Tutaj trafiają osoby, które po przebywaniu na innym oddziale, nie doszły do siebie. Ta część budynku składa się z małych, dwuosobowych sal z białymi ścianami. To jedne z najwygodniejszych sal w szpitalu, pacjenci mogą przyjmować gości w dowolnych porach, przy każdy łóżku znajduje się wygodny fotel dla odwiedzających. W pobliżu znajduję się niewielka biblioteka, z której mogą korzystać pacjenci różnych oddziałów, jednak najczęściej używana jest właśnie przez pacjentów specjalistycznej opieki, którzy spędzają w szpitalu dużo czasu.
To jest jak przekraczanie bariery. Przechodzenie przez granicę, która staje się snem. Snem, który nigdy się nie skończy, bo dopiero się rozpoczął. Możesz mówić, że wszystko jest w porządku i karmić ludzi tym o czym nie wiedzą i nigdy nie będą mieć pojęcia. Nie powiesz im o swoim afterlifie, bo to jest bezsensowne. Nie chcesz ich pomocy, ani wsparcia, ale umierasz niemal codziennie. Czujesz chłód. Obojętność. To piękne. Ludzie właśnie wtedy pokazują swoje prawdziwe „ja”. Czy tak nie jest w przypadku wielu osób, które znasz? Zależy Ci na nich, ale oni mają wyjebane, bo tak jest łatwiej. Dali Ci coś co powinno trwać. Jednak surrealistyczne piękno zostało na tyle wyidealizowane, że teraz z łatwością jesteśmy w stanie zrozumieć, że za szybko pojawialiśmy się w miejscu, nie nam przeznaczonym. Zmyślne to słowa. Filozoficzne. Mądre. Za mądre, na kogoś tak głupiego jak Rosie. Miejsce pełne nadziei i bez bólu, idealne niebo bez deszczu. Mogę stąd odejść, ale się powstrzymuje, bo czekam na Ciebie, Choć wiem, że nigdy się nie pojawisz. -Po prostu proszę mi pomóc. Wszyscy mnie już skreślili. Jest wiele rzeczy, które chciałabym powiedzieć, ale nie potrafię. – Rzuciła, wlepiając wzrok w szybę. Próbowała się karmić obietnicami, które jak zawsze okazały się tymi bez pokrycia. To doprawdy zabawne. Nie tak t wszystko miało wyglądać. Ona potrzebowała w kimkolwiek wsparcia. Kogoś kto jej powie, że jest w porządku. Kogoś kto jej pomoże wstać. Poda rękę, ale gdy wręcz o to błagała… Utwierdzała się w tym, że mimo podanych dłoni, musiała stanąć n własnych nogach. Musiała iść przed siebie. Jednak w porządku. Zrób to jeszcze raz, a ja powiem Ci co się stanie. Podaj mi dłoń, i miej świadomość, że jedyne czego chce to pożegnanie. Proszę. Musisz zrozumieć, że powinnam odejść i zacząć żyć własnym życiem. -Muszę… Panie doktorze, ja muszę zacząć terapię. Chcę odzyskać córkę. Muszę być zdrowa. Nie chcę brać prochów. Ostatnio… Ostatnio, jak byłam w Manchesterze pewien lekarz przepisał mi tabletki antydepresyjne, które powodowały zaniki pamięci. Mam wrażenie, że jestem uzależniona. To przerażające. Boję się tego. Wychodziłam przecież z narkotyków, dlaczego znów… - i zapewne gdyby nie boląca twarz, to by się rozbeczała.
Nie rozumiała. Nie rozumiała jak może być taki spokojny. Zwyczajnie sobie siedział, kiedy ona zdążyła już chyba przebiec ten mały kawałek dzielący krzesło Nickodema od drzwi sali, w której siedziała Coco, niemalże milion razy. Kręciła się i co chwilę wyciągała rękę, aby nacisnąć klamkę, ale w ostatniej chwili rezygnowała. Zerkała raz po raz na krukona, uznając wreszcie, iż chyba po prostu przesiedział tu całą noc i stąd ten brak entuzjazmu. Jego ziewnięcie utwierdziło ją w tym przekonaniu i wreszcie stanęła, ściskając mocno swoją torebkę. Zapakowała do niej na szybko parę potrzebnych rzeczy, tak w razie gdyby jej siostra miała zostać w szpitalu na dłużej czy coś. Tymczasem jednak mierzyła wzrokiem chłopaka, wahając się trochę w kwestii tego, co powinna zrobić lub powiedzieć. Bada ją uzdrowiciel? Ma się uspokoić? Och, chyba nie miał rodzeństwa, skoro tak mówił! Jednak posłusznie wzięła głęboki wdech, próbując w myślach liczyć, aby się uspokoić. JAK TO DOPIERO ZACZĘLI. Na Merlina, ile to jeszcze będzie trwało...? - Ale co się stało? - nie dawała za wygraną. Wbiła oczekujące spojrzenie w bogu ducha winnego studenta Ravenclawu, a potem jeszcze raz obróciła głowę w kierunku drzwi do sali. - No dobrze, chodźmy. Lubisz kawę? Ja czasem tak. Ale ogółem jest niedobra. Taka gorzka. Cukier niewiele ją ratuje. A pijesz z mlekiem? Jakoś to nie wydaje mi się wtedy zbyt kawowe. Sama nie wiem. Z jednej strony ma okropny smak, a z drugiej wolałabym, aby pozostała kawą - ględziła mu, kiedy szli do szpitalnego baru. Cóż, często nawijała w momentach, kiedy się stresowała. Biedny Nick!
Tak, Nickodem nie miał rodzeństwa, więc być może właśnie dlatego nie wiedział, co dokładnie przeżywała Charlie. Zwłaszcza że nawet nie znał Coco, ale mimo wszystko ta dziewczyna wzbudziła w nim współczucie. Na sympatię było za wcześnie, bo ledwie zdołali zamienić ze sobą jedno słowo, gdy wtargnął uzdrowiciel. - Ktoś pobił Twoją siostrę, a ja znalazłem ją w parku i przyniosłem tutaj – mruknął, mając już po dziurki w nosie tej historii, którą opowiedział chyba każdemu przewijającemu się tędy uzdrowicielowi. Chyba to wszystko utkwi mu w głowie na dłużej, niżby tego oczekiwał. – Szczerze mówiąc, nie przepadam za kawą, ale muszę się jakoś rozbudzić. Był nadąsany, zupełnie jak nie on. To wszystko przez niewyspanie, więc lepiej nie dopuszczać więcej do sytuacji, w której zarwałby noc. Stawał się wtedy opryskliwy i raczej nie przejmował się tym, co mówił, waląc prosto z mostu.
