Tutaj trafiają osoby, które po przebywaniu na innym oddziale, nie doszły do siebie. Ta część budynku składa się z małych, dwuosobowych sal z białymi ścianami. To jedne z najwygodniejszych sal w szpitalu, pacjenci mogą przyjmować gości w dowolnych porach, przy każdy łóżku znajduje się wygodny fotel dla odwiedzających. W pobliżu znajduję się niewielka biblioteka, z której mogą korzystać pacjenci różnych oddziałów, jednak najczęściej używana jest właśnie przez pacjentów specjalistycznej opieki, którzy spędzają w szpitalu dużo czasu.
Autor
Wiadomość
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Tak. Gdyby tylko wiedziała, że wcale nie schowała tego scyzoryka... wszystko potoczyłoby się zupełnie w innym rytmie. Ale nie. Musiała być taka nieuważna. Nieostrożna. Czy da się to jeszcze określić innym słowem? Tak czy owak, wszystko wydarzyło się szybko... zdecydowanie zbyt szybko. Prośba uzdrowiciela, by odłożyła ostrze. Potem nagłe zaklęcie, które umożliwiło uzdrowicielce przejąć władzę nad scyzorykiem. Oni najwidoczniej pomyśleli, że chciałam sobie tym coś zrobić albo coś, i od razu pożałowała. Że w ogóle sięgnęła dłonią po to narzędzie, w ogóle pozwoliła mu ujrzeć światło dzienne... Eh. No nic. Nie cofnie czasu, nawet gdyby bardzo chciała. Cóż, taki zmieniacz czasu byłby jej bardzo pomocny. Westchnęła głęboko. Rozmyślała, co by tu od siebie dodać. Już chciała spytać, co to jest kaftan bezpieczeństwa (naprawdę, po raz pierwszy spotyka się z podobnym określeniem), ale uznawszy, że wyjdzie na kretynkę, nie powiedziała nic. W sumie... domyślała się z samej nazwy, czemu to służy, ale jak to cacko wygląda... nie miała pojęcia. - Dobra. – kolejne westchnięcie – Nie miałam złych zamiarów. Przepraszam za to zamieszanie, możemy o tym zapomnieć? I przejść do diagnozowania? – i nie dbała o to, że uzdrowiciele, a przynajmniej jeden z nich może jej nie uwierzyć. Mówiła prawdę. Szczerą prawdę. A prawdy nie da się uniknąć, nawet gdyby była pogrzebana stertą przykrych nieraz konsekwencji. To jedna z wielu praw, jakie tylko rządzą tym światem. Światem ludzi – nieważne, czy mugoli, nieważne, czy światem osób magicznych. Prawda była taka, że w każdym z nas płynie ta sama krew. Każdy z nas ma marzenia, obawy, fobie... to jest takie ludzkie. Stała tak, oparta pupą o parapet, obserwująca tych dwojga. Cśśś... słyszysz mnie? Henrietta, słysząc te słowa, obróciła się wokoło własnej osi, nieco zdezorientowana. Ale... ten głos nie pasował ani do pana uzdrowiciela, ani do pani uzdrowiciel, którzy również przebywają teraz w tym samym pomieszczeniu. Słyszysz? - Kim jesteś? Gdzie się ukrywasz? – spytała, wciąż się rozglądając. Potem wbiła nienawistne spojrzenie; najpierw na Dianę, potem na Matthewa. I nie zważając, że ten głos w ogóle do nich nie pasuje, postanowiła się do nich odezwać. - No, to teraz wy robicie sobie ze mnie jaja. Nie ja. Teraz już się nie rozglądała. I ponownie przysiadła lekko na parapecie, trzeba przyznać, nieskazitelnie wypolerowanym parapecie. Ah, najwidoczniej tutejsze salowe wcale się nie lenią. To dobrze. W miejscu takim, jak szpital, porządek, utrzymanie higieny otoczenia to coś bardzo ważnego i nie można raczej podważyć tej racji.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Który z tej całej trójki jest najbardziej sparaliżowany chorobą? Sam nie był w stanie stwierdzić, kiedy to znajdował się i starał przede wszystkim zapanować nad sytuacją. Atmosfera niebezpiecznie się gęściła, śmiała z niego, spoglądała swoim szyderczym uśmiechem, gdy upadał w ramiona mroku, wtulając się w nie oraz jednocześnie starając odnaleźć jakiekolwiek stabilne podłoże. Czy bolało go to? Czy bolał go widok ludzi, a przede wszystkim widok pozbawiony jakiegokolwiek sensu, kiedy to starał się odzyskać kontrolę, by zwyczajnie przejść do odpowiedniej czynności? Nie mógł pozwolić, by coś się stało pacjentce, ale też nie chciał działać pochopnie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest do końca przewidywalne, tudzież ostrożnie stawiał kolejne łapy, starał się zaobserwować zielonymi oczami dalszy przebieg sytuacji, skupić tęczówki na znajdującym się i dzierżonym przez kobietę ostrzu, kiedy to ten nagle zniknął. Czy ona robiła sobie jaja? Nie był pewien. Podejrzewał. Duża empatia była zarówno darem, jak i przekleństwem, przez które nie mógł spać, przez które przeczesywał swoje kudły, kiedy to piasek uderzał o jego oczy, mówiąc, by to wszystko zakończył i ta droga prowadzi donikąd. Ciche westchnięcie, tudzież znużenie, przedostały się na wargi uzdrowiciela, tym razem delikatnie męczone przez zęby, delikatnie do krwi. Mógł się uspokoić, zachowywał spokój, choć coś biło mu na alarm, aczkolwiek nie był w stanie stwierdzić, co dokładnie wywoływało w nim uczucie niepokoju. Nieznana fala uderzeniowa przeszyła umysł, tym samym powodując ostrożny ból w każdym z neuronów, kiedy to Diana wspomniała o kaftanie bezpieczeństwa. Nie przepadał za takimi środkami. Nie widział sensu. Nie chciał widzieć. Wolał zamknąć oczy, choć widział rzeczy o wiele gorsze. Takie oddziały same z siebie czynią z ludzi chorych psychicznie; innego zdania niestety nie miał. Matthew pracował tyle lat w zawodzie, że wolał nie widzieć udręki, a przede wszystkim nie wczuwać się, przejeżdżając opuszkami palców po manufakturze skóry, by się zapoznać z sytuacją. On bardziej potrzebował tego kaftanu. - Osobiście uważam, że nie ma takiej potrzeby. - zapewnił. Jeżeli coś ma się wydarzyć, to właśnie w chwili, kiedy to Diana dolewała swoimi słowami oliwy do ognia. I na co to robiła? Dlaczego? Czy sprawiało jej to radość? Nie wiedział, jakie motywy nią kierowały, aczkolwiek były one zaskakująco niepokojące. Nie potrafił jej zaufać, choć kiedy to spojrzał na twarz kobiety przekraczającej także w pewne sposób granice własnych kompetencji, obraz był wyjątkowo zagmatwany, otoczony przez mgłę, tak samo jak jego. Alexander ukrywał się ze swoimi uczuciami niczym pies, podróżując obok ścian, nie mogąc przerwać ich dotyku, dotyku sierści, kiedy to odczuwał zagrożenie. Nie bez powodu zatem wielbił psy, starał się im pomagać, ale nie tylko - pod tym względem zwierzęta były o wiele łatwiejsze do zrozumienia, a przede wszystkim szczere. Nie ukrywały swoich intencji, nie musiały. Społeczeństwo ludzkie prowadziło do absurdalnych sytuacji, uniemożliwiając na jakiekolwiek wyrażenie niezadowolenia lub słabości. Cholerne restrykcje. - W porządku. - choć coś biło na alarm, kiedy to starał się powrócić do wcześniejszych czynności. Podejrzewał pewną chorobę, ale czy się nie mylił? Nie chciał robić z tego powodu przedwczesnych badań, aczkolwiek mógł to sprawdzić za pomocą jednego, prostego pociągnięcia różdżki. Wierzył jej. Nie. Matthew w nic nie wierzył - po prostu przyjął do wiadomości słowa kobiety, jakby nic wcześniej się nie wydarzyło. Pod tym względem uzdrowiciel był niezwykle zaskakującym człowiekiem; z łatwością adaptował się do każdej sytuacji, praktycznie nie okazując niczego. Ten sam chłód, chłód połączony jednocześnie z ciepłem, zdawały się tworzyć toksyczną mieszankę wyniszczającą organizm, choć nikt nie odważył się zapytać, co jest nie tak. Nikt nie zauważał jego problemu; ewentualnie temat ten był wyjątkowo omijany, albowiem Alexander wiedział, że podzielenie się tą informacją zmienia wizję bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Pęknięte lustro zmieniało obraz. Jak słowa ze strony Henrietty. Odrobinę zaskoczony, choć nie wiedział, co o tym sądzić, skierował spojrzenie pierścieni tęczówek, by następnie utkwić je na sylwetce pacjentki. Nie. Już wcześniej obserwował jej poczynania, kiedy starał się odnaleźć w szufladzie to, czego tak szukał. Nagle ruchy głową zwiastowały w pewnym stopniu zdezorientowanie; rzucił na chwilę również wzrokiem w stronę pani Hazel, jakby zastanawiając się, co się dokładnie dzieje; zmrużone oczy odbiegły na chwilę od czynności, zastanawiając się, z jakiego powodu jego intuicyjna lampka wydawała się mienić jaskrawą czerwienią, jakby pochodziła ona niczym barwnik krwi z tętnic; jasnej, charakterystycznej, dotlenionej. Kto z nich był normalny? Nie słyszał żadnych słów. Diana chyba też. Sam kiedyś się tak zachowywał. Kiedy nie opanowywał samego siebie. Dopiero potem nauczył się żyć z własnymi lękami, własnymi chorobami, a przede wszystkim - własnym sobą. Nie wiedział, jak go to ciągnie ją samo dno. - Co dokładnie usłyszałaś? I skąd? - zaakcentował, starając się zrozumieć, o co dokładnie chodzi. Omamy słuchowe? Może jednak przyczyna leżała tak naprawdę w ośrodkowym układzie nerwowym? Nie wiedział, kiedy to zrobił ostrożny krok do przodu, tym razem trzymając bezpiecznie dłoń bliżej kieszeni - by sięgnąć po różdżkę w najbardziej odpowiednim momencie. Oby uzdrowicielka była tak taktowna.
