figurki do mojej szopki zareagowałem jedynie wzruszeniem ramion. Skoro aż tak bardzo tego chciała to już dobrze, nie będę robił scen i ją wyrzucał. Powiem szczerze, że spodziewałem się wiele. Tego, że da mi plaskacza(z jakiegoś jej babskiego powodu), obrzuci mnie śniegiem, strąci figurki...ale no, podpalenia tyle co stworzonej szopki to już nie. Wmurowało mnie w podłoże, wyglądałem jak osoba potraktowana petrificus totalus z wyjątkiem poruszającej się podczas oddychania przepony. Co takiego zrobiłem, że zasłużyłem na takie zachowanie? Minęły dobre dwie minuty nim zdołałem podnieść rękę i strzepnąć śnieg ze spalono-zawalonej szopki. Kątem oka zauważyłem kolejnego orła w wykonaniu puchonki. Tym razem nie wykonałem rycerskiego gestu i nie pomogłem jej wstać. Zamiast tego zrobiłem nową szopkę i razem z moimi figurkami zaniosłem ją we wskazane miejsce. Mina nauczycielki nie wyrażała zbytniego zadowolenia, podobnie też jak i moja. Zdobyłem się na krótkie "dobranoc" i szybkim krokiem udałem się do Hogwartu, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce.
Caelestine z kolei długo leżała jeszcze na śniegu, dopóki nie zwróciła uwagi opiekuna. Jeśli o nią chodziło, mogła wpatrywać się w proszący z nieba śnieg. Nie sądziłam, żeby mogła przemoknąć bardziej niż teraz. Jedyne co, to skupiła ramiona, instynktownie zbierając w ten sposób trochę ciepła. W końcu jakiś inny uczeń, młodszej klasy, pomógł jej wstać. Nie miała okazji sprawdzić czy ten okazał się przyjemniejszy od swojego poprzednika, bo zaraz później umknęła mu nie siląc się na szukanie fałszywych pretekstów. - Zimno mi - to mówiąc, skierowała się do zamku, tym razem uważając pod stopy.
Nigdy jakoś szczególnie nie chodziła na spotkania kółek ani też nie realizowała comiesięcznych zadań z wielkim entuzjazmem, ale grudzień był miesiącem wyjątkowym. Po pierwsze - były święta, a żaden inny czas w roku, no może poza dniem świętego Patryka, nie sprawiał, że miała tyle energii i motywacji do robienia czegokolwiek. Po drugie, obiecała sobie trenować transmutację na każdym kroku, a pomoc w tworzeniu szopki była idealną ku temu okazją. Po trzecie - miała wiele świetnych pomysłów co zrobić, aby tegoroczna szopka w końcu wyglądała szałowo i nieco bardziej ekscentrycznie. I te szybkie kalkulacje sprawiły, że pomknęła radośnie na błonia uzbrojona w różdżkę z jedną wzniosłą myślą w głowie - sprawi, że w tym okresie świątecznym w Hogwarcie stanie najlepsza ze wszystkich ozdób. Początkowo planowała skupić się na maksymalnie trzech postaciach, żeby móc dopracować każdy detal, ale im dłużej stała przed bryłą lodu tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nie ma co się ograniczać. Sześć lodowych postaci będzie prezentowało się o wiele okazalej. Zaczęła od ikony - Celestyny Warbeck, skrupulatnie rzeźbiąc za pomocą magii jej szlachetną twarz, dbając o to, aby oddać jej powalającą urodę, jednak z każdą kolejną chwilą miała wrażenie, że nie miała w sobie aż tyle talentu, który pokazałby jaka w rzeczywistości była artystka. Dlatego prędko przeszła do Salazara z myślą, że to właśnie miłość do niego pozwoli jej stworzyć istne lodowe arcydzieło. Nie miała pojęcia ile jej zeszło; podejrzewała, że sporo, bo dłonie miała skostniałe, a nos czerwony od mrozu. Nie żałowała jednak ani sekundy spędzonej nad tą precyzyjną, acz wyczerpującą walką z lodem, bo tak oto stało przed nią jej opus magnum - coś, z czego była niesamowicie dumna i wiedziała, że nigdy nie osiągnie czegoś równie wspaniałego. Była pewna, że większość figurek stojących w galerii Swansea nie mogła się równać z lodowym Salazarem. Następnie zaczęła tworzyć Britney Bitsch, a potem Christoffa Tailora, tym razem poświęcając więcej czasu na dopracowanie ich scenicznych outfitów, które zawsze zapierały jej dech w piersi. I miała nadzieję, że każdy, kto natknie się na jej dzieło, będzie reagował podobnie. Na samym końcu postanowiła oddać hołd DJ Mudblood oraz Mr Pure - i to był srogi błąd, o czym przekonała się chwilę po tym jak na próbę ich ożywiła, a figurki wdały się w bójkę, której efekt był tragiczny, zarówno dla nich, jak i Marli. Raperzy rozsypali się w drobny mak, przy okazji nie szczędząc też ciosów biednemu Christoffowi, pozbawiając go nogi i misternie wyrzeźbionego mikrofonu. Ostatecznie jednak musiała przyznać, że efekt końcowy był powyżej oczekiwań. Nie przejmowała się tym, że jest zmarznięta i prawdopodobnie skończy z Lebetiusem - stworzyła ikony muzyki, swoich największych idoli, których mógł podziwiać każdy mieszkaniec szkoły. I była to zapłata warta połamanego paznokcia (ale przynajmniej Salazar miał fikuśne wzorki na swoim płaszczu), a także prawdopodobnie trolla z historii magii, którą wolała olać w celu stworzenia szopki stulecia.
/zt
______________________
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Wygrana z Krukonami i wysunięcie się na prowadzenie w tabeli szkolnych rozgrywek po raz pierwszy od niepamiętnych czasów w żadnym razie nie stanowiły upoważnienia do tego, żeby teraz spocząć na laurach i spijać śmietankę. Zapewnili sobie całkiem solidną pozycję, owszem, ale jeszcze wcale nie gwarantowała ona zgarnięcia Pucharu – mieli w perspektywie jeszcze co najmniej jeden mecz, więc trzeba było czym prędzej zakasać rękawy i kuć to żelazo, póki gorące, żeby potem i Lwom utrzeć nosa, tak jak to zrobili z Domem Orła. Pewien nieoczekiwany problem stanowił cały ten burdel z księżycem, a konkretniej jego brakiem, bo choć sam nie odczuł jakichś bezpośrednich następstw tego dziwnego zjawiska, tak mógł zaobserwować, że część osób niespecjalnie jest ostatnio w formie. Nie mógł jednak całkowicie wstrzymać treningów, nie po raz kolejny, zwłaszcza, że nie wiadomo ile to w ogóle jeszcze potrwa, więc w ogłoszeniu wywieszonym w Pokoju Wspólnym oraz w listach rozesłanych do członków drużyny zaznaczył, że jeśli ktoś nie czuje się wystarczająco na siłach, żeby podejmować się intensywnego wysiłku fizycznego, to nie musi być obecny na tym spotkaniu (choć jednocześnie tego absolutnie nie zabrania, aczkolwiek na własną odpowiedzialność), a on nie będzie z tego wyciągał żadnych konsekwencji. W końcu sytuacja tak jakby niezależna od wszystkich, a wbrew pozorom nikogo nie planował mordować przynajmniej nie za bardzo. Aby tradycji stało się zadość sam zjawił się na miejscu sporo przed wyznaczoną godziną, żeby przygotować co trzeba nim pierwsi Ślizgoni zaczną się zbierać. Następnie oparł się o jakieś pobliskie drzewo, salutem witając każdego przychodzącego. — Skoro już są wszyscy, to nie ma co dłużej zwlekać — oznajmił, poprzedziwszy to przeciągłym i głośnym gwizdem, żeby zwrócić na siebie uwagę. — Mam nadzieję, że czujecie się wystarczająco na siłach do ćwiczeń, bo na dzień dobry czeka was dawka dość intensywnego wysiłku. Miotły chwilowo na bok, zaczniemy sobie z ziemi. — Zlustrował obecnych uważnym spojrzeniem, by następnie przejść do objaśnienia na czym to będzie polegać i po zarządzeniu jeszcze krótkiej, lekkiej rozgrzewki na rozciągnięcie przeszedł do ćwiczeń.
Etap I – ćwiczenia na ziemi
Ta część treningu składa się z pięciu „stacji” – każda obejmuje inne ćwiczenie (kolejno przysiady, bieg w miejscu, burpees, skakanka, pompki), którym William narzuca intensywne, choć krótkotrwałe (2 minuty), tempo przeplatane z odpoczynkowym marszem (1 minuta), potem powtórka tego (czyli 2 min ćwiczenia, 1 min odpoczynku) i przejście do kolejnego ćwiczenia. Generalnie jest to coś w rodzaju interwałów.
Wykonujecie rzuty 5x k100 i 5x k6 – każda para kostek obejmuje jedną stację. Rzut k100 odpowiada za Wasze tempo, natomiast k6 to zmęczenie spowodowane danym ćwiczeniem.
Swoje rzuty k100 przyrównujecie do wykonanych przeze mnie i bierzecie pod uwagę różnicę między nimi (np. moja kostka to 47, Twoja – 81, więc różnica to 34 i na ten próg poniżej patrzycie) – im większa, tym mocniej Wasze tempo odstaje od tego, które nadaje kapitan.
Różnica:
• ten sam wynik | nie masz żadnego problemu z utrzymaniem narzuconego przez kapitana tempa, brawo! • różnica 1-19 | prawie idealnie, momentami zdarza Ci się delikatnie pozostać w tyle, ale szybko dajesz radę to nadrobić, więc generalnie można na to przymknąć oko. • różnica 20-49 | wielkiej tragedii nie ma, ale masz zauważalne problemy z dotrzymaniem tempa i momentami dość mocno pozostajesz w tyle (im większa różnica, tym bardziej) • różnica 50 i więcej | no jest źle i to bardzo, cokolwiek jest tutaj przyczyną, to z wyraźnym trudem przychodzi Ci utrzymanie tempa, a co za tym idzie – bardzo pozostajesz w tyle (im większa różnica, tym bardziej)
Przy rzutach k6 im wyższy wynik kostki, tym bardziej odczuwacie zmęczenie przy danym ćwiczeniu. Wyniki tych kostek kumulują się, a ich suma odpowiada za to, jak bardzo (albo i nie) wykończyła Was ta część treningu.