Westchnął, układając sobie to wszystko w głowie. Spędził kolejną noc w Szpitalu św. Munga, zajmując się pacjentką w opłakanym stanie. Przywykł już do tego i jedyne, czego w tym momencie pragnął, to zakończenie całej tej sprawy. I przede wszystkim pomoc Coco, by więcej nie musiała już wracać do tego miejsca. Przez ostatnie miesiące przewinęła się tutaj kilkukrotnie i zapamiętał ją dość dobrze (pomijając oczywiście nazwisko), by rozumieć mniej więcej jej sytuację. - Przecież po to tu jestem – odpowiedział jej. – Mimo wszystko możemy jednak zacząć dopiero, kiedy już poczujesz się lepiej. O wiele łatwiej mu się z nią rozmawiało, kiedy nie musiał się do niej zwracać per „pani”. To tylko zwykły zwrot grzecznościowy, a na to w medycynie nie było czasu. On się miał zajmować ratowaniem ludzkiego życia, a nie przemowami. - Do tego potrzeba siły, choć jest możliwe wyjście z tego nałogu. Kilka dni temu mieliśmy tu dziewczynę uzależnioną od narkotyków i udało się ją odratować – powiedział jej, dodając historię tamtej uczennicy na pocieszenie. – I co to za tabletki? Jeśli pamiętasz, to podaj mi również nazwisko tego idioty, który to przepisał. Muszę sobie z nim porozmawiać. Antydepresanty wywołujące luki w pamięci? Kto o zdrowych zmysłach przepisywał takie rzeczy nastolatkom? Jak dopadnie tego półgłówka, to mu chyba nogi z dupy wyrwie.
U niej wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Przegrała walkę. Nie potrafiła stanąć więc do wojny. Bo jaką niby siłę w sobie trzeba mieć, żeby odbić się od dna? Powiedz… Powiedz… Jak pokonać w sobie strach i lepszym się stać? Gdy tylko była trzeźwa. Gdy miała świadomość tego, co mówili ludzie – nie miała już nadziei. Wszystko umarło. Nikt w nią nie wierzył, więc i ona przestała wierzyć. Nie miała już o co walczyć. Nie chciała chyba nawet tego. Utraciła wiarę w jakikolwiek sens. Wbijała wzrok w lekarza i myślała dlaczego. Po co. Na co. Czemu ona. Wiedziała jedno – nie warto. Nie chciała już się ratować, mimo że wiedziała iż powinna. Miała świadomość, że droga do odzyskania córki będzie długa, i nawet jeśli nie byłaby już ćpunką, to nie zobaczy jej. To maleństwo nigdy nie będzie widniało w jej papierach, bo przecież zdaniem wszystkich Coco byłaby zdolna zabić własne dziecko. Spróbuj. Spróbuj choć raz wejść w jej ciało i poczuć to co czuje ona. Strata córki? Nic wielkiego. Przecież jest tylko ćpunką. Zaraz pójdzie po flaszkę. Wciągnie fetę i… Tym razem umrze. Nie popełni więcej takiego błędu, by ktokolwiek ją uratował. Trzeba było znaleźć tylko dobry moment. Taki, by była sama. I nikt jej nie prześladował. Nikt nie wpadł w momencie kiedy ona dostanie torsji. Po co zresztą? Dajcie jej umrzeć. -Siła… - Powtórzyła po nim, a po chwili odwróciła się na bok, wydając cichy jęk bólu, który sparaliżował jej ciało. Nie chciała go czuć, ale jeśli ten zbliżał do śmierci, to w porządku. Niech pocierpi jeszcze trochę.
Dziewczyna była w fatalnym stanie. Nie da się tego ukryć. Psychicznie i fizycznie, dlatego też gdy Sheppard opuścił pokój, w którym znajdowała się Watson ujrzał dwie osoby. Chłopaka, który tkwił tutaj całą noc, oraz dziewczynę, z pewnością siostra poszkodowanej, do której pisał list. Zmarszczył brwi, a po chwili rzucił im luźne „dzień dobry”, po czym próbował ich wyminąć. Przypomniało mu się jednak coś, co powinien im nie zwłocznie przekazać. Ach, tyle interwencji, że już sam tracił rachubę, co, komu i kiedy. -Panie Hamillton i panno… Watson, tak? – Uśmiechnął się nieco wymuszenie, a po chwili kątem oka rzucił na kartę pacjenta, co by udzielić dwójce nastolatków szczegółowe informacje. -Pani Watson zdecydowała się na terapię. Będzie przez jakiś w naszym szpitalu aż nie dojdzie do pełni sił. Jej żebra były w kiepskim stanie, ale myślę, że na przełomie kilku dni wrócę do normalnego stanu. Martwi mnie natomiast fakt, jak bardzo ma zniszczony organizm, wszak nie ukrywajmy, ale brała narkotyki przez bardzo długi okres czasu. Weźmy też pod uwagę fakt, że Rosie nieszczególnie o siebie dbała po ciąży jak i w trakcie. Pobicie było na tyle silne, że przyczyniło się do krwotoku, który został opanowany, ale jeśli ta dziewczyny myśli poważnie o tym, by zajść kiedyś w ciąże, to jako jej przyjaciele musicie o nią zadbać. Ja ją postawie na nogi, ale na początku trzeba jej pilnować żeby nie miała dostępu do narkotyków i wszelkich innych środków odurzających. W każdym razie, trzeba być dobrej myśli. Na razie proszę jej też nie męczyć. Jest jeszcze w szoku. – Wydukał niczym rasowy facet w fartuchy, a po chwili ominął dwójkę młodych ludzi nie czekając na jakiekolwiek pytania. Nie powinni ich zadawać. To była długa noc. Zbyt długa. Dla wszystkich.