Nie miała pojęcia, jakie problemy nękają drugiego uzdrowiciela. Prawda była taka, że raczej nie interesowała się jego losem, jak pewnie on jej również. O ile nie wchodził jej pod nogi, nie utrudniał pracy, czy donosił do innych uzdrowicieli, był niczym kurz na jej butach. Po prostu niewidoczny i nic nie znaczący. Ona, jako uzdrowiciel miała pewnie zgoła różne podejście do tematu leczenia niż cała reszta pracujących tutaj w Mungu. Dla niej nie był ważny pacjent, lecz choroba która go do niej sprowadzała. Ta niepewność i zagadka, którą sobą przedstawiał i którą chciał, bądź niekoniecznie chciał jej zaprezentować. Nie była jedną z tych, która pragnęła uwielbienia i poklasku. Nie zależało jej na kartkach świątecznych, czy podarkach w ramach wdzięczności. Chciała uzdrawiać. Chciała pokazać światu, że można robić coś dla innych, chociaż nigdy przed samą sobą by się do tego nie przyznała. Pacjent interesował ją do momentu, w którym stwierdziła co konkretnie mu dolega i jak to naprawić. Co działo się potem, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Nic więc dziwnego, że panna Mosley wciąż pozostawała pod czujną obserwacją Hazel. Każdy jej krok, ruch czy chociażby mrugnięcie okiem było rejestrowane i poddawane ocenia, chociaż niekoniecznie mogła zdawać sobie z tego sprawę sama zainteresowana. Dzięki temu uzdrowicielka mogła szybko wyrobić sobie opinię na temat stanu pacjentki i potem tylko odpowiednio korygować fakty po tym, co widziała w kolejnych momentach wspólnego spędzania czasu. Przeprosiny puściła mimo uszu, bo w ogóle jej nie interesowały. Nawet nie wierzyła w to, że tamta w ogóle poczuwała się jakoś do odpowiedzialności za swoje zachowanie. Już dawno się nauczyła, że pacjenci kłamią jak z nut, byle by tylko osiągnąć to, co chcą. Często również ich motywy były trochę inne. Chęć wybielenia się w oczach kogoś, kto powinien wiedzieć wszystko, było wszechobecna, więc każde pojedyncze słowo było starannie filtrowane przez uzdrowicielkę. Starała się wyłapywać tylko te najciekawsze, które przekażą jej najwięcej prawdy. Nie zawsze było to łatwe zadanie. Tym razem szczęście jej dopisało. Na jej ustach zagościł dziwny, nie do końca przyjemny uśmiech. Nie mógł zwiastować niczego dobrego. Diana była ciekawa. Mocno zaciekawiona faktem, że do całej gamy objawów dołączyły omamy słuchowe. Może jednak panna Mosley nie była taka nudna, jak D początkowo zakładała? Trafił Ci się ktoś naprawdę ciekawy! Iva zapiszczała w jej głowie z uciechy, równie podekscytowana tym faktem, co i jej siostra. Wiem i również się z tego cieszę odpowiedziała jej w myślach świadoma, że na głos nie może, bo wtedy ona będzie podejrzana o rozprzestrzenianie tych dziwnych słów, które dotarły do pacjentki. - A to ciekawe... - powiedziała cicho, jakby sama do siebie. Podeszła powoli do pacjentki, nie specjalnie przejmując się tym, że wypadałoby zapytać o pozwolenie. Chyba już wcześniej kobieta zauważyła, że jej może ufać, prawda? - Pozwolisz? - uniosła jedną brew, patrząc jej prosto w oczy z różdżką w dłoni. Kiedy nie usłyszała sprzeciwu ze strony kobiety, uniosła różdżkę i wycelowała w jej ciało. -Imago Morbus - wyszeptała. Po chwili zobaczyła to, co spodziewała się zauważyć. Zaklęcie, które działało w taki sposób, że rozjaśniało miejsca zajęte przez chorobę, jakby ktoś w w środku ciała pacjenta wsadził żarówkę dokładnie w to miejsce, zadziałało idealnie. Głowa Henrietty rozjaśniła się, co tylko potwierdziło założenia kobiety. -Bardzo ciekawe. - powtórzyła z szerszym uśmiechem na ustach. Zorientowała się, że chyba należy się jej jakieś wyjaśnienie, więc dodała po chwili. - Najprawdopodobniej pani mózg został zaatakowany przez jakąś infekcję, co wykluczałoby, bądź łączyło się z początkową diagnozą uzdrowiciela Alexander, tego jeszcze nie wiem. Faktem jest to, że jak pobierzemy próbki do analizy, będziemy wiedzieć więcej, co pozwoli nam ustalić, jaka to infekcja dokładnie jest. A niektóre mogą powodować omamy słuchowe. Po słowach wyjaśnienia skierowała wzrok w stronę drugiego uzdrowiciela, ciekawa jego opinii i myśli odnośnie tej sprawy. - Jak pan sądzi, coś jeszcze należałoby w tej kwestii dodać czy poprawić jakieś moje założenia? - zapytała zaplatając ręce na wysokości klatki piersiowej. I nie to, że w tym momencie pokazywała swoją wyższość, czy coś, po prostu było jej tak wygodnie.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Głos w głowie mówił jej teraz różne rzeczy. Ale czasami mówił tak szybko, że Henrietta nie była w stanie zrozumieć, co tak naprawdę słyszy. I z każdą chwilą, każdą narastającą sekundą zaczęła coraz bardziej utwierdzać się w przekonaniu, że to nie problem ze zdrowiem, to nie są żadne omamy, tylko naprawdę ktoś chce się z nią porozumieć. Może... ktoś z zaświatów? Jeszcze chwilę temu myślała, że naprawdę jest coś z nią nie tak. Zwłaszcza, gdy Matthew zadał jej pytanie, chcąc się ewidentnie dowiedzieć, co słyszała i skąd dochodzi głos. A po paru sekundach od zadania przez uzdrowiciela tego pytania, Henrietta już wierzyła całą sobą, że wszystko jest z nią okej. Myślała teraz, że albo obecni tu uzdrowiciele robią sobie z niej jaja, albo naprawdę odzywa się do niej ktoś z zaświatów. W którą opcję bardziej wierzyła? Może lepiej to przedstawimy, gdy podamy słowa, jakimi Hen odpowiedziała mężczyźnie na zadane pytania? - Dobra zagrywka. Bardzo dobra, panie uzdrowicielu. – uśmiechnęła się, ale nie był to miły uśmiech – Ale ja nie dam się prechytrzyć, nie dam sobie wmówić, że coś się dzieje. Bo owszem, dzieje się. Robicie mnie w balona. – cóż, Henrietta rzadko kiedy była aż tak stanowcza. To osoba zazwyczaj pokojowo nastawiona do świata i ludzi, którzy go zamieszkują. Ale... trudno, by człowiek czasem nie zachowywał się zupełnie inaczej, niż to leży w jego naturze... prawda? I to właśnie czyni nas istotami ciekawymi. Nie zdążyła nic powiedzieć, zareagować w jakikolwiek sposób, bo uzdrowicielka wyjęła różdżkę tak szybko... i równie szybko zaklęcie popłynęło z jej różdżki, sprawiając że Henrietta poczuła się... co najmniej dziwnie. No dobra. Mogła odpowiedzieć, miała szansę, ale dla niej to i tak działo się za szybko, przegapiła chwilę w której mogła się odezwać. Nie wiedziała, co to za zaklęcie. Po prostu... nie kojarzyła go. Tyle. I nie wiedziała, co tym osiągnęła pani Hazel. Ale jedno było pewne. Zamurowało ją słysząc o tej rzekomej infekcji. Zacisnęła dłonie w pięści. - Kurwa, sami macie infekcję na mózgu. Coś mi próbujecie wmówić, prawda? Bym wyszła albo na kretynkę, albo kogoś niespełna rozumu, zgadza się? – zwolniła uścisk dłoni i teraz założyła ręce na piersi. Podobnie, jak sama Diana, tyle że ta ostatnia wykonała ów gest nieco później. Wstała, pochodziła trochę po pomieszczeniu, aż w końcu przysiadła ponownie na parapecie. Cóż, nosiło ją. Miała w sobie wiele emocji, pewnie to dlatego... chodziło głównie o niedowierzanie i wielką nienawiść. Że są aż tak bezczelni i wmawiają jej takie rzeczy. Chociaż, z drugiej strony... po co mieliby to robić? Uznała, że dla zabawy. A co, jeśli się myli? Może naprawdę jest z nią coś nie tak? Szybko stłamsiła w sobie tę myśl. I wtedy zaczęło się – znowu. Posłuchaj mnie...., powiedział głos, ale nie dała mu dokończyć. Przerwała mu następującymi słowami. - Cholera jasna, co wy chcecie ode mnie!? – krzyknęła, osuwając się na kolana, dłonie przyciskając mocno do uszu. To był dość wymowny gest, nieprawdaż?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Całokształt sytuacji zdawał się przybierać nieznanych wówczas barw. Po pierwsze - nieuprzejma pracownica szpitala. Owszem, byli na tym samym poziomie, jednak poziom jej bezczelności przekraczał wszelkie możliwe granice oraz normy. Ha, jakby oczywiście Matthew mógł się do nich dostosować - bo się dostosował na tyle, by nikt nie mógł się przyczepić. Sam skrywał swoją wrażliwą duszę w ciele prawie czterdziestoletniego mężczyzny, jakoby próbując za wszelką cenę jeszcze przetrwać. Co on mógł jednak mówić? Nie wpisał się w żadną z ról społecznych. Nie wydał na świat potomków - nie był nich godzien. Nie znalazł nigdy swojej prawdziwej miłości. Wpadł w ramiona, których to dłonie zsuwały się po plecach, pozostawiając krwawiące ślady oraz blizny, aczkolwiek nie mógł się od nich uwolnić. Powoli, z każdym miesiącem, z każdym rokiem, tracił coraz więcej czerwonej cieczy, uderzającej rytmicznie o posadzkę, jakby został otulony szeptem nieznanych, zapomnianych enigm, które odbierały mu powoli życie. I rozum. Dlatego, pytanie, choć dziwne, zabrzmiało wyjątkowo naturalnie, a przynajmniej takie odczucie mógł mieć ktokolwiek, kto znajduje się w pomieszczeniu. Umieszczeni na tym samym gruncie, w tym samym czasie, starali się, mniejszymi lub większymi siłami, zdziałać cokolwiek. Nie przekraczał mimo wszystko bezpiecznej bariery, spoglądając swoimi pozbawionymi w pewnym stopniu duszy oczami. Dlatego - właśnie dlatego nie uwielbiał przebywać na tym oddziale, jakby znajdując odzwierciedlenie tego, co w nim drzemie. Czuł się zsolidaryzowany z obecnymi na nim pacjentami, aczkolwiek ukrywał w sobie wszelkie ścierwo, które nie mogło wyjść na światło dzienne. W żadnym stopniu. Nawet tym najmniejszym. - Panno Henrietto Moseley - postanowił tym razem wypuścić za pomocą drgania krtani jej pełne inicjały, jakoby próbując w pewnym stopniu nawiązać z nią więź, podać w pewnym metaforycznym stopniu pomocną dłoń zrozumienia; utkać przy pomocy własnych opuszek palców linę porozumienia - żadna z obecnych tutaj osób nie czyni z pani obiektu żartów. - przyznawszy szczerze, oparł dłonią o jeden z obecnych stolików, kierując spojrzenie z jej twarzy prosto na dół. Matthew zawsze otaczał się aurą tajemniczości, aczkolwiek empatia nie była narzędziem podobnym do legilimencji. Nie mógł bezpośrednio dowiedzieć się, jakie myśli znalazły się w głowie kobiety, w wyniku czego został bezradny i kompletnie pozbawiony oręża do zapoznania się z umysłem. Tym bardziej, że jakimś cudem intuicja wrzała na alarm, jarzyła się jasnoczerwoną barwą, jakby próbując ostrzec pracownika przed niebezpieczeństwem czyhającym w całokształcie oddziału specjalistycznej opieki. Przenikliwe, zielonkawe oczy zwróciły się w stronę Diany Hazel, która postanowiła podjąć się samodzielnej inicjatywy. W międzyczasie Matthew walczył sam ze sobą, jakoby czując presję ze strony społeczeństwa. Był hipokrytą, nieudacznikiem, a przede wszystkim pozbawionym skrupułów mężczyzną, który kazał się innym leczyć, samemu zaś ukrywając wszelkie choroby nim targającymi. Słowa były bronią, bolały o wiele częściej mocniej niż fizyczne rany; umysł przepełniony anhedonią powodował, że nie był w stanie odczuwać jakiejkolwiek przyjemności, zaś apatia przyczyniła się do częściowej obojętności. Był zepsuty. A diagnoza - w pełni prawidłowa. - Odrzucając na bok wszelkie inne, możliwe choroby - owszem, diagnoza jest prawidłowa. Zakażenie głównie płatu skroniowego, odpowiadającego za wrażenia słuchowe oraz wzrokowe, z naciskiem na pierwszą z dysfunkcji, jeżeli odjąć problemy z receptorami NMDA... - odpowiedział, chociaż w pewnym stopniu się zastanowił, tym samym przeczesując palcami w pewnym stopniu brodę, drapiącą i szczypiącą w dłoń. Czy aby na pewno? Rzeczywiście, zakażenie było, co doskonale wykryło zaklęcie rzucone przez młodszą panią uzdrowiciel, aczkolwiek w pewnym stopniu coś się nie zgadzało. Nie, nie myślał o własnym przypadku, albowiem wiedział, że w jego przypadku choroby nie da się wyleczyć za pomocą zwykłych leków w ciągu paru godzin. Chwycił za papiery, które dotyczyły pacjentki, próbując przeanalizować własnymi siłami badanie krwi. - Ilość leukocytów rzeczywiście jest za wysoka. Wcześniej miałem do czynienia tylko i wyłącznie z osłabieniem organizmu. - odpowiedziawszy, nie mógł jednak podzielić się z własnymi wątpliwościami. - Przy tego typu zakażeniach zazwyczaj występuje gorączka bądź spadek temperatury, osłabienie, przyspieszone tempo bicia serca - w zależności od typu. - czego oczywiście nie mógł stwierdzić, patrząc na Henriettę, chociaż w pewnym stopniu by się to zgadzało, zważywszy uwagę na przypadkowe utraty przytomności. Jaką tajemnicę zatem skrywa pacjent? - Aby podać odpowiednie leki, będzie trzeba pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy i oddać do analizy. - powiedział jak najbardziej szczerze, choć to podchodziło już delikatnie pod medycynę bardziej zaawansowaną, zważywszy na jego wyjątkowo naukowy bełkot. No tak - znajomość mugolskich sposobów powodowała, że nieraz był dziwakiem, pozbawionym skrupułów wariatem. - Infekcja mózgu nie czyni z pani osoby niespełna rozumu. - powiedział jak najbardziej szczerze, rzucając spojrzeniem charakterystycznych oczu w stronę kobiety. Odłożywszy papiery na twardym gruncie jednego ze stolików, najchętniej przeczesałby własne kudły przy pomocy palców, aczkolwiek obecnie się przed tym powstrzymał, dzierżąc tym samym szatę pozbawioną jakiejkolwiek większej skazy. Nie miał powodu do uśmiechu. Sam był niespełna rozumu i go to trochę uraziło - oczywiście na duszy, której teoretycznie nie posiadał, spoglądając na jego tęczówki i źrenice. - Szpital jest po to, aby wyleczyć pani chorobę - nie po to, by ją pogłębić. - przyznawszy, spojrzał w stronę Diany, tym samym doszukując się rozwiązania pobrania próbek w celu dalszej analizy. Z krwi pod tym względem nie będą zbyt wiele wiedzieć. Trzeba podjąć się dalszych działań, a niestety - stan pacjentki uniemożliwiał postawienie kolejnego kroku naprzód, zamiast tego musieli się cofać o parę w tył. Problemów jest kilka - nie mogą podać leku uspokajającego, nawet swoich nie mógł podać, a wszelakie zbliżenie się do kobiety może poskutkować gwałtowną reakcją. W sumie, jakby nie było, coraz gorzej widział świat, a przede wszystkim całokształt sytuacji. - Panno Moseley... - postarał się ostrożnie dobierać słowa, by nie wywołać u niej gwałtownej reakcji. Przygotował eliksir spokoju, czy jednak będzie w stanie go podać bez potrzeby zastosowania jakichkolwiek środków bezpieczeństwa? Nie wiedział. Jeden krok do przodu. Jaka będzie jej reakcja? Nie przepadał za rzucaniem zaklęć na pacjentów, aczkolwiek obecnie Diana mogła się pochwalić zasobem wiedzy, jeżeli coś pójdzie nie tak. Cholera wie, czy przypadkiem pacjentka nie posiada czegokolwiek, czym mogłaby go uszkodzić. Niczym zwierzę czyhające na atak, użył bez inkantacji zaklęcia, by pobrać płyn do różdżki. Starał się ostrożnie do tego podejść, jednak jaka będzie reakcja? - ...podam pani eliksir spokoju. Przestanie pani słyszeć głosy. - i zanim zdołała cokolwiek zrobić, dokonał iniekcji - dożylnie. A co potem zrobiła, nie wiedział - zareagowała agresywnie?