Zmęczenie:
• 1-8 | nie odczuwasz za bardzo zmęczenia, ba, możesz nawet rzec, że jest wręcz przeciwnie – masz wrażenie, że mógłbyś teraz góry przenosić • 9-20 | przeciętnie, zmęczyłeś się i owszem, ale butelka wody i kilka chwil odpoczynku przed dalszą częścią treningu powinny załatwić sprawę • 21-30 | bardzo konkretnie się zmachałeś i masz wrażenie, jakbyś miał zaraz płuca wypluć i generalnie jest ci słabo, a to przecież jeszcze wcale nie koniec treningu
Modyfikatory: → cecha eventowa silny jak buchorożec (kondycja) – -1 do każdej k6 → cecha eventowa rączki jak patyki (wytrzymałość) – +1 do każdej k6 → jeśli brak księżyca wpływa na ciebie umiarkowanie negatywnie (próg 1 i 10 pkt w cm) – +1 do każdej k6 i wstępne 10 oczek różnicy do k100 → jeśli brak księżyca wpływa na ciebie bardzo negatywnie (próg 30 pkt w cm) – +2 do każdej k6 i wstępne 20 oczek różnicy do k100
Przerzuty — na tym etapie brak Termin — 8/04 włącznie
Kod:
<zg>Modyfikatory:</zg> jeśli jakieś Cię obowiązują <zg>Tempo:</zg> różnica między Twoimi k100, a moimi <zg>Zmęczenie:</zg> k6 + ich suma
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Modyfikatory: te za mój 1 punkt z CM XD Tempo:kostk dwie różnice mam powyżej 50, reszta koło 40 więc idzie mi świetnie Zmęczenie: więcej niż 21
- Tak sobie myślałem - zaczynam swój wywód do @James Farris oraz @"Irvette de Gusie" kiedy idziemy razem na trening. Rudowłosą Irv trzymam mocno za rękę, żeby mi nie uciekła i liczę na to, że jej refleks będzie opóźniony przez wpływ księżyca, jeśli będzie mnie chciała zbić za to, że ją ciągam po polu. - Że zauważyliście, macie najgorzej podczas tego całego... zaćmienia... Nie sądzicie, że to przez wasze... czarnoksiężnikowanie? - pytam obydwojga Ślizgonów i rozglądam się to na lewo to na prawo, by sprawdzić czy nikt nas nie podsłuchuje. Robię też do nich wielkie oczy, licząc na to, że ogarną co mam na myśli. - Więc myślę, że to dlatego wam jest gorzej niż innym. A na dodatek! Przez to, że tyle z wami się zadaje... na mnie również przeszło to pewnego rodzaju zmęczenie! - mówię lekko podekscytowany swoją teorią. Podnoszę do góry okulary przeciwsłoneczne, pokazując swoje piękne sińce pod oczami. Poprawiam swój odblaskowo - różowy dresik, do którego dopasowałem dzisiaj moje oksy. Kiedy zbliżamy się na miejsce zbiórki pyrgam Farrisa, żebyśmy podeszli wspólnie do @William S. Fitzgerald. - Hejka! Słuchaj, Will słyszałem, że Charlie wyleciał z drużyny, a ponoć w niej był. Dlatego chciałem się zaproponować na miejsce nowego ścigającego, zaś ten przystojny, młody mężczyzna zastąpi mnie na stanowisku pałkarza, tak jak gadaliśmy po meczu. Co myślisz? - pytam naszego kapitana i klepię po ramieniu Jamesa, kiedy o nim mówię. Musimy ustalić jakie roszady zrobimy w naszej drużynie. - I trzymaj kciuki, żeby księżyc się pokazał zanim będzie kolejny mecz, bo inaczej będziesz miał trójkę inwalidów w drużynie - mówię i pokazuję na siebie, Farrisa i Irv. Ewentualnie rozzłoszczoną przyjściem tutaj Irvetę, całuję w głowę, żeby się wcale nie przejmowała i rozpoczynamy rozgrzewkę. Idzie mi tak jak można się spodziewać po kimś kto jest od jakiegoś czasu nieustannie dziwnie zmęczony, przez jakąś okropną magię. Część jeszcze idzie mi jak cię mogę. Ale pompki? Głównie leżę na ziemi, brudząc swój różowy dresik, kompletnie nie nadążam za Willem. Bieg w miejscu? To powolne ciapanie się w miejscu z mojej strony. Na koniec tej morderczej rozgrzewki, czy co to na zarzygane testrale było, jestem padnięty, zmęczony i pluję sobie w brodę że namówiłem ziomków na przyjście mimo złego samopoczucia.
Javi Morales
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech i ostra woń mięty, jaka się za nim rozchodzi
W gwoli ścisłości, to był pierwszy dzień Javiego w szkole. Nie wyglądał jednak na zagubionego, wręcz przeciwnie, emanował pewnością siebie, kiedy podchodził do grupki Ślizgonów na błoniach. Pomógł fakt, że boisko od Qudditcha było jednym z nielicznych miejsc w szkole, które dało się szybko znaleźć. Tak, samo, jak szybko znalazł drogę do drużyny Quidditcha, wpisując się na listę rezerwowych graczy. Chciał się pokazać, wywrzeć na kapitanie dobre wrażenie, żeby wcielił go do stałego składu. Czego się nie spodziewał, to że obok grupki facetów, smuklejszych czy trochę bardziej przypakowanych, przewinie się jeszcze zgrabna kobieta. Naturalnie powiódł dłużej spojrzeniem po jej sylwetce, uśmiechając się kącikiem ust na to, co widział, a czego nie skomentował, przez braterską solidarność, jaka aktywowała się w nim, kiedy spojrzeniem dotarł do splecionych dłoni parki. Chociaż nie od razu stracił zainteresowanie, przeniósł spojrzenie na pozostałych chłopa, wzrokiem szukając kogoś, kto wyglądał mu tu na lidera. Jeszcze przed przedstawieniem planu treningowego, podszedł do Williama, zgadując, że on wyglądał tu na najbardziej adekwatnego. Merlin raczy wiedzieć skąd to wiedział. Zgadywał, nie obawiając się wstydu czy zmieszania, gdyby racji nie miał, bo zwykle ją miał... — Cześć, Javi, do końca roku chcę Ci udowodnić, że będziesz chciał mnie na pałkarza w głównym składzie. Nie tylko wyraźny akcent rozbrzmiał w tych słowach, ale także wybitna pewność siebie i tego, co właśnie obiecał. A chociaż nie wiedział, jakie mieli tradycje w Hogwarcie, to w Meksyku bracia z drużyny witali się, jak na braci przystało, dlatego przybił Williamowi dłoń, bez obaw o zmieszanie jego, czy własne. Następnie skinął głową, wycofując się ze swoją miotłą w tył. — Javi — powtórzył do pozostałej trójki, stając jednak przed dziewczyną i to jej poświęcając najwięcej uwagi, ujął jej dłoń, korzystając ze słodkiej, bezkarnej możliwości wpatrywania się teraz w jej twarz i przelotnego badania opuszkami palców jej skóry, co też zrobił, zanim osunął palce z jej dłoni, nie przeciągająć gestu do granicy nieprzyzwoitości. Póki co, przynajmniej. — Na jakiej pozycji grasz? Zdradliwy błysk w oku i drgnienie kącika ust zdradziło, że jego myśli być może uciekły przy tej myśli trochę dalej niż granice tego boiska. Zreflektował się jednak ciszą i opanowaniem młodzieńczego wigoru, kiedy przywitał się z dwójką pozostałych kolegów. — Cześć. Jak widać mniej wylewnie, choć nie bez mniejszych pokładów sympatii i otwartości. Zmuszony wylać z siebie tę aurę teraz, bo chwilę później wszyscy już poddani zostali nie byle jakiemu testowi. Javi, choć doświadczony w treningach, tak samo często je lekceważył, jak wyciskał z siebie poty, kiedy akurat miał na to ochotę. Tak samo nierówno balansował na krawędzi idealnego zgrania z kapitanem, a mocnego odstawania od ich lidera. Winił za to kobiecą zdolność do ściągania męskiego spojrzenia. Loki Irvette ściągały jego spojrzenie przy każdym jej ruchu, a pasma, które przylegały do jej lica, chętnie by odgarnął z jej policzka - nic więc dziwnego, że wśród tych ważniejszych priorytetów, kiedy wzrok uciekał mu w jej kierunku, zapominał o utrzymaniu tempa. Ostatecznie jednak, nie zmęczył się tym podziałem uwagi wcale, a wręcz czul się odpowiednio zmotywowany do dalszej pracy. Zmierzwiając włosy, pokręcił nawet rozbawiony głową, gotów na dalsze przyjemne, stymulujące ciało katusze. I duszę - ta poddawana była innym, kuszącym próbom.