To nawet śmieszne, że wszystko się rozpierdala kiedy zależy nam na tym, co powinniśmy od siebie jak najszybciej odrzucić. Dlaczego walczymy o to, co nie jest nam przeznaczone? Z głupoty. Z zazdrości. Z żałości. Boimy się, że ktoś chce nam to zabrać. Coś co przecież jest nasze. Jakie to błędne. Zmarnowali swoją szansę, a już w szczególności Coco. Nie chciał z nią gadać. Ona nie szukała kontaktu. Bała się tego. Jednak nie wtedy. Nie wtedy gdy do niego szła. Szczerość – bez niej przecież nic nie wyjdzie. Dlaczego tego nie rozumiała? Dlaczego uciekała się do kolejnych sztuczek, które miały na celu postawienie w złym świetle Caspra, który przecież nie był niczemu winny. Rozłożyła przed nim nogi? W porządku. Zrobiła to, ale on tego chciał. Chciał tego tak samo jak Young. Dokładnie tego oczekiwał gdy po raz pierwszy rozsunął jej uda na swojej kanapie, a zaraz potem jednym ruchem sprawił, że byli jednością. Kai? Nawet nie ma nad czym się rozwodzić. Zaufała sile pokus. A potem? Potem się wszystko poszło jebać, bo wspólnym horrorem nie można tego nazwać. To było okrutne, a oczy smutne błyszczały jak monety. Z ucieczki przed jutrem. Przed jego oszczerstwami skrzywdziła Kaia. Wmówiła mu tyle rzeczy, ale do cholery jasnej… Nie było go przez całą ciąże. Pojawił się tylko dwa razy, gdy Summer już była z Rosie. Nie. Za dużo niewiadomych. Zbyt wiele do wyjaśnienia. I przewijały się te obrazy przez jej głowę gdy tylko próbowała zrozumieć po co to wszystko się stało. Skakała za marzeniami, a teraz spadała w pustkę. Podobno jest silna. Podobno. Podobno taki jeden mówił, że ją kocha. I nagle pukanie sowy do okna przerwało głuchą ciszę sali, w której leżała. Jakie to śmieszne, że na przełomie ostatnich kilku miesięcy jedyne co się w jej życiu zmieniło to pokój, bo już niemal mieszkała w szpitalu, który fakt faktem – był jej drugim domem. Ręce jej drżały, a z oczu leciały rzewne łzy, gdy czytała kolejne linijki listu od Villiersa. Nie mogła opanować tego żalu i smutku, który ogarnął ją całą w ciągu kilku sekund. Zrozumiała jak bardzo spierdoliła. I nie myślała nad odpowiedzią. Pisała słowa, które układały się w całość. Przyznała się niemal do wszystkiego. Otworzyła przed nim swoje sere po raz kolejny, dając szansę na to co może się wydarzyć. Na to co może mieć miejsce. Pamiętała każdy policzek. Pamiętała każdy cios, którego dopuścił się taki zajebisty kumpel Caspra. Sama Coco zrozumiała, że powinna zniknąć z życia chłopaka, bo przecież jest tylko szlamą, która myślała, że złapie kapitana Slytherinu na dzieciaka. Nie. Nie. To nie tak. Nie chciała mu rozjebać życia. List poleciał, a ona zasnęła. Nad ranem dopiero zobaczyła odpowiedź, która mówiła zbyt wiele. Nie spodziewała się. Nie wiedziała czy to dobrze. Nie wiedziała czy powinien tu być. To co odpisała było oczywiste. Mógł przyjść. Mógł ją zobaczyć. Mógł się uczyć tego, do jak bardzo fatalnego stanu doprowadziła się jedną wycieczką przez Hyde Park, zmierzając do ulicy Tojadowej, gdzie był Casper. Gdzie była Summer. Chciała ją przytulić, bo straciła ją niemal na własną odpowiedzialność. Nie chciała oddawać pamięci, a mimo to skazała siebie na porażkę. Teraz walcząc o szczęście, które powinno w końcu wrócić. Dlaczego miało nie wracać? Co stało na przeszkodzie? No kurwa. Co? Leżała teraz w św. Mungu, mając siny policzek i ranę tuż pod okiem. Mając rozwaloną wargę i połamane żebra. Mając problem z chodzeniem i wiedzą, która wskazywała na to, że musi o siebie dbać. Miała problem. Generalnie miała ich sporo, bo od dawna w jej przypadku spokojne życie to oksymoron. Jednak tkwiła w tym miejscu, czekając aż ktoś poda jej rękę, albo wepchnie ten nóż do końca, przekręci rączkę, a ona wyzionie ducha. Dlaczego nie mogła umrzeć?
To było kilka dni, kiedy spędzał je poza Londynem w domu dziadków, którzy zajmowali się Summer, a on co raz zaglądał pytając czy pomóc, choć odpowiadali, że nie. Bo po raz pierwszy w życiu widzieli, że Casper rzeczywiście w ręku ma książki i rzeczywiście je czyta, a egzaminy były ważne dla niego. Wszak dostał jedną jedyną szansę... Pewnie ostatnią. Musiał pozdawać parę kwestii, musiał zająć się Summer i znaleźć pracę. Dużo. Dużo za dużo... Nie ważył tego. Przestał w momencie, gdy po prostu odciął się od wszystkich znajomości. Coco, Cassandra, Oliver, Summer... Z tych wszystkich osób liczyła się teraz tylko ta ostatnia, bo musiał znaleźć powód, by po prostu dać jej szansę na to, że przeżyje te najmłodsze lata jakoś przyzwoicie i za ileś tam lat dołączy do uczniów, którzy będą szli do Hogwartu, a potem po prostu przejdzie przez życie. Chciał po prostu, zeby dziewczyna żyła i dorastała. Nie chciał jej natomiast tatusiować jak Ci wszyscy super faceci. Fakt był taki, że przez to dziecko widział zmarnowane miesiące swojego życia, ale skoro było jego to wypadało chociaż portfel otworzyć, by coś z tego wszystkiego wyskrobać. I właśnie tak myśląc napisał ten list, nie potrzebował odpisywać zbyt wspaniale. Nie potrzebował, bo nie lubił mówić o uczuciach. Szedł do niej, ale nie z jakiejś wielkiej potrzeby "kocham ją i muszę ją zobaczyć". To bardziej ciekawość tego co się stało prowadziła go do szpitala i zwyczajny znak zapytania. Chciał jej po prostu powiedzieć, że ma pieprzone siedemnaście lat i jeśli chce widzieć córkę to warunek jest prosty. Ma skończyć szkołę, a to czy pójdzie na studia czy przejdzie dookoła. Nieważne. Naprawdę nieważne. Warunek prosty, o uczuciach rozmawiać nie będą. Może dlatego, że Casper rzyga już wszelkimi rozkminami. Szedł korytarzem ziewając, bo przecież ostatniej nocy Summer miała gorączkę, ale wszystko udało się opanować tak, że dziewczę leżało spokojnie w kołysce, gdy jego dziadkowie ogarniali chyba jakiś obiad czy coś. Obiecał, że wróci... Wszak ostatnio musiał pojawiać się wszędzie, nie mógł zjebać. Pchnął drzwi od sali, którą wskazała mu pielęgniarka. - Siema, co się stało? - Spytał siadając obok. Bo przecież nie będzie tu wchodził jak pedał, żeby myśleć o chuj wie czym. On wiedział co chce wiedzieć, ona winna natomiast wiedzieć, co mu odpowiedzieć.