Dla Diany cała ta sytuacja zaczynała się robić po prostu śmieszna. I to nie w taki pozytywny sposób. Po prostu przestała wierzyć w to, że ktoś może tak bardzo nie wierzyć w rzeczywistość i próbować znaleźć pocieszenie w ramionach kogoś, kto rzekomo chce mu pomóc. Brzmi znajomo? parsknęła śmiechem w jej myślach Iva. Tak, brzmiało aż nazbyt znajomo. Ona jako schizofreniczka często odłączała się od rzeczywistości i prowadziła długie dyskusje ze swoją nieżyjącą już siostrą. Tylko w przeciwieństwie do jej obecnej pacjentki, ona miała świadomość tego, co się z nią dzieje. Każde słowo czy czyn był zupełnie przemyślany. I przede wszystkim wiedziała, że to tylko jej umysł, ale nie chciała się tego pozbywać. Siostra w jakiś dziwny sposób była jej potrzebna do tego, aby mogła "normalnie żyć". Ale nigdy by się do tego otwarcie nie przyznała. Zaczynała mieć tej całej sytuacji po prostu dość. Ona naprawdę chciała pomóc pannie Henley, ale ta uparcie sądziła, że każdy wokół niej jest jawnym bądź mniej jawnym zagrożeniem. Racjonalnym dla D był fakt, że gdyby chciała jakoś skrzywdzić swoją pacjentkę, zrobiłaby to wcześniej, kiedy nie było osób trzecich w pobliżu. Po jaką cholerę miałaby narażać swoją i tak złą reputację i swoją pracę? Westchnęła głośno i wcale nie zamierzała kryć swojego zirytowania obecnym stanem rzeczy. Było jej to kompletnie nie na rękę, nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Nie lubiła niesfornych pacjentów, a właśnie taki teraz jej się trafił. Przeczesała dłonią swoje czarne krótkie włosy, które wyglądały tak, jakby dopadło ją trzy letnie dziecko z nożyczkami. Nigdy specjalnie nie przejmowała się swoim wyglądem. Nie przeszkadzało jej to, że w pracy świadomie odsłaniała tatuaże, pokazywała się nieumalowana czy ogólnie mówiąc niekorzystnie wyglądając. Tym razem z pewnością nie było inaczej. - Panno Moseley - zaczęła tonem, który w ogóle nie przypominał jej poprzedniego, buchającego aż nagromadzonymi w jej ciele emocjami. Tym razem mówiła spokojnie i jakby w ogóle nie interesując się tematem. - Jeśli pani nie chce być leczona, drzwi są tam, nikt nie rzucił na nie żadnego zaklęcia, które by blokowało drogę wyjścia. Nikt na siłę pani nie będzie tutaj trzymał. - swoje spojrzenie przeniosła prosto na jej twarz, zmuszając ją do tego, by spojrzała jej prosto w oczy. - Próbowałam spokojnie, próbowałam mniej spokojnie. Ale w chwili obecnej mam to głęboko w dupie. Tylko ponownie, proszę podpisać papiery zezwalające mi na udział w sekcji zwłok, bo intryguje mnie, co panią za chwilę zabije. Droga wolna, pani decyzja. Czy było to swojego rodzaju wyzwanie rzucone w jej stronę? Jak najbardziej. I raczej uzdrowicielka miała pewność, że ta kobieta rzuconej rękawicy nie podejmie. Już raz miała taką okazję, a z niej nie skorzystała. Diana nie podejrzewała, aby tym razem miało być inaczej. Chwilę po jej monologu, uzdrowiciel Alexander postanowił podać jej eliksir spokoju, dożylnie. Zaimponował tym Dianie, ponieważ wcześniej nie spotkała podobnego zaklęcia. Szybko wetknęła różdżkę za ucho, gotowa w każdej chwili podbiec do pacjentki i złapać ją przed bolesnym upadkiem na podłogę. Co wcale nie oznaczało, że była w tym momencie zupełnie bezbronna. Szybkie wyciąganie i używanie różdżki miała opanowane do perfekcji. W tym zawodzie musiało tak być. Na różnych eliksir spokoju różnie działał. Miała nadzieję, że ta kobieta nie zasłabnie. - Powiem Panu, że bardzo ciekawe zaklęcie - przyznała z nieskrywanym uznaniem w głosie. Umiała docenić dobrą pracę, więc to chętnie robiła kiedy uważała, że jest to potrzebne. Teraz należało tylko czekać na reakcję pacjentki na zadany eliksir. Chociaż Diana była niemal pewna, że teraz nigdzie już ona raczej sobie nie pójdzie.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Słuchała rzekomej diagnozy z ust mężczyzny i aż zbierało jej się na śmiech. Tak – śmiech. Jego wypowiedź taktowała jako skupisko potencjalnie mądrych słów, które jednak w myślach Henrietty znaczyły tyle, co nic. Ot, takie "szpanowanie" naukowym słownictwem, za którym nie kryje się nic bardziej sensownego. I nie dało rady, musiała to skomentować, będąc wierną swoim przekonaniom co do tego, co właśnie powiedział uzdrowiciel. Najpierw jednak zaśmiała się – cicho, ale parszywie. Takie połączenie było chyba najgorsze... takie wymowne, nie wnoszące niczego uprzejmego. W najmniejszym nawet stopniu. - Czy pan się w ogóle słyszy? – powiedziała szeptem, acz każde kolejne słowo wypowiadała już nieco głośniej – Wypowiedział pan stertę mądrych słów, które nic nie wnoszą, bo nie pokazują prawdy. – westchnęła głęboko i walnęła otwartą dłonią we własne czoło, dając przy tym upust swojej frustracji. - Tak trudno się przyznać? Z nim jeszcze mogła dyskutować. Inaczej było z panią uzdrowiciel. Z panią Hazel. To osoba o mocnym charakterku, co Henrietta zdążyła już zauważyć. Lubiła takich ludzi... a jednocześnie ich nienawidziła. Kolejna anomalia do kolekji. Ile ich jeszcze będzie? Jedno jest pewne. Że ona nie wierzy, że ma głosy. Ona uważała to za "niewinny" żart obecnych tu osób, ewentualnie jednej z nich. Nie skomentowała dalszych słów mężczyzny, czekając niecierpliwie na to, co powie Diana. To, co powiedziała, musiała odpowiednio przemyśleć, i nagle wymyśliła plan. Plan doskonały, niemalże wybitny, przynajmniej w jej mniemaniu. Tak. To musi się udać, innej opcji nie ma. - Jeśli pani żąda takiej zgody, to muszę panią zmartwić. Nie robię przysług osobom, które się TAK zachowują względem pacjentów, w tym przypadku względem mnie. – i nie chodziło tu bynajmniej o jej ton oraz słowa. Jej chodzi znowu o to, że robi sobie z niej żarty. Chodziło jej o to i raczej o nic więcej. Miała nadzieję, że pani Hazel zrozumie, co Hen miała na myśli. A jeśli nie... to cóż, to tylko jej problem. Nie pani krawcowej, która już ułożyła w głowie ciąg dalszy swojej formułki, oraz to, co zamierza za chwilę zrobić. Już za chwilę... ale bądźmy cierpliwi, dobrze? - Owszem – odparła chłodno – Chętnie opuszczę to miejsce, byście już nie robili sobie ze mnie żartów. Tylko chciałam coś jeszcze dodać od siebie... – w tej chwili to Matthew zawarł głos, podając jej dożylnie eliksir. Mówiąc coś o tym, że przestanie słyszeć głosy. Zaprotestowałaby, ale to działo się tak szybko... zdecydowanie zbyt szybko. Ot, parę sekund i było po sprawie, chociaż niczego nie poczuła, wiedziała iż uzdrowiciel zrobił swoje. - Znowu bawi się ze mną pan w te gierki? Najwidoczniej pański cudowny eliksir nie zadziałał. I wiemy wszyscy doskonale, dlaczego. Ja już znam prawdę... – zaczęła przechadzać się po pomieszczeniu, w pewnym momencie stając za lekarzem. - ...i wy też ją znacie. Po co się oszukiwać? Wiemy wszyscy, że to nie głosy, tylko robicie ze mnie kretynkę... – stanęła na palcach, uniosła ręce i szybkim ruchem, tak by nikt nie połapał się, co właściwie planuje uczynić, zacisnęła palce swych utalentowanych dłoni na jego szyi, mocno je zaciskając. - To jak? Przyznacie się, czy nie? – ucisk był coraz to mocniejszy. - To jak będzie? – wycedziła.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie siedział, wychodząc na przeciw wszelkim pozorom, na najwyższym siedzeniu w hierarchii. Nie mówił tego, by poszpanować wiedzą - czy on w ogóle znał takiego słowo - o zgroza - w wyniku padających dowodów, w których to on, właśnie on rozpoczął swoją toksyczną grę umysłu? Wcale nie mącił jej w głowie, wcale nie miał tego na myśli; nigdy nie prowadził żadnej parszywej rozgrywki, on nie należał do tego typu osób. Inni - owszem. Starali się przodować, a przede wszystkim prowadzić tłum nieświadomych niczego owieczek - on zaś twardo stąpał po ziemi, nie oddawał się wizji nadmiernej władzy, na której mu w żadnym stopniu nie zależało. Jednocześnie był w stanie odwrócić się oraz zwyczajnie podążać własną ścieżką, którą nikt nigdy wcześniej nie uczęszczał, być może odnosząc więcej obrażeń, ale pozostając w zgodzie ze samym sobą. Nie zwykł do ślepego wierzenia, prędzej ufał własnej intuicji i empatii, decydując o tym, za kim w którym czasie podążać. Jeżeli ktoś jednak zaskrobał sobie jego sympatię - był w stanie pozostać na służbie nawet, gdy się mylili. Wyzbyty pierwiastka zła, ludzie nieraz mogli się zastanawiać, w jaki sposób ów człowiek jeszcze wytrwał - otóż w ryzach pozostania na świecie w pełnieniu swoich obowiązków uzdrowiciela, zdołał odnaleźć spokój; częściowy oczywiście. Częściowy, zanim nie poczęła go wyniszczać choroba, odbierać to, co było wcześniej dla niego najważniejsze. Wycofywał się z każdym dniem, osuwał w cień, obserwując poczynania osób, którymi się otaczał. Na scenę wkraczał dopiero wtedy, kiedy wiedział, że jego interwencja jest na tyle konieczna, iż był w stanie narazić się na trwałe urazy. Nie pozostawał jednak obojętny wobec pacjentów, którzy zdawali się przekraczać bardzo często postawione przez regulamin zasady; za często okazywał im zrozumienie. Wyjątkowo za często. W sumie, pokochałby nawet potwora, jakby nie było. - Widzę prawdę. - wypowiedział jak najbardziej szczerze, utwierdzając ją w przekonaniu, że tak, że wie lepiej. Zazwyczaj tego nie robił, zaś jego uległa pod presją innych dusza zdawała się odwracać nieodwracalnie, by nie zaznać żadnych obrażeń. Jak się okazało - dzisiaj było inaczej. Może pacjentka nie tyle co go irytowała swoim zachowaniem, a bardziej zwyczajnie przekraczała wszelkie granice. Granice ustalone w pewnej części nie przez niego, ale mimo wszystko - granice absurdu i rzeczywistości połączonej w jedną, finezyjną całość. To ona powodowała, że wszystko było niemożliwe do ułożenia, niczym puzzle, w którym ostatni kawałek w ogóle nie pasuje. A może to właśnie on był tym porzuconym, brzydkim elementem układanki? Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć. - Nie wiem, czy pani chce jednak ją zobaczyć, tudzież zrozumieć. - w pewnym stopniu dogryzł jej, ale zupełnie nieświadomie. Nie lubił mówić bezpośrednio; używał łuków w celu omijania tego, co wydawało mu się być toksyczne i trujące. Niemniej jednak kobieta zachowywała się całkowicie inaczej, jakby ją jakieś złe demony dopadły, mącąc w umyśle. Może tak było? Niesamowicie podobni, niesamowicie różni. Wzruszyłby ramionami, co zresztą było delikatnie po nim widać. Czy z tego wyjdzie cało - obchodziło go tyle, ile jutrzejszy dzień. A nauczono go korzystać z tego, który miał przed swoimi oczami i mógł dosięgnąć przy pomocy wyciągniętej dłoni, tak kurczowo zaciskającej się wokół tego, co znane i wcześniej posmakowane. - Nie potrzebujesz zgody. - kącik ust podniósł się niespodziewanie do góry, kiedy to usłyszał jej monolog dotyczący tego, jak bardzo zaciekawiona jest tym, co zdaje się pasożytować na organizmie pacjentki. Wystarczyły odpowiednie znajomości - a Matthew miał je, albowiem sam nieraz uczestniczył przy sekcjach zwłok własnych pacjentów. Do których, co gorsza, się przywiązywał nieraz. - Mamy prawo do przeprowadzenia sekcji zwłok; ze względu na to, że obydwoje zajmujemy się jej przypadkiem. - odpowiedział jak najbardziej szczerze. Do prosektorium niedaleka droga; nie ma to jak słodki zapach rozkładających się ciał. Istna duma Świętego Munga - wrócić do domu po paru godzinach grzebania w trupach oraz tym samym śmierdzieć jak trup, a do tego wyglądać jak trup. Idealne przebranie na Halloween, nie ma co; obydwoje mogliby wygrać pierwsze miejsce na najbardziej realistyczny strój. - Spokojnie. Domięśniowa iniekcja wymaga cierpliwości. - do śmiechu mu jednak nie było, kiedy to dłonie zacisnęły się na jego szyi. W sumie, nigdy mu nie było do śmiechu, nawet wtedy, gdy słowa te opuszczały jego spierzchnięte wargi. Normalnie to wzruszyłby ramionami, aczkolwiek naturalną reakcją było oblanie się odrobinę zimnym potem. Nie żeby mu jakoś zależało na następnym dniu, albowiem jego twarzy, jak zwykle, wskazywała obojętność, zaś wzrok, przeszywający Dianę, nakazał jej pozostać w bezruchu. Nie posiadał zdolności telepatycznych, do tego nie interesował się nimi aż tak; niemniej jednak wystarczyło zwyczajne zwrócenie uwagi na tęczówki o jasnym kolorze - wystarczyło. Tęczówki, które, o dziwo, pod wpływem różnego oświetlenia, zdawały wskazywać na mutację pod względem barwy. Zaskakujące, jak ciepłe i zimne światło jest w stanie zmienić całokształt tego, co wybudował przez ostatnie lata. Niemniej jednak nie był odporny na skutki wstrzymania dopływu krwi do czaszki. Czuł, jak dokładnie może zdać relację z własnego tętna oraz potencjalnego ciśnienia, kiedy to dłonie krawcowej starały się coraz bardziej odebrać wdech. Nie odzywał się - nie wykorzystywał resztek powietrza, aczkolwiek kiedy zrobiło mu się wystarczająco słabo, a paznokcie zdołały w jakiś sposób uszkodzić naskórek, postanowił wykonać prosty ruch dłoni w stronę samego siebie. Rennervate. Niezwykle przydatne zaklęcie, które niefortunnie stosowane jest tylko i wyłącznie w medycynie. Co się okazuje? Jest również skuteczne do utrzymania przy przytomności. Czując, jak ilość powietrza w płucach zdaje się nie spełniać wymagań krwioobiegu, rzucił dokładnie to samo zaklęcie w stronę Henrietty. O całkowicie innym działaniu. Zdołał jeszcze tylko zniwelować jej upadek, dopóki sam nie oparł się o ramę jednego z mebli, siadając na krześle, odchylony do tyłu, wdychający głęboko zatracone jednostki atomów tlenu. Nie przeniósł jej na łóżko - nie miał siły. Był wyjątkowo blady, aczkolwiek nie zwracał na to żadnej uwagi. Z łatwością można było zauważyć znajdujące się sińce na skórze, które to zdobiły całą fasadę manufaktury skóry. Skąd ona miała tyle siły? Nie wiedział. - P-pod... - chciał wydusić to z siebie, aczkolwiek jeszcze nie mógł. Kręciło mu się w głowie, która pulsowała z nieznaną siłą. Oparł się bardziej o siedzenie, chwytając samego siebie za dłonie, przełykając głośno ślinę. - Pod zarzutem stwarzania... stwarzania b-bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia własnego oraz innych osób, pacjentka Henrietta Moseley... - wziął głębszy wdech, przeczesując ostrożnie dłonią wcześniej naruszoną część ciała; miał ochotę zakaszlnąć - ...zostaje poddana przymusowej hospitalizacji. - jego słowa były ostateczne. Nikt nie będzie jej tutaj przetrzymywał na siłę? Otóż się zdziwi. Jakby nie było, wysoce prawdopodobne stawało się, że stworzy zagrożenie nie tylko dla siebie, ale także dla osób w najbliższym otoczeniu. Przejechał dłonią po własnych kudłach, nie czując się nadal zbyt dobrze. Nie zamierzał tego zgłaszać - nie wtedy, kiedy istniało ryzyko zaburzenia psychicznego lub innej choroby wywołującej ten zamęt. - Będzie pani świadkiem do p-podpisania raportu o zaistniałej sytuacji, panno Hazel. - jego głos był chrypki, ale nie zwracał na to uwagi. Nie chciał pomocy; stwarzał wokół siebie aurę tajemniczości oraz jakiekolwiek głębsze spojrzenie mówiło: "Nie zbliżaj się." Czy dobrze postąpił?
Nie ma co ukrywać, cała ta sytuacja była przynajmniej posrana! Dla Diany już dawno stało się jasnym, że ten dzień nie zakończy się miło i przyjemnie. Na pewno, jak wróci do domu, będzie wspominać przecudowną Henrietta Moseley i jej dziwne zaburzenia które bynajmniej dotyczyły tylko jej mózgu! O ile Diana miała świadomość tego, że w normalnych warunkach nie powinna słyszeć w swojej głowie głosu zmarłej siostry, tym bardziej w ogóle z nią się kontaktować, tak nie była pewna, czy ta kobieta w ogóle dopuszczała do siebie świadomość, że COŚ może być z nią nie tak. COŚ?! Przecież to jawne niedopowiedzenie! Iva nie kryła oburzenia faktem, że D mogła mieć tak delikatną opinię w tej sprawie. Dziwne, w szczególności jeśli pod uwagę weźmie się fakt, że to ona zawsze była ta spokojniejsza, milsza, bardziej przystępna dla żywych jak i niekoniecznie żywych. Ja jeszcze nie wiem co konkretnie jej dolega. Jakbyś nie zauważyła, próbujemy to ustalić burknęła tylko w odpowiedzi na słowa siostry, uważając, że wszystko co istotne, zostało zawarte w tych właśnie słowach. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy usłyszała słowa uzdrowiciela Alexanda. Może jednak nie był taki zły, jak na początku sądziła? Kurde, dał się chyba jednak lubić, skoro sam wspomniał o tym małym fakcie, który jej kompletnie wyleciał z głowy. - Super! - klasnęła w dłonie szczerze ucieszona po czym znów spojrzała na pacjentkę, z mniej przystępnym uśmiechem. - w takim razie, jak dla mnie może pani iść i zdechnąć nawet na ulicy. Moja ciekawość i tak zostanie zaspokojona. Sądziła, naiwna, że te słowa w jakiś sposób sprawią, że krawcowa zacznie myśleć logiczniej, podda się hospitalizacji, pozwoli sobie pomóc. Gdyby ją ktokolwiek zapytał, w życiu nie postawiłaby na opcję, że zamiast tego rzuci się na uzdrowiciela i zacznie go dusić! DIANA! To Iva zwróciła jej uwagę na to, co się dzieje obok niej samej. Nie wiadomo, czy to na wskutek szoku, czy Merlin jeden raczy wiedzieć czego, po prostu przez kilka sekund zapomniała zupełnie o tym, co się dzieje wokół i jak powinna się zachować. Skupiła się tylko na zaciskających się dłoniach i tym, że próbowała zamiast Matta złapać oddech, jakby przynajmniej wypełniające się tlenem jej własne płuca, miały jej w jakikolwiek sposób pomóc. Jej źrenice rozszerzyły się ze szczerego strachu o tego człowieka. Ale coś w jego minie mówiło jej, że zdołał coś wymyślić. A konkretniej coś, co ma pomóc mu w tej chorej sytuacji. Nawet nie zauważyła, kiedy w jej dłoniach pojawiła się różdżka. Nie wiedziała, czy było to szybkie, czy wolne wydarzenie. Widziała tylko, jak mężczyzna wysyła ze swojej własnej zaklęcie, które zadziałało odwrotnie w stosunku do tego, jak powinno i nie trafiło w niego samego, tylko w Moseley! Widziała, jak kobieta leci i tyl i jakimś cudem udało jej się rzucić zaklęcie, które pozwoliło wyłapać ją i nie pozwolić upaść na posadzkę. Tym samym zaklęciem odesłała ją na łóżko. Oddychała szybko nie do końca pewna, co powinna dalej zrobić. Nie chciała podchodzić do tej kobiety. Bała się, że złość, która górowała w jej ciele, odbierze jej cały rozsądek i po prostu rzuci się do niej z pięściami. Za to z pewnością wyleciałaby dyscyplinarnie z pracy. Miała nieść pomoc innym, nie być tą, która powoduje przemoc! - Ty idiotko. zdołała tylko wycedzić przez zaciśnięte zęby. Były tak mocno zaciśnięte, że niemalże nie można było rozróżnić pojedynczych słów. Rzuciła szybkim spojrzeniem w kierunku uzdrowiciela. - Pomóc Ci jakoś? - na jego słowa odnośnie raportu tylko przytaknęła krótko. Czy był sens cokolwiek dodawać do tej sytuacji? - Ależ oczywiście panie Alexander. Z przyjemnością podpiszę ten protokół. Zadbam również o to, aby pacjentka dostała odpowiednie eliksiry, które uspokoją jej temperament i wyciszą organizm. - wysyczała to wszystko niczym jakaś jadowita żmija. I nie omieszkała zakodować w głowie, aby odpowiedniej pielęgniarce szepnąć słówko, że prócz normalnych eliksirów, tej pani można dodać coś "ekstra" aby zrozumiała, że nie powinna zachowywać się w taki sposób względem kogoś, kto chce jej pomóc. A jeśli pielęgniarka nie będzie chciała tego zrobić, Hazel samodzielnie o to zadba. - Na mnie już czas, muszę wracać do NORMALNYCH pacjentów. - sobą by nie była, gdyby nie podkreśliła tego. W jej oczach Henrietta Moseley była już skończona. Jeśli trafi ponownie do Diany Hazel, na pewno dobrze się to nie skończy.
