Tutaj trafiają osoby, które po przebywaniu na innym oddziale, nie doszły do siebie. Ta część budynku składa się z małych, dwuosobowych sal z białymi ścianami. To jedne z najwygodniejszych sal w szpitalu, pacjenci mogą przyjmować gości w dowolnych porach, przy każdy łóżku znajduje się wygodny fotel dla odwiedzających. W pobliżu znajduję się niewielka biblioteka, z której mogą korzystać pacjenci różnych oddziałów, jednak najczęściej używana jest właśnie przez pacjentów specjalistycznej opieki, którzy spędzają w szpitalu dużo czasu.
Autor
Wiadomość
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Nigdy nie cieszył się ze zwycięstwa, dopóki nie był w stu procentach pewny, że jest bezpieczny. A nawet i wtedy nie wykazywał zbytniego entuzjazmu, nie leżało to w jego naturze. Kiedy więc jego ciało przeszedł ból, ale ból tak okrutny jakiego nie doznał nigdy wcześniej, to miał ochotę zakończyć swój żywot, byleby tylko przestało boleć. Większości poszkodowanych nie było już na miejscu, jego stan oglądali więc tylko Ci, którzy pozostali. A nie był to przyjemny widok: dwumetrowy człowiek klęczący na kolanach i wrzeszczący z bólu jak zarzynane zwierzę i błagający o litość swój wycieńczony organizm, który postanowił mu się przeciwstawić. Crucio brzmiało przy tym jak łaskotki. Mimo, że odcięło go nadzwyczaj szybko to i tak sekundy cierpienia ciągnęły się w nieskończoność pozostawiając kolejną wyrwę zarówno w jego głowie jak i w rozdartym na pół ciele. Po raz kolejny. Kiedy oprzytomniał – jedyne co pamiętał, to płomienie trawiące go zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, nie trwało to jednak długo, bo znów szybko stracił przytomność, wstając dopiero w ciemności miejsca, które znał aż za dobrze. To właśnie z nim kojarzył ten pieprzony ból, a teraz jest tu ponownie. Niby mieliby mu tu pomóc teraz, skoro trochę mniej niż trzydzieści lat temu nie potrafili? Nie miał siły z tym walczyć, dość szybko zapadając w kolejny sen. Powoli podniósł powieki i spojrzał w biały sufit. Mung. Czyli to nie był sen i faktycznie położyli go w tym… w tym… nawet nie wiedział jak miał nazwać to miejsce, którego tak szczerze nienawidził. Czuł się okrutnie źle, a atmosfera tego miejsca nie poprawiała jego samopoczucia, ba! powiedzieć, że je pogarszała to jak nic nie powiedzieć. Oddychało mu się ciężko, a jego klatka piersiowa zdawała się trwać w ciągłym skurczu. Podniósł dłoń i z trudem położył ją na piersi, jakby sprawdzał, czy jeszcze cokolwiek w tym ciele działało poprawnie. Mrugnął kilkukrotnie i z żołądkiem w przełyku poruszał kolejnymi kończynami sprawdzając ich ruchliwość. Powoli, ale działały. Westchnął i spróbował podeprzeć się na łokciach, ale jego organizm był tak wiotki, że równie dobrze mógłby tu spróbować czegokolwiek innego i miałoby ten sam efekt. A skoro nie wychodziły mu nawet podstawowe rzeczy… to dlaczego by mimo wszystko nie spróbować. Nie byłby sobą. Nie rozglądał się, nie wiedział kto leżał obok i nieszczególnie go to obchodziło. Mogli położyć tam samego Ministra Magii, miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie, takie jak na przykład doprowadzenie się do porządku. Nie może przecież wyglądać, jakby można było mu coś zrobić, nie mógł okazywać słabości. Obrócił się na lewy bok i spróbował ponownie podeprzeć się, ale tym razem na przedramieniu. O ile początek szedł mu świetnie, tak bardzo szybko zrozumiał jak duży błąd popełnił, opadając na plecy i przyjmując kolejną falę piekielnego bólu. Jego ciało wyginało się w spazmach, zupełnie jakby rzucano na nie egzorcyzmy, ale tym razem nie krzyczał, a jedynie wydawał z siebie niezrozumiałe dźwięki przeplatane jękami bólu i rozpaczy. I wtem wszystko się uspokoiło. Jego organizm opadł na materac, a on sam pozostawał w bezruchu, oddychając płytko i szybko i wpatrywał się beznamiętnie w sufit. W ten pierdolony, biały sufit.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Od momentu gdy Saskia zaczęła grać pamiętał wszystko jak przez mgłę, zupełnie jakby z chwilą z którą Starszy Smok zapadł w (oby) wieczny sen i jego ogarnęło przeokrutne zmęczenie; wiedział, że na pewno biegł pomiędzy spokojnymi już ,oddalającymi się z doliny stworzeniami, by w grupie rannych i cierpiących ludzi jak najszybciej odnaleźć Marlenę, dzięki Merlinowi chyba całą i zdrową, a potem razem z wszystkimi przeniósł się kolejnym świstoklikiem do Londynu. Tym razem koszmar rzeczywiście się skończył i wyglądało na to, że teraz najgorszym wyzwaniem, jakie ich wszystkich czekało, była rekonwalescencja w świętym Mungu. Nie do końca był świadomy, jak i kiedy znalazł się na szpitalnej izbie przyjęć, bo wszystkie siły musiał skoncentrować na tym, by nie zasnąć na stojąco i wciąż upewniać się, że z jego siostrą jest wszystko w porządku. Nadal tkwił w przekonaniu, że jemu nic nie jest, w końcu udało mu się całkiem zgrabnie uniknąć wszystkich większych ataków i naprawdę kilka zadrapań nie mogło się równać połamanym kończynom i srogim poparzeniom, jakim ulegli inni uczestnicy wyprawy; pracownicy szpitala jednak najwyraźniej wiedzieli lepiej i mimo słabych protestów i tak wzięli go w swoje uzdrowicielskie obroty. Okazało się, że oprócz tych wszystkich obrażeń, które w ferworze walki z ogniem i opętanymi zwierzętami zdołał uleczyć mu profesor Williams, ma jeszcze sporo innych, których byłby błogo nieświadomy, gdyby nie znalazł się na szpitalnej kozetce. Uzdrowiciel krzątał się wokół niego jak skrzat domowy podczas wiosennych porządków i rzucał zaklęcia diagnostyczne. Ryszard stracił poczucie czasu i miał wrażenie, że to wszystko trwało raptem kilka minut, choć w rzeczywistości leżał tam dosyć długo, gdy uzdrowiciel przesuwał różdżką wzdłuż jego kończyn i mamrotał zaklęcia, którymi sprawnie zaleczał każde stłuczenie, nadwyrężenie i ranę. Na koniec wlał mu w gardło hektolitry najróżniejszych eliksirów regenerujących i oświadczył, że najlepiej będzie jeśli pozostanie w Mungu na obserwację przez całą noc. Uważał, że to było zbędne, ale nie protestował, bo po pierwsze fizycznie nie miał siły, a po drugie skoro tak czy siak zamierzał spędzić najbliższe godziny w głębokim śnie, to było mu wszystko jedno czy zrobi to w szpitalu czy swoim mieszkaniu; zresztą, nie był pewny czy dałby radę doczołgać się do Hogsmeade. Zasnął w sekundę, gdy tylko przyłożył głowę do szpitalnej poduszki i w końcu spłynęła na niego ogromna ulga, napięcie zaczęło powoli uchodzić z całego ciała, i spał twardo aż do rana. Wyczekiwany odpoczynek w połączeniu z kuracją wiggenową postawił go na nogi i od razu poczuł się o niebo lepiej. Uzdrowiciel przestrzegł go jednak, że ma się oszczędzać przez kolejne tygodnie i choć Ryszard zwykle stosował zasadę "baw się i szalej i nie myśl co dalej", tym razem był tak sponiewierany psychicznie, że faktycznie zamierzał zastosować się do zaleceń. Marzył o tym, by na najbliższe dni zbunkrować się na tapczanie pod kocem, spalić całe zioło które dostał na urodziny i zapomnieć o przeżytym koszmarze. A potem świętować sukces - w końcu zwyciężyli.