Miała być tylko podporą. Miała być tylko znajomą, którą się będzie bzykać. Nie miała być kimś, na kim komukolwiek może zależeć. Nie chciała tego Wolała uciekać od takich uczuć, a mimo to nadal były. Po co? Na co to komu było potrzebne? Wiesz… Powiem Ci coś. Oliver jest dobry. Charlie też. Ty jesteś dobry. Nie ja. Ja nigdy. To nie tak, że biorę na siebie całą winę, bo ja nie jestem winna. Mnie to budowało przez bardzo długi okres czasu. Myślałeś, że mogę być niezniszczalna. Sądziłeś, że będę kimś kto po prostu będzie funkcjonował w świecie wypełnionym po brzegi gównem. Jednak ja nie potrafię. Wolałabym umrzeć. To logiczne. Takie rozwiązania są najprostsze. I nie mów mi, że obeszłoby Cię to. Nie jestem nikim więcej, niż typową dziwką, a każda samotna jest lepsza ode mnie. Chcesz być sam, to nawet dobrze. Ja nie zapytam po raz kolejny dlaczego. Pojedziemy szybciej niż zazwyczaj, bo to najchłodniejsza noc. W najmroczniejszym pokoju. I wszystko będzie lepsze. Wszystko będzie lepsze ode mnie. Summer. Casper. Joshua. Kai. Arienne. Oliver. Charlie. Oni byli nadzwyczajni. Próbowali, a ona to odtrącała. Dawali jej coś, czego ona nie umiała zabrać, bo narkotyki były lepsze. Dzięki nim potrafiła poskładać swoje życie w jedno, zapominając o wszystkich smutnych momentach. To nie moja córka. Nigdy nie spałam z Casprem. Przestańcie kłamać. Nienawidzę was. Drzwi się otworzyło, ale ona nie odwróciła głowy. Nie poczuwała się do tego. To nie było dobre. Nie tym razem. Dopiero gdy usłyszała jego głos. Dopiero gdy usiadł, zacisnęła mocniej powieki i pięści na pościeli. Podniosła się odrobinę, a po chwili odwróciła twarz w stronę Villiersa, wlepiając w niego załzawione oczy, a intensywność tęczówek była nadzwyczaj dziwna. Smutne. Znowu smutne. -Ratowałam komuś życie i skończyłam gorzej niż można było to przewidzieć… - Mimo tego bólu. Mimo strachu, uśmiechnęła się. Parsknęła pod nosem, a po chwili przeniosła dłoń na policzek, opuszkami palców jeżdżąc po siniaku i niewielkiej rance, a zaraz potem wędrując do kącika warg, które również były rozcięte. -Jak wy to robicie, że zawsze uderzacie przez połowę policzka, robiąc takie zniszczenia? Ja… Chciałam mu tylko pomóc, bo przecież… Zaatakował go dementor. Nie wiem Casper… Wpadł w furię. Może ze strachu? Jak myślisz? To strach? Mógł się bać? Mógł być przerażony? Gdyby nie… Nickodem… Casper… On mnie uratował. Przyprowadził mnie tu, a potem miałam zabieg. Nie wiem. Nic nie wiem. Myślisz, że to stało się ze strachu? – Mówiła bezsensu, nie mając świadomości tego jak bardzo błądzi w ciemności. Chciała jedynie wyrzucić z siebie cały ból. Nie chciała by jej współczuł. Pytał. Odpowiadała. Nie chciała o tym pamiętać. -Z Summer wszystko w porządku? Jak się czuje? Jest zdrowa? Dobrze jej u Ciebie?
Cóż, nie był to najlepszy widok. Pobita dziewczyna, bo ktoś nie wiedział, że ręce trzeba trzymać wzdłuż ciała, a najwyżej atakować worek treningowy w zaciszu domowym. Tak robił Casper Villiers. Nigdy nie podniósł by ręki na kobietę. Zapewne dlatego, że w dzieciństwie słyszał częściej krzyk matki niż dziecięcy płacz wydający się z jego ust, albo od siostry. Zapewne. Zapewne był to jeden z miliona powodów, których ty miałeś prawo nie rozumieć, których ty nigdy nie widziałeś. To możliwe. Bardzo. Nawet za bardzo. Dotkniesz, a to jest prawdziwe... I nie uciekniesz. Za późno. Doświadczenie córką porażki. Casper patrzył i tak naprawdę miał ochotę wyjść, zastanawiał się ile powinna trwać taka wizyta w szpitalu, ile musi patrzeć na jej obitą twarz i czy ma zapytać czy pamięta kto jej to zrobił. Może nie? A może nie znała go? Atakuje Cię dementor, a Ty w odwecie atakujesz kobietę? Casper patrzył trochę z niedowierzaniem na całą historię, ale zanim zarzuci jej kłamstwo... Cóż. Wpierw zacisnął dłonie patrząc tymczasowo w sufit, co by zebrać myśli do kupy. Wszak na nic innego w tej chwili nie było go stać, a niestety szlugi były zabronione w szpitalu. - Ach. No spoko. Kto Cię tak urządził? - Jednak spytał. Pytasz po co? Pewnie z grzeczności, z tego że wypadało się dowiedzieć i ewentualnie złożyć wizytę, która może nie będzie podyktowana furią, ale przede wszystkim jakąś potrzebą wyrównania rachunków. Villiers popatrzył na Coco nieco mrużąc oczy i zaraz kontynuował: - Tak, spoko. Babcia ogarnia jakieś badania, przypomina sobie stare czasy. Próbują się tam ogarniać, bo ze studiami ciężko to pogodzić, ale jest zdrowa. - Dość lakoniczna informacja, ale co miał powiedzieć? Miał układać na ten temat powieści? Nie. Nie miał. Bo dla niego Summer była dziewczem potrzebującym opieki, pieniędzy i czasu. Wszystko jej zapewniał, zatem nie było też tematów do rozmów. Zapewne Coco będzie chciała ustalić jaką datę wizyty czy coś. Cóż. Powodzenia. - To kiedy wyjeżdżasz? - Spytał bezinteresownie, choć zdawał sobie sprawę, że pewnie nie za szybko. Wszak była nieco poturbowana.
To takie żałosne, że kiedyś bliskie sobie osoby potrafiły przebywać ze sobą niemal non stop, a potem wstąpiło frajerstwo i wypierdalaj było słowem powtarzającym się niemal na każdej stronie słownika. Śmieszne? Może i dla niego takie było, ale dla niej? Wyrok śmierci. Życie to dziwka – powtarzali najbliżsi, dlatego z taką łatwością wyrzucali Coco ze swojego życia. Oliver to zrobił w święta. Charlie w listopadzie. Casper miesiąc temu. Trzy najbliższe osoby były jej teraz tak bardzo obce, że nawet nie chciała tego by przebywali przy niej. Jej świat runął, wraz z fundamentami. Musieli iść osobno, bo ta bajka nie była dla nich napisana. Dobrze. Kurewsko dobrze. Decyzje nie podejmowanie wspólnie bywają lepsze niż cokolwiek innego. Niczego nie zbudujesz na kilku obietnicach i kłamstwach. Niczego nie zbudujesz na cierpieniu i braku zaufania. Niczego nie zbudujesz bez odrobiny szczerości. Chcesz szczerości? To ją kurwa bierz. -Wyjeżdżam? Tobie byłoby to na rękę. Przykro mi, ale nie masz dziś urodzin. Szkoda, że nie zczaiłeś listu, który Ci pisałam, ale luzik. Może kiedyś ogarniesz. – Wyrzuciła z siebie, czując jak narasta w niej cała wściekłość w momencie gdy Casper zarzucił jej ucieczkę. Znowu. Dlaczego? Wyraźnie pisała, że podejmuje terapię w Mungu. Co on niepełnosprytny czy jaki? -Hahaha, kurwa… Twoi ochroniarze zadbali o Twoją pierdoloną cnotę i wysłali do szpitala. Możesz im podziękować. I nie. Nie kłamałam z dementorem. Zasady, którymi kierują się Twoi kumple są godne podziwu… Skatować laskę tylko dlatego, że „rozpierdoliła” Ci życie. Szkoda, że nikt Ciebie tak nie urządził, kiedy Ty rozjebałeś moje. – Wydusiła z siebie choć każde słowo kosztowało ją nazbyt wiele. Ale miała dość. Wieczne wypierdalaj. Wieczne żale. Wieczne bunty. Awantury. Prowokowanie. Kurwienie i szmacenie. Oddała mu cząstkę, której nie potrafiła mu odebrać. Nie chodziło o Summer, bo ona… Po za dzieckiem oddała mu siebie, a on? On jak najlepszy lalkarz powyrywał jej drobne rączki, nóżki, a potem wyrywając serce wyjebał ją w szczątkach do kosza. -Tam są drzwi.