/Zt. x3
to była czysta przyjemność to z wami grać, wielkie dzięki!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie ma to jak cisza i spokój. Mimo wcześniejszej sytuacji na szpitalu, cisza i spokój opanowywały jego zmęczony umysł, gotowy do umieszczenia pod posłaniem składającej się z pościeli, książek oraz kubka ciepłej herbaty. Jak zwykle rutyna pracy przedzierała się przez całokształt jego ciała, które ostatnio zostało poddane próbom, przez które wyglądało znacznie gorzej, aczkolwiek nadal stanowiło jedną, choć niezbyt harmonijną całość. Sztuka zniszczenia, palce chwytające za kolejne pióro, zamaczające końcówkę przyrządu w atramencie, byleby prawidłowo wypełnić kartoteki. Kiedy nie miał większej ilości roboty, oddawał się przede wszystkim sprawdzaniu tego, czy aby na pewno wszystko jest prowadzone zgodnie z jego myślami; papierologia zdawała się być tylko żmudną koniecznością dokumentowania każdego przypadku, aczkolwiek niezwykle istotną. Błędy mogły zaważyć znacząco na zdrowiu w przyszłości, błędy zaś mogły w skrajnych przypadkach przyprowadzić samą Śmierć do Świętego Munga - w związku z czym nie traktował tej czynności pochopnie oraz niestarannie, popijając w pewnym stopniu ciepłą herbatę, kiedy to spojrzał za okno - śnieg sypał w najlepsze, a zbyt wiele istnień zostało z góry posądzonych o swojej porażce; znikając systematycznie pod kolejnymi warstwami białego puchu. Życie bywało niesprawiedliwe. Znajdował się jednak w innym gabinecie, gabinecie umieszczonym niedaleko oddziału, gdzie był ten skrajny przypadek chęci samookaleczenia oraz ukręcenia mu łba, aczkolwiek jakoś nie bał się tam wracać. Nigdy nie należał do ludzi oceniających pochopnie - prawidłowo należy oceniać człowieka oraz jego zachowanie, bez mylenia tych dwóch pojęć. To, że ktoś zachowuje się leniwie, nie oznacza, że jest leniwy. A umysł ma zwyczaj przyjmowania zdania społeczeństwa oraz stosowania się do niego w najmniej odpowiednich momentach. Być może dlatego jeszcze nie zwariował. Liczył zatem, wypisywał kolejne imiona i nazwiska, sprawdzał błędy - nic innego mu obecnie nie pozostało, gdy czekał na pacjentkę, na badanie kontrolne. Im bliżej końca dnia, tym jakimś cudem było również więcej do przeglądania, więcej do zapisywania, więcej do segregowania - a ta robota jeszcze przy okazji była z dni poprzednich.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Tym razem brak dobrej orientacji w terenie nie dawał się Hen we znaki. Trafiła do budynku szpitalnego św. Munga prawidłowo. Podobnie było ze znalezieniem miejsca, gdzie miała się spotkać z uzdrowicielem Alexandrem, oczywiście w celu przeprowadzenia kontroli. Henrietta jednak nie miała w planach tylko tego, by powiedzieć jak się czuje i czy omdlenia, bóle i głosy ustały. Nade wszystko wiedziała, że... no, musi go przeprosić. Scyzoryk, potem obrażanie jego oraz pani Hazel (która, nawiasem mówiąc, pewnie nie chciała jej więcej widzieć, co można uargumentować chociażby ostatnim zdaniem, jakie pani uzdrowiciel wypowiedziała w kierunku panny Moseley), oskarżenie, że to oni w jakiś sposób mącą jej w głowie, stąd te głosy. Ale teraz już wiedziała. Że to nie tak, jak ona myślała. Ah, miała tyle do wyjaśnienia... aczkolwiek nade wszystko powinna zachować i okazać skruchę. Tak. Dotarła w odpowiednie miejsce. Teraz – o ile pan uzdrowiciel tam rzeczywiście jest – od Matthewa dzieliły ją jedynie dębowe, nowoczesne drzwi. Henrietta westchnęła głęboko i zapukała. Nieważne, czy usłyszała od razu, iż może wejść, nieważne, jeśli musiała trochę poczekać – w obydwóch przypadkach czas dłużył jej się niemiłosiernie. Dlatego miała szansę przemyśleć, co powinna powiedzieć, a co przemilczeć, chociaż ta druga opcja raczej nie wchodziła w grę. W tym celu przywołała wspomnienia z pobytu na oddziale. By bardziej zrozumieć to, co na początku jej hospitalizacji powiedziała i zrobiła. Niestety, w jej głowie i tak powstał niezły burdel, jeden z tych, nad którym trzeba się nieźle napracować. No cóż. Zapukała i czekała na odpowiedź. Ciekawe, czy usłyszy jedynie "wejść", "proszę" albo coś w tym stylu, czy raczej uzdrowiciel pofatyguje się na tyle, by wstać z krzesła przysuniętego do biurka (chociaż nie mogła być pewna, czy pokój wygląda tak, jak powinien wyglądać, wszystko może się zdarzyć) i otworzy jej drzwi osobiście. Wiedziała, że bliższa prawdzie jest opcja pierwsza, z powodów dość oczywistych.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Na szczęście lata praktyki wyrobiły w jego głowie mapę całego oddziału, gdzie właśnie się znajdował, gdzie siedział na krześle wykonanym z charakterystycznego, jasnego drewna. Bywał sam, nie znajdował zainteresowania w ludziach, z którymi musiał spędzać te same dyżury oraz jednocześnie oszukiwali samych siebie. Widział ich niechęć, widział w ich postawie, w ich aurze, że coś jest nie tak. Że coś do niego mają, że coś im się w nim zwyczajnie nie podoba; nie mógł pojąć, dlaczego właśnie nie wygarną mu tego wprost, zamiast tego oszukując wszystkich dookoła, że całokształt podejścia do jego osoby jest jak najbardziej w porządku. Być może to właśnie ludzie sami podkładali sobie kłody pod nogi, być może to oni właśnie byli prekursorami dla porażki w relacji właśnie z nim - charakterystycznym wręcz mieszkańcem Świętego Munga, zatrącającego się w rutynie, gdzie równie intrygujący zapach leków oraz ziół docierał do nozdrzy? Nie wiedział. Mógł jedynie snuć domysły, stawiać pytania, aczkolwiek nigdy nie mógł sięgnąć po pełną odpowiedź - prędzej po jej kawałeczki, po jej małe, aczkolwiek powoli składające się w jedną, harmonijną całość fragmenty. Sam nie wiedział, co nim kierowało, sam bał się samego siebie - znajdując zarówno wroga, jak i częściowego przyjaciela. Umysł - bywał dla niego wyjątkowo kapryśny. Usłyszał pukanie - wiedział, kto to będzie, wiedział, z kim będzie miał do czynienia. Mógłby pofatygować się, mówiąc "Wejść" lub cokolwiek innego, aczkolwiek nie zamierzał bawić się w żadne pouczanie, w żadne stawianie faktów ponad faktyczny stan jego chęci. Nie czuł się wywyższony, nigdy nie czuł się, kiedy to spoglądał charakterystycznymi tęczówkami w stronę papierów; kiedy to odsunął fasadę krzesła od biurka, kiedy to przybliżył się w stronę drzwi, kiedy to pociągnął za klamkę i tym samym ujrzał pacjentkę. Jego umysł był przyzwyczajony do przeglądania przeszłości - ale nie tym razem. - Proszę. - powiedział, zaprowadzając tym samym panią Moseley do środka pomieszczenia - nie różniło się ono zbytnio od innych, nawet nie miało nadanego klimatu typowo świątecznego. Dopiero potem usiadł za jednym z mebli, dopiero potem odsunął kartoteki innych pacjentów, przechodząc do tej jednej odpowiedniej. - Herbaty, kawy? - zapytał się, zaproponował, jak to właśnie do tego przywyknął; chwycił z łatwością za odpowiednie przyrządy i tym samym przygotował jeden z napojów, jeżeli kobieta wyraziła taką chęć. - Badania kontrolne, tak? - rzucił kolejnym zdaniem zakończonym pytajnikiem.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Teraz mogła spojrzeć uzdrowicielowi prosto w oczy. Co jak co, ale Henrietta wiedziała iż kontakt wzrokowy potrzeby jest... no, niemalże zawsze. Może jest inaczej jedynie u Aspergerowców, gdzie unikanie wzroku swojego rozmówcy jest poniekąd często objawem zaburzenia. Kobieta, szczerze powiedziawszy, zastanawiała się czasami nad tego typu... schorzeniami? Czy to dobre określenie? Chodzi zaburzenia typowo autystyczne bądź ze spektrum autyzmu. To coś, co ją fascynuje, chociaż nie do końca rozumie. Cóż, bywa i tak. I chętnie by poznała kogoś z czymś takim... Spojrzała mu w oczy, gdy tylko otworzył jej drzwi. Uśmiechnęła się od razu nieśmiało i weszła głębiej do pomieszczenia, gdzie nie tylko dojdzie do rozmowy o jej objawach i ogólnym stanie zdrowia krawcowej. Kobieta od razu rozejrzała się po pokoju. Nic nadzwyczajnego, jak stwierdziła niemalże automatycznie. Usiadła na krześle umiejscowionym po drugiej stronie biurka. Patrzyła uważnie, jak pan Alexander zarządza papierami lezącymi bezwładnie na powierzchni mebla, które dzieliło teraz Henriettę oraz uzdrowiciela od siebie. - A z chęcią napiję się herbaty – odpowiedziała na jego pytanie, które było bardziej propozycją – Tylko proszę, bez cukru ani cytryny... – zdjęła z ramienia torbę i powiesiwszy ją o oparcie swojego aktualnego siedziska, odwróciła się ponownie w stronę mężczyzny. Niedługo potem otrzymała filiżankę z parującą herbatą. Kobieta zacisnęła palce swych uzdolnionych dłoni na naczyniu, grzejąc je w ten sposób. Nie da się ukryć, że poczuła ulgę – ah, tego jej było trzeba! A zwłaszcza w taką pogodę. Bardziej tu jednak chodzi o temperaturę powietrza tam na zewnątrz, powietrza które mimo swojego przenikliwego chłodu było nam potrzebne do tego zarówno prostego, a zarazem skomplikowanego procesu jakim jest oddychanie. To niezwykłe, że robimy to automatycznie. Tak więc, panna Moseley była tak zaaferowana ciepłem naczynia, że zupełnie zapomniała, po co tu przyszła... tak więc, najwidoczniej to mężczyzna musiał rozpocząć rozmowę.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Czy Matthew posiada Aspergera? Tego nikt nie był w stanie stwierdzić bez szczegółowych badań. Wykazywał inne objawy, aczkolwiek syndromy były w pewnej części podobne - możliwe, że w jego przypadku choroba została zwyczajnie zażegnana przez wymuszenie szybkiego dorośnięcia w wieku dziecięcym. Może nie do końca zażegnana - zwyczajnie nauczył się z nią żyć, jako że przejawia także zwyczajne cechy neurotypowe; trudne było zatem jednoznaczne przypisanie go do jednej kategorii, a kto wie, może właśnie jakąś inna choroba w nim drzemie? Przysypany, zniszczony, czujący na swoim ciele niezbitą ilość emocji, których nie miał zamiaru pokazywać; był człowiekiem o niskiej ekspresji uczuć na twarzy, o niskich wymaganiach, aczkolwiek zaskakująco brutalnym dla samego siebie. Każdy dzień oznaczał dla niego walkę - nie tylko na Świętym Mungu, ale także w kwestii wojny trwającej w jego umyśle, zaśmieconym zbyt wieloma negatywnymi emocjami. Ciche westchnięcie wydobyło się zatem z jego ust, tęczówki nie patrzyły się w żaden sposób na Henriettę, unikając kontaktu wzrokowego; dopiero po chwili, kiedy przysiadł do własnego biurka, był w stanie zwrócić na nią swoje charakterystyczne oczy. Mimo iż ta mogła odczuć, że patrzy prosto w jej oczy, tak naprawdę wzrok skierowany miał na jej czole. I wilk syty, i owca cała, czyż nie? Przygotował zatem herbatę według zaleceń ze strony panny Moseley, starając się ją zrozumieć - wczuć się oraz przede wszystkim zapoznać z emocjami przepełniającymi jej duszę. Zielona brawa oczu pierwsze wylądowała na kubku od herbaty, dopiero potem - powrócił po części do papierkowej roboty, choć tylko i wyłącznie w celu uzupełnienia kartoteki Henrietty. Jego ruchy były wyważone, były spokojne - dłoń z łatwością zaciskała się na piórze, zgrabnym ruchem pisząc kolejne literki miłą dla oka czcionką - a przynajmniej w tym znaczeniu czytelną. - Zima się zbliża, coraz więcej pacjentów. - zagaił, nie spieszyło mu się do badania - polegało ono tylko i wyłącznie na sprawdzeniu najbardziej podstawowych wartości, pobrania próbki oraz wysłania jej do laboratorium. Jakby nie było, zakażenie objęło przecież jeden z najważniejszych organów, przez który miała omamy, słyszała to, czego nie powinna słyszeć - on zaś miewał to samo. Codziennie. Gdyby nie leki, dawno zniknąłby pod kurtyną pięciu metrów zimnej ziemi. - Spędzasz je u rodziny czy jesteś spod znaku innego wyznania? - jakby nie było, Matthew w nic nie wierzył. Posiadał jedynie ostatnie szczątki szacunku do religii, które pochłonęły wystarczającą ilość ofiar. Ale tym się nie dzielił, pozwalał każdemu na swobodny wybór, nie był wojownikiem rzucającym na lewo i prawo kary za przeszłość, której zmiana graniczy z cudem.