Modyfikatory: +1 do k6 i +10 do różnicy Tempo: 100-28=72 , 86-40=46, 26-18=8, 34-3=31, 93-35=58 Zmęczenie:4+3+2+2+1 +5 (mody) = 17
Miała. Kurwa. Serdecznie. Dosyć. Od kiedy tylko księżyc przestał być widoczny na niebie miała ogromne problemy z samopoczuciem wywołanym przede wszystkim okropną bezsennością. Czuła się, jakby jakiś psidwak ją przeżuł i wypluł i choć próbowała ratować się na wszelkie magiczne sposoby, daleko jej było do swojego codziennego "ja". Nic więc dziwnego, że gdy tylko Harry mimo jej zdecydowanie głośnych protestów postanowił wyrwać ją na trening, była wściekła jak stado buchorożców. -Tak sobie myślałam, może przestałbyś poruszać ten temat w tak jawnie publicznej przestrzeni? - Ofukała @Hariel Whitelight bo naprawdę zmęczenie wchodziło jej na banię i nie miała nawet siły trzymać przy nim resztek kultury. Związane w kucyk włosy odsłaniały jej nienaturalnie już teraz bladą cerę i podkrążone oczy, co było widoczne mimo makijażowych zabiegów. -Miejmy już to za sobą. - Mruknęła miło na przywitanie, kiwając głową w stronę @William S. Fitzgerald zdecydowanie dając znać, że radzi ograniczyć wszelkie komentarze w jej stronę. Nie przypominała sobie, by nawet mimo niechęci do tego sportu kiedykolwiek była tak wkurwiona na spotkaniu drużyny. Jakby tego wszystkiego było mało okazało się, że na treningu pojawił się jakiś nowy ślizgon, który chciał oczarować ich kapitana i zająć miejsce pałkarza. Przynajmniej ten ciężar zdjąłby z jej barków i nawet byłaby mu wdzięczna, gdyby nie fakt, że student miał czelność jeszcze bardziej wyprowadzić ją z równowagi. -Irvette. Prefekt. - Podkreśliła ostatnie słowo, pozwalając mu ująć swoją dłoń, choć w jej twarzy nie było widać żadnej przyjemności ze spotkania z @Javi Morales. Widać koleś trafił na nieodpowiedni moment. -Zamiast się przechwalać radzę Ci wziąć się do roboty i pokazać co potrafisz. Miejsce w drużynie nie jest dla byle chętnych. - Ofukała go, zdecydowanie jak nie ona, nawiązując do słów, które wypowiedział do Willa i oczywiście ignorując jego pytanie o jej rolę w drużynie. Musiała naprawdę się źle czuć, skoro wypowiedziała te słowa tak, jakby była dumna, że należy do tego grona. Choć szczerze coraz bardziej czuła się komfortowo z otaczającymi ją na boisku mężczyznami. -Tenez-moi. Je ne serai pas responsable de mes actes. - Mruknęła do Harry`ego z jakiegoś powodu uznając, że jest on najbardziej odpowiednią osobą do trzymania jej w ryzach. Pewnie dlatego, że to on byłby odpowiedzialny za rozlew krwi skoro tak bezczelnie zmusił ją do pojawienia się tutaj. W końcu zaczął się trening i Ruda była święcie przekonana, że tam zdechnie. Początek nie poszedł jej najlepiej, gdy musiała wbić się w rytm. Na szczęście już przy drugim ćwiczeniu zaczęła łapać co jest pięć, a przy trzecim praktycznie nie odstępowała Willa na krok. Niestety, życie nie było piękne, a bezsenność dawała o sobie znać i pod koniec tego pięcioboju znów zaczęła zwalniać, a zmęczenie było coraz bardziej widoczne na jej licu. -Zlituj się i nas dobij w końcu. - Rzuciła do kapitana, łapiąc oddech po tej jakże milusiej rozgrzewce.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Javi Morales
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech i ostra woń mięty, jaka się za nim rozchodzi
Prefekt rozbrzmiał w jego głowie lubieżnie, czego dał dowód, unosząc kąt ust nonszalancko do góry. Nie miał pojęcia, co to znaczyło, ale słowo wypowiedziane z jej ust przywodziło do głowy wiele barwnych obrazów, a fantazji Moralesowi nie można było odmówić. Wzrok, równie głęboki, co jego pokłady kreatywności sięgał jej podbródka i ust, a wyrażał przy tym absolutne skupienie. — Nice. Słowo wypowiedziane po angielsku, na angielski zupełnie nie brzmiało, latynos bowiem miał wyraźną manierę, zaciągając hiszpańskim akcentem. Niemniej jeśli nie treść jego słowa, ton mógł naprowadzić nieznajomą na uznanie. Wyjątkowo niski i pozostawiający wiele niedopowiedzianego w powietrzu. — A kim jest prefekt? — dodał bez cienia wstydu przez swoją niewiedzę. Wydawał się wobec niej nawet mocno rozluźniony, stając w rozkroku i rozciągając mięśnie ramion i nóg przed rozgrzewką. Po niej, energia go nie opuściła. Dopiero wtedy czuł wszystkie mięśnie, twarda muskulatura przygotowała ciało na kolejne fizyczne wyzwania. Chociaż był na nie gotowy, czekała go jeszcze jedna próba ogniowa. Podszedł do Irvette, stając za jej plecami i pochylił się nad jej uchem, jednocześnie nie pozostając rozproszonym i obojętnym na polecenia kapitana, którego obserwował z nad damskiego barku. — Znaczy Ty należysz do tych bardziej chętnych? — mruknął wprost do jej ucha, trochę szeptem, a trochę mało subtelnym, bo ten rozniósł się też na boki, do niechcianych innych uszu, dlatego, że latynos nie miał nic do ukrycia. I nic nie mógł poradzić na to, że intuicyjnie wsłuchiwał się przy tym w jej nierówny oddech z, adekwatnym do intrygującej nuty tego oddechu, zaangażowaniem.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
No myślała, że tam padnie, gdy Javi zadał pytanie kim jest prefekt. Widać było po jej minie, że trzymanie normalnej chłodnej postawy się dzisiaj nie sprawdzi. Nie chciała jednak wdawać się w takie dyskusję. Miała odbębnić trening i wrócić do zamku nic więcej. -James, może zapoznasz kolegę z panującymi w Hogwarcie zasadami? Widać, że Pani dyrektor zapomniała wspomnieć mu o kilku kwestiach. - Zwróciła się do pałkarza ( @James Farris ) bo była to zdecydowanie bezpieczniejsza opcja. Na szczęście zaraz potem Will dał im w końcu popalić i Irv mogła wywalić trochę tej energii, jaka ją rozsadzała na wcale nie tak łatwe ćwiczenia. Była praktycznie pewna, że ta mordęga jaką była rozgrzewka i próba dotrzymania kapitanowi tempa uspokoiła jej mordercze zapędy. Przynajmniej do czasu. Stała sobie grzecznie z boku, łapiąc oddech, gdy nagle poczuła czyjąś bliskość za plecami i usłyszała ten ani trochę dyskretny szept, który sprawił, że krew w żyłach rudowłosej ponownie się zagotowała. Powoli, wręcz nienaturalnie spokojnie jak na to, co się w niej działo odwróciła się do Javiego i z uśmiechem, który nie miał nic wspólnego z radością spojrzała mu głęboko w oczy. Nie minęły sekundy, a atmosfera wokół dziewczyny uległa diametralnej zmianie, a jej szmaragdowe tęczówki przybrały odcień najgłębszej czerni. Koledzy z drużyny, którzy mieli okazję świętować z nią kiedyś po meczu mogli doskonale rozpoznać te objawy wkurwu, a w dodatku James mógł rozpoznać to jako aurę towarzyszącą hipnozie. Uśmiech Rudej spowalniania, a jej głos zmienił dla Javiego barwę. Widać brak księżyca osłabił w dziewczynie wiele, ale wypełniająca ją teraz czarna magia zdecydowanie przybrała na sile. -Siad i szczekaj psie! - Wydała polecenie. -Bo najwyraźniej tylko to potrafisz. - Dodała już bardziej wyrażając swoje myśli niż czując potrzebę wzmocnienia uroku. Była wkurwiona i to do granic skoro zdecydowała się na taki ruch, a ręką z różdżką machinalnie znalazła się przy podbródku ślizgona. Jeszcze tylko cudem nie przebiła mu krtani jakimś zakazanym zaklęciem.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Zamiast spierać się z Irv w kwestii ich daru, całuję ją miło w rudą głowę, żeby już się tak Ledwo kończę gadkę z Willem, obok mnie materializuje się kompletnie nieznajomy chłopak, który oznajmia że to on powinien być pałkarzem, bo... nie wiem, coś tam. Unoszę jedynie do góry brwi, ale nie muszę tego komentować nawet, bo rozzłoszczona dzisiaj Irvette już zaczyna odpowiadać mu dość nieuprzejmie. Nadal milcząco wpatruję się w chłopaka, obojętnym wzrokiem, chociaż nawet opuściłem swoje różowe okulary na czubek nosa, by przyjrzeć się nieznajomemu. Trudno nie zauważyć, że mną i Jamesem jest równie zainteresowany co wczorajszą pomidorową na obiad w Wielkiej Sali, zaś skupiony jest głównie na mojej stałej towarzyszce. Zaraz pęknie tak się pręży by jej zaimponować. - Harry - przedstawiam się prędko, ale ja nie zostaję o nic zapytany; najwyraźniej moja gibka talia nie jest wystarczająco zachęcająca. De Guise nie wydaje się być zainteresowana i odzywa się do mnie w swoim ojczystym języku, by jeszcze bardziej podkreślić swoje niezadowolenie. - Je ferais tout pour toi, colombe - mówię i chichoczę do Irvette. Zerkam jeszcze za chłopakiem, który tak jawnie przypuszcza jakieś ataki podrywu na dziewczynę z którą przyszedłem, ale w końcu stwierdzam że nie mam co się martwić i podchodzę do rozgrzewki. Idzie mi bardzo marnie, ale co mogę zrobić. Ze zmęczenia w końcu aż siadam na ziemi, by odsapnąć odrobinę. Śmieję się pod nosem na słowa równie padniętej Irvette i podnoszę głowę, by powiedzieć coś elokwentnego, ale wtedy widzę jak nieznajomych chłopak wsadza głowę i coś mamroczę niegodziwego do Irvette. Szczerze mówiąc nawet nie zdążyłem krzyknąć coś zaborczego czy zazdrosnego. Nawet o tym nie pomyślałem bo już widzę jak Irv odwraca się nienaturalnie wolno do Javiego. I to mnie trochę zmyliło. Tylko dlatego zdążyła zajść tak daleko. - Irvette! - krzyczę i zrywam się z miejsca. Nie bacząc na nic wchodzę między Ślizgona, a de Guise, łapię jej dłoń z różdżką i zaczynam odciągać od nieszczęsnego nowego ucznia, będąc dziś jego różowym aniołem, na którego nie zasługiwał swoją postawą. - Kochanie, halo, halo uspokój się, chcesz zostać wyrzucona ze szkoły? - mówię pośpiesznie, próbuję skupić ją na sobie. Trzymam mocno jej nadgarstek Szukam jej spojrzenia, nawet mogąc się narazić na hipnozę. Kładę dłoń na jej talii. - Niech tego nie robi - mówię do @James Farris w nadziei, że powstrzyma chłopaka od szczekania jak pies, o ile nie jest za późno