/zt. x2
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Było jej zimno i niedobrze ze strachu, nie mogła zapanować nad drżeniem rąk, dlatego wepchnęła je do kieszeni płaszcza, niemal biegnąc korytarzami, gubiąc się i wracając do punktu wyjścia, czując, że traci głowę i orientację, mimo że znała Szpital Świętego Munga niemalże jak własną kieszeń. Nie chciała z nikim rozmawiać, nikogo pytać, nie chciała się zatrzymywać, mając wrażenie, że jeśli będzie zmuszona do konfrontacji z kimkolwiek, wybuchnie płaczem. Chciała tylko znaleźć Zachariasza, ale przy jej stanie nerwów było to trudniejsze, niż mogłaby przypuszczać. Myliła piętra i oddziały, potrącała wszystkich, którzy nie zeszli jej na czas z drogi, ignorowała znajomych uzdrowicieli, którzy próbowali ją zatrzymać, dowiedzieć się, co się dzieje. Sama tego nie wiedziała, a każda chwila zwłoki wydawała się jej zbrodnią. Rozstali się w złości, a teraz Zach był na oddziale specjalistycznej opieki, co nie wróżyło niczego dobrego. Kręciło się jej w głowie, chciała się zatrzymać, oprzeć o ścianę, wziąć kilka głębokich wdechów, ale strach gnał ją wciąż naprzód. Nie miała nawet makijażu, ubrana była niedbale, zupełnie niepodobnie do siebie, długi szal wlókł się po ziemi, wyglądała na bliską płaczu. Z impetem wpadła na młodego pielęgniarza, który akurat przeglądał mężczyzna przytomnie jej nie przytrzymał. - P-przepraszam... - powiedziała cicho, mając wrażenie, że jej wargi są częściowo sparaliżowane, a serce zaraz pęknie ze strachu. - Szukam oddziału specjalistycznej opieki i Zachariasza Smirnova... - przygryzła dolną wargę, czując, że łzy napływają jej do oczu. To było takie głupie, niepodobne do niej, ale przecież nigdy na nikim tak bardzo jej nie zależało, nikogo nie kochała tak mocno. - To dobrze pani trafiła. Pani jest żoną, prawda? Zoya Smirnov? - spojrzał na Is pytająco. Nie rozumiała pytania, nie wiedziała, o co mu chodzi, ale pokręciła powoli głową, czując, że jeszcze chwila, a zemdleje. - A nie, przepraszam... Właśnie przeglądałem papiery, musimy wprowadzić pewne zmiany w danych, właśnie dostaliśmy zawiadomienie z Ministerstwa, że pan Smirnov niedawno się rozwiódł... Popełniłem faux pas? - spojrzał jeszcze raz na trzymane przez siebie papiery i odchrząknął z zakłopotaniem, a Is oparła się bezsilnie o ścianę, zaciskając dłonie w pięści, nie wyjmując ich jednak z kieszeni płaszcza. Łzy paliły pod powiekami, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. - Może mi pan po prostu powiedzieć, gdzie on jest? - szepnęła, nie patrząc na niego. - Emm... pokój dwieście osiemnaście. Tylko... niech pani nie oczekuje zbyt wiele... - mruknął z zakłopotaniem, po czym oddalił się pospiesznie, oglądając kilka razy przez ramię. Wsunęła się cicho do sali oznaczonej właściwym numerem, mając w głowie zupełny mętlik. Leżał tam z zamkniętymi oczami, blady i wymizerowany, jasna skóra i włosy niemal zlewały się z poduszką. Wyglądał tak bezbronnie, tak krucho, że Is poczuła gorące łzy płynące jej po policzkach. Cicho usiadła obok niego na krześle, nie odrywając wzroku od jego wychudzonej twarzy i próbując to wszystko się poukładać w głowie. Był chory. Nadal nie wiedziała, co mu jest, nie spytała o to pielęgniarza, chcąc przede wszystkim znaleźć się blisko Zachariasza, ale teraz ogarnął ją znów strach, a potem złość. Dlaczego jej nie powiedział? Musiał przeczuwać, że jest z nim źle, ale ani razu nie porozmawiał z nią o tym szczerze, odsuwając ją od siebie, uciekając od tego tematu, ukrywając. A teraz... teraz się dowiedziała, że miał żonę. Że się rozwiódł. Miała za mało danych, nie wiedziała, co znaczy "niedawno", nie wiedziała, czy był żonaty, będąc z nią, zresztą nie miało to większego znaczenia. Ukrywał przed nią tyle rzeczy - chorobę, małżeństwo... nie ufał jej. A ona nie ufała już jemu. Patrzyła na zmarszczone brwi Zachariasza, ocierając łzy rękawem płaszcza i czując narastającą rozpacz i furię. Nienawidziła go w tej chwili równie mocno, co kochała. Nagle jej cudowne wizje wspólnego życia, szczęścia, wspólnego domu i rodziny prysły, uświadamiając Is, że tak naprawdę nic nie wie o tym człowieku. I że na swoje nieszczęście nie potrafi go tak po prostu przestać kochać, a może kocha go jeszcze bardziej. Świadomość, że prawdopodobnie została kochanką żonatego, starszego od siebie mężczyzny, zraniła jej dumę. Mimo że, jak twierdził, kochał ją i chciał spędzić z nią życie, ani przez chwilę nie był z nią szczery. Chciała wstać i po prostu wyjść, zostawiając krótki list, ale nie mogła tego zrobić, patrząc na wymizerowaną twarz Zachariasza, tęskniąc do jego objęć i pocałunków, czując, że gdyby... gdyby umarł, pękłoby jej serce. Oparła głowę o ścianę, szlochając bezgłośnie, nawet nie próbując zasłonić twarzy rękoma. Klatkę piersiową rozsadzał ból, chłód muru nie przynosił ulgi, a świat wirował, nie pozostawiając jej cienia nadziei.