|zt
Rhode O. Fairley
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Amerykański akcent / Papieros w ręce / Blizna na łuku brwiowym / Całe ciało pokryte licznymi piegami, widocznymi szczególnie latem
Franklin Fairwyn nie żyje. Kurwa, kurwa, kurwa. Analizowała wydarzenia z dwóch dni setki jak nie tysiące razy. Każdy postawiony krok, każde wypowiedziane słowo, każdy gwałtowniej nabrany oddech, ruch różdżką, podjętą decyzję. Niemal do mistrzostwa opanowała sztukę zapadania się we wspomnienia, ciałem przebywając w szpitalnej sali, a duchem i myślą brnąc przez bagna. Podskórnie czuła, w którym momencie wszystko zaczęło się psuć - nie było sensu już udawać, wmawiać sobie, że pośpiesznie wypowiedziana inkantacja wybrzmiała poprawnie. Rhode była boleśni świadoma, że to ona osłabiła Franklina, nieskutecznie go lecząc. Ironia tej sytuacji balansowała niemal na granicy komizmu - uzdrowicielka, której obecność na wyprawie miała zagwarantować bezpieczeństwo członkom drużyny, sprawiła, że jeden z nich umarł. Próbowała jednak ze sobą rezonować. Przemówić do siebie głosem, którym przemawia do swoich pacjentów. Popełnione błędy nie były w końcu bezpośrednim skutkiem zgonu uzdrowiciela, przecież to wiedziała, nawet jej to powiedzieli, Rhode, on się poświęcił, tutaj nic się nie dało zrobić, nic byś nie zmieniła. Tak, zwycięstwo miało dla niej więcej goryczy niż słodkości. Nic nie było w stanie przykryć palącego ją poczucia winy. Odkąd przenieśli się świstoklikiem do Munga, zbytnio się nie odzywała. Posłusznie wykonywała polecenia nadzorującego uzdrowiciela, wiedząc, że to i tak ciężki czas dla pracowników szpitala. Nie tylko stracili jednego z wybitniejszych specjalistów, jednocześnie bliskiego współpracownika i przyjaciela, ale i niemal w jednym momencie musieli ratować zdrowie pozostałych członków wyprawy. Ktoś pomógł się jej rozebrać, wyrzucając zakrwawione szmaty, które jeszcze kilkadziesiąt godzin temu były ubraniami, odkaził rozległe rany, przeprowadził głęboką diagnostykę i finalnie zadecydował, że to nie jest odpowiedni moment, by Rhode wróciła do domu. Gdy adrenalina opuściła jej ciało, niemal z nóg ścinały ją fale bólu, co tylko przypieczętowało decyzję umieszczenia jej w sali specjalnej opieki. Leżąc w łóżku, zastanawiała się, jak bardzo ten ból jest psychosomatyczny - ile w nim było czystego cierpienia ciała, a jak bardzo wzmacniała to wewnętrzna rozpacz. To dywagowanie ze samą sobą było jedynym, co chociaż na krótkie momenty pozwalało jej zdystansować się od dyskomfortu - czy szklanka jest w połowie pusta, czy pełna? Paradoksalnie, i tak wydawało się, że jest w najlepszej kondycji z ich trójki. Uzdrowiciel wspomniał nawet, że jutro, maksymalnie pojutrze, będzie mogła wrócić do domu i tam się regenerować. Do pracy nie, za wcześnie, może za kilka miesięcy. Łóżko należące do rudowłosej zaskrzypiało, wyrywając Rhode z zamyślenia. Otworzyła oczy, odwracając głowę, akurat, wtedy gdy nieznajoma jej kobieta sięgała po kule. Uniosła się na łokciach, przez moment bez słowa przyglądając się temu widokowi, by całkowicie błędnie go zinterpretować, proponując: — Potrzebujesz czegoś? Coś Ci przynieść? — głos niemal siłą przeciskał się przez zaciśnięte gardło, ale chęć niesienia pomocy wybrzmiała w niej naturalnie. — Nie powinnaś wstawać. Krótko, konkretnie. Sama odrzuciła cienką kołdrę, opuszczając nogi na drewnianą podłogę. Ich łóżka dzieliła odległość trzech kroków - kilka sekund, jedno szarpnięcie bólu i już znajdowała się przy niej, gotowa służyć wsparciem. Niemal w tym samym momencie Alex przeciął ciszę przeciągłym jękiem, te kilka nocy razem sprawiło, że znała już całą symfonię towarzyszącą ogarniającym go bólowym spazmom. — Nie ruszaj się, zaraz do Ciebie wrócę — zażądała, krzyżując z dziewczyną spojrzenie, które nie znosiło sprzeciwu, chociaż wiele było w nim również troski. Podtrzymując się materaca, a później ramy łóżka, przeszła na drugą stronę, gdzie położony został Voralberg. Opadła ciężko na niskie siedzisko, wyglądające jak szyte na miarę do ostatecznego trzymania dłoni umierającej osoby. Z piskiem przesuwanego po panelach fotela, zbliżyła się na tyle, na ile mogła. Bardzo ostrożnie, niemal z namaszczeniem, położyła rękę na ramieniu mężczyzny, myśląc, że ten śni. — Panie Voralberg? Czy mam kogoś wezwać?
Podjęła waleczną próbę, kierowana głównie impulsywną potrzebą opuszczenia szpitala na dobre, gotowa nawet na konsekwencje przedłużenia procesu leczenia, byleby tylko zaczerpnąć świeżego powietrza i wyrwać się spod opieki magomedyków. Stopy już dotykały zimnej posadzki, Fire już prawie faktycznie wstała, z nieocenioną pomocą kul... kiedy ponownie poczuła wyraźny ból przenikający od kostek aż po uda. Rwącym cierpieniem odezwała się rana po ugryzieniu magicznego stworzenia, jasno sugerując, że to nie pora na nadwyrężanie ledwo zaleczonych mięśni oraz zrośniętych kości. Fire syknęła mimowolnie, zaciskając powiekę, zgięła się wpół. - Powinnam. - odmruknęła ze zniecierpliwieniem kobiecie na łóżku obok. Z trudem zrozumiała, co właściwie blondynka powiedziała, bo miała tak słaby, wycieńczony głos. Co przytrafiło się jej podczas wyprawy? Cholera wie, ale na pewno nic przyjemnego. Blaithin nie zamierzała wypytywać. Na razie zachmurzyła się cała na propozycję pomocy, błędnie zawsze interpretując takie gesty jako pogardliwe uznanie, że jest zbyt słaba, aby sobie poradzić. I co z tego, że faktycznie tak było? Nie umiała pogodzić się z sytuacją i ją zaakceptować. Dear uniosła nieznacznie brew, gdy kobieta pospieszyła ku niej, ignorując kompletnie fakt, że sama przebywała tu jako pacjent, a więc nie miała powodów i obowiązku, aby się rudowłosą zajmować. Chciała coś więcej odburknąć, aby zniechęcić nieznajomą do zmniejszenia dystansu, ale pomieszczenie przeszyły jęki Voralberga, który zaczął rzucać się na swoim posłaniu. Kolejny atak. Te dźwięki mroziły krew w żyłach i nawet Fire spojrzała na niego z niepokojem. Kobieta tym razem pokuśtykała ku mężczyźnie, widocznie wcielając się w rolę ich osobistej pielęgniarki, mimo że też niezbyt stabilnie trzymała się na nogach. Dosyć urocze, chociaż głupie. Blaithin obserwowała ich dwójkę, ponownie siadając na swoim łóżku. Przesunęła się z trudem tak, aby skierować ciało w ich stronę. Znosiła ból dzielnie, przyzwyczajona do niego od małego. - Nie dotykaj go. Nie lubi tego. - ostrzegła poważnym tonem jasnowłosą, kiedy położyła Alexandrowi rękę na ramieniu. Były profesor Fire reagował podobną niechęcią na bliskość drugiego człowieka co ona, więc prawdopodobnie mogła tylko pogłębić jego dyskomfort. A może nie? Może jest na tyle słaby i otumaniony bólem, że dotyk przyniesie mu ulgę i poczucie, że nie jest sam? Pytania bez odpowiedzi, bo Voralberg nie wyglądał, jakby miał ochotę dzielić się swoimi przemyśleniami w tej kwestii. Z ich trójki chyba ucierpiał najbardziej, co dla Dear stanowiło paradoks, bo tak dobrze mu szło na wyprawie. Przynajmniej nie został zrobiony na kebaba przez smoka. Przeczesała palcami długie, rude włosy, wyjątkowo rozpuszczone. Jakże cieszyła się, że ich nie spopielił. - Przejdzie mu. - stwierdziła sucho i zimno, bez krzty współczucia lub troski wobec targanego spazmami mężczyzny. Wzruszyła do tego ramieniem. Na miejscu Alexa wolałaby, aby każdy zostawił ją w spokoju i najlepiej nikt nie patrzył, jak jest w takim stanie. Poza tym nie chciała też, aby kobieta kogoś do nich wolała z własnych, egoistycznych pobudek. - Jestem Fire. - odezwała się do nieznajomej, w końcu odrobinę mniej nieprzyjaznym tonem. - Chociaż jeśli napiszą o nas w gazetach to pewnie wystąpię jako Blaithin Dear.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
I to by było na tyle z jego prób doprowadzenia się do porządku. Miał wrażenie, że każdy jeden mięsień w jego ciele płonął i nawet mokre od potu łóżko nie było w stanie tego schłodzić. Oddychał szybko, acz regularnie, a z każdą kolejną minutą jego oddech się uspokajał i choć jego klatka piersiowa unosiła się i opadała szybciej niż w standardowym trybie, to jednak nie było powodu do niepokoju, że zahiperwentyluje. Wciąż wpatrywał się w sufit nie mając nawet siły, aby zrobić cokolwiek innego. Nawet mruganie w tym momencie przychodziło mu z trudem, a co dopiero odwrócenie głowy, tak więc kiedy pojawiła się przy nim pierwsza z kobiet, to nie spojrzał na nią. Czekał aż wszystko się uspokoi. Tak, aby mógł wstać i stąd wyjść. Nie czuł jej dotyku. Wszystko bolało go tak bardzo, że delikatne dłonie uzdrowicielki były przy tym jak piórko ledwo co opierzonego pisklaka. Nie był pewien, czy teraz ruszyłby się nawet wtedy, gdyby położono mu na ramieniu kowadło. Jak przez mgłę słyszał jej słowa, a jego głowa delikatnie drgnęła, zupełnie tak jakby chciał na nią spojrzeć i zobaczyć z kim ma do czynienia, ale natychmiast się powstrzymał. Ruszył wargami, ale nie był pewien, czy z jego ust wydobyło się jakiekolwiek słowo. Czuł spierzchnięte wargi i zaschnięte gardło. Może faktycznie powinien był umrzeć zamiast Fairwyna. Przynajmniej skróciłby swoje cierpienia. Nie dotykaj go. Ten głos kojarzył. W tym momencie jak przez mgłę, ale kojarzył. To był ktoś kogo na pewno znał i z kim miał do czynienia. Miał nadzieję jedynie, że nie ta pielęgniarka którą ostatnim razem spróbował spacyfikować. Jestem Fire. A więc Blaithin. Przeżyła, ale z tego co pamiętał jej stan też nie był najlepszy. Wnioskując po tonie to jednak raczej czuła się dobrze, co gdzieś bardzo głęboko go cieszyło. Byłby ostatnim zwyrolem, gdyby nie cieszył się, że jego ex-uczennica przeżyła i nie straci nóg. Ale nadal trapiło go kim była druga osoba? Mrugnął. Cholernie chciało mu się pić, ale nie śmiałby poprosić nawet jeśli jego usta byłyby w stanie wyrzucić z siebie cokolwiek innego niż ostatnie jęki. Oddech się uspokoił, a klatka piersiowa pozwoliła mu na zrobienie głębszego wdechu. Odwrócił głowę w stronę dziewczyn i spojrzał – o dziwo dość szeroko rozpostartymi oczami – najpierw na Fire, a później na… jak ona się nazywała? Pamiętał jedynie, że wziął ją za uczennicę, ale to imię kompletnie wypadło mu z głowy. Wyprostował z powrotem głowę. Fantastycznie. Był w jednym pomieszczeniu z Blaithin i z obcą mu babą, a jego ciało postanowiło odgrywać swój własny koncert braku chęci do dalszego istnienia. Na dodatek miał wrażenie, że zaraz zemdleje. I jak pomyślał, tak zrobił.