Trening quidditcha to coś, na co bardzo czekam - chociaż tak prawdę mówiąc to wcale nie jestem pewny, czy już jakiegoś w tym semestrze nie pominąłem. Chcę spróbować swoich sił w quidditchu, bo wierzę, że mogę sobie poradzić z czymś poza oglądaniem go z bezpiecznego dystansu trybun; niewątpliwie jednak też nieco stresuje mnie świadomość, że ostatnie lekcje miotlarstwa miałem w czwartej klasie, a od tamtej pory wskakiwałem na miotłę tylko żeby polatać po okolicznych winnicach. Brakuje mi ćwiczeń z drużyną, albo chociaż jakąś małą grupką innych osób, więc mimowolnie martwię się, że nie pokażę się z najlepszej strony, a moje ambicje na to nie pozwalają. Początki w staro-nowej szkole są trudne i taryfa ulgowa, którą sam sobie dałem, zaczyna się kończyć. - Hej, Archie - przedstawiam się od razu do @William S. Fitzgerald, bo chociaż go kojarzę, to chyba nie mieliśmy okazji wcześniej rozmawiać. - Dobrze słyszałem, że trening nie tylko dla stałych członków drużyny? Jestem trochę, hm, nowicjuszem... ale ślizgońskiego zapału mi nie brakuje - dodaję z szerokim uśmiechem, automatycznie chcąc chłopaka jakoś oczarować i urobić, żeby nie zwracał aż takiej uwagi na moje ewentualne potknięcia. Nie wiem, że jestem już drugim świeżakiem na tym treningu, bo przyszedłem chwilę po dziwnie pewnym siebie latynosie. Witam się ze wszystkimi z przyjaznym uśmiechem i cicho dopytuję @James Farris i @Hariel Whitelight, czy na pewno czują się na siłach, żeby ćwiczyć - robię to żartobliwie, żeby nie wyszło jak jakieś jojczenie, ale też spoglądam na nich czujnie, bo nie chcę później wlec ich do skrzydła szpitalnego. Ćwiczenia są... mordercze, ale przez większość czasu nie mam problemu z nadążaniem za kapitanem i jestem całkiem zadowolony ze swojego tempa. Gdzieś w połowie łapie mnie zmęczenie, które znacząco obniża moje morale i wcale nie jestem zaskoczony, że przy końcowych pompkach zostaję bardziej widocznie w tyle, z trudem łapiąc oddech. Siadam na ziemi i wyciągam ze swojej torby butelkę wody, by wziąć kilka łyków podczas cudownie błogiej przerwy; mam już nawet zapytać Harry'ego, czy żyje, kiedy moją uwagę zwraca @Irvette de Guise, dosłownie usadzająca nieznanego mi latynosa na najwyraźniej należnym mu miejscu. Nie udaje mi się powstrzymać i mimowolnie biję rudowłosej brawo z uniesioną w podziwie brwią i słabym (przez zmęczenie) acz wesołym uśmiechem na ustach. Dostaję też odpowiedź na nieme pytanie o Harry'ego, bo ten już zrywa się do pomocy swojej pannie, a ja dalej próbuję się połapać w panujących tutaj zażyłościach - jeszcze chwilę temu obstawiałbym po tej pewności nieznajomego, że jest z prefektką raczej blisko, ale najwyraźniej nic bardziej mylnego.
Javi Morales
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech i ostra woń mięty, jaka się za nim rozchodzi
Ich spojrzenia znacząco różniły się od siebie, chociaż oboje patrzyli na siebie równie intensywnie, czerń jej oczu, daleka była do tej, jaka rozszerzyła jego źrenice. W jego wzroku widać było nutę ekscytacji i przyjmowanego wyzwania, nie oderwał od niej spojrzenia, nawet wtedy, kiedy podskórnie czuł, że powinien. Pokusa była zbyt duża, a jej oczy zbyt hipnotyczne, żeby się im oparł. Powiódł spojrzeniem po jej szmaragdowych tęczówkach, mimochodem odnajdując jakąś chorą satysfakcję w rozpoznawaniu różnicy zieleni jej oczu, opierając się jednocześnie swojej intuicji, która kazała mu odwrócić wzrok. Był odważny, albo głupi w swojej odwadze. Jeszcze kilka sekund po tym, kiedy jej ton wibracją przeszedł wzdłuż jego piersi, wydawało się, że nie zareaguje. Stał, niewzruszony, korzystając z okoliczności i niewielkiego dystansu między nimi, chłonął jej bliskość, całą swoją postawą wyrażając odporność na czarnomagiczne zagrywki. Ale trwało to ledwie jeszcze kilka oddechów, w których jakiś magnetyzm ściągał jego uwagę do jej oczu i przecinającego powietrze tonu. Chwilę potem cofnął się dwa kroki, a jego śmiech, dźwięczny, prostolinijny i szczery rozbił się wokół nich. Hipnoza nie zadziałała? Nic bardziej mylnego. Faktycznie zaraz potem uniósł ręce obronnie do góry, chociaż przecież cały czas trzymał je przy sobie, a chwilę potem zręcznym, pełnym zręczności ruchem, podpierając się jedną z dłoni o glebę, siadł na ziemi. Nie, jak warujący pies, jakim go ochrzciła, a raczej czujny kojot, który jednak z rozluźnieniem podciągnął kolana do góry, opierając na nich przedramiona. Cały czas patrzył jej przy tym wprost w oczy, chociaż już ze zdecydowanie innej pozycji, a w jego spojrzeniu, wbrew ogólnie rzuconemu uroku, nie było nawet krzty uległości, a coś na kształt przekory i zadziorności, bo chociaż wykonał jej polecenie, perfidny uśmiech na jego twarzy sprawiał wrażenie, jakby zrobił to absolutnie z własnej woli. Zresztą donośne: — Auuuu! Jakie z siebie wydał chwilę później, pozbawione było psiego ujadania, a raczej zwiastowało poważne łowy. Podobnie wyli w bractwach w szkole na inicjacji - i wtedy był tak samo pewny siebie i wyrażał tym dzikość, a nie podległość otoczeniu. — To wasza inicjacja? Nie powiem, żeby mi się nie podobała. Dopiero różdżka przyłożona do jego podbródka, wyzwoliła w nim z goła odmienne emocje. Oczy zaszły mu czernią, znów, podnieceniem, tak, bo skłamałby, gdyby nie przyznał, że ta pozycja była iście satysfakcjonująca. Każda kobieta z dołu wyglądała co najmniej magnetyzująco. Piersi zdawały się z tej pozycji pełniejsze, a sama różnica poziomów, cóż, prowokująca. Jednak różdżkę przyłożoną do krtani potraktował bardzo osobiście. Obok ekscytacji, widać było też narastające w jego oczach skupienie i ograniczone zaufanie. Ktoś, komu ojciec zginął od różdżki wycelowanej prosto w niego i magicznego uroku, nie mógł pochwalać celowania w niego kawałkiem drewna nawet w żartach, czy na pokaz. Dlatego zacisnął palce na jej drobnej dłoni, stosunkowo silnie i boleśnie, korzystając z dłoni, równie silnych, co ramiona i barki i uśmiechnął się już bardziej sardonicznie. Nieważne jak szybka by była w rzucaniu zaklęć, nie mogła wyprzedzić jego ruchu ręki, która oprócz zakleszczenia jej w uścisku i skierowania różdżki za jego ramię, wygięła też drewno, sugestywnie, w tym samym momencie, w którym Javi już naprawdę ściszył ton, racząc kolejnymi słowami tylko ją. — Opuść różdżkę, bo Ci ją złamię. Nie czuł strachu, bo i żyjąc wśród czarnoksiężników i osób parających się niegodnymi interesami, nie był to pierwszy raz, kiedy mu grożono. W tym momencie dokonał więcej niż tylko jednego błędu w obliczeniach. Jednym z nich było założenie, jaką siłę przyłożył do swojego gestu, bo chociaż nie chciał, moment później słychać było lekkie chrupnięcie, łamanego, nadkruszonego jedynie drewna. — Mało zabawne, muszę przyznać. Teraz dopiero wstał, ciągnąc za sobą dłoń kobiety, a i tym samym przyciągając ją do siebie, dłoń, wbrew ogólnej dynamice i sile, układając łagodnie na jej talii. Wtedy właśnie Hariel wskoczył do akcji, rozdzielając ich oboje. Nie żeby jedno, albo drugie potrzebowało pomocy. Już rozdzielony od kobiety, rzucił z nad ramienia blondyna. — Rozumiem, masz zły dzień, zdarza się, ale nie będę hijo de puta, do wyżycia się. To zakładam poniżej twojej, a na pewno poniżej mojej godności. Szanujmy się. Wymijając dwójkę, dopiero wtedy rozluźnił ramiona dopiero, kiedy od niej odszedł na bezpieczną odległość. Czy był bezczelny? Często. Zbyt bezpośredni? Zawsze. Podatny na kobiecy urok? No, kurwa, że tak. Jak każdy szanujący się facet, ale jako młody mężczyzna, któremu wpojono szacunek do kobiet, znał też granice i wiedział, że czasem "nie", znaczy "nie" i trzeba je respektować (nawet jeśli w innym terminie spróbuje się znaleźć lepsze okoliczności, żeby odmowa przerodziła się w zgodę). Jego uwielbienie dla kobiet nie znaczyło, że jej urok, hardość i przyciągająco silny charakter odebrały mu wszystkie komórki odpowiedzialne za myślenie i kierował się już wyłącznie tym narzędziem, które znajdowało się poniżej pasa. Mózg też go nie zawodził, a rola czyjejś marionetki nie wchodziła w grę, chyba, że w naprawdę dobrej grze wstępnej, a tutaj się na taką nie zapowiadało.
Trochę ułomnie odnosi się do postu Hariela, ale wybaczcie, byłam w trakcie pisania i trochę edytowałam, żeby chociaż jako tako miało ręce i nogi, a nie chciałam już pisać postu 100% od nowa.