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Kobieta przywykła już do widoku, w którym mężczyzna zajmował się papierkową robotą, więc tym samym ożywiła się, gdy ten zabrał głos. Henrietta zdawała sobie sprawę, że uzdrowiciel robi to, by podtrzymać rozmowę (która, nawiasem mówiąc, jeszcze się nawet nie rozpoczęła) oraz by jakoś rozpocząć to, co będzie miało tu miejsce. Hen nie miała mu tego za złe, w najmniejszym nawet stopniu – ba, ucieszyła się, że pan Alexander postanowił jakoś rozpocząć rozmowę. Poniekąd była mu za to dozgonnie wdzięczna. Chociaż, może nie do końca... Nie wiedziała, co odpowiedzieć w kwestii wyznania. Ale, całe szczeście, już wkrótce się to zmieniło. Tyle że Henrietta przed udzieleniem odpowiedzi musiała się nieco namyślić. Chodzi tu bardziej o drugą część jej odpowiedzi. - Cóż, w tym okresie wiele osób choruje – podsumowała. Teraz przyszedł czas na odpowiedź na to drugie. Wiemy, że kobieta musiała się najpierw nieco namyślić, ale warto było, dzięki temu oboje zyskali ciekawy temat do dyskusji. - Nie spędzam świąt z rodziną, bo po prostu jestem w Anglii sama. Byłoby inaczej, gdyby nie to że pewne cholerstwo zabrało mi wujka chrzestnego. – odpowiedziała, całkowicie zgodnie z prawdą. Co do samego wyznania, wolała nie poruszać tego tematu i aż modliła się w duchu, by uzdrowiciel nie drążył go. Zauważyła, że ten zwraca się do niej typowo na "ty". A skoro tak, postanowiła że sama też będzie do niego mówić. Upiła łyk gorącego naparu, pozwalając by ciepła ciecz rozgrzała ją od środka. Ah, to uczucie było tak błogie, że na pewno ową błogość było na jej obliczu widać. Odstawiła ostrożnie napełnione teraz już w mniejszym procencie naczynie na blat biurka. Ah, tak! Zupełnie zapomniała, z czym tu przyszła. I nie chodzi teraz o bóle brzucha, omamy (teraz już wiedziała, czym były te głosy i głupio jej było, że posądziła dwójkę niewinnych ludzi o robienie sobie z niej jaj) czy też omdlenia. Bardziej chodzi o przeprosiny i ogólne naprostowanie sprawy. Ale zanim do tego dojdzie... - A w ogóle, proszę, nie wysyłaj mnie już nigdy na oddział, gdzie leżałam te parę tygodni – skrzywiła się, dając tym samym mężczyźnie do zrozumienia, że żadnych miłych wspomnień z tego miejsca to ona nie posiadała.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie przepadał za papierkami, aczkolwiek ich istnienie było konieczne do prawidłowego funkcjonowania zasobów szpitalnych. Wyznaczały porządek, wyznaczały harmonię, a pozostawione same sobie, stawały się alegorią chaosu. Szkoda, że ludzie o tym zapominali, woleli odwrócić wzrok od łapczywie wyglądających spisów papierologicznych, następnie zwyczajnie narzekając. Na szczęście Matthew wykorzystywał wolne chwile w celu zapanowania nad nieporządkiem, pajęczynami, nieposegregowanymi skupiskami najróżniejszych dokumentów; przynajmniej ta robota, mimo iż była żmudna, pozwalała uzdrowicielowi na odrobinę spokoju, a przede wszystkim - na odrobinę czasu dla samego siebie. Czy był jednak zapracowany? Uznawał to bardziej za konieczność - nie interesował się zbytnio faktem możliwości odpoczęcia, choć jego ciało wyraźnie dawało odpowiednie sygnały - obniżona aktywność psychoruchowa, blada skóra, podkrążone oczy, zimne dłonie, ciężkość w klatce piersiowej, kiedy to przebywał bez ani cienia własnej duszy. Szepty w ciemnościach nie uspokajały jego myśli, powodowały ich destrukcję, ich zniszczenie, kiedy to nie miał towarzystwa człowieka przy sobie; pochłaniający ogień skutecznie przyciągał do siebie spragnionych, jak również skutecznie powodował jego spalenie. Niczym feniks. Odrodzić się z popiołów, każdy dzień dla niego tak wyglądał. Słaby, wyniszczony, nie miał czasu na regenerację własnych obrażeń; co go niespecjalnie obchodziło, gdy wziął kolejny głębszy wdech, przymykając na dłuższą chwilę oczy, by następnie zwrócić je w ostatecznym rozrachunku na pannę Moseley. Utrzymywał sztuczny kontakt wzrokowy, nie patrzył się w jej oczy, a prędzej właśnie na czoło. Na pierwsze słowa nie odpowiedział. Brakowało zwyczajnie rąk do pracy, więcej przypadków, a do tego chęć pójścia na wymarzone spotkania z rodzinami. On - nie miał rodziny. Nie zależało mu na tym, by spędzić ten czas w domu lub pracy; było mu to całkowicie obojętne. Nie wierzył, nie dopuszczał zbytnio do siebie myśli - akceptował je u innych. Dlatego chyba terminy świąteczne dotyczyły tylko i wyłącznie niego - kiedy to czytał grafik i ogarniał, że jest sam. - Życie nigdy nie było czymś sprawiedliwym. - mruknął, zauważył, aczkolwiek nie drążył nadal tematu - to nie był ich powód spotkania. To nie było wzajemne wymienianie doskonałych ukąszeń; nie należał do takich osób. Nie testował możliwości ludzkiej psychiki, prędzej u siebie (nieświadomie?) takie eksperymenty stosował. Ogrzał przyjemnie dłonie na kubku, w którym znajdowała się herbata; nic innego mu na razie nie pozostało, dopóki nie usłyszał kolejnych słów ze strony Henrietty. Wiedział, co zrobił, wiedział, że innej możliwości nie miał z zanadrzu swoich myśli oraz zasad; wiedział, że to mogło być nieprzyjemne. To było nieprzyjemne - sam by siebie nie doprowadził do takiego stanu, by trafić na oddział zamknięty, by tym samym kompletnie zwariować. A raczej popełnić skryte samobójstwo - w kącie, poza przedstawicielami zawodu, który pełnił. Istniały najróżniejsze możliwości do popełnienia takiej zbrodni przeciwko samemu sobie; ograniczała go tylko i wyłącznie wyobraźnia. - W porządku. - proste słowa zawarły cały sens jego wypowiedzi; nie drążył tematu, nie obwiniał jej w żadnym z możliwych zakresów. Nie miał zamiaru, nie miał chęci, nie miał nadziei. - Gotowa na badania? - wyciągnął tym samym różdżkę z kieszeni ubioru uzdrowicielskiego; jakby nie było, po to tutaj właśnie przyszła. Rozmowa mu nie przeszkadzała; o ile wyniki będą satysfakcjonujące, by móc przejść do dalszej części wizyty. Wypisania odpowiedniego kwitka, zakończywszy pewien rozdział w książce, którą pisali od dość długiego czasu.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
W sumie ucieszyła się, iż uzdrowiciel nie drążył tematu, nie męczył jej pytaniami ani domysłami. To była jego wielka zaleta, chociaż dla innych może być wadą. Wszystko zależy nie tyle na osobie i jej nastawieniu, co na rodzaju zaistniałej sytuacji. Henrietta zdziwiła się, że nie została spytana o jej objawy. Może jeszcze podobne pytania uwolnią się z gardła pana Alexandra? A co na to Hen? W sumie, było jej wszystko jedno. Byle znalazła odpowiedni moment, by poruszyć temat jej bezczelnego zachowania, mającego miejsce przy pani Hazel, w sali, w której kobieta spędziła ładnych parę tygodni, męcząc się i modląc (zazwyczaj nie wierzyła, iż to działa, ale to była sytuacja kryzysowa... tak więc, wszystko jasne) by wypuścili ją stąd jak najszybciej. Wiadomo, ludzie zazwyczaj nie lubią szpitali (chociaż są wyjątki, stąd słowo "zazwyczaj"), i podobnie było z panną Moseley. A tym bardziej, jeśli ma się siedzieć na oddziale takim, jak ten. Raz nawet zaatakowała pielęgniarkę (już nie pamiętała, o co poszło), to wsadzili ją w kaftan bezpieczeństwa. A będąc w tym kaftanie, i tak nie zachowała spokoju, więc przeszli do uwiązania ją w pasy. Całe szczęście, taka sytuacja już nigdy wcześniej nie miała miejsca. Oni mieli w dupie, że rzemyki wbijają się jej w ciało nad wyraz boleśnie. Mieli jej krzyki po prostu gdzieś. Ale, jak już wspominaliśmy – to było tylko jeden raz. Potem zrobiła się potulna niczym baranek, zaś wkrótce potem otrzymała wypis i opuściła ten oddział, mając nadzieję, że już nigdy więcej się na nim nie pojawi. A jednak – pojawiła się! Tyle że tym razem to co innego. Tym razem nie była gościem w sali szpitalnej, a w gabinecie, od którego drzwi znajdują się właśnie na oddziale specjalistycznej opieki. Nie musiała się niczego obawiać. Ona nie przybyła tutaj, by zostać na dłużej, jak to wcześniej było. Ona przyszła do tego gabinetu. Tylko i wyłącznie i cieszy się z tego powodu jak mało kto. Mężczyzna spytał się o jej gotowość do przeprowadzenia badań kontrolnych. Henrietta już miała kiwnąć potakująco głową, aż nagle przypomniała sobie, co było głównym powodem, by porozmawiać z tym uzdrowicielem. Dlatego automatycznie odezwała się. - J-j-ja przepraszam, ale... – głębokie westchnienie – ...ale ja najpierw chcę poruszyć pewien temat. To ważne. Mam nadzieję, że się zgodzisz i mnie wysłuchasz? – spytała z nadzieją w głosie. Nadzieja umiera ostatnia, jak mawiają. Mawiają też, że nadzieja matką głupich... no cóż.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie drążył tematu, gdy nie było to konieczne. Wstawiał się w sytuacji panny Moseley, starał się zrozumieć ją, a przede wszystkim - uniknąć potencjalnego krzywdzenia. Nigdy nie widział w sensu w doprowadzaniu do prawdy, kiedy to ludzie cierpieli, kiedy to ludzie przekrzywiali się z bólu; te metody uznawał za wyjątkowo brutalne i niekonieczne. On... on liczył na stworzenie nici zaufania i dopiero potem wyznaniu sekretów męczących duszę utkwioną w ciele; jeżeli zaś ktoś nie wykazywał podobnej inicjatywy, tylko i wyłącznie potulnie kiwał głową, zgadzając się na takie obroty spraw. Ludzie bywali różni, mówili wtedy, gdy chcieli - nie inaczej było z nim, wyjątkowo zaskakującym tworem podchodzącym pod homo sapiens pod względem anatomii, aczkolwiek jeżeli chodzi o psychikę - stawał się czymś kompletnie innym. Wrakiem samego siebie, który nigdy nie powinien patrzyć za siebie, kiedy to wiedział, że wszystko zostało zakończone; a jednak to robił. A jednak narażał spojrzenie charakterystycznych tęczówek na to, czego nie chciał widzieć. Wyciągał dłoń do przeszłości, której odmienić nie mógł; przystawał, starał się zrozumieć bardziej własne motywy, starał się znaleźć nić porozumienia, choć bywało to niezwykle trudnym wyzwaniem. To nie był jego wybór, to nie była jego wina - wszystko, czym był, tak naprawdę znajdowało odzwierciedlenie w czasach, kiedy był jeszcze młody. Powinien wykonać krok do przodu, pokazać, że jednak ma w sobie resztki chęci do walki - a prawda była taka, że nie potrafił nawet podjąć żadnej z racjonalnych decyzji, sięgając po środki nietypowe, środki wyniszczające jego umysł. Nie bez powodu ludzie nie przepadali za szpitalami. Po pierwsze, kojarzyły się zawsze ze Śmiercią, z której rąk uzdrowiciele starali się wyrywać ciała nieszczęśników; ostatecznie im to się właśnie udawało lub rzeczywistość była całkowicie inna. Po drugie - jak to zwykle bywało, wiedza tajemna bywała wiedzą, przez którą ten zawód nie był traktowany ze zbytnim szacunkiem. Korupcja, jakiekolwiek inne sprawy, które mogły mieć rozgłos - jakby nie było, również osoby pracujące w tym zawodzie miały prawo do pomyłek - aczkolwiek sam fakt ciężaru spoczywającego na ich plecach powodował, że każda możliwość zamordowania drugiego człowieka paraliżowała skutecznie na lata, trzymała przy zdrowych zmysłach. Wiedział, jak to wygląda na oddziale, gdzie znajdowała się kobieta. Wiedział, że to nie było przyjemne i nie miało prawa być określane jako przyjemne. Innego wyboru jednak nie miał - Śmiało; co zatem Ci leży na duszy? - oznajmił, splatając tym samym palce między palcami swojej drugiej dłoni. Wiedział, do czego to prowadzi, wiedział, jakie słowa, a raczej podejrzewał, jakie to słowa wydobędą się spomiędzy ust należących do Moseley - wolał jednak poczekać.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Jeszcze jedno westchnienie uwolniło się z krtani Henrietty. Pociągnęła jeszcze jeden łyk herbaty, która z każdą narastającą minutą stawała się coraz to bardziej chłodniejsza, a przez to – jeszcze bardziej zdatna do spożycia. Wiedziała, że musi poruszyć ten temat. A może raczej – tematy? Tak to będzie, jeśli rozbijemy to, co ją gryzie na milion małych kawałków, a każdy z nich jest istotny, nie można żadnego pominąć, kiedy się będzie sprzątać cały ten burdel. Często bywa, że jeśli wyrzucimy jakiś element układanki (nieważne co taka układanka miałaby przedstawiać) nawet taki pozornie niepotrzebny, i tak nie osiągniemy niczego. Potrzebne jest wszystko. I tak też było w tym przypadku. Spojrzała głęboko w jego oczy. Odczekała jeszcze parę sekund, może czekała na odpowiedni moment, o, albo po prostu zastanawiała się, jak ułożyć abstrakcyjne strzępki myśli w litery, te zaś w słowa? Słowa zaś łączyły się w pełne sensu zdania, którym daleko już było do abstrakcji. - Cóż... – ucieszyła się, że nareszcie doprowadziła swoje myśli do tego stanu. W sensie, że właśnie stały się słyszalne. - ... cóż, najpierw może wyjaśnię sprawę tego scyzoryka. Nie wiem, czy uwierzysz, ale... ja nie miałam żadnych złych zamiarów. Po prostu... po prostu schowałam ręce do kieszeni. Ot, tak. I znalazłam tam scyzoryk. Wyjęłam, by jeszcze dokładniej przejrzeć zawartość kieszeni, i zapomniałam go znowu schować. To trochę dziwne i mało prawdopodobne, ale chcę, byś znał prawdę. Nie jestem niebezpieczna. A co do mojego ataku na twoją osobę... po prostu byłam bez reszty wkurwiona. Naprawdę. – tutaj przerwała swój wywód, by napić się herbaty. Teraz była już letnim płynem. A szkoda, Henrietta wolała takie cieplejsze. I poczuła nagle, że robi jej się słabo... miała nadzieję, że nie zemdleje, ale, całe szczęście, raczej się na to nie zapowiadało. - Naprawdę. Ale... czy mogę tę kwestię wyjaśnić za chwilę? Muszę... odpocząć. – i uśmiechnęła się blado do uzdrowiciela, i upiła kolejny łyk letniego już naparu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