Rhode O. Fairley
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Amerykański akcent / Papieros w ręce / Blizna na łuku brwiowym / Całe ciało pokryte licznymi piegami, widocznymi szczególnie latem
Odwróciła się bokiem, słysząc głos kobiety, a jej dłoń mimowolnie uniosła się o kilka centymetrów w zawieszeniu nad męskim ramieniem. Ten jej głos był na tyle poważny, że nawet nie kwestionowała prawdziwości jej słów. Miała wrażenie, że wręcz przemawiała przez nią troska. — Znacie się? — zapytała, próbując podjąć jakąś rozmowę, namiastkę normalności w tych niecodziennych okolicznościach. Zawsze sądziła, że słowa łagodzą obyczaje. A teraz tej łagodności było jej brak, gdy tak emocjonalnie szargała się pomiędzy poczuciem winy, a próbą wmówienia sobie, że i tak była bezradna. Poprawiła swoją pozycję na fotelu, podpierając czoło dłonią. W ostatnich dniach skroń pocierała tak często, że fakt, iż nie dotarła opuszkami do nagiej kości zaczynał wydawać jej się dziwny. Wciąż, nieprzerwanie, próbowała odnaleźć zgubione wspomnienie. Niemal miała wrażenie, że gdzieś zablokowane w podświadomości, chciało dać się złapać. Jednak gdy tylko skupiała się na nim mocniej, to umykało - daleko, poza granice, w które człowiek byłby w stanie sięgnąć. Chociaż Alexander uratował jej życie, to dementor nawiązał z nią połączenie na tyle długie, by wyrwać z niej najszczęśliwsze wspomnienie. W teorii wiedziała, że tak było. Uczyła się przecież obrony przed czarną magią przez długie lata, miała świadomość czym się one karmią, czym był pocałunek dementora. Myśl, że bezpowrotnie straciła dostęp do najlepszego wspomnienia nie dawał jej spokoju - jakie one było? Z czym było związane? Jak szukać czegoś, nie wiedząc, co się zgubiło? — Przejdzie... — odparła lakonicznie, wiedząc, że dostają tu najlepszą opiekę, jaką oferował szpital. Nie było innego miejsca, w których proces regeneracji byłby prowadzony pod równie profesjonalnymi parami oczu. Rodzeństwo Heartling wielokrotnie migało jej przez drzwi ich sali. Mimo wszystko, sama była uzdrowcielem i jeśli mogła jakoś pomóc, choćby informując o ponownym pogorszeniu staniu mężczyzny, to logicznym dla niej było, by to zrobić. Powoli wstała, wracając w kierunku swojego łóżka. — ale dodatkowe cierpienie chyba nie jest mu potrzebne? Rzuciła pytanie w przestrzeń. Rudowłosa ponownie się odezwała, przedstawiając się imieniem, którego powtórzenie sprawiłoby, że Rhode prawdopodobnie by się popluła, potykając o litery, które nie powinny stać obok siebie. Fire. Ogień. To było łatwiejsze do powtórzenia. — Rhode — odpowiedziała z cieniem uśmiechu, przyglądając się jej twarzy. Przesunęła spojrzeniem po czarnej opasce, w końcu zawieszając spojrzenie na włosach, wskazując je brodą — To przez nie to przezwisko?
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Każdy normalny człowiek chciałby teraz pomóc Alexandrowi. Dokładnie widać było, jakie cierpienia musi w tym momencie przeżywać, a spocone czoło oraz rozedrgane mięśnie nie pozostawiły wątpliwości, że jest mu po prostu bardzo ciężko. Szczerze mówiąc, dziwnie się to oglądało, po dotychczasowym poznaniu Voralberga tylko jako Mistrza Zaklęć, beznamiętnego, surowego, ale i sprawiedliwego oraz inteligentnego nauczyciela, opiekuna Krukonów, na którego lekcjach Blaithin zazwyczaj bywała mniej nieznośna niż zwykle, bo ceniła sobie ten przedmiot bardzo wysoko. Teraz wydawał się taki... ludzki. Odarty z pozorów. Bezbronny, słaby, nagi, nawet jeśli niedosłownie, bo jego umięśnione ciało okrywała szpitalna koszula. Tym większe zastanowienie mogła budzić więc oschłość oraz brak empatii ze strony Dear. Czy po prostu taki miała zimny (paradoksalnie do swojego przezwiska) charakter czy może doszło między tą dwójką do jakiejś urazy? Bystry obserwator zauważyłby niechęć skrytą za błękitną tęczówką jedynego oka poturbowanej dziewczyny, kiedy tylko jej wzrok padał na leżącego mężczyznę. - To mój niegdysiejszy profesor. Alexander Voralberg. - powiedziała z jakiegoś rodzaju pogardą pobrzmiewającą w tembrze głosu, jakby wszystkie postawione wyżej rangą autorytety budziły w niej głęboko zakorzenioną buntowniczkę i anarchistkę, ale zmusiła się, aby na powrót ukryć wszelkie odczucia. Fire zawahała się czy coś tu jeszcze należało dodać dla wyjaśnienia, ale uznała, że nie ma powodu. Prywatnie to dopiero na tej wyprawie zdążyli się poznać i nie od najlepszej strony. Blaithin niczym nadąsane dziecko dalej pozostawała obrażona o zaledwie parę wypowiedzianych słów. Mogliby stanowić parę niemalże nie do pokonania, ale definitywnie oddziaływali na siebie z irytacją. Nie, nie, Rhode była o wiele bardziej warta poświęcania uwagi. Fire patrzyła na kobietę badawczo, ale i z zaciekawieniem. Jej uroda, łagodność oraz ewidentnie dobre serce sprawiały, że nawet Blaithin powstrzymywała cięty język przed werbalnymi atakami. - Nie zaszkodzi mu. - odparła jednak. Nie troszcz się o niego, jak już to możesz o mnie. Chciała odczuwać perwersyjną przyjemność z kary, jaka nieoczekiwanie spadła na Voralberga po ich eskapadzie, ale najwyraźniej nie miała jeszcze na tyle zepsutej duszy, aby faktycznie się cieszyć. Może to przez to, że jednak nie ona go do takiego stanu doprowadziła i stąd ciężko odczuwać pełnię satysfakcji. - To znaczy... jest twardy. Walczył w Bitwie o Hogwart w '98 bodajże. Wybrzmiała w tym zdradzeniu faktu nuta podziwu, ale rudowłosa szybko odchrząknęła i pogładziła materiał swojej własnej, nieskazitelnie białej koszuli. Poza tym pozostawała niemalże w bezruchu. Spięte mięśnie wzmagały nieco ból, jaki promieniował po próbie stanięcia na nogach, ale zaciskała zęby. Przypominała posąg z tą skromną ekspresją, brakiem gestykulacji i uśpioną w ruchach czujnością. Dear nie drgnęła nawet, kiedy Voralberg ewidentnie spojrzał na nie obie szeroko otwartymi oczami o tej zastanawiającej, wyjątkowej barwie. Być może uniosła tylko nieznacznie brew, jakby rzucała mu jakieś nieme pytanie, ale zaraz potem zemdlał po raz kolejny, więc co z tego. - Częściowo. I chyba przez charakter. A Ty, Rhode? Kim jesteś? - zadała jedno z tych kluczowych, w gruncie rzeczy bardzo poważnych pytań, taksując ją wzrokiem, ale dosyć łagodnie, jakby mogła też zaakceptować kompletny brak odpowiedzi i nie obrazić się o to.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Łapiące go omdlenia były swego rodzaju sennymi przerywnikami w realnej egzystencji pełnej bólu fizycznego, choć nie tylko. A piękne trafiały mu się sny, takie o których nikomu nigdy by się nie przyznał, a przynajmniej nie w normalnych okolicznościach. Taki typ, z którego nie chcesz się wybudzić, choć nagle czujesz się bezczelnie wyrwany przez łapy poranka. Tu nie wiedział czy był ranek, południe czy może wieczór. Jego umysł nie zdążył tego zarejestrować, kiedy ponownie go wyłączył. I wrzucił w ramiona następnej mary sennej. Amulet – który miał wciąż na sobie – działał. Koszmary go nie dotykały od wielu miesięcy, jak nie ponad roku i choć miał kryzys, w którym nawet artefakt nie był w stanie mu pomóc, to najgorsze momenty już minęły i mógł poczuć znów jego działanie. Otworzył oczy. Pierdolony sufit. Jak on nienawidził tej szpitalnej bieli, niewielkich pęknięć w niby-idealnej powierzchni, która magicznej renowacji nie widziała już dobrych kilka lat. Wywoływała w nim dziwny rodzaj wewnętrznego niepokoju i agresji. Wracały mu wszystkie skojarzenia. Czy nie mógł obudzić się, kiedy to wszystko przejdzie? Najwyraźniej nie. Życie lubiło chichotać mu do ucha i rzucać kłody pod nogi. Mrugnął kilkukrotnie i westchnął, wyciągając dłoń i kładąc ją na klatce piersiowej i sprawdzając, czy nadal