James Farris
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : mała blizna na czole, heterochromia centralna, zarysowane kości policzkowe, dziwne stroje i jeszcze dziwniejsza biżuteria
Modyfikatory: jestem czarnoksiężnikiem (+1 do k6 i +10 do k100) Tempo: 71, 40, 31, 63, 46 Zmęczenie:2, 1, 4, 1, 4 (+1 do kazdej) -> 17
Jestem już okrutnie umęczony brakiem snu, ale to wcale nie przeszkadza mi w pójściu na trening drużyny, do której w końcu decyduję się dołączyć. Nachylam się konspiracyjnie, spoglądam na Whitelighta, który w tajemniczy sposób zdradza nam swoją teorię i analizuję tę całą drakę – szybko dochodzę do wniosku, że coś w tym musi być. – Harry może mieć rację – wpatruję się w niezbyt zadowoloną Irvette. – Ale że z ciebie jest taki czarny pan to szczerze wątpię – drapię się po łysej głowie, kiedy Ślizgon stwierdza, że to nasze towarzystwo tak źle na niego wpływa. Nie kontynuuję jednak tematu i odsuwam się od Irv, żeby nie oberwać, gdy ta zaczyna fukać na Hariela. Docieramy na łąkę i już kumpel woła mnie do jakichś przekrętów. - Hej, Will! - zmuszam się do szerokiego uśmiechu (nie wiem ile dni już tak tępo wpatruję się w sufit zamiast spać), ale wory pod oczami mówią same za siebie i wraz z ziomkiem podbijam do kapitana. Kiwam skwapliwie głową, żeby potwierdzić przejmujące słowa Hariela. – Uważam, że to uczciwa oferta, co zresztą już udowodniliśmy! Zwłaszcza, że moja współpraca z Irvette układa się bardzo pomyślnie - dodaję kolejny argument. Po krótkiej pogawędce z Fitzgeraldem zauważam jakiegoś typa, którego lustruję wzrokiem. Na początku jestem bardzo optymistycznie nastawiony na tę nową znajomość, ale ten zaczyna jakąś chorą krucjatę i próbuje zagadywać o zajęcie mojej przyszłej pozycji. Żeby tego było mało, kompletnie ignoruje dwie tak świecące gwiazdy (mnie i Harry’ego) i dziwnie zagaduje i obmacuje de Guise. Nawet nie mam ochoty się przedstawiać, skoro jestem tak jawnie ignorowany, bo choć może i nie wyglądam dzisiaj za dobrze to jednak nie przywykłem do takiego traktowania. Witam się z Archiem i zapewniam go, że czuję się wspaniale, co jest oczywiście okropnym kłamstwem, co zresztą po mnie widać. Dopytuję też czy wraca do drużyny i jaką pozycję chce zająć – oby nie pałkarza, bo nie mam sił na kolejnego konkurenta. Sam trening idzie mi beznadziejnie. Nie umiem utrzymać tempa, moje ruchy są powolne, a ćwiczenia, które wykonuję w niczym nie przypominają tych, które demonstruje William. Nie mam powodów do zadowolenia, ale szybko rozgrzeszam się w myślach, że winny jest księżyc, a raczej jego brak. Opadam ciężko na ziemię, żeby odpocząć i napić się wody, ale nie jest mi dane nawet na sekundę przymknąć powieki. Javi znów zagaduje Ślizgonkę, a ta zaskakująco spokojnie zaczęła się obracać i… Ja pierdolę. Od razu rozpoznaję tę aurę i aż robi mi się słabo. Szybko wstaję i podbiegam do nich, ale nie zdążyłem nic zrobić, bo nasz nowy osiłek zaczyna wyć zgodnie z poleceniem. Staję tuż obok i słucham tych kocopołów z niedowierzaniem. – Chyba lubisz szczekać, co? Mogę ci załatwić kaganiec, jeśli tylko w taki sposób zamkniesz mordę – zauważam uprzejmie, bo Javi dalej ujada i pysk mu się nie zamyka. Nie lubię ludzi, którzy szukają zaczepki, a potem są szalenie zdziwieni, że ktoś na nią reaguje w zupełnie inny sposób. Kątek oka zauważam jak ten paskudnie trzyma Rudą, bez jakiejkolwiek delikatności, mimo że została spacyfikowana przez Hariela. – Słuchaj, mało zabawne też jest to, co teraz robisz, więc puść ją i jej różdżkę – mimowolnie sam roztaczam wokół siebie delikatny hipnotyczny urok, żeby to wszystko zakończyć bez dalszego rozlewu krwi, do którego chętnie bym dopuścił, ale nie na terenie szkoły i nie odkąd zobligowałem się do pilnowania porządku. – Jeśli przespałeś spotkanie z dyrektorką i opiekunką domu to mogę ci wyjaśnić kilka kwestii po treningu, w tym możesz śmiało liczyć na przyjacielską radę jak traktować kobiety – wzdycham ciężko, bo nie dość, że jestem wyczerpany brakiem księżyca i treningiem to muszę się jeszcze użerać z jakimś samozwańczym samcem alfa. – Więc teraz wszyscy zajmiemy się dalszymi ćwiczeniami, już bez zacieśniania więzi w drużynie – oznajmiam zmęczony, zerkając ostrzegawczo na Moralesa, żałując, że nie wypada mi powiedzieć mu bardzo prosto i dosadnie odpierdol się. Gdy odchodzi, spoglądam skonsternowany na de Guise. – Wszystko w porządku? Pięknie go nauczyłaś komendy, ale kurwa, nie tutaj – mówię cicho, bo nie bardzo mam ochotę na tłumaczenie się komukolwiek czego świadkiem byłem i skąd mam takie doświadczenie.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Uniósł nieznacznie brew, gdy na łące jako pierwsze zawitało trio sprawiające wrażenie jakby – dość delikatnie rzecz ujmując – było nieco wczorajsze, choć prędzej stawiał na brak księżyca tutaj. Odpowiedział na powitanie @Irvette de Guise, a następnie odbił się lekko od pniaka, żeby stanąć w mniej nonszalanckiej pozie, widząc zbliżających się ku niemu Harry’ego oraz Jamesa. Kiwnął w ich kierunku, jakby w niemym zapytaniu „co jest?”. — Powinien był już dawno tak na dobrą sprawę. — skomentował ze wzruszeniem ramion na słowa o Charliem, który tak w zasadzie jedynie figurował na liście zawodników, więc jego wylot pozostawał jedynie kwestią czasu, zwłaszcza odkąd miał go kim zastąpić. — Cieszę się, że się zdecydowałeś na przejście na ścigającego, a i nie widzę też żadnego problemu, żeby James wskoczył na pozycję pałkarza zamiast ciebie — odparł po wysłuchaniu zarówno @Hariel Whitelight, jak i @James Farris, zerkając w tym czasie to na jednego to na drugiego. Słowa o księżycu skomentował jedynie niewesołym kiwnięciem głowy, mając faktycznie nadzieję, że do czasu meczu ten problem zostanie jakimś cudem zażegnany. Nie wspomniał także ani słowem na temat obecnej, nie da się ukryć, że raczej dość marnej, prezencji obu chłopaków – byli dorośli (przynajmniej według metryki) i liczył na to, że mierzą siły na zamiary, decydując się mimo wszystko brać udział w dzisiejszym treningu. Moment później jego uwagę zaabsorbował zupełnie świeży nabytek Domu Węża w osobie latynosa (@Javi Morales). Mężczyzna był bardzo bezpośredni, ale jemu osobiście to niespecjalnie przeszkadzało – sam należał raczej do dość bezpośrednich osób. — Will — rzucił, gdy tamten się przedstawił. — No to za wiele czasu ci nie zostało, żeby mi pokazać, że zasługujesz na miejsce w pierwszym składzie — odpowiedział na zapewnienia Javiego, zlustrowawszy go przy tym bacznym spojrzeniem. Buńczuczne słowa nigdy nie robiły na nim wrażenia, bo często nie miewały odzwierciedlenia w rzeczywistości. A trudno było mu stwierdzić, jak to wygląda w przypadku Moralesa, którego nie znał i nie miał jeszcze okazji zobaczyć w akcji. Nie miał być to jednak jedyny nowicjusz dzisiaj, bo zaraz potem dołączył do nich jeszcze @Archie N. Darling, ku któremu się zwrócił, gdy ten doń zagadał. — Will. — Wykonał w jego kierunku lekki salut, jak miał w zwyczaju robić na powitanie. — Każdy chętny do wskoczenia na miotłę Ślizgon jest tu mile widziany, a zapał jak najbardziej cieszy. — Uniósł wyżej kącik ust. Zawsze go cieszyło, kiedy wężowa brać wykazywała zainteresowanie miotłowaniem – treningi w końcu organizował przede wszystkim dla nich, a nie dla siebie. Wyglądało na to, że to już mieli być wszyscy zainteresowani, więc mógł przejść do pierwszej części treningu. Przeczuwał, że to co dla niego jest w zasadzie rutyną, dla większości obecnych może okazać się dość mordercze, ale jak to się mawia – co cię nie zabije, to cię wzmocni. Z tego co zaobserwował i tak większość poradziła sobie niezgorzej z dotrzymaniem mu tempa, szczególnie jak wziąć poprawkę na implikacje związane z brakiem księżyca w niektórych przypadkach. Po zakończeniu całej serii dał im nieco czasu na ochłonięcie i uzupełnienie płynów przed przedstawieniem kolejnego zadania. Sam sięgnął nawet po jedną z butelek z wodą i byłby ją opróżnił na posiedzeniu, gdyby kątem oka nie wychwycił szybko zaogniającej się sprzeczki pomiędzy de Guise a Moralesem. Nie miał nawet szansy zareagować nim sytuacja jeszcze bardziej eskalowała, bo w pośpiechu zakrztusił się (i przy okazji oblał resztą płynu) i musiał najpierw zapanować nad kaszlem. Całe szczęście do akcji wkroczyli Whitelight i Farris, którym udało się sytuację jakoś opanować. Skinął obu Ślizgonom w ramach podziękowania za w miarę szybką interwencję. — Nie wiem i nie wnikam co tu dokładnie zaszło, ale niech to będzie jasne – nie mam zamiaru tolerować takich sytuacji w trakcie treningu. Jak macie ze sobą jakiś problem czy cokolwiek, załatwcie to po nim, zrozumiano? — huknął ostrym tonem zauważalnie poirytowany (co było dość rzadkim widokiem, jeśli chodzi o jego osobę), zwracając się do wszystkich (choć na moment dłużej zawiesił spojrzenie na Javim, który ledwie się pojawił, a już znalazł się w samym centrum konfliktu, jak był w stanie wywnioskować), a w powietrzu zawisła nie tyle niewypowiedziana groźba, co po prostu ostrzeżenie, że wyciągnie konsekwencje, jeśli to się powtórzy. — Skoro kryzys, jak mniemam, zażegnany, to wracamy do ćwiczeń. — Przesunął nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem po zgromadzonych, ukracając jednocześnie ewentualne dalsze dyskusje czy protesty. — Wasze kolejne zadanie polega głównie na szybkości reakcji – celem jest przelot przez dziesięć obręczy w jak najkrótszym czasie. Kolejna obręcz będzie pojawiać się po zaliczeniu poprzedniej, więc trasa nie jest z góry znana i w dodatku dla każdego będzie inna. Startujecie rzecz jasna pojedynczo i na mój sygnał, kolejność dowolna — objaśnił, a po upewnieniu się, że nikt nie ma żadnych wątpliwości wziął do ręki stoper, wskoczył na swoją Błyskawicę i wzniósłszy się w powietrze, ustawił się na dogodnej pozycji, by oczekiwać na pierwszego śmiałka.