W swoim przypadku, zawsze wolał uderzać jako największy wodospad, jeżeli to dotyczyło oczywiście jego osoby, choć nie zawsze podejmował się równoznacznego, pełnego braku rozwagi ryzyka. Dość trudno przede wszystkim znajdowało się odwagę na to, by wyrzucić z siebie to, co człowieka gryzie; dokopać się przez najgorsze warstwy, krwawiąc i pozostawiając tym samym ogromne, mało przyjazne rany. Tudzież nie nalegał - nie pospieszał panny Moseley, jak również nie zamierzał w żaden sposób na nią napierać, skoro rozpoczęła temat i teoretycznie powinna go dokończyć. Wykazywał wówczas zrozumienie - szeroko pojęte, rzadko kiedy rozumiane przez większość osób. Jego specyficzna forma okazywania pomocy zdawała się docierać tylko i wyłącznie do mniejszości, z którą się zadawał. Jedyne istoty, które potrafiły go zrozumieć, to tak naprawdę zwierzęta - z którymi łączy go znacznie bliższa więź, a to poprzez ich szczere intencje oraz zwyczajny brak oszukiwania się z własnymi uczuciami. Ludzie w tym zakresie potrafili wyjątkowo łatwo porzucać, łatwo zapominać, wydzierać z siebie najważniejsze cząstki, pozostając tak naprawdę tylko i wyłącznie machiną służącą do destrukcji. Nie rozumiał ludzi; starał się zrozumieć ich motywy, wykorzystując do tego zasoby empatii, aczkolwiek im więcej z niej korzystał, tym bardziej wpadał w swoje własne szaleństwo. Co najgorsze - rzadko kiedy udawało mu się ten drobny dar (czy aby na pewno?) wyłączyć. Ludzie byli od zawsze stworzeni z chciwości i zazdrości, ukrywając demony, których najbardziej sami się bali. A prędzej obchodziła ich kara niż wyrzuty sumienia przedzierające się przez duszę. - Naprawdę, nie ma problemu z tym, co wcześniej miało miejsce. - odpowiedział prosto, aczkolwiek onieśmielił się dodać parę dodatkowych słów. Dla niego przeszłość - ta przeszłość, ta sytuacja - nie miały znaczenia w stosunku do kobiety, która obecnie piła herbatę, tak jak on. - Ocenianie człowieka po zachowaniu, które jest zależne od sytuacji oraz dzierżonych chorób, nie leży w moim interesie. - wyjaśniwszy prosto, upił odrobinę napoju ze szklanki - nadal przyjemnie ciepłego, albowiem nie spieszył się z jego zakończeniem. Bardziej... delektował. Gdyby oceniał ludzi po zachowaniu spowodowanym pewnymi dysfunkcjami, były egoistą; sam przecież zmagał się ze znacznie gorszymi aspektami uszkodzenia psychicznego; tylko łańcuchy trzymały jego całokształt umysłu w należytym, względnym porządku. - Moje zachowanie, moja opinia, nie zmieniły się w żaden sposób. Zapewnił ją, albowiem zawsze oceniał wnętrze człowieka. - Spokojnie, mamy czas. - nie pospieszał jej, widząc bladość skóry należącej do pacjentki. Czy ciągnięcie tego miało jakikolwiek sens, oprócz zażegnania się z wyrzutami sumienia o Henrietty, skoro jednak doprowadzało ją to do gorszego stanu? Rzucił pytającym spojrzeniem, aczkolwiek nie wymagał odpowiedzi. Szanował prywatność.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Miała jedynie nadzieję, że słowa Matthewa są szczere. Że na pewno, jak on to ujął, "nie ma problemu", a nie powiedział tego tylko po to, by uspokoić zszargane nerwy Henrietty, a czy było to widać, to mógł poznać jedynie sam pan Alexander. Po to, by była spokojna i nie miała więcej wyrzutów sumienia, które gnębiły ją od chwili, gdy uświadomiła sobie swoje błędy i zrozumiała, że z jej ust muszą, po prostu muszą wypłynąć słowa przeprosin i skruchy. Musiała uwolnić te słowa z krtani, by poczuć się lepiej. Niedopowiedzenia nie są miłą sprawą. Podobnie jak popełnione błędy. To głównie dla tych powodów Henrietta zaplanowała swoją swego rodzaju spowiedź i była w trakcie wyznawania swoich grzechów, pokazania ich światu, a konkretyzując, pokazania ich za pomocą słów temu oto uzdrowicielowi. Uczucia kierowały ponadto nią tak, że czuła potrzebę przeproszenia również pani uzdrowiciel, lecz zdrowy rozsądek zakazywał jej tego. I postanowiła się trzymać tego drugiego. Przynajmniej na razie. Tak, było jej słabo, ale nie zemdlała, ba, ów stan zaczynał się jakby wycofywać z niej samej, więc po wypiciu kolejnego łyka herbaty postanowiła dalej pociągnąć temat. Jeszcze tylko raz westchnęła. Jeden raz, po czym ponownie otworzyła usta i ponownie uwolniły się z nich słowa. Trochę trudno jej było to wszystko mówić, to fakt niezaprzeczalny, ale wiedziała, że musi. Powody już podaliśmy. - Więc... – zaczęła ostrożnie i ponownie jakby się zamyśliła, układając w głowie słowa, by nie popełnić jakiegoś błędu. By nie powiedzieć czasem czegoś, czego będzie żałowała. Ta spowiedź była dla niej bardzo istotna. Musiała ją doprowadzić do końca. O, chociażby dla polepszenia własnego samopoczucia. - ...więc tak, byłam wkurwiona, jak już wcześniej zaznaczyłam. No bo... te moje głosy... no bo myślałam, że wy, to znaczy ty i pani Hazel robicie sobie ze mnie jaja, wykorzystując magię do tego, by sprawić że je słyszę. I że macie z tego niezły ubaw, mimo, że żaden z was tego po sobie nie pokazywał. I pewnego dnia, leżąc na łóżku podczas mojego pobytu tutaj... uświadomiłam sobie, że to nie wy. Że to była na pewno infekcja. – teraz zrobiła sobie jeszcze dłuższą przerwę. W tym czasie dopiła do końca zasiedziałe w kubku resztki płynu herbacianego, i trochę siedziała w milczeniu. Trochę poobserwowała wystrój pomieszczenia, trochę popatrzyła na swoje zwieńczone paznokciami (które nie były w zbyt dobrym stanie) palce dłoni. Byle tylko nie patrzeć mu w oczy. Powróciła do tego ostatniego, gdy ponownie zawarła głos. - No i byłam bezczelna. Naprawdę. A wy chcieliście dobrze. Chcieliście mi pomóc i teraz już to wiem. – dokończyła szeptem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew był jedną z najbardziej szczerych osób - jeżeli coś mu nie pasowało, potrafił, choć nie od razu, przedstawić swoje stanowisko w mniej lub bardziej ważnej sprawie. Nie chodził drogą kłamstw, nie miał zamiaru stawiać siebie w złym świetle, a przede wszystkim oszukiwać własnej osoby - nie tędy droga, nie tędy rozwiązanie, dzięki któremu mógłby zaznać spokoju. Być może manipulacja była jednym z najkorzystniejszych dla pozostałej części społeczności rozwiązań; dla niego jednak nie miała miejsca. Czasami doprowadzał do pewnych sytuacji, aczkolwiek wyjątkowo rzadko - nie miał w zwyczaju kierować działaniami mniej lub bardziej znanych mu osób. Używanie zaufania w celu uzyskania własnego celu mija się z jego zdolnością do empatii oraz wczuwania się w innych; gdyby nie jego możliwość odczucia bardzo podobnego bólu oraz emocji panujących w drugim człowieku, zapewne musiałby się zmagać ze znacznie większymi problemami. Całe szczęście, uzdrowiciel nie został wychowany na egoistę - brał pod uwagę nie tylko samopoczucie kobiety znajdującej się po drugiej stronie biurka, lecz także samego siebie, szczerości, kalkulacji oraz najbardziej możliwych wyrzutów sumienia. Był z nią w stu procentach szczery; jego słowa zaś, układające się w zdania, przechodzące od krtani do spierzchniętych warg, były jak najbardziej prawdziwe. Nie zostały wyjęte ze snu na jawie, nie pojawiły się w zmienionym szyku, nie powodowały poczucia żalu dla pacjentki dotkniętej wcześniej chorobą, w wyniku której podejmowała się radykalnych czynności. - Najważniejsze, że udało Ci się to dojrzeć na własne oczy; otworzyć je, tak samo umysł, na całkowicie inną rzeczywistość, niż była Ci dana podczas tego pamiętnego dnia. - dopełnił jej słowa, nie kwestionując jednak sensu rachunku sumienia. Całkowicie to pojmował, rozumiał, że niektóre rzeczy powinny zostać dopowiedziane, powinny zostać wyjaśnione; chociażby dla spokoju ducha oraz sumienia gryzącego się z umysłem i sercem. Zauważył jednak, że ta nie ma zamiaru przez jakąś chwilę utrzymywać z nim kontaktu wzrokowego; zwyczajnie nie czuł się obserwowany, nie czuł się tak, jakby jego prywatność była kwestionowana z każdym mijającym go na korytarz spojrzeniem zaciekawionych tęczówek. Chwycił swój własny kubek, ogrzał dłonie przy pomocy dotknięcia naczynia, w którym znajdowało się nadal trochę naparu. Cisza ta nie była dla niego niezręczna. Rzadko kiedy czuł się niezręcznie, a przede wszystkim - miał zdolność do adaptowania się do wielu sytuacji. Ta nadal była o wiele bardziej przyjemna od mówienia rodzinie pacjenta, że ten już nigdy więcej nie weźmie wdechu, nigdy więcej nie powie żadnego słowa. Tajemnice wzięte do grobu są prawdziwymi tajemnicami. - Nie… - powiedział z początku, na chwilę się zastanawiając. Widział różnicę w byciu a zachowywaniu się, miał zamiar ją uświadomić pod tym względem. Ludzie nie widzieli tej różnicy - a może to on wydziwiał? Sam nie wiedział, kiedy to postanowił spojrzeć na nią, kiedy ostatnie słowa wydobyte szeptem zakończyła ponowna, aczkolwiek krótsza cisza. - Zachowywałaś się bezczelnie, ale nie byłaś bezczelna. To stanowi dość sporą różnicę; tym bardziej, że słowo powtarzane wielokrotnie staje się nieuchronną prawdą. - wytłumaczył.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Spodobał jej się dobór słów, do których uciekł się mężczyna, mówiąc że "udało jej się to dostrzec na własne oczy". I w sumie, zgadzała się z nim w pełni. Cieszyła się, że sama zrozumiała prawdziwą istotę rzeczy, doszła do tego sama, nie tyle drogą dedukcji, co za sprawą innych metod, ale czy to jest aby na pewno tu i teraz istotne? Najważniejsze, że odkryła w końcu tę prawdę, która przez dłuższy czas dawała o sobie znać we wnętrzu Henrietty i nie chciała puścić. Aż do momentu, gdy Hen dała jej prawo głosu, a wtedy nękające ją myśli zniknęły, gdyż prawda została ujawniona w umyśle pani krawcowej. To było jej wielkie zwycięstwo. Krok do przodu. Mały, czy duży? To zależy od tego, jak się patrzy. Dla Henrietty bliżej prawdy było to drugie określenie. Jako odpowiedź na jego słowa, panna Moseley wybrała uśmiech. Tak, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Tak, to była jej odpowiedź na słowa mężczyzny. Co prawda rozwierał się przed nią wachlarz wielu innych opcji, ale postanowiła się uciec do tego właśnie, nieśmiałego i sympatycznego, uśmiechu. - Chyba masz rację. – spojrzała głęboko w jego oczy, tylko po to, by zapamiętać to, co się teraz w nich ukrywa, a potem znowu zaczęła błądzić wzrokiem po pomieszczeniu, oceniając jego wystrój. - Dobrze, że zdałam sobie z tego wszystkiego sprawę. I... – następne słowa dodała szeptem – ..i dziękuję, że nie żywisz do mnie urazy przez to, że myślałam tak, jak myślałam. Rozumiem, że oskarżanie kogoś o takie rzeczy, to... – podrapała się po przedziałku – ...no, to niezbyt miłe dla osoby, którą się bezpodstawnie ocenia. Złapała za kubek i już miała go podnieść i przechylić do ust, gdy nagle zdała sobie sprawę – a raczej przypomniała – że wypiła już wszystko. A głupio jej było prosić o jeszcze jeden kubek herbaty. Wtedy poruszyła inny temat. To, że była bezczelna, a uzdrowiciel nieco naprostował sprawę, tłumacząc jej swój punkt widzenia co do jej bezczelności. Początkowo dla Henrietty jego słowa nie miały większego sensu, ale z czasem zrozumiała, co ten chce jej przekazać. Westchnęła głęboko i poruszyła temat z zupełnie innej beczki. - Więc... – znowu utkwiła spojrzenie na swoich zaniedbanych paznokciach – więc, to już wszystko, co chciałam powiedzieć. Nie ma więcej tego typu tematów, albo ja nie potrafię sobie ich przypomnieć. – uśmiechnęła się ponownie. Starała się, by ten wypadł sympatycznie, ale niezbyt jej się udało. Jej wykrzywienie warg tak naprawdę pokazało coś zupełnie innego. A co to było, nie mogła określić. Wiadomo za to, kto mógł tego dokonać. - To jak, przejdziemy do właściwej części mojej wizyty? I czy masz zamiar mi przepisać jeszcze jakieś eliksiry? – spytała rzeczowo.