posiada wszystko na swoim miejscu. Blizny piekły go niesamowicie, choć czuł, że najgorsze było już za nim. Na tyle, na ile rzucił na siebie zaklęcie uzdrawiające, które pozwoli mu na nieco więcej ruchu niż to co odczynił kilkanaście minut temu. Czy zadziałało? Mówiąc szczerze nie był w stanie powiedzieć. Gdzie personel i eliksiry, kiedy byli potrzebni? Jak zwykle nigdzie. Jakże on gardził tym przybytkiem, to nikt nawet nie był w stanie sobie wyobrazić. Niezwykle powoli podniósł się do siadu, podpierając się rękami z tyłu i z jeszcze większym problemem spuścił nogi z brzegu łóżka, siadając jak normalny człowiek. Choć nie można mu było nie przyznać, że wyglądał okropnie. Blady jak ściana, z rozwichrzonymi na wszystkie strony włosami i przymulonymi, białymi oczami. Mdliło go. - Obgadywanie nieprzytomnego jest nieuprzejme. – wydukał ochrypniętym głosem i rozejrzał się po pomieszczeniu jak wybudzany z narkozy, zbity pies. Sięgnął trzęsącą się dłonią do stojącej na szafce szklanki i pochwycił ją, upijając łyka. Od razu lepiej. Próbował się skupić na razie na beznamiętnej cieczy na dnie naczynia, zamiast próbować wyostrzyć sobie obraz na dwie, siedzące obok i zapewne patrzące na niego, ha tfu, z listością baby. Czuł się okropnie.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Ruby najmniej ją teraz interesowała, choć Irv musiała przyznać, że poniekąd bawiła ją myśl na wyobrażenie reakcji gryfonki, gdyby ta dowiedziała się prawdy. -Zdecydowanie. Słyszałam, że Irlandzki Teatr Narodowy ma niedługo wystawiać w Londynie jakąś sztukę. - Wspomniała niby mimochodem. Szczerze miała ochotę wybrać się na to przedstawienie, ale wiedząc, ile ma na głowie obowiązków, ciężko było jej jakoś zdecydować się na przyjemności. Szczególnie tak łatwo dostępne, bo przecież gdyby chciała, zawsze mogła do dublińskiego teatru wyskoczyć. Słysząc tę przerwę w rozmowie domyśliła się, że treść książki mogła być wątpliwa i nawet chciała powiedzieć, że nieważne, ale Ryan zdążył już odpowiedzieć i wywołać zaczerwienienie na jej bladej twarzy. -Och... - Wyrwało jej się krótko. Oczywiście wiedziała, że seks jest czymś naturalnym i sama przecież dziewicą już nie była, ale przez swój charakter i wychowanie, nie czuła się komfortowo rozmawiając na ten temat z kimkolwiek, a już szczególnie z osobą, której praktycznie nie znała. -To doprawdy musiała być niecodzienna lektura. - Odpowiedziała dyplomatycznie, skupiając się na preferencjach czytelniczych Maguire`a. -Och, myślę, że możemy przejść na Ty. - Zdecydowanie się rozluźniła, a delikatny uśmiech wrócił na jej wargi, gdy podała mężczyźnie swoją dłoń, bo tak przecież wypadało przy takich konwenansach. No chyba, że akurat miało się w dłoni kieliszek wina czy szampana, ale akurat nie posiadali niczego takiego pod ręką. -Szczerze mówiąc, lubię lekką lekturę. Mam zbyt wiele powagi w życiu i miło jest czasem się od tego oderwać. Coś obyczajowego na pewno leży w moim guście bardziej niż wszelkie fantastyki czy kryminały. - Zdradziła rąbek tajemnicy, nie wymieniając jednak konkretnych tytułów, bo i nie posiadała chyba jednej, konkretnej pozycji, którą mogłaby nazwać swoją ulubioną. Obrażenia urzędnika nie robiły na niej wrażenia, to prawda. Starała się jednak zachować czynnik ludzki i jakoś wyrazić współczucie, choć mogło wyjść to nieco drętwo, gdyż do tej pory nie miała okazji jakoś nawiązać z czarodziejem więzi. -Zdecydowanie, choć edukacja też nie jest całkiem bezużyteczna. Wszystko zależy od tego, czego szukamy. - Musiała nieco stanąć w obronie instytucji szkolnych nawet, jeśli Hogwart był dla niej koszmarem raczej niż przyjemnymi latami studiów. Zdecydowanie wolałaby uczęszczać do Castelobruxo, ale niestety, jej rodzina postanowiła przeprowadzić się nie na ten kontynent. -Trudno, ale nie jest to niemożliwe. Przebywanie w konkretnych warunkach wyrabia nam odporność na pewne rzeczy. Z lękami jest zresztą podobnie. - Stwierdziła, przyznając poniekąd, że kwestię strachu też rozumie z autopsji, co było szczerą prawdą, bo jeszcze parę lat temu, w życiu nie wytrzymałaby godziny w klaustrofobicznej klasie, a dziś była w stanie opanować panikę i brnąć do przodu, jak na de Guise przystało.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Rhode O. Fairley
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Amerykański akcent / Papieros w ręce / Blizna na łuku brwiowym / Całe ciało pokryte licznymi piegami, widocznymi szczególnie latem
Kim jesteś? Pytanie tysiąca odpowiedzi. Można było na nie odpowiedzieć zarówno w dwóch słowach, jak i opisać swoje życie. Rhode zastanawiała się, jak na nie odpowiedzieć. Była wieloma rzeczami naraz, właściwie jak każdy, ucieleśnieniem wielowymiarowości, wypadkową każdej, podjętej decyzji, każdą osobą, jaką spotkała, każdym uczuciem, jakie kiedykolwiek czuła, słowami, które pochwyciła i przetransformowała, nazywając swoimi. Kim była jednak dzisiaj, tutaj, wbijając spojrzenie w Fire, a dłonie w materac łóżka, jej łóżka, być może na ostatnią noc podczas tego pobytu. — Zależy o co pytasz — odpowiedziała łagodnie, przesuwając spojrzeniem po jej sylwetce. Nie mogła nie zauważyć, że była atrakcyjna. Nawet gdy jej twarz tworzyła opowieść o bólu i zmęczeniu, to błysk w oku wydawał się nie znać stłumienia ani pokory, liżąc ogniem twarz blondynki w każdym miejscu, na które akurat padł — O to, skąd tam się wzięłam? — Uniosła brew, analizując jej mimikę, zastanawiając się, czy taka odpowiedź ją zadowoli. Czy może jednak pytanie to miało drugie dno? Chociaż nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiały, rudowłosa nie musiała wypowiedzieć nawet jednej głoski, by sprawiać wrażenie osoby, która nie zadowala się byle czym i pyta o tak pragmatyczne rzeczy, jak zawód. Rhode to widziała, czuła tą jej bezpośredniość. A mimo wszystko z całego naręcza możliwych wariantów, wybrała właśnie ten. — Pracuję tutaj. Czasem jako terapeutka, czasem magipsychiatrka. Raz w tygodniu przyjmuję uczniów w Hogwarcie i tak poznałam... — przerwała, odwracając wzrok ku mężczyźnie, który wciąż oddychał niespokojnie — Alexandra. Chociaż poznać to za dużo powiedziane, tylko na siebie wpadliśmy. — Wzruszyła ramionami, a wizja tamtego dnia wydawała jej się odległa, jak opowieść zasłyszana za dzieciaka, a nie coś, co wydarzyło się miesiąc wcześniej. Zazwyczaj, gdy mówiła o tym, jakąś ścieżkę obrała, w jej głosie wybrzmiewała słyszalna duma - tymczasem wyznanie to brzmiało niemal płasko. Przynajmniej teraz, być może łatwiej było zrozumieć, skąd w niej te empatyczne odruchy, to pragnienia ukojenia innych. Poprawiła się na łóżku, siadając bliżej krawędzi, niemal na samej jej końcu, jakby zamierzała wstać. Pokój - czy też starodawna sala, cholernie już ją przytłaczała. Z każdą godziną ściany zdawały się zbliżać ku sobie, pozostawiając coraz mniej przestrzeni. A przecież ten szpital znała lepiej niż własne mieszkanie. I pewnie z większym zrozumieniem spotkałaby się, gdyby została nakryta na wymknięciu się na papierosa, gdzieś, gdzie, chociaż na ulotną chwilę mogła poczuć wiatr we włosach. Wiedziała też, skąd wziąć wózek. — Chciałabyś może... — już nachylała się do Blaithin, szeptem układając nierozsądną propozycję, gdy łóżko Alexandra zaskrzypiało, a ten - niczym zmartwychwstały, uniósł głowę z poduszki. W ciszy obserwowała, jak sięga po szklankę z wodą. Zacisnęła rozchylone wargi, którym nie dane było dokończyć, by przełknąć ślinę. Tylko trochę rozczarowana, że i tym razem nici z ucieczki w nałóg. Słysząc jego komentarz, prychnęła jednak rozbawiona pod nosem. — Musisz wybaczyć, uzdrowiciele obgadują nieprzytomnych właściwie cały czas.