Etap II – obręcze
Nic skomplikowanego – Waszym zadaniem jest przelot przez wszystkie obręcze, dokładnie dziesięć, w możliwie jak najkrótszym czasie. Trasa nie jest z góry ustalona, a kolejna obręcz pojawia się po ‘zaliczeniu’ poprzedniej.
Wykonujecie rzuty k100, 9x k6 i literę.
Rzut k100 to baza, od której będziecie albo odejmować lub dodawać modyfikatory z pozostałych kostek. Im mniejszy wyjdzie ostateczny wynik, tym szybciej udało Wam się pokonać całą trasę. Tej kości nie przerzucamy!
Rzuty k6 odpowiadają za pokonywanie ‘odcinków’ pomiędzy poszczególnymi obręczami – im niższa wartość kostki, tym prędzej dostrzegliście i dolecieliście do kolejnej. Te kości można przerzucać.
Wartości k6:
0 i mniej – -20 do k100 1 – -15 do k100 2 – -10 do k100 3 – -5 do k100 4 – +5 do k100 5 – +10 do k100 6 – +15 do k100 7 i więcej – +20 do k100
Literka to ewentualna dodatkowa ‘atrakcja’, która Was spotkała podczas przelotu mogąca negatywnie lub pozytywnie wpłynąć na Wasz końcowy czas. Tej kości nie przerzucamy!
Literki:
A – Tak niefortunnie się ustawiłeś podczas lotu do jednej z obręczy, że krótkotrwale oślepiło Cię słońce, które właśnie wyłoniło się zza chmur, zmuszając Cię na moment do zwolnienia | +25 do k100 E – W kilku miejscach udało Ci się bardzo zgrabnie i zręcznie pościnać trasę, dzięki czemu z pewnością zaoszczędziłeś nieco czasu na całym przelocie | -15 do k100 F – Lecisz sobie spokojnie, aż tu nagle… sowa! Ty się przestraszyłeś, ptaszysko się przestraszyło i chlasnęło Cię w panice pazurami po twarzy. Kończysz z trzema głębszymi zadrapaniami na policzku oraz drobnym opóźnieniem w przelocie | +15 do k100 I – W trakcie Twojego przelotu zerwał się nieco mocniejszy wiatr, który powiał Ci prosto w witki miotły i zapewnił tym samym nieco większą szybkość, pozwalając na pokonanie niektórych odcinków nieco prędzej | -25 do k100
Reszta spółgłosek – nic się specjalnego nie wydarzyło, Twój przelot przebiegł standardowo i bez jakichkolwiek większych ‘atrakcji’.
Modyfikatory: → za próg zmęczenia 1-8 – -1 do każdej k6 → za próg zmęczenia 21-30 – +1 do każdej k6 → cecha eventowa gibki jak lunaballa (szybkość) – -1 do każdej k6 → cecha eventowa połamany gumochłon – +1 do każdej k6 → jeśli brak księżyca wpływa na ciebie umiarkowanie negatywnie (próg 1 i 10 pkt w cm) – +1 do każdej k6 → jeśli brak księżyca wpływa na ciebie bardzo negatywnie (próg 30 pkt w cm) – +2 do każdej k6
Przerzuty – 1 za każde 10 pkt w GM razem ze sprzętem na/przy sobie (można używać drużynowego ofc), jedną kostkę można przerzucać nie więcej niż 2 (mniej niż 35 pkt w kuferku) lub 3 (więcej niż 35 pkt w kuferku) razy. Termin – 24/04, +/- 18:00, żeby przed meczykiem się zamknąć (choć postaram się punkty dawać na bieżąco)
Kod:
<zg>Przerzuty:</zg> punkty GM | pozostałe/posiadane przerzuty <zg>Modyfikatory:</zg> jeśli Cię jakieś obowiązują <zg>Przelot:</zg> kości k6 (wraz z doliczonymi modyfikatorami) <zg>Dodatkowa atrakcja:</zg> literka → efekt <zg>Czas:</zg> baza k100 + modyfikatory = wynik końcowy
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
To, że nie miało humoru było już dużym niedopowiedzeniem, a wkurw jeszcze bardziej jej się nasilił, gdy poczuła jak Javi wymyka się spod jej hipnozy. Oj nie działo się dobrze, zdecydowanie nie. Zamiast jakkolwiek odpowiadać na jego zaczepki, skupiła się więc na wzmocnieniu uroku, choć dźwięk, jaki wydobyła jej różdżka sprawił, że na kilka sekund rozproszyła się, patrząc na najważniejszy atrybut każdej czarownicy i czarodzieja. -Jak śmiesz! - Wysyczała, bo wiele mogła znieść, ale atak na różdżkę jeszcze bardziej przechylał szalę goryczy. Miała już znów sprowadzić go do niezbyt godnej roli, gdy nagle do akcji włączył się Harry i James. Drugi z nich poniekąd stanął po jej stronie, ale Hariel postanowił grać mediatora, co w tym momencie rudowłosą podkurwiało jeszcze bardziej. Dopiero słysząc logiczne słowa o wyrzuceniu ze szkoły, aura wokół niej znacząco osłabła, a jej oczy przybrały nieco koloru, choć wciąż ziały przerażającą czernią wskazując na to, że jest gotowa ponownie zaatakować. -Masz rację, przepraszam. - Od razu wyprostowała się i wygładziła mundurek. -Nie przywykłam do aż takiej impertynencji. - Zgromiła jeszcze raz wzrokiem Javiego, z którym obecnie gawędził sobie Farris. Poniekąd była wdzięczna Harielowi za tę interwencję, a poniekąd miała ochotę wyżyć się i na nim. Słowa ślizgona jednak skutecznie przywróciły jej rozsądek i resztki opanowania. -James, to się więcej nie powtórzy, obiecuję. Dziękuję wam. - Zwróciła się do kolegów z drużyny, z czego jeden na szczęście doskonale rozumiał hipnozę i mógł rozmawiać z nią na tym samym poziomie. Irv zrobiło się głupio, gdy przypomniała sobie, że sama niedawno szkoliła Farrisa, by nie nadużywał tej wyjątkowej zdolności, jaką posiadali, a teraz wyszła na największą hipokrytkę pod słońcem. Policzki de Guise płonęły żywym ogniem, a jej klatka piersiowa falowała, jakby kobieta tyle co przebiegła maraton. Była wykończona. -Javi. - Nie podeszła do niego, nie ufając sobie, że zachowa kontrolę. Po prostu odwróciła się w stronę ucznia mówiąc spokojnie i chłodno, jak to miała w zwyczaju, bez żadnej mimiki na twarzy. Mówiła jednak wystarczająco donośnie, by ten ją usłyszał. -Wybacz moje zachowanie. Jeśli jednak mówisz o szacunku, dobrze by było, gdybyś w pierwszej kolejności sam potrafił go okazać, wymagając go od innych. - Kulturalnie wyraziła swoje zdanie z wysoko uniesioną głową. -William. - Tym razem wyrwała się już z bliskości Hariela i Jamesa, wśród których czuła się bezpiecznie i podeszła do kapitana, a w jej spojrzeniu widać było swego rodzaju skruchę. -Nie chciałam zakłócać treningu. Proszę, wybacz mi. - Wyciągnęła do niego dłoń w ramach przeprosin. -Nie czuję się najlepiej. Wrócę do zamku. Obiecuję nadrobić zaległości przed kolejnym meczem. - Skinęła mu głową, po czym posyłając pożegnalne spojrzenie swoim kolegom ruszyła w stronę murów Hogwartu, by tam szukać ujścia całej złości, która wbrew pozorom wcale z niej nie wyparowała.
Jestem biernym uczestnikiem całej tej afery, ale poczuwam się do niej dużo mocniej, niż można byłoby się spodziewać - może i do końca nie wiem, o co chodzi, ale na dobrą chwilę trochę aż zapominam o tym, że jesteśmy na treningu. Plus tego jest taki, że kiedy William zaczyna nam tłumaczyć kolejne zadanie, to nie czuję już takiego zmęczenia, jakie trzymało mnie tuż po wcześniejszych ćwiczeniach. Dalej chcę mu się pokazać z jak najlepszej strony i cicho liczę na to, że zagrzanie miejsca na ławce rezerwowych pozwoli mi kiedyś wykazać się też na boisku. Z tego co wiem, to w Hogwarcie jest naprawdę sporo zawodowych graczy, zresztą z kapitanem Slytherinu włącznie, więc jeszcze nie jestem pewny, czy w ogóle mam jakieś szanse - w końcu dla mnie to tylko rozrywka, samorozwój, próby, a nie przyszłość... Szybko okazuje się, że szukanie obręczy jest dla mnie przyjemniejsze niż samo dolatywanie do nich; muszę przyznać, że sprawa jednak nie jest prosta i trochę gubię się w rachubie, więc potrzebuję oficjalnej informacji, że mój wyścig z samym sobą został zakończony. Zeskakuję z miotły z uśmiechem na ustach, głupio podekscytowany, bo wydaje mi się, że mam całkiem niezły czas - może kilka razy się trochę zagapiłem, ale jak na pierwszy porządny trening, to nawet ja nie jestem w stanie narzekać. I, co najważniejsze, jestem stuprocentowo pewny, że zasłużyłem sobie na potreningową pizzę!