Za dużo kawy, panie Smirnov. Nie pamiętał, ile razy słyszał to samo zdanie. Wiedział, że jego objawy nie biorą się po prostu znikąd, ale dlaczego wplątywać tu biedną, pyszną kawą? Innowiercy, łgarze, idioci. Mówił tak do siebie każdego dnia podczas golenia, że to oni nie mają racji, on ma. Parestezje dłoni nie biorą się od kawy. Nie jest alkoholikiem i nie ma aż tak stresującej pracy. Jego układ neurologiczny postanowił ześwirować w najmniej oczekiwanym momencie. Sytuacja z Isolde zaczynała go powoli przerastać. Jak kochać i być kochanym, gdy sekrety zaczynają zdobyć twarz i stanowią maskę? Obojętności, zwątpienia, manipulacji. Ten świat był przesiąknięty niesprawiedliwością oraz kłamstwem. Nie wyróżniał się aż tak z tłumu ludzi, którzy dla szczęścia zrobią wszystko. Przyszedł posłusznie do lekarza i siedział w Izbie Przyjęć, plując sobie w brodę, że zrezygnował z pracy, bo teraz był zwykłym, szarym człowieczkiem. Chociaż podchodził do tych samych osób, którym przynosił kawę i mówił: witaj, piękna, widzę, choroby nas nie opuszczają, nie mógł przemknąć przez całą kolejkę, aby dostać się do konkretnego uzdrowiciela. A potem stało się to. Po prostu zemdlał, przestał oddychać, a serce wykonało ostateczny sprzeciw do tego, co się dzieje na świecie. Potem nie pamiętał zbyt wiele. "Słyszysz mnie, Smirnov, słyszysz mnie, na merlina, kurwa mać", to gdzieś tkwiło mu w pamięci jak jego kolega klęczał nad nim, trzymając ręce na klatce piersiowej, gotowe do ratowania kolejnej jednostki ludzkiej. Chciał coś powiedzieć, ale gardło miał zaciśnięte i znów osłabł. Tym razem nie na tyle, aby była potrzebna resuscytacja. Minął tydzień, a Zachariasz był w śpiączce. Jedzenie dostarczano mu za pomocą eliksirów albo magicznych kroplówek. Postanowili go wybudzić tylko wtedy gdy nabierze więcej sił. Kiedy będzie miał siłę walczyć o siebie, o własne kłamstwa i miłość, która uciekała mu między palcami. Otworzył oczy, zebrał się wokół niego tłum lekarzy. Potem znów zasnął. Śniły mu się potworne rzeczy. Między innymi to, że gdy otworzy oczy, cały świat się dla niego skończy, bo wszystko wyjdzie na jaw. Przyszła pora obiadu, co podpowiedział mu żołądek. Otworzył oczy pomału i zabrakło mu tchu w piersiach. Isolde, Isolde. Moja piękna Isolde. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Co się z nim działo? Wlepił błękitne tęczówki w nią, przełykając ślinę. - Hehs, chyba jednak jestem w niebie - rzekł zachrypniętym głosem, próbując dosięgnąć jej twarzy, aby otrzeć wszystkie łzy.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Wzdrygnęła się, słysząc jego ochrypły, słaby głos. Przełknęła ślinę, próbując wygiąć usta w uśmiech, ale wypadło to raczej żałośnie, a widząc wyciągniętą, drżącą dłoń Zachariasza, usiadła na brzegu jego łóżka, pozwalając, by otarł jej łzy, które z jakiegoś powodu wciąż nie chciały przestać płynąć. Jego dotyk palił, ale nie miała dość siły, by się odsunąć, zresztą widząc go w takim stanie, balansującego na granicy życia i śmierci, nie chciała go zasmucać. Jej własne serce pękało z bólu, gniewu i miłości i gdyby nie fakt, że wyglądał na kogoś, kto może zgasnąć przy byle podmuchu wiatru, nie miałaby skrupułów. Wygarnęłaby mu, co sądzi o tym wszystkim, o jego kłamstwach, o nim samym, o żonie... Zacisnęła dłonie w pięści, po czym powoli pokręciła głową, nie patrząc na niego. - Nie, to nie jest niebo, Zach - wykrztusiła z trudem, starając się uspokoić oddech i nie myśleć o wszystkim, co tak głęboko ją zraniło. O jego braku zaufania, fakcie, że nigdy się nie przyznał do bycia żonatym. To, że w tej chwili był rozwodnikiem, niewiele zmieniało, w niewielkim stopniu ratowało jego sytuację. Małżeństwo nie jest czymś, co można zbyć wzruszeniem ramion, o czym można nie mówić. Co innego przelotne romanse albo nieudane, krótkotrwałe związki, które kończyły się i rozmywały w pamięci, one rzeczywiście nie miały większego znaczenia. Nie mogła znieść myśli, że zrobił z niej jedną z tych głupich, młodziutkich kobiet, które dają się uwieść starszemu, żonatemu mężczyźnie. Zawsze uważała się za rozsądną osobę, która unika pułapek młodości, która unika błędów i upokorzeń, ale nieświadomie wplątała się w klasyczny romans, była tą trzecią i mimo że wierzyła w uczucie Zachariasza, brzydziła się tym wszystkim, swoją rolą. Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć, że małżeństwo Smirnovów było zaaranżowane, że nigdy nie było między nimi miłości, a Zoya po prostu zniknęła z życia Zacha, który odczuł to jako ulgę. Jak mogła myśleć o przyszłości z kimś, kto ją okłamywał w taki sposób? Nie, tego nie da się nigdy naprawić, zdawała sobie z tego sprawę i ta świadomość łamała jej serce. Chciała krzyczeć, obrzucić go obelgami, płakać, urządzić scenę, ale zamiast tego siedziała na jego łóżku, gryząc wargi, oddychając przyprawiającym ją o mdłości zapachem eliksirów leczniczych i wsłuchując się w odgłosy kroków odbijające się echem w korytarzu. Udawało się jej zachować przynajmniej pozory opanowania, mimo łez i zmarszczonych brwi. - Możesz mi powiedzieć, co... co się dzieje? Bo teraz udawanie, że wszystko gra, nie ma już większego sensu, prawda? - szepnęła, łagodząc gorycz swoich słów delikatnym pocałunkiem, złożonym w kąciku jego ust. Tak jak wtedy, za pierwszym razem. Było jej zimno, dotyk skóry Zachariasza nie przynosił ukojenia, płucna nadal rozsadzał ból, a niekontrolowane łzy wciąż płynęły po policzkach. Odsunęła się od niego, zagryzając znów usta. Nie była w stanie go teraz całować, nie kiedy wściekłość i żal zacierały miłość, ale nie mogła też w żaden sposób wyrzucić z siebie tych emocji, patrząc na pobladłą twarz Zachariasza, która rozpromieniła się na jej widok, i wątpiąc, czy jest dla nich jeszcze jakaś przyszłość.