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
Ożywił się nieco, słysząc słowa kobiety, a w jego głowie natychmiast zaczął klarować się fantastyczny plan w jaki sposób połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli spędzić miło czas i spłacić dług wdzięczności, jaki miał wobec Irvette. Częściowo, oczywiście, bo czymże była taka drobnostka wobec pomocy, jakiej mu udzieliła; uważał jednak, że każdy mały gest się liczy. - O! W takim razie zapraszam, jeśli miałaby pani ochotę nie tylko na spektakl ale i na towarzystwo - zaproponował śmiało, uznając że w najgorszym wypadku spotka się z odmową... i pójdzie sam. W końcu grzechem byłoby opuścić rozrywkę prosto ze swojej wspaniałej ojczyzny, skoro już sama podetknęła mu się pod nos. Zrobiło mu się trochę głupio, że ewidentnie zawstydził Irwetę dosadnym opisem treści książki, bo absolutnie nie miał takiego zamiaru; taktownie więc udawał że nie dostrzega jej rumieńców i z ulgą skwitował cały ten krępujący temat uśmiechem, a potem przypieczętował lekkim uściskiem dłoni oficjalne przejście na ty, poniekąd przez niego wymuszone pomyłką, choć jednocześnie chyba już dosyć naturalne. - I do jakiej szkoły trafimy - zauważył, przytakując jednocześnie jej słowom broniącym tych instytucji i uzupełniając jej wypowiedź. W końcu uczęszczał do kilku i absolutnie nie mógł im odmówić tego że były pomocne w kształceniu wielu rozwijających umiejętności... takich jak wyślizgiwanie się z dormitorium po ciszy nocnej czy dyskretne ściąganie na egzaminach. I może kilka przydatnych zaklęć. - A jasne, przecież nie ma rzeczy niemożliwych - stwierdził optymistycznie, zgadzając się z tym co mówiła. Właściwie wyglądało na to, że mieli podobne zdanie w większości kwestii (pomijając np. opinię o jego siostrze, oczywiście). - O, tak właśnie wyleczyłem brata z lęku wysokości, i to tak skutecznie że jest asem przestworzy w drużynie szkolnej - opowiedział, przypominając sobie jak siłą wciskali z Pioterem biednego Tomasza na miotłę - Zdecydowanie warto konfrontować lęki... No chyba, że ktoś się boi trolli, to lepiej nie - zażartował sam z siebie, bo wciąż w głębi duszy czuł się jak idiota w związku z całą tą sytuacją, a wiadomo że najlepszym rozluźnieniem jest dowcip.
Nie oczekiwała od niego niczego. Dostała miętę, miała pewność, że nie ma zamiaru pozywać jej o pobicie, co Ruby pewnie by zrobiła bez względu na to, jak wyglądała prawda i tyle jej wystarczyło. Słysząc więc jego słowa, zdziwiła się szczerze, co objawiło się nieznacznym, mimowolnym uniesieniem brwi i delikatnym rumieńcem na jej twarzy. -Z wielką przyjemnością się z Panem wybiorę. - Zapewniła go, a widać było, że szczerze uradowała się tą propozycją. Nie spodziewała się tego po nim. Bardziej była pewna, że na tej wizycie ich kontakty się zakończą, z ewentualnym wyjątkiem spotkań w budynku Ministerstwa Magii. Jak widać nawet ona się czasem myliła. Doceniała jego takt i kulturę. W życiu nie powiedziałaby, że jakikolwiek Maguire potrafi zachować się w społeczeństwie, o dobrych manierach nawet nie wspominając, a tu proszę, tak miłe zaskoczenie tak niepozornym człowiekiem. Intrygował ją i to do tego stopnia, że chciała go poznać, a teatr wydawał się środowiskiem bezpiecznym i przy okazji zabawnym. W razie, gdyby rozmowa się nie kleiła, cisza zdecydowanie nie będzie nieręczna, bo można po prostu skupić się na sztuce. -I to do jakiej szkoły trafiamy. - Zgodziła się, bo miał całkiem trafne obserwacje. Czyżby na świecie byli jeszcze inteligentni ludzie? Nie wiedziała oczywiście, że Ryan miał na swoim koncie kilka placówek edukacyjnych, nie było to ważne, jeśli z każdej wyniósł coś pożytecznego. -Gratuluję. Nie łatwo przełamać własne słabości, choć pomoc bliskich zdecydowanie jest bardzo pomocna. - Mówiła z doświadczenia, co nawet można było w jej głosie wyczuć. Co prawda ona na rodzinę aż tak nie mogła liczyć, ale już na przyjaciela tak. Zaśmiała się na ten żart. Naprawdę, kompletnie jej odbiło. A przynajmniej tak o sobie myślała, bo w życiu nie spodziewała się, że to spotkanie tak się potoczy, a ona szczerze zostanie czymś rozbawiona. -Trolle za mądre nie są, ale warto biegać szybciej od nich. - Dodała jeszcze, ciągnąc nieco ten żart. Ryan zdecydowanie miał pecha. W tej chwili zakładała, że po prostu został przez nie zaskoczony, bo nie wydawał się takim idiotą, który specjalnie dałby się im pobić.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
On z kolei szczerze się uradował jej aprobatą propozycji i tym, że wydawała się ona być autentyczna a nie wymuszona z czystej grzeczności. - Fantastycznie! Mam nadzieję że mnie stąd wypuszczą zanim zmieni się reperutar - odparł, choć tak prawdę mówiąc, chyba bardziej niż na sam spektakl miał ochotę na kolejne spotkanie z Irwetą, i to nawet już nie z powodu owego długu do spłacenia, a dlatego że zwyczajnie miło spędzało się z nią czas i z łatwością prowadziło rozmowę. No i dlatego że wciąż nurtowało go to, dlaczego zewsząd (znaczy od Tomka i Ruby) słyszał o niej tak okropne rzeczy i odradzano mu jakiekolwiek interakcje z nią. Być może rozsądniej byłoby zwyczajnie zaufać opinii rodzeństwa i faktycznie trzymać się od Irv z daleka, ale cóż... Maguire'owie i Gryfoni - a tak się składało, że należał do obu grup - tak już mieli, że woleli przekonywać się na własnej skórze i ryzykować, że się sparzą niż uwierzyć w czyjeś przestrogi. Zresztą, co takiego strasznego mogło się stać? W najgroszym wypadku Irweta może okazać się paskudną osobą, wielkie rzeczy - nie pierwszą i nie ostatnią w jego życiu, zapewne. A w najlepszym wypadku? Nie wiadomo. Uśmiechnął się lekko, kiedy zgadzali się ze sobą po raz... sam już nie wiedział, który, ale kolejny. - Prawda? Nawet jak się woli, jak ja na przykład, chodzić własnymi ścieżkami, to bez wsparcia pewnie niezbyt daleko by się zaszło. Tak myślę - dodał, rzucając tylko teorię, bo na szczęście nie musiał się przekonywać na własnej skórze jak to jest; rodzina, mimo wszystkich wad i zwad stała za nim murem w każdej sytuacji. Wyszczerzył się w odpowiedzi na śmiech Irwety, zadowolony z trafnego żarciku i tego, że wzbudził w powściągliwej towarzyszce taką reakcję, bo absolutnie się tego nie spodziewał. - Racja, intelektem pewnie ich nie przewyższę, więc cała nadzieja w nogach - odparł, rozbawiony jej ripostą i pewnie tak by się śmiali i dokazywali jeszcze Merlin wie jak długo, gdyby do środka nie zajrzał uzdrowiciel uzbrojony w codzienną dawkę eliksirów dla Romana.
+
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Nie był na tyle ważnym człowiekiem, by z czystej grzeczności decydowała się na kolejne spotkanie. Owszem, warto było utrzymać tę znajomość, ale nie musiała polegać na prywatnych interakcjach. Irv całe życie ważyła korzyści z ludzkich interakcji, bo tego ją nauczono i choć pobyt w Anglii powoli zmieniał ten stan rzeczy, to jednak mimowolnie zawsze patrzyła na to, czy bilans jej spraw - szczególnie tych zawodowych - będzie wychodził na jej korzyść. Dziś pozwoliła sobie na więcej swobody, choć dopiero po czasie spędzonym na rozmowie z urzędnikiem. Widać rodzina Maguire kryła więcej niespodzianek, niż widać było na pierwszy rzut oka. -Jestem pewna, że się uda. - Zapewniła go, bo posiadała wiedzę na temat tego, jak wygląda program Magicznego Teatru, a patrząc na to, co powiedzieli Ryanowi uzdrowiciele, raczej nie miał tu spędzić miesięcy, a kilka dni. Czarodziej może i naiwnie podchodził do kwestii tego co może się stać, jak podpadnie de Guise, ale działało to na korzyść ich obojga. Wbrew pozorom, Irv nie była aż taka zła, gdy dało jej się szansę. Siostra czarodzieja postanowiła od razu wkroczyć z rudowłosą na wojenną ścieżkę, więc dostała taki, a nie inny obraz Francuzki. Ryan miał natomiast okazję poznać jej cieplejszą stronę i zielarka, jak na ten moment, była chętna mu ją okazać. -Samotność nikomu nie służy i pcha ludzi do dość radykalnych zachowań. - U niej w rodzinie na próżno było szukać wielkich gestów miłości i ciepła rodzinnego ogniska. Mimo wszystko wszyscy się wspierali i stali za sobą murem, czuli tę więź, która ich łączyła nawet, jeśli od pokoleń wmawiano im, że jest ona nawiązana z zupełnie nieodpowiednich powodów. Biznes biznesem, lecz gdy ktoś próbował stanąć im na drodze, walczyli jak wilki i to wcale nie myśląc o tym, że mogą stracić dobrego wspólnika, a po prostu brata, czy siostrę, choć żadne z nich nie potrafiło przyznać tego na głos, sprawa stawała się jasna chociażby wtedy, gdy ojciec wpadał w kolejną furię. -Odważnie twierdzisz, że Ministerstwo mogłoby wymienić Cię na byle trolla. Może podsunę komu trzeba ten pomysł, na pewno podreperowałoby to troszkę budżet. - Może nie brzmiało to najbardziej miło, ale był to ze strony de Guise żart. Jej luźniejsza mimika jasno to pokazywała. A przynajmniej jasno dla niej, bo ciężko było powiedzieć, czy Ryan zrozumie, że wcale nie miała zamiaru go obrazić. Nie dane jej było jednak się przekonać, bo do sali wszedł uzdrowiciel, tym samym wyznaczając koniec wizyty Irv, która i tak już zasiedziała się bardziej niż planowała. -Nie będę dłużej przeszkadzać. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia i do zobaczenia. - Obdarzyła czarodzieja perlistym uśmiechem, po czym opuściła salę, gotowa wrócić do swoich obowiązków.