Rooney Green
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : Twarz cała w piegach, walijski akcent, Kiedy się denerwuje, bardzo często ścisza głos i zaczyna się jąkać
Peter był jedną z niewielu osób w towarzystwie których Rooney uwielbiała spędzać swój wolny czas. Często szukała jego towarzystwa, nawet jeśli chłopak nieszczególnie szukał jej samej. Co prawda umiała uszanować cudze granice, tylko szczęście w nieszczęściu, że Pet bardzo rzadko uznawał, że ma dosyć dziewczyny. Tym razem jednak uznała, że nie ma sensu naprzykrzać mu się zanadto. Poza tym, miała coś do zrobienia, czego nie mogła odwlekać. Poprzedniego dnia padało, przez co tego popołudnia całe tereny wokół zamku były nasiąknięte wodą. Dla Rue były to wręcz idealne warunki do tego, aby zająć się odnalezieniem chrobotków. Kiedy ostatni raz czytała o nich w książkach, bardzo zaintrygowały ją te malutkie stworzenia. Dowiedziała się, gdzie najczęściej można je spotkać oraz w jaki sposób w ogóle do nich podejść. Dlatego dzisiejsza pogoda była w tym celu idealna! Namokły grunt zmuszał dżdżownice do opuszczenia swoich kryjówek. A przecież te stanowiły przysmak dla chrobotków. Dziewczyna szybko dodała dwa do dwóch i po skończonych zajęciach od razu pobiegła do dormitorium, gdzie ubrała wysokie kalosze. Nie tłumacząc nic nikomu poprawiła swoją kitkę i ruszyła na poszukiwania. O tej godzinie niewielu kręciło się wokół zamku, woląc wybrać się na wcześniejszy obiad czy odrobić pracę domową. Rue do nich nie należała. Dlatego przemierzała niemalże całkowicie opuszczone błonia w kierunku polany nieopodal zakazanego lasu. Wiedziała, że będzie to idealne miejsce do rozpoczęcia jej poszukiwań. Różowe chrobotki co prawda rzucały się w oczy pośród zielonej trawy, ale nie wszędzie miały ochotę bytować. Tutaj trawa była owszem wyższa, ale jednocześnie w tym gruncie było o wiele więcej dżdżownic. Musiała tylko bardziej postarać się odnaleźć te zwierzątka. Nic trudnego, prawda? Dlatego po chwili pochylała się już nad trawą, wypatrując czegokolwiek, co powie jej czy w ogóle rozpoczęła poszukiwania w dobrym miejscu.
Peter Stryder
Rok Nauki : I
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : wrzeszczący kalendarz to jego najlepszy przyjaciel / na lewym nadgarstku tatuaż lisiej łapy i napis po walijsku
Nie miał ochoty siedzieć w dormitorium kiedy za oknem było wilgotno, rześko i przyjemnie. Założył buty z grubszą podeszwą, pod pachę zabrał kalendarz, pióro i dwa zwitki pergaminu. Wyłonił się na błonia i rozpoczął poszukiwanie wśród kwiatów konkretnego egzemplarzu - wrzeszczącego żonkila. Według nauczycielki zaczęły już kwitnąć i pracą na dodatkową ocenę było poznanie ich lokalizacji i rozpisanie w rozprawce różnic między magicznym żonkilem a zwyczajnym. Na usta cisnęło się proste "jedno wrzeszczy, drugie nie", ale według profesorki róznic było trochę więcej. Poświęcił na to trzydzieści dwie minuty i dopiero wtedy trafił w okolicę tej łąki. Według kalendarza pozostało mu dwadzieścia osiem minut na to zajęcie bo później zacznie się obiad. Każdemu jego stąpnięciu towarzyszył charakterystyczny plusk zanurzającego się w mokrej ziemi buta. Nie był mistrzem kamuflażu. Idąc przez łąkę opierał kalendarz o swoje przedramię i notował ostrym jak brzytwa piórem dopiskę "w razie niepowodzenia spróbować wykorzystać lisi węch", co było jedynie alternatywą. Nie uśmiechało mu się przemieniać przed wieczorem bo wtedy noc będzie miał dosyć burą, jeśli spojrzeć na perspektywę bólu głowy i gorączki towarzyszącej mu po animagicznej przemianie. Powinien to ćwiczyć, ale odkładał to na wygodny dzień. Dopiero po chwili spostrzegł, że na łące nie był sam. Wsunął orle pióro za ucho, a kalendarz zwinął w rulon i trzymał w dłoni. Rozpoznał ją z około pięciu metrów. - Hej, Rooney! - zawołał z oddali i do niej pomachał. - Czego szukasz? Szpiczaków czy zielonych ślimaków? Te drugie to jakaś plaga nad szkolnym jeziorem. Niechcący zdeptałem aż trzy, ale za to wyminąłem siedem. - podał jej dokładną statystykę ofiar i ocalonych. Lubił dokładność i precyzję. Uśmiechnął się na jej widok. Choć w kalendarzu nie miał dzisiaj zapisanego czasu na nudzenie się w dowolnym towarzystwie to Rooney zapisywał jako "Darmowe chillout - 15-30 minut", o czym oczywiście nie wiedziała. Nikt nie ma wglądu do jego wrzeszczącego skarbu. - Słyszałaś może gdzieś wrzeszczące żonkile?
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
// pardon, ja tu tylko, żeby zamknąć ten niebotycznie rozciągnięty w czasie trening... :'D
— Co się stało, to się stało i tego nie zmienimy, niech to się więcej jednak nie powtarza, ok? — odparł i skinął nieznacznie głową, odwzajemniwszy przy tym uścisk rudowłosej prefekt, która zdawała się być mocno skruszona zaistniałą sytuacją. Nie żywił do niej urazy za to co się wydarzyło, bo choć nie miał zamiaru tolerować podobnych scen, to brał przy tym poprawkę na obecny burdel związany z brakiem księżyca i tym, jak źle to na niektórych wpływało. Kolejnym skinięciem przyjął informację o jej złym samopoczuciu i rezygnacji z dalszej części treningu; nikogo nie miał zamiaru przymuszać do ćwiczeń, tym bardziej jeśli nie czuli się na siłach. Szczególnie w obecnych okolicznościach. Javi niedługo po niej również wymówił się z dalszej części treningu i jego też nie usiłował zatrzymywać, nie wnikając przy tym w powody. Pierwszy z obręczami zmierzył się Archie, który całkiem nieźle z postawionym zadaniem i ukończył je w dość dobrym czasie, zwłaszcza przy fakcie, że był nowicjuszem. Rudzielec skwitował to aprobującym kiwnięciem głowy oraz uniesionym kciukiem w górę. Za to pozostali dwaj coś średnio się kwapili do wskoczenia na miotły. — Co jest? Mam wam wysłać specjalne zaproszenia, czy jak? Bo jeśli nie czujecie się na siłach do kontynuowania, to wystarczy słowo, wolałbym nie świecić oczami przed pigułą, jak mi z mioteł pospadacie — rzucił w kierunku chłopaków. Obaj raczej średnio wyglądali, a i brał pod uwagę, że intensywność zaserwowanych na początku ćwiczeń mogła się dość mocno odbić na ich siłach. Zależnie od decyzji albo poczekał aż wykonają zadanie i dopiero zakończył trening, albo zrobił to od razu, puszczając ich wolno, by następnie samemu doprowadzić to miejsce do porządku nim sam się stąd zebrał.
| z/t dla wszystkich, @Hariel Whitelight i @James Farris – punkty tym, którzy jeszcze nie dostali będę rozdawać tak w niedzielę wieczór, więc macie do wtedy czas, żeby napisać drugi etap i zgarnąć po 2 pkt do kuferka
Rooney Green
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : Twarz cała w piegach, walijski akcent, Kiedy się denerwuje, bardzo często ścisza głos i zaczyna się jąkać
Nie spodziewała się towarzystwa. Święcie przekonana, że wszyscy jej znajomi (czyli zatrważająco małe grono), mieli swoje życie i swoje sprawy, nawet nie pomyślała o tym, że kogoś z nich mogłaby teraz spotkać. Opinią innych się nie przejmowała. Wiedziała przecież że i tak istniały nikłe szanse na to, aby zaczęli na nią patrzeć inaczej niż na wężoustą dziwaczkę. Nieliczni zachowywali się względem niej w porządku, a do tego wąskiego grona z pewnością zaliczał się Peter. Dalej chodziła po łące pochylona, szukając tych nieszczęsnych chrobotków. Kucnęła, przyglądając się śladom, które mogły jej powiedzieć nieco więcej. Marszczyła przy tym lekko nos, głęboko zastanawiając się nad tematem. Zaskoczona poderwała głowę do góry, słysząc swoje imię. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech, gdy zrozumiała, kto ją wołał. - Pet! Miło cię widzieć. - Jej słowa były prawdziwe. Peter był jedną z nielicznych osób przy których, na ogół, nie stresowała się, nie jąkała, mówiła więcej w przeciągu kilku minut niż reszty dnia. Dalej nie dowierzała, jak to w ogóle było możliwe. - Nie, szukam chrobotków, spójrz. - Od razu wróciła spojrzeniem do badanego fragmentu ziemi. - Gleba tutaj jest żyzna, pełna dżdżownic. Widzę, że są tutaj jakieś pełzające ślady, choć nieco zbyt wąskie dla chrobotków. - Zmarszczyła lekko brwi i ponownie przeniosła na niego spojrzenie, gdy powiedział o zdeptanych ślimakach. Jej puchońskie serduszko na chwilę zatrzymało swój bieg. - Z…z…zdeptałeś? - Znów mówiła cicho, niepewnie. Oczywiście nie zwróci mu na to uwagi, co nie zmienia faktu, że poczuła się bardzo niekomfortowo z myślą, że jej przyjaciel przyczynił się do ich śmierci. - N…n…niestety nie - odpowiedziała, gdy zapytał o żonkile. - A…a…ale możemy ich r…r…razem poszukać b…b…bliżej zakazanego l…l…lasu, bo tutaj i tak nie znajdę c…c…chrobotków - oznajmiła, wstając z kucek. Tak, skoro przy takiej glebie nie była w stanie ich znaleźć, to wiedziała, że musi postarać się odkryć lepszą. A gdzie będzie lepsza ziemia niż przy zakazanym lesie?