Z wielkim trudem wypowiedział jedno zdanie, a co dopiero miał jej opowiadać o sobie? Patrzył na nią jak mały piesek, który zesikał się na łóżko i nie chce zostać ukarany. Wziął głęboki oddech, ale miał wrażenie, że to powietrze ucieka mu na boki. Łapał je jak każdy tonący. Dusił się, chociaż nie było do tego żadnych powodów. Zaraz pojawiła się pielęgniarka, która podała mu eliksir uspokajający. Po jakimś czasie kiedy już wyszła, Zachariasz spojrzał na Isolde i poklepał miejsce obok siebie. Chciał, aby się położyła, przytuliła, pomogła zasnąć. To nie było takie trudne, kiedy zamiast krwi po całym organizmie krążyły eliksiry. Opowiadała mu o głupotach aż w końcu sama zasnęła, a Zachariasz od środka zjadały wyrzuty sumienia. Sam nie mógł mówić, gardło wciąż miał zaciśnięte, więc jakakolwiek rozmowa nie wchodziła w grę. Sięgnął po pergamin i ulokował go sobie na stoliczku obok. Isolde przytulona do jego piersi nie przeszkadzała mu pisać. "Is, od dłuższego czasu pytasz się mnie, o co tak naprawdę chodzi. Jestem mężczyzną, który nie powinien nigdy pojawić się na Twojej drodze. Nie tego chciałabyś dla swojej przyjaciółki i nie tego na pewno chcą Twoi rodzice. Nigdy nie opowiadałem Ci o sobie, bo czasami pewne części powinny zostać w przeszłości. Jeśli chcesz o wszystkim wiedzieć, czytaj. Jeśli w dowolnym momencie stwierdzisz, że to dla Ciebie za dużo - zrozumiem. To moja wina, że wszystko zacząłem, wszystko to moja wina... Moja rodzina od lat zajmuje się przemytem. Nie chodzi tylko o dywan perski, ale także o trucizny czy przedmioty czarnomagiczne. Kiedy skończyłem Durmstrang, rodzice kazali przenieść się do Londynu i zacząć tam prowadzić "Antykwariat". Filia w Zachodniej części Europy była dla nas zbawieniem, a ktoś musiał nią pokierować. Wtedy zacząłem studia w Hogwarcie i poważną zabawę z czarną magią. Nie chciałem iść w ślady rodziców, chociaż wykonywałem to, co mi kazali, to większą część swojego czasu spędzałem na nauce uzdrawiania, bo chciałem ratować, a nie pozbawiać życia. Na ostatnim roku dostałem list od matki, że do Hogwartu przyjeżdża Zoya i ma zostać moją żoną za trzy dni od otrzymania listu. To był wyjec przekreślający wszystko - każde moje marzenie o kochającej rodzinie. Trzeciego dnia dwóch osiłków wpadło do mojego studenckiego mieszkania, związali mnie i teleportowali do Moskwy. Czy wiesz na czym polega zaklęcie Imperius? Jestem pewny, że wiesz. Wówczas "tak" przed ołtarzem nie było trudne do wypowiedzenia. W ten sposób wróciłem do Londynu z żoną, której nie potrafiłem zapamiętać imienia. Nienawidziłem jej, bo za każdym razem widziałem, że jest jej to na rękę. W domu nigdy się dobrze nie działo. Chociaż dorobiliśmy się wielkiej chaty, bo ona potrafiła idealnie oszukiwać naiwniaków, którzy chcieli poznać swoją przyszłość, a ja na dwóch pracach dostałem niezłe pieniądze, nigdy między nami nie było dobrze. Zdecydowałem się przeprowadzić do Hogsmeade, mieszkam tam do dziś, piętro niżej od Archibalda, który notabene był świadkiem na moim ślubie. Nie wiem, jak ściągnęli mojego przyjaciela i czy mu też grozili. Chyba miał mnie pilnować, abym nie zrobił żadnej głupoty. Każdego dnia mieszkając z Zoyą, zastanawiałem się, czy nie lepszy byłby Azkaban. Przecież mogłem ją po prostu zabić i odzyskać swoją wolność. Wtedy nie mógłbym robić tego, co kocham - uzdrawiać. Dlatego się wyprowadziłem. Niespecjalnie ją odwiedzałem, ale w wakacje po prostu zaginęła. Mijały miesiące, a ministerstwo nie mogło ją nigdzie znaleźć. Złożyłem pozew rozwodowy, chociaż rodzina zaczęła mi grozić, że mnie wydziedziczą to, miałem to w dupie. Chciałem w końcu żyć, stać się szczęśliwym człowiekiem, który pokocha. I wtedy mniej więcej poszliśmy na kawę. Odpowiadając na Twoje pytanie, tak, jeszcze byłem w związku małżeńskim jak to oficjalnie nazywało Ministerstwo Magii. Gdy minęło pół roku od złożenia wniosku rozwodowego, do którego Zoya się nie ustosunkowała, może naprawdę ktoś ją zabił, otrzymałem własną, wymarzoną wolność. 1 listopad będzie najpiękniejszym dniem w moim życiu. Czy ją zdradzałem? Tak, nie uznam nigdy tego małżeństwa, a jakbym chciał zgłosić sprawę do Ministerstwa, sam za przemyt wylądowałbym w tej samej celi z moim ojcem, który rzucił na mnie zaklęcie niewybaczalne. Poznałaś marną namiastkę mojej rodziny, gdy opowiadałem Ci o świętach. Ciebie nigdy nie zdradziłem, tak dla pewności, żebyś nie miała jakiś wątpliwości. Od jakiegoś czasu się źle czułem. Cierpię na parestezję dłoni, ale na razie lekarze nic mi nie mówią. Niestety, nie zdążyłem doczekać się swojej wizyty, bo serce zaczęło zbyt szybko bić i czułem ciężar na swojej klatce piersiowej. A potem zobaczyłem Ciebie. I powiedziałaś, że nie jestem w niebie. To jest właśnie moje niebo, z Tobą. Może nie jestem mężczyzną, z którym powinnaś się zadawać. Chcesz być aurorem, powinnaś łapać takich jak ja i nigdy nie powinienem Ci tego powiedzieć, bo tym bardziej narażam się na poważnie konsekwencje. Jestem mężczyzną, o którym będziesz myśleć nawet za dwadzieścia lat, którego pocałunki, zapach i dotyk nigdy nie zapomnisz. I jestem przede wszystkim mężczyzną, który chce stworzyć z Tobą prawdziwą, kochającą rodzinę, ale nigdy się nim nie stanę, jeśli nie zaakceptujesz mojej przeszłości i tego, że są tematy, przez które nawet milczenie boli. A teraz upuść list na podłogę, bo za chwilę cały spłonie. Kocham Cię Is i zawsze będę, pomimo tego, że jestem dupkiem, który na Ciebie nie zasługuje." Nie czekał długo aż się sama przebudzi. Po prostu ucałował jej skroń, a w dłoń wsunął pergamin. W oczach tkwił smutek, a gdyby mógł zapadłby się właśnie pod ziemię.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Bała się o niego. Widząc, jak się męczy, jak z trudem łapie powietrze, chwyciła jego dłoń, rozglądając się wokół, jakby szukając pomocy. Szczęśliwie już po chwili zjawiła się pielęgniarka i zaaplikowała Zachariaszowi jakiś eliksir, który nieco mu pomógł. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Is posłusznie wtuliła się w pierś Zacha. Pachniał inaczej niż zwykle, choć nie powinno jej to dziwić. Zmarszczyła brwi i przymknęła powieki, po czym zaczęła mówić, próbując uciszyć własne niespokojne myśli i jednocześnie jakoś umilić czas Zachariaszowi. Opowiadała o wszystkim i o niczym, o swojej pracy dyplomowej, o sukience, którą ostatnio sobie kupiła, o zabawnym nieporozumieniu na zajęciach z transmutacji... Przytuliła twarz do jego piersi, wsłuchując się w bicie serca. Było słabe i jakby niepewne, a jej własne ścisnęło się boleśnie, jednak nie przestawała mówić, nawet kiedy po jej policzku spłynęła kolejna łza, wsiąkając w koszulę Zachariasza. Walczyła ze smutkiem i złością, próbowała zachować pozory, plotła więc trzy po trzy pozornie pogodnym głosem, czując, że na piersi ciąży jej zimny kamień, nie pozwalając odetchnąć pełną piersią. A potem słowa zaczęły jakoś się rozjeżdżać, a sama Is z cichym westchnieniem zapadła w głęboki sen bez snów. Obudził ją dopiero pocałunek Zachariasza. Uśmiechnęła się nieprzytomnie, nie pamiętając, gdzie jest i czego się dowiedziała. Przez chwilę sądziła, że wszystko jest w porządku, że to sobotni ranek i że mają przed sobą całe dwa dni miłości, jednak to wrażenie szybko się rozwiało, kiedy rozejrzała się po pomieszczeniu i przypomniała sobie wszystko. Natychmiast spoważniała, po czym spojrzała na kawałek pergaminu zapisany znajomym pismem Zachariasza. Uniosła na niego wzrok i spojrzała głęboko w oczy. Były tak smutne i pełne rezygnacji, że nie miała odwagi przeczytać, jednocześnie wiedząc, że musi to zrobić, że właśnie tego oczekuje od niej Zach. Usiadła, opierając się lekko o jego ramię i zacisnęła palce na pergaminie, czując, że jest jej zimno ze strachu, a serce bije tak szybko, że jeszcze chwila i to ona będzie wymagała troski uzdrowiciela. Każde słowo wbijało się w jej serce, sprawiając jej ból i utwierdzając w przekonaniu, że nie miała pojęcia, z kim się wiąże. Byli tak bardzo niedopasowani, że tylko ona, w swojej naiwności i braku doświadczenia, mogła go uznać za mężczyznę swojego życia. Ale stało, się przepadło. Kochała go tak bardzo, że nawet najgorsza zbrodnia nie mogłaby tego zmienić. Starała się nie płakać, ale łzy wymykały się spod powiek, kapiąc na list Zachariasza. Jego życie było pasmem cierpienia i, bądź co bądź, niewoli, jednak nie uznawała tego za wystarczające usprawiedliwienie. Gdyby powiedział jej wcześniej, gdyby był z nią szczery choć przez chwilę... Jej miłość mogła naprawdę dużo znieść, ale nie świadomość, że pokochała wyobrażenie, a nie człowieka. Był przemytnikiem i nie były to tylko niewinne drobiazgi, ale przedmioty czarnomagiczne. Parał się czarną magią, był powiązany z ludźmi, których powinno się wsadzić do Azkabanu, ba, on sam powinien się tam znaleźć. Okłamał ją, nigdy nie wspominając o żonie, aż do tej chwili. Skąd miała mieć pewność, że są to ostatnie kłamstwa? Może przyjdą kolejne i następne? Jak mogła mu ufać, skoro on nie ufał jej? Był marionetką w dłoniach swojej bezwzględnej rodziny, ale czy ona, która od zawsze marzyła, by zostać aurorem i czynić dobro, mogła się związać z kimś takim jak on? Kolejne pytania pojawiały się w jej głowie, sprawiając, że litery tańczyły chaotycznie, każdą linijkę musiała czytać po dwa, trzy razy, mając wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Chciał stworzyć z nią rodzinę, chciał z nią spędzić życie, ale czy mogła godzić się na życie zbudowane na kłamstwie? Jak mogła żyć z... co tu dużo mówić, przestępcą, będąc aurorem? Jak mogła wychowywać dzieci człowieka, któremu nie potrafiła ufać? Kochała go i wiedziała, że ma rację, twierdząc, że nigdy go nie zapomni, że zawsze będzie wspominać jego dotyk, zapach i pocałunki. Otarła oczy rękawem swetra, po czym rzuciła list na ziemię, patrząc, jak zmienia się w kupkę popiołu. - Ja... muszę to wszystko przemyśleć. Potrzebuję... czasu. To jest takie trudne. Nie wiem, czy potrafię... - spróbowała wziąć się w garść, ale nie było to takie proste. - Nie wiem, czy potrafię ci ufać. Wrócę tu do ciebie za jakiś czas... i... i wtedy porozmawiamy. Bardzo mnie zraniłeś brakiem zaufania i... zatajaniem. Daj mi trochę czasu, żeby to przemyśleć - powiedziała cicho, rozmazując gorące łzy, cieknące jej po twarzy, i unikając jego wzroku. Sztywnym ruchem wzięła swój płaszcz i szalik, po czym wyszła z sali, nie oglądając się na niego.
Kolejny dzień siedział na tym oddziale. Pozwolili mu w końcu tu przyjść - bezpośrednie zagrożenie życia minęło i uzdrowiciele uznali, że jeśli chce, może dotrzymywać towarzystwa przyjacielowi. Przyjacielowi, bo tak właśnie mówił o relacji między nimi. W pewnym sensie to bolało, choć z drugiej strony nie wiedział, jak inaczej mógłby to nazwać. Raz jeden więc zostało sprecyzowane to, co było między nimi i w tej chwili nie miał znaczenia fakt, że może któryś z nich wolałby co innego. To nieważne. Liczyło się tylko to, że Ślizgon kolejny dzień się nie budził, a uzdrowiciele nie wiedzieli dlaczego. Przez większość czasu siedział tam tak po prostu w ciszy, trzymając go za rękę. Czasami coś mu czytał. Czasami tak po prostu mówił, co myślał. Opowiadał o tych wszystkich rysunkach, które zrobił. O pomysłach, jakie miał na ich wspólne wypady, do których nigdy nie doszło. O bólu, jakiego nie był w stanie teraz znieść. O wątpliwościach i strachu związanych z powodem tego, co się stało. Ale Antoine milczał. Nie był w stanie w żaden sposób go uspokoić, niczego wyjaśnić. Przeklęta cisza dzwoniła Felixowi w uszach. Powoli tracił nadzieję, a wraz z nią zapał do czegokolwiek. Tego dnia myślał o niej. Daenerys. Nie przyszła tu ani razu, a był pewien, że ktoś na pewno ją powiadomił. W końcu chyba wszyscy wiedzieli, że Antek i ona są razem. A jednak... Jednak się nie pojawiła. Co to za dziewczyna, która opuszcza swojego faceta w potrzebie? A podobno się kochali. Podobno on ją kochał. I ta myśl była nie do zniesienia. Pomyślał, że gdyby Antoine się obudził, chciałby ją tu zobaczyć. Może nawet ją bardziej niż jego. Nie wiedział, czy przypadkiem to nie ona była powodem tej sytuacji. Chciał się dowiedzieć. Ale najpierw... Najpierw trzeba było się dowiedzieć, dlaczego jej tu nie ma.
Dany nie rozumiała czemu zawsze musiało coś pójść nie tak. Dlaczego życie nie mogło być po prostu usłane różami i latającymi w koło i ćwierkającymi radośnie ptaszkami. Ostatni rok był dla niej ciężki. Cięższy niż inne. I kto by pomyślał, że odnalezienie miłości wiązać się będzie głównie z bólem? Na pewno nie ona. Po ostatniej rozmowie wyszła. A właściwie to on wyszedł pierwszy, kompletnie ją zadziwiając. Czuła ból i jakąś cholerną pustkę, ale nie zamierzała się cofać. Nigdy nie robiła kroku wstecz. Została u Sereny i miała nadzieję, że