//zt z Ryanem
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Był czajnikiem. Najnormalniej w świecie był czajnikiem, bo inaczej nie dało się opisać tego, co się z nim działo, kiedy kichał i kaszlał, a para leciała z jego uszu, wraz z towarzyszącym gwizdem. To było tak idiotyczne, tak niemądre, że Frederick nie wiedział nawet, jakby mógł to skomentować i nigdy nie spodziewał się, że coś podobnego może go spotkać po tym, jak spędzi za dużo czasu na mokradłach. Nie wspominając o tym, że zupełnie nie spodziewał się, że na owych moczarach może się zgubić, że nie będzie umiał tam znaleźć właściwego miejsca, że zwyczajnie zapadnie się w tym wszystkim, nie będąc do końca świadomym tego, w jaką powinien pójść stronę. Właśnie z tego powodu trafili do szpitala dość późno i chociaż początkowo wydawało się, że jemu nic nie dolega, już wkrótce dało o sobie znać jakieś niemądre przeziębienie, które uczyniło z niego nie mniej, nie więcej, a właśnie czajnik. Było to paskudne uczucie, jakiemu nie chciał się poddawać, a od którego nie był w stanie w żaden sposób uciec, uczucie, które go złościło i uniemożliwiało mu jakieś większe rozmowy. Uczucie, które najwyraźniej śmieszyło jego towarzyszkę. - Pozostaje mi mieć nadzieję, że jeśli ktoś faktycznie kręci się po rezerwacie, a nie powinien tego robić, nabawił się podobnej choroby - powiedział, nim znowu kichnął, mając wielką chęć zakląć, gdy tylko z jego uszu poszła para. To było tak niemądre, tak śmieszne, że nie wiedział, co miał z tym zrobić. Oczywiście, otrzymywał stosowne leki, uzdrowiciele dawali na niego baczenie, zajmowali się nim i pilnowali, żeby całkiem nie zamienił się w przyrząd do gotowania wody, ale mimo to Shercliffe był wyraźnie zirytowany zaistniałym stanem rzeczy. Miał ochotę zacząć warczeć, machać ogonem albo kłaść po sobie uszy, jednocześnie odsłaniając zęby, ale zdawał sobie sprawę z tego, że przemawiała przez niego jego druga natura. Lis, który krył się w jego sercu, nie do końca wiedział, jak poradzić sobie z tym całym problemem i było to doskonale widoczne, wręcz idealnie widoczne, a Frederick nawet nie miał chęci z tym walczyć.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Sporo osób wiele by dało, aby być czajnikiem zamiast znajdować się w szpitalu z pogruchotanymi kośćmi. Całe szczęście, że uzdrowiciele dosyć szybko dostali ją w swoje ręce, by przystąpić do działania. Wiedziała jedynie tyle, że zanim trafiła do Munga doszło do krwotoku wewnętrznego, wstrząśnienia mózgu oraz kilku złamań. Miała poobijany kręgosłup... W zasadzie cała była poobijana. Najważniejsze jednak, że jakoś przeżyła to starcie, które na pewno przedstawiałoby się o wiele lepiej, gdyby tylko mogła jakoś zareagować na czające się zagrożenie. No, ale oczywiście ta cholerna migrena jak zawsze musiała uderzyć akurat w najmniej spodziewanym momencie. Przynajmniej jednak na razie jej odpuściła. - Czyli życzysz im po prostu gwizdania nosem? - zapytała z pewnym rozbawieniem, przenosząc spojrzenie na Shercliffe'a, który znajdował się w pobliżu. On miał na tyle szczęścia, że zdołał umknąć trollom, ale niestety nie ominęły go całkowicie konsekwencje wędrówki po rezerwacie, która przeciągnęła ich przez kilka różnych bardziej i mniej niebezpiecznych punktów na jego terenie. - Najważniejsze pytanie: czy powiedziałeś komukolwiek o naszych odkryciach? - zapytała, będąc ciekawą czy inni pracownicy zaczną badać sprawę, na której trop wpadli czy może będzie to czekało na nich dopóki nie wrócą w końcu ze szpitala. Nie mogli jednak oczekiwać tego, że ktokolwiek grasował po rezerwacie również będzie cierpliwie czekał. Wciąż nie mieli pojęcia kim byli ci ludzie ani jakie były ich zamiary. Mieli zbyt mało poszlak, aby móc cokolwiek stwierdzić i to niezwykle mocno ją irytowało. Nic jednak na razie nie mogli zdziałać. A już na pewno nie ze szpitalnych łóżek.
Nie twierdził, że był w gorszym stanie od niej, ale ponieważ był człowiekiem, który nie znosił idiotycznych chorób, z całą pewnością czuł się obecnie gorzej, niż Mulan. Pobicia, rozszarpana skóra, krwawienie, pogruchotane gości, ciało wyrwane przez inferiusy, to wszystko nie wydawało mu się niesamowicie groźne, właściwie było bowiem czymś, co traktował, jak swoistą codzienność. Przywykł do tego, jako opiekun zwierząt, uznał za coś normalnego, za coś, co będzie mu zawsze towarzyszyło i tego właśnie się trzymał. Inaczej jednak było z kaszlem, katarem, gorączką i innymi kwestiami tego typu, które zwyczajnie traktował, jak skończone bzdury, których nie znosił i na których nie chciał się koncentrować. Teraz na dokładkę nie mógł normalnie mówić, bo z każdej strony parował. - Chcesz się przekonać, jakie to przyjemne? Każdy hipogryf, który by ich zau... - zaczął, by kichnąć i zacząć kaszleć, co dało cudowne efekty dźwiękowe i wizualne, powodując, że Frederick jeszcze bardziej się zirytował i gdyby nie to, że już parował, zapewne właśnie by się zagotował. - Zauważył i zabił. Łatwo byłoby ich znaleźć - dodał, nim pociągnął nosem i cała zabawa zaczęła się od początku, powodując, że Shercliffe aż zamknął oczy i ucisnął nasadę nosa, czując, że jeszcze chwila i zażyczy sobie jakiegoś eliksiru nasennego, by w ten sposób mógł doczekać końca tego szaleństwa. - Wspomniałem leśniczemu, ale nie wiem, czy cokolwiek z tym zrobi, ojciec uważa, że mam zwidy, więc jesteśmy zdanie na siebie. Nie spodziewałem się niczego innego - odparł, kiedy miał taką możliwość i tym razem udało mu się uniknąć kichania, prychania, parowania i sprawiania wrażenia, że został czajnikiem. Miał nadzieję, że nie miał z tego wszystkiego przekrwionych oczu i zasmarkanej twarzy, bo takie zwyczajne choroby naprawdę go poniżały, sprawiając, że czuł się z nimi, jak ostatni idiota. To oczywiście nie miało teraz znaczenia, ale jednocześnie utrudniało nieco prowadzoną rozmowę, powodując, że musiał przerywać w najmniej odpowiednich momentach.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Zapewne trzeba było także wziąć pod uwagę fakt, ze Fredrick był facetem, a jak wiadomo ci o wiele gorzej znosili takie rzeczy jak przeziębienia. Chociaż na pewno było coś w tym, że właśnie urazy różnego rodzaju były o wiele bardziej znośne niż choroby, które wpływały w sporej mierze na funkcjonowanie całego organizmu. Chociaż i to i to należało do pewnego rodzaju ryzyka zawodowego, bo zawsze mogli się zaziębić, złapać jakieś choróbsko albo nabawić się kontuzji. Musieli sobie niestety z tym radzić i mieć nadzieję, że dadzą radę dosyć szybko wrócić do pracy. - Istnieją zaklęcia wyciszające. Jakieś na pewno sprawiłoby, że twój czajnik nie byłby słyszalny dla hipogryfów - dorzuciła jeszcze cwanie, uśmiechając się w jego kierunku. Wiedziała, że jeśli tylko ktoś chciał to mógł bez większego problemu poradzić sobie z tymi dźwiękami. Zresztą mogli bardzo sprytnie się kamuflować przy pomocy wszelkiego rodzaju zaklęć jeśli tylko mieli w swoich szeregach kogoś kto znał się na ich rzucaniu. Albo jeśli ktoś znał nieco rezerwat i żyjące w nim zwierzęta. Wciąż nie mieli pojęcia z kim dokładnie mieli do czynienia oraz jaki był ich cel. - Ty jeden mógłbyś mieć, ale ja też widzę, że coś jest na rzeczy. Ktoś powinien się tym zająć, bo nie wiadomo, co może się w tym czasie wydarzyć - mruknęła niezadowolona z tego stanu rzeczy. Owszem, mogło być, że jeden opiekun coś źle interpretował albo popadał w paranoję. Jednak ona mogła poświadczyć temu, co widział Shercliffe i doskonale zdawali sobie sprawę, że coś działo się w rezerwacie coś było nie tak. Oby tylko faktycznie nie doszło do czegoś poważniejszego pod ich nieobecność.