Peter Stryder
Rok Nauki : I
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : wrzeszczący kalendarz to jego najlepszy przyjaciel / na lewym nadgarstku tatuaż lisiej łapy i napis po walijsku
Gdyby on jeszcze wiedział jak dokładnie wygląda chrobotek to nie byłoby źle. Niestety, ale w kwestii relacji z magicznymi stworzeniami musiał polegać na książkach i poradach od Rue. Zbyt zajęty szlifowaniem transmutacji zaniedbał wiele innych przedmiotów, a w głównej mierze właśnie opiekę nad magicznymi stworzeniami. Oczywiście robił dobrą minę do złej gry i udawał, że doskonale wie jak wygląda chrobotek i do czego on w ogóle został stworzony. Podszedł do rudowłosej i pochylił się nad miejscem, które wskazywała. - Dla mojego zwyczajnego, śmiertelnego i szaraczkowego oka wygląda to na szlaczki po patykach, ale absolutnie wierzę ci, że to może być ślad po chrobotkach albo dżdżownicach. - powiedział to szczerze, a przy tym nie było prześmiewcze. Ot, oddawał jej honor w kwestiach zwierzaczkowych. On był ten od mozolnego tłuczenia transmutacji. Dopiero widząc jej minę zrozumiał co powiedział. Z drugiej strony nie zawsze potrafił wyczuć kiedy jego nawiązania do interakcji ze zwierzętami wywołają u niej jąkanie i rozstrojenie a kiedy nie. Podrapał się po potylicy wyraźnie zakłopotany. - Musiałbym przelecieć na miotle jeśli żaden miałby nie ucierpieć. - wytłumaczył się pokornie bo nie uśmiechało mu się jej obrażać swoim niedbalstwem w kwestii tych najmniejszych żyjątek. Nie przypominał sobie nigdy aby się na niego obrażała, ale teraz są już dorośli (w jego odczuciu) i wszystko mogło się zmienić. Istniało pięćdziesiąt dziewięć procent szans, że do pierwszych sprzeczek między wieloletnimi przyjaciółmi dojdzie po ukończeniu siedemnastego roku życia kiedy oboje gwałtownie wciąż dorastają. - Rooney. - odezwał się innym tonem, porzucając tymczasowo kwestię wrzeszczących żonkili. Obrócił kalendarz w dłoniach. - Zdenerwowałem cię tym. - uniósł brwi i po prostu oznajmił fakt wszak zaczęła się jąkać. Przy nim rzadko się jej to zdarzało i lubił czuć się w ten sposób wyróżniony. - Jak tylko przyjdzie popołudniowa poczta to sowy nie zostawią ani jednego nad jeziorem. - dodał nieco bezradnie, nie do końca będąc wprawionym w pocieszaniu czy zapewnianiu o swoich dobrych intencjach. Przywykł już, że z Rue dyskutują na rozmaite tematy, czasem niemożliwe do zrozumienia dla postronnych słuchaczy.
Rooney Green
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : Twarz cała w piegach, walijski akcent, Kiedy się denerwuje, bardzo często ścisza głos i zaczyna się jąkać
Lubiła w Peterze to, że nawet jeśli nie rozumiał pewnych rzeczy, które mu wyjaśniała, to nigdy się z niej nie nabijał. Niewielu było takich ludzi. Zazwyczaj lubili oni dokuczać komuś, kto wydawał się na to bardziej podatny, tylko po to, aby podbić własne ego. Pet taki nie był. Nawet teraz, gdy opowiadała mu o chrobotkach, to traktował ją normalnie, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego. - Były tutaj - odpowiedziała tylko cicho, patrząc chłopakowi prosto w oczy. W jej spojrzeniu było naprawdę dużo pewności siebie, której normalnie nie wykazywała. Tyle że jeśli chodziło o magiczne zwierzęta, Rue potrafiła kompletnie się zmienić. Co prawda zmiana ta nigdy nie była długotrwała, choć to kompletnie inna kwestia i dywagacje na inny dzień i okoliczności. Nic nie mogła poradzić, że dla niej nawet te najmniejsze istoty zasługiwały na szacunek, którego czarodziejom tak często brakowało. Zapominali zwyczajnie, że oni też posiadają uczucia, cierpią. I wiedziała, że zdarzają się wypadki, jak i w sytuacji, którą przedstawił Pet, ale mimo to, wciąż bolało. Widziała, że coś w wyrazie twarzy Puchona uległo zmianie. Widziała, że naprawdę poczuł dyskomfort na myśl, że jej było źle. I doceniała to, naprawdę. Tyle że nie potrafiła tego rodzaju wdzięczności wyrazić w odpowiedni sposób. - N...n...nic się nie s...s...stało - powiedziała cicho, zdobywając się nawet na zdawkowy uśmiech, który w jej odczuciu był nie lada wyczynem. Westchnęła i odgarnęła za ucho rude kosmyki. Otrzepała dłonie z piachu, który oczywiście pojawił się na jej palcach, gdy szukała w ziemi śladów dżdżownic. - Chodź, p...p...poszukamy żonkili - dodała, po czym ruszyła razem z nim bliżej zakazanego lasu. Trwali dłuższą chwilę w milczeniu, która dała Rooney możliwość ponownego poczucia się po prostu zwyczajnie i dobrze. W obecności Petera przychodziło jej to nad wyraz łatwo. - A w zasadzie po co ci one? - zapytała po chwili, zerkając na niego, gdy szedł obok niej. Jej kalosze ciomkały w błocie, przez które właśnie się przedzierali, jednak dla Puchonki był to przyjemny odgłos.
Peter Stryder
Rok Nauki : I
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : wrzeszczący kalendarz to jego najlepszy przyjaciel / na lewym nadgarstku tatuaż lisiej łapy i napis po walijsku
Od dłuższego czasu docierała do niego świadomość, że milczenie w jej towarzystwie było całkiem miłe. Przy niewielkiej ilości osób było to możliwe bo jednak zaraz wkradało się zakłopotanie brakiem tematu do rozmów. Być może zasługą tu jest ich inny poziom relacji kiedy on opada na cztery łapy, a ona otwiera się na oścież niczym wielka biała księga i jest sobą. Jak nikt inny potrafiła wyczuć co ma na myśli kiedy poza warkotem i mową lisiego ciała nie było innego sposobu komunikacji. To chyba pomogło im nauczyć się tego przyjemnego milczenia we własnym towarzystwie. Z tego też powodu nie drążył już tematu widząc, że jest zakłopotana. Nie rozumiał ale nie chciał naciskać bo wtedy to jąkanie będzie towarzyszyć im przez całą rozmowę, a pod jej koniec zrobi mu się głupio. Czasami niełatwo było z nią rozmawiać więc fajnie było w zanadrzu posiadać milczenie. Ruszył obok niej i starał się omijać błotne kałuże. Nie zdało się to na nic bo po chwili buty miał solidnie ubrudzone. Tymczasowo nic z tym nie robił choć zapadające się w ziemi podeszwy nie należały do najprzyjemniejszych odczuć. - Praca domowa od profesor Vicario. - uniósł zwitek pergaminu i swój ulubiony kalendarz jako powód swojej obecności. - Podobno już kwitną i najgłośniej wrzeszczą, ale od dwudziestu minut nie mogę ich zlokalizować... czekaj. - odruchowo chwycił ją na wysokości łokcia, prosząc w ten sposób aby zatrzymała się. Wzrok miał utkwiony w ścianie Zakazanego Lasu. - Nie podchodźmy tam. Parę dni temu na lekcji astronomii widziałem na linii drzew dementora. Profesor Kersey go przepędził, ale wolę nie ryzykować. - nie uśmiechało mu się sprawdzać czy mu się przypadkiem nie przywidziało tamtej nocy. Mimo wszystko Zoe spanikowała, a nauczyciel wyczarował patronusa więc niemożliwe było, aby to była gra cieni. - Nie zależy mi na tak dobrej ocenie jeśli mam ryzykować, że spotkam tu jakieś paskudztwo. - podchodził do sytuacji praktycznie. Nie potrafił się bronić zaklęciem obrońcy więc nie prowokował sytuacji. Wzdrygnął się. - Ostatniego weekendu kiedy byłem w Hogsmeade dementor mnie dorwał. Uważaj na siebie, Rue, kiedy jesteś poza zamkiem. - powrócił wzrokiem do jej oczu, a wzrok miał poważny. Znała go już dłuższy czas więc mogła rozróżnić kiedy ta powaga u niego była śmiertelna a kiedy zasadnicza. - Dochodziłem do siebie cały weekend. - chyba nie musiał bardziej jej uzmysławiać poziomu niebezpieczeństwa. Rooney nie była lekkoduchem, ale mimo wszystko chciał ją ostrzec bo doświadczenie względnie bliskiej osoby bardziej zapada w pamięć niż ostrzeżenia serwowane przez Proroka Codziennego.
Punkty w zaklęciach: 2 Rdzeń i drewno różdżki: szpon hipogryfa, cis Refleks: Powiedzmy, że 6 Rzut k100:62
Lekcja zaklęć w terenie, to brzmiało naprawdę dobrze. Szczególnie, że mieliśmy się ubrać w miarę luźno, co świadczyło o zajęciach wymagających czegoś więcej niż stania i machania różdżką. Miła odmiana od ciągłego siedzenia w zamku i bazgrania w zeszycie zdanie za zdaniem. Na miejsce przybyłem jako pierwszy, to znaczy, z uczniów. Profesor już był, chociaż biorąc pod uwagę jego widoczny stan, to zastanawiałbym się, czy zaraz nie skończy jak profesor Binns. Grzecznie się mu skłoniłem i przywitałem słownie, starając się zbytnio na niego nie gapić. Wiecie, jakbym ledwo siedział, to też bym nie chciał, by się ludzie na mnie gapili jak na okaz w zoo. Stanąłem nieco bokiem do mężczyzny, obserwując coś, co wyglądało jak tor przeszkód. Hymknąłem pod nosem, przystawiłem rękę do brody i zacząłem układać w głowie co takiego przyjdzie nam dzisiaj robić.