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Mowa Matthewa przez niektórych była kompletnie niemożliwa do zrozumienia - i to nie było nic dziwnego, nic przekraczającego wszelkie strefy komfortu i normalności. Całe szczęście, pani Henrietta nie miała z tym problemów; okazała w pewnym stopniu zrozumienie. Uzdrowiciel zdołał wziąć głębszy wdech, dotykając własnymi dłońmi kubka od herbaty, w którym znajdował się charakterystyczny, brązowy napój. Typowo brytyjsko, brakowało tylko mleka, by móc dopełnić kroków tradycji ku korzeniom starodawnego państwa. Zbłąkany wzrok był skupiony wówczas tylko i wyłącznie na prostocie napoju dzierżonego we własnych rękach; nie lubił kontaktu wzrokowego, choć starał się bardzo często przejść ponad własne ograniczenia i zwyczajnie zapomnieć o własnych problemach. Nie potrafił; otoczony melancholiczną mgiełką, dokańczał napój w spokoju, nie zwróciwszy ani grama uwagi na mimikę Henrietty, skupiając się ostatecznie za to na jej słowach; słowach opuszczających wargi. Dopiero potem, po pewnych spekulacjach z samym sobą, skupił uwagę na jej twarz oraz uśmiech. Powiedział coś głupiego? A może to była zwyczajna odpowiedź, znajdująca się poza zasięgiem jego dłoni? Na szczęście panna Moseley pomogła mu w utwierdzeniu się w przekonaniu, że zdania ułożone w ciąg wypowiedzi uspokoiły jej duszę; wcześniej trudną do zdiagnozowania, teraz ostatecznie osiągającą spokój. Rozmowy były potrzebne, aczkolwiek Matthew ograniczał swoje spektrum kontaktów międzyludzkich, nie rozumiejąc ludzi. Co prawda nie odtrącał ich, co prawda nie zbywał, co nie zmienia faktu, że nadal był w pewnym stopniu przestraszony i przerażony ich brakiem rozwagi. - Zdanie innych w mojej kwestii nigdy nie trafia tam, gdzie rzeczywiście powinno trafić. - zapewnił ją, choć mogło to być w pewien sposób niezbyt miłe. Brak zainteresowania dla tego, co sądzą inni na jego temat, wydawało się być egoistycznym podejściem; niemniej jednak gdyby postąpił inaczej, na pewno zmagałby się z jeszcze większym rozłamem psychicznym w kwestii dysfunkcji opanowujących jego ciało. To zdawało się być jedyną możliwością, jedynym rozwiązaniem dotychczasowych problemów - podchodzenie do słów tych, którzy go nie znają i nie są w stanie stwierdzić jego wnętrza, z kompletnym brakiem błysku w oczach. Szukanie prawdy w kłamstwach wydawało się być mało co intrygującym go zajęciem. Czy kiedykolwiek myślał nad tym, by zmienić swoje rozumowanie w kwestii relacji? Niezbyt. Każda próba zmiany samego siebie była tak naprawdę skazana na kolejną klęskę, kolejne stoczenie się w dół, nałożenie na siebie sznura o odpowiedniej długości, by następnie zwyczajnie powiesić się na szubienicy, którą zbudował własnymi rękami, siłą własnych mięśni. Chciał, by Henrietta poczuła się komfortowo, a przede wszystkim - zapomniała o swoim dawnym zachowaniu, które przecież nie kwestionowało jej prawidziwego ja. - Wszystko zostało wyjaśnione - nie ma tematów, które znajdowałyby się poza zasięgiem mojego wzroku. - zapewnił ją w tejże kwestii; kłamać nie potrafił, co najwyżej wybierał okrężną drogę, byleby nie musiał schylić się po mniej przyjemne metody w postaci oszukiwania samego siebie. Dlaczego ludzie oszukują samych siebie, dlaczego właśnie kierują się schematami, zamiast wyrwać się z wszechobecnego systemu, udowadniając tym samym własną siłę? Nie wiedział. Być może chodziło tutaj o samą chęć zysku, a może zwyczajny brak woli do skonfrontowania się z samym sobą. - Oczywiście. Myślę jednak, że eliksiry nie będą potrzebne. - odpowiedział, tym samym przechodząc do najważniejszej części ich wizyty - badań kontrolnych. Użył w tym celu Collection, zapewniając ją tym samym, że wyniki otrzyma, z powodu wzmożonego ruchu, na poczcie; w obecnym przypadku nie ma potrzeby ponownej hospitalizacji. Nie ma potrzeby ponownie udawać szaleńca.
Podano Ci jedynie kwotę za zlecenie - na tyle wysoką, że wzbudziła Twoją ciekawość, by zgodzić się na sprawdzenie czy podejmiesz się tego zadania. Za kwadrans siedemnasta, donośny trzask i solidny ucisk na Twoim przedramieniu zelżał gwałtownie, gdy tylko palce niskiego, krępego mężczyzny rozluźniły się, a Ty mogłeś zrobić pierwsze kroki w stronę wejścia do św. Munga. Kilka uprzejmości, podpis, może nieco za dużo schodów i drzwi - ciężkie, żelazne, białe od lśniącej, miejscami już łuszczącej się farby. Jest wejście, które nie wydaje się wyjściem, od razu zamknięte na klucz; są ściany, ale nie ma okien; są świece, a jednak panuje półmrok i puste łóżko, które mijasz, by przejść do następnego, wokół którego skoncentrowane są ciepłe ogniki. Początkowo jest tylko figurą, masą bez kątów, powleczoną skrupulatnie nie czernią, a kolorem wzburzonego nieba, odcinającego się wyraźnie od martwej bladości pościeli. Szczyt figury, ogromne rondo kapelusza, unosi się, by zdradzić Ci resztki życia skrytego w oczach i błysk fiolki odsuwanej od ust. Gładki materiał narzuty zsunął się swobodnie z ramion, a wraz z jego upadkiem, unosiły się mięśnie, naciągając... prostując... wygładzając ludzkie tworzywo do gładkiej tafli, która licznymi plamami, niczym płatkamibzu obsypywała niemal każdy odsłonięty przed Tobą skrawek nagiego ciała. Nie pada głośno ani nazwa choroby, ani żadnego zaklęcia, a jedynie cicha informacja od stojącego przy wejściu mężczyzny, że eliksiru starczy na trzy godziny, a następnego dnia już nie będzie.
▇▇▇▇▇
Jeżeli zdecydujesz się zostać, mężczyzna od razu zostawi Cię sam na sam z milczącą modelką. Wiesz jedynie, że Twoim zadaniem ma być portret, jednak nie dostajesz żadnej wskazówki w jaki sposób masz go wykonać, ani czy powinieneś uwiecznić purpurowe plamy okalające nie tylko twarz, ale też szyję, ramiona i piersi, kończąc się dopiero nad pępkiem odmłodzonej kobiety. Pozytywny bądź negatywny efekt tego spotkania zostanie dopasowany do podjętych przez Ciebie decyzji i zadowolenia klientów z Twojej pracy.
Po skargi, zażalenia i wyrazy miłości zapraszam do @Skyler Schuester
______________________
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie podobał mu się dotyk na przedramieniu. Nie podobały się pytania, jakie pozostawały bez odpowiedzi. Nie podobała mu się nawet kradzież popołudnia, którego lwią część wydarto mu jedynie za obietnicę pękatej sakiewki galeonów. Domagał się zadatku, ale nie otrzymał odpowiedzi. Generalnie nie wiedział nic. Marszczył więc czoło i spinał ramiona, jednocześnie gniewnie ściągając brwi. Nie tak traktuje się artystę. Po co wynajmować malarza, skoro nie mówi się czego się od niego oczekuje? Chociażby oględnie. Kolorów czy szarości, szkiców czy raczej malarstwa? Cassius nie tylko paćkał palcami po płótnach, a czernił też węglem na grubych arkuszach. Tworzył jednak nieomal wyłącznie akty i dobrze, że chociaż tyle wiedzieli. Jednakże kiedy wprowadzono go do sali tak ciemnej i tak… zamkniętej na świat uznał, że ktoś sobie z niego żartuje. Miał sobie oczy popsuć? Miał się wpatrywać w modelkę? Szukać u niej tego co było mu potrzebne do stworzenia dzieła kompletnie po omacku? Ściągnął wargi, starając się nie wyglądać jakby trafił cierpliwość, a jednak właśnie tak było. W dodatku ten szpital, pusta sala, purpurowe plamy barwiące skórę. Byłby został tuż przy wejściu, gdyby tylko miał w sobie jeszcze więcej lekkomyślności, niż już otrzymał w spadku od matki natury. Jednakże Cassius jednak w jakiś tam dziwny sposób zdołał wykształcić w sobie chociaż odrobinę szacunku do samego siebie. Do swojego talentu, nerwów i przede wszystkim zdrowia. Spędził w sali dosłownie trzy minuty. Trzy minuty podczas których wyczarował sobie ledwie widoczną osłonę na drogi oddechowe. To, na co chorowała osoba leżąca na łóżku wydawało mu się co najmniej zaraźliwe i nawet jeżeli nie miało to dać absolutnie nic, psychicznie czuł się lepiej, gdy miał dostęp do filtrowanego powietrza. Niezależnie od tego jak nieciekawie mogło to wyglądać w oczach kontrahentów, Swansea był Swansea i należało mu się chociaż tyle, skoro słów szczędzono mu jak ksiądz machający po raz piąty kropidłem. Te trzy minuty spędził niezwykle produktywnie. Nie podszedł bliżej, niż na długość czterech wyciągniętych przed siebie ramion. Widział za to wszystko co powinien. Cassius miał pamięć fotograficzną. Wystarczyło mu kilka razy przyjrzeć się skomplikowanemu układowi plam na ciele modelki, aby zapamiętać nawet pieprzyki, które się pod nimi ukrywały. Szczupłość ramion, cienkość kości, mdłość resztek życia gnieżdżących się w oczach jakby w nieomal pustym dzbanie. - Wyprowadź mnie. Będę pracować na korytarzu. - Oznajmił, spoglądając na człowieka jaki mu towarzyszył bez oznak gniewu, jedynie ze skupieniem, które towarzyszyło mu nieomal zawsze, gdy koncentrował się na wizji gnieżdżącej się już pod sklepieniem jego czaszki. Obyło się nawet bez zbędnych dyskusji. Cassius uwolniony od duszności ciasnego pomieszczenia, zdjął z siebie zaklęcie, wybierając sobie ustronną wnękę w korytarzu zaopatrzoną w automat z kawą, aby rozstawić się ze sprzętem. Zaklęciem powiększył sztalugę, odczarował farby, strzepnął pędzle. Dziś nie malował dłońmi. Z jakiegoś powodu uznał, że powinien zrobić wyjątek od reguły i skorzystać ze skrętu jaki otrzymał w prezencie od siostry. Nasycając go odpowiednim tonem, zaczął malować. Poszło mu szybko, bardzo szybko. Jego ramię pracowało nieustannie, a lewa dłoń niekiedy dodawała to tu to tam elementy, jakie umknęły prawej. Nie skorzystał z dobrodziejstwa kawy ani razu. Niby w amoku kreślił kreski, gładził krągłości i wciskał głębie w miejsce, w których wydawało się, że jej nie było. Ujął kapelusz, ujął granat, bladą żółć, niebieskość niby niebo i purpurę, w co najmniej dwóch odcieniach. Ujął pozę, w której ją ujrzał. Jeden do jednego, wprowadzając delikatny ruch. Nie zawierał plam, nie od razu. Namalował ją nagą, piękną, czystą i młodą - dokładnie taką jak ją ujrzał, a potem czarował. Czarował dużo dłużej, niż normalnie. Czarował, aż nieomal czas dobiegł końca, czego efektem był finalny obraz. Kobieta ubrana we wstyd w kapeluszu, rozciągnięta na bladożółtej pościeli i otoczona granatem ciemności. Jej niebieskie oczy szukały kontaktu z obserwującym obraz. Lekki uśmiech szukał drogi na usta. Potem, za dotknięciem różdżki wszystko się zmieniało. Skóra wiotczała, a zmarszczki mimiczne wciskały się w uśmiech dziewczyny… nie, kobiety na obrazie. Wciąż miała kapelusz, wciąż to samo spojrzenie, te samą pozę, te same kolory. Pojawiły się jednak plamy fioletu, wykwity chorobowe na skórze. Jasność jej wzroku gasła jakby życie uchodziło z niej nieustannie. Nikt jednak nie ginął, nie umierał. Obraz wracał do pierwotnego stanu samoistnie, jakby wstyd starości i śmierci był czymś, co powinno się kryć przed okiem obserwatora. Wybierając Cassiusa do namalowania dzieła, należało liczyć się z faktem, że nie odda on brzydoty trwale. Wybierał jedynie idealne sylwetki cieszące jego oczy, wobec tego starość była dla niego wyzwaniem, którego ewidentnie potrzebował, tak samo jak wykwity na bladej powłoce otaczającej kości. Kończąc pracę czyścił w milczeniu pędzle, pakował farby, sygnował płótno swoim magicznym podpisem. Nawet, jeżeli klient okaże się niezadowolony z zaproponowanego mu rozwiązania, Swansea nie był pewien czy powinien na to reagować inaczej jak wyłącznie zabraniem obrazu. Posiadając ego większe od kilku ludzi razem wziętych sądził, iż jego dzieło wyszło co najmniej zadowalające. Z chęcią wystawiłby je w rodzinnej galerii.