Nie znosił chorować. Po prostu. Czuł się wtedy niepotrzebny, czuł się, jakby kręcił się w miejscu, jakby zwyczajnie nie był w stanie nic osiągnąć, a siedzenie w Mungu było dla niego największą karą. Był wolnym duchem, był dzieckiem lasu, w którym pragnął spędzać jak najwięcej czasu i widać to było po nim teraz, kiedy kichał i prychał, parując z każdej możliwej strony, wyglądając co najmniej komicznie. Irytowało go to i chociaż nie mógł narzekać na ból i głębokie obrażenia, jak Mulan, to i tak czuł się tutaj paskudnie, więc wiercił się. Robił to z dziwną elegancją, która jednak znikała, kiedy zaczynał kichać, kiedy wyglądał, jak jakaś sauna albo coś podobnego i nie mógł nic na to poradzić, przez co irytował się tylko mocniej. - Spróbuj, mądralo – rzucił w jej stronę, kiedy wspomniała o tych zaklęciach wyciszających, ale musiał przyznać, że w tym w ogóle było coś, co zwróciło jego uwagę, powodując, że zmarszczył lekko brwi. Przez chwilę w ogóle jej nie słuchał, choć jednocześnie wiedział, o czym mówiła, wiedząc, że powinni zrobić z tym wszystkim coś więcej, a nie tylko chować się po kątach i próbować zrobić wszystko samemu. Z drugiej strony, nikt nie chciał im towarzyszyć, a proszenie kogoś z zewnątrz, żeby się w to zaangażował, jakoś zwyczajnie mu się nie uśmiechało i miał to za coś beznadziejnego. - A jeśli oni faktycznie używają podobnych zaklęć? Mogą też zacierać swoje ślady, ale ogólnie wydaje mi się, że możesz mieć słuszność. Co oznacza, że tak naprawdę powinni byśmy… – zaczął, by zaraz znowu kichnąć, puszczając parę uszami i przybierając minę, która świadczyła o tym, że był skrajnie niepocieszony i nie miał ochoty się w to dalej bawić. – Powinni byśmy złapać ich za rękę, co teraz jest niemożliwe. Może tobie lepiej pójdzie przekonanie kogoś z pozostałych, żeby zainteresowali się tym, co się dzieje. W końcu nie uchodzisz między nimi za gbura i ulubionego synka szefa – stwierdził, kładąc dłoń na czole, bo miał naprawdę serdecznie dość tego, co się z nim działo. Nie dało się oddychać, nie dało się myśleć, nie dało się nawet normalnie rozmawiać.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Dopóki Mulan nic nie utrudniało specjalnie wykonywania obowiązków to nie miała nic przeciwko jakiemuś drobnemu choróbsku czy też kontuzji. Ot, starała się wtedy po prostu ignorować swój stan i robić wszystko tak jak normalnie bez przejmowania się tym jak właściwie się czuła. Problem pojawiał się w momencie takim jak ten, gdy faktycznie wypadek znacznie wpłynął na jej sprawność, a ból odczuwany przy gwałtowniejszych ruchach, które i tak były nieco upośledzone był niezwykle dojmujący. Zapewne sporo czasu zajmie jej powrócenie do dawnej sprawności po tak brutalnym spotkaniu z trollami. - Spróbowałabym, ale wtedy nie mógłbyś mi się tak cwanie odcinać - odparowała, bo gdyby tylko spróbowała to Frederick straciłby kompletnie zdolność do wytwarzania jakichkolwiek dźwięków i toczoną właśnie rozmowę oględnie mówiąc szlag by trafił. Jasne, że sama najchętniej też zajęłaby się tym wszystkim sama, ale obecnie utknęli w szpitalu, a kto wie co mogło takiego się zadziać dopóki łaskawie nie puszczą ich do domów (przy czym na pewno Huang czeka dłuższy pobyt, bo oczywiście oberwała gorzej), a w dodatku nie była jakąś niezwykle utalentowaną wiedźmą, która dałaby sobie radę z jakimś niezwykle zaawansowanym zagrożeniem. Nie mieli pojęcia ile osób kręciło się po rezerwacie ani jakie były ich umiejętności i na jakim poziomie się znajdowały. - Używanie zaklęć maskujących jest jedną z teorii, które wydają się prawdopodobne. Druga jest taka, że po prostu posiadają jakieś urządzenia, artefakty lub cokolwiek, co wpływa w jakiś sposób na zachowanie zwierząt. Widziałeś jak zachowywały się znikacze. Wszystkie udały się w jedno konkretne miejsce, opuszczając swoje gniazda - przypomniała mu jeszcze jeśli zdążył już zapomnieć od czego to wszystko się zaczęło. - Myślę, że mają coś, co przyciąga zwierzęta. Może nawet oddziałuje na nie w jakiś konkretny sposób. Coś na zasadzie hipnozy? Wiedziała, że brzmiało to pewnie nieprawdopodobnie i możliwe, że Shercliffe zaraz wystrzeli ze swoją kontrargumentacją, ale jak inaczej wyjaśnić migrację znikaczy, które zamiast rozpierzchnąć się, poleciały w jednym kierunku przy opuszczaniu swoich siedlisk? - Nie. Jestem po prostu pierdolniętą kitajką i gówniarą, z którą mało kto chce się liczyć - odparła, bo faktycznie patrząc na to jaki miała charakter mało kto potrafił brać ją poważnie. Owszem była lekkoduchem, ale jeśli chodziło o kwestie związane z rezerwatem i wszelkimi stworzeniami, które znajdowały się na jego terenie to pomimo swojego usposobienia i powierzchowności działała jak najbardziej poważnie. - Mogłaby spróbować namówić kogoś innego, aby się za nami wstawił, ale pewnie to pogorszy naszą sytuację. Plus informacje z drugiej ręki tracą na wiarygodności - stwierdziła, wzdychając ciężko, bo wyglądało na to, że znajdowali się w naprawdę kiepskiej sytuacji i nie mogli na nią w tej chwili nic poradzić. No to się dobrali.
- Zupełnie, jakby nie zależało ci na chwili spokoju - zauważył na jej stwierdzenie, doskonale wiedząc, że nie pałali do siebie jakąś wielką miłością. Musiał jednak przyznać, że młodsza z rodzeństwa Huang nie irytowała go tak, jak jej brat, nie była taka, jak Longwei i zapewne właśnie to powodowało, że byli w stanie się porozumieć. Byli w stanie dojść do jakiegoś konsensusu, byli w stanie współpracować i szukać wspólnie wyjaśnień dla niektórych spraw. Przynajmniej tak widział to Frederick, który w tej akurat chwili nie widział tak naprawdę nic, co i rusz kichając, czując się jednocześnie coraz gorzej. To zaś powodowało, że czuł, że zbliża się pora karmienia eliksirem, co również wcale mu się nie uśmiechało, bo nie było to nazbyt miłe. - Hipnoza? Aż tak daleko bym się nie posuwał, ale coś jak echolokacyjny gwizdek jest w końcu możliwe, więc może mają coś podobnego. Nie mówię o łańcu... - zaczął, krzywiąc się lekko i kichnął znowu, by zaraz się rozkaszleć na dobre, przypominając czajnik, któremu miała odpaść klapka od tego całego podekscytowania wybuchającą z niego parą. To było istne szaleństwo i coraz mniej możliwe do utrzymania na wodzy, powodujące, że ich rozmowa stawała się mimo wszystko trudna. A była przecież ważna, nie dało się tego inaczej nazwać. - Łańcuchy odpadają, ale inne zaklęte przedmioty... Przywiozłem z Venetii szklaną miskę, która też ma ciekawe właściwości dla zwierząt, więc... - Nastąpiła kolejna przerwa, a Frederick wzniósł oczy ku sufitowi, odnosząc wrażenie, że to była jakaś tragikomedia w kilku aktach. Nie podobało mu się to, nie umiał nad tym zapanować, nie umiał tego powstrzymać, a mimo to musiał z tym jakoś walczyć. W końcu nie mógł uciec ze szpitala, tak sobie po prostu, bo za dużo kichał. Tym bardziej że mieli z Mulan sprawę do rozwiązania i nie mogli jej po prostu zostawić. - Możemy spróbować namówić kogoś, żeby poszedł razem z nami. O ile znajdziemy jakieś ślady, jak już pozwolą nam wrócić do pracy - uznał ostatecznie, krzywiąc się lekko na myśl, jaka przyszła mu do głowy i westchnął cicho. - A jeśli nie, to najwyższa pora, żeby przypomnieli sobie, że jestem Shercliffem.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
- Ciekawiej jest, gdy możesz mi się odgryzać. Chociaż pewnie obserwowanie tego jak próbujesz coś bezskutecznie powiedzieć też mogłoby być zabawne - skomentowała jeszcze, bo wcale nie zależało jej jakoś szczególnie na świętym spokoju. Fred mimo wszystko dostarczał jej nieco rozrywki i nie mogła temu zaprzeczyć. Zatem naprawdę bardzo ceniła wszelkie utarczki słowne i inne komentarze, którymi mężczyzna mógł ją zaszczycać. Nie miała pojęcia, co takiego Shercliffe sądził na temat jej brata, bo nigdy go o to nie pytała. Ba, nie zakładała nawet, że się znają chociaż w pewien sposób było to całkiem logiczne. Wiedziała tyle, że pomimo różnicy charakterów jednak całkiem przyjemnie pracowało jej się z blondynem. - Nie mówię, że to jest konkretnie hipnoza. Bardziej coś, co mogłoby w jakiś sposób oddziaływać na zwierzęta. Zwabiać je, otumaniać albo niwelować agresję. Podobny efekt można dla przykładu uzyskać dzięki specyficznym ziołom i innym trikom. Potrzebowali wciąż więcej informacji, aby wiedzieć, co dokładnie mogło to być i jak wpływało na zwierzęta. Wiadome było jednak na pewno to, że w jakiś sposób musiało wpływać na ich zwyczaje i chociażby zwabiać je w określone miejsce. Co z nimi działo się później? Nie wiadomo. Mogły być przechwytywane przez kłusowników. - Będziesz teraz flexował nazwiskiem, panie Shercliffe? - spytała nieco zaczepnie, unosząc jedną z brwi. - No, ale myślę, że możemy kogoś zaciągnąć do naszych badań. Albo po prostu chodzić z aparatem, aby uwiecznić ewentualne ślady i przedstawić je potem przełożonym. Nie sądzę, aby nas potem posądzali o pozorowanie tego wszystkiego. Mieli jeszcze nieco czasu przed wydostaniem się ze szpitala, aby wszystko przemyśleć i ułożyć konkretny plan działania, który mogliby następnie wdrożyć w życie.
- Widzę, że niezależnie od sposobu, zawsze dostarczę ci rozrywki – skomentował kąśliwie jej uwagę, jednocześnie unosząc lekko brwi, ale przez dłuższą chwilę nie był w stanie wdać się z nią w dyskusję, bo rozpoczęła się kolejna fala kichania, kaszlu i wszystkiego innego, co można było sobie jedynie wyobrazić. Frederick miał wrażenie, że jeszcze chwila i zamieni się w prawdziwy czajnik, tak już było mu gorąco i tak mocno szła mu para z uszu. Musiał przedstawiać sobą naprawdę komiczny widok, by nie powiedzieć, że prezentował się jak pół odwłoku zza krzaka. Mimo to słuchał tego, co Mulan miała do powiedzenia i chociaż krzywił się nieznacznie, był to z jego strony raczej niemądry popis, niż cokolwiek innego. Bawił się całkiem dobrze, słuchając jej i tego, co miała do powiedzenia, jej domysłów i propozycji, które powoli zaczynały przypominać jakąś mniej lub bardziej skomplikowaną grę miejską. Podchody, które pozornie wcale nie były niebezpieczne, chociaż Shercliffe wiedział, że to akurat były tylko i wyłącznie mrzonki, nic więcej. To, co się działo, jasno pokazywało, że bezpiecznie nie było. - Jeśli posłuchają, to się liczy, nic innego – stwierdził pragmatycznie, wyraźnie będąc dalekim od tego, żeby faktycznie spróbować zapaść się pod wpływem tego komentarza. To nie było coś, co mogłoby go jakoś poruszyć albo sprawić, że bardzo mocno by się przejął zaistniałą sytuacją. Prawdę mówiąc, Mulan mogła próbować zaczepiać go dalej, jeśli chciała uzyskać jakiś większy, głębszy efekt, bo na razie bawił się całkiem dobrze, kiedy tak rozmawiali. Nawet jeśli kichał, jak szalony, nie do końca będąc w stanie to opanować. – Ale fotografie i medaliony na pewno są dobrym dowodem – dodał, nim z oczu popłynęły mu łzy, jakich nie był w stanie powstrzymać z uwagi na swój stan.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Już miała zarzucić kolejnym cwanym komentarzem, gdy nagle usłyszała kolejną serię parskania i kichania w wykonaniu Fredricka, czemu towarzyszyły rzecz jasna potężne gwizdy oraz uciekająca uszami para. Na ten widok uśmiechnęła się jedynie szerzej, czując jakąś dziwną satysfakcję z tego, że pan poważny przedstawiał się w tym momencie w tak niemądry sposób. - Nawet nie wiesz jak bardzo - skomentowała, aby nie miał, co do tego wątpliwości. Nie potrafiła zaprzeczyć podobnemu stwierdzeniu, a i nie zamierzała jakoś szczególnie ukrywać tego, że faktycznie bawiła ją cała ta sytuacja. Będzie musiała się nią zdecydowanie nacieszyć nim jej towarzysz niedoli dojdzie do zdrowia i przestanie prezentować się jako idealny obiekt do obserwacji i poprawiania sobie humoru. Przywykła do tego, że często mówiła coś, co dla innych wydawało się po prostu absurdalne. Dlatego nie reagowała już w żaden sposób na różnego rodzaju miny w wykonaniu Shercliffe'a, doceniając fakt, że chociaż dał jej się wypowiedzieć do końca i nie zaatakował jej jakąś kontrargumentacją, która miałaby ją wbić w ziemię. Przynajmniej na tyle mogła liczyć z jego strony. Ciągnięcie tematu ewentualnego nepotyzmu było zdecydowanie zbyt monotematyczne dlatego po prostu odpuściła i zamiast tego skupiła się na omawianym obecnie problemie, który powinni jakoś rozwiązać. Przynajmniej ulżyło jej, że mężczyzna się z nią zgodził. - W takim razie najlepiej jeśli zainwestujemy w te aparaty - dodała na zakończenie. Jej uwadze nie uszło również to, że z oczu Freda potoczyły się łzy. Z początku chciała nawet zapytać go czy wszystko w porządku, ale finalnie stwierdziła, że najlepszym rozwiązaniem będzie chyba przemilczenie tej kwestii. W końcu niezależnie od przyczyny większość facetów nie lubiła być widywana w takim stanie bez względu na jego przyczynę.
Wiedział, jak się prezentował i zdawał sobie w pełni sprawę z tego, że Mulan musiała się w tej chwili wyśmienicie bawić. Właściwie, co należało przyznać, była pewnie zachwycona, przepełniona jakąś paskudną radością, jakiej nie dało się w żaden inny sposób opisać. Frederick wiedział, że była niczym chochlik, że chociaż kochała stworzenia i potrafiła się nimi zajmować, nie była ani trochę poważna, nie była ani trochę taka, jak być powinna, jeśli można było to tak nazwać. Nie zachowywała się, jak przystało na pracownika rezerwatu, a teraz czerpała dodatkową przyjemność z tego, co go spotkało. Bardzo, ale to bardzo nieładnie, jak uważał. Ale nie mógł nic na to poradzić, to ostatecznie bowiem nic nie zmieniało, więc jedynie uśmiechnął się do niej krzywo, kiedy tak sobie radośnie kichał. - Kiedy już stąd wyjdziemy, przygotujemy wszystko, jak trzeba - zgodził się z nią, zaraz jeszcze próbując zapytać ją, czy miała jakieś dodatkowe pomysły albo wątpliwości, ale ponownie zaczął kaszleć. Łzy płynęły z jego oczu, co niesamowicie go irytowało, jednak nie był w stanie nad nimi zapanować, dosłownie w żaden sposób. Zerknął kątem oka w stronę drzwi prowadzących do sali, gdy stanęła w nich pielęgniarka i bez gadania przyjął podane leki, licząc na to, że chociaż przez chwilę nie będzie przypominał czajnika, bo czuł się zwyczajnie niepoważnie. Nie tak, jak powinien. Wiedział, że teoretycznie nie działo się nic strasznego, ale nadal wolałby cierpieć z powodu ran, a nie czegoś tak śmiesznego. - Pewnie wypiszą mnie pierwszego, więc spróbuję rozejrzeć się po rezerwacie - zakomunikował, kiedy zostali ponownie sami, a on był w stanie poprawnie wziąć oddech, a nie dusząc się, nie prychając i nie robiąc inne rzeczy, jakie wręcz go blokowały i powodowały, że nie wiedział, jak powinien się zachować. Czuł również, że chciało mu się spać, więc ostatecznie padł na łóżko i osłonił oczy przedramieniem, starając się pojąć, co się z nim w tej chwili działo. Był słaby, jak nowo narodzony cielak.
+
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Jak na ironię to wieczna powaga Shercliffe'a nadawała mu w niektórych momentach iście komediowy wydźwięk i nie mogła nic na to poradzić. W końcu istniały sytuacje, w których nikt poza nim nie potrafiłby zachować dostojnej miny, a jednak on uparcie się starał. Przedziwny był z niego osobnik, ale mimo wszystko naprawdę dobrze spędzało jej się z nim czas i musiała stwierdzić, że chyba polubiła go w tym jego marudnym wydaniu. - To na pewno - przytaknęła, bo oboje traktowali sprawę niezwykle poważnie i ufała, że w dwójkę ogarną wszystko jak trzeba. Jedno nadzorowało drugie i tak dalej. W końcu byli zgranym duetem i ufała w ich zdolności oraz w to, że potrafili się w pracy idealnie uzupełniać. Była też przekonana o tym, że uda im się rozwikłać tę sprawę. Chociaż naprawdę jej się to nie podobało to musiała przyznać mężczyźnie rację. Jego choroba może i manifestowała się o wiele lepiej niż jej własny stan, ale była czymś, co można było o wiele łatwiej naprawić i dlatego to właśnie on najpewniej opuści szpital dużo szybciej. - Dobrze. Bądź ostrożny i daj mi znać jeśli tylko czegokolwiek się dowiesz - powiedziała, mając nadzieję, że Frederick uhonoruje jej wolę i faktycznie da jej znać w przypadku, gdy cokolwiek się zadzieje. Shercliffe nigdy nie był zbyt rozmownym, więc raczej nie dziwiła się, że rozmowa średnio im się kleiła chociaż panująca cisza zdawała się być całkiem przyjemna. Po jakimś czasie jednak mężczyzna opuścił pomieszczenie, a po nią przyszedł jeden z uzdrowicieli, który chciał przyjrzeć się temu jak się miewa ich dzika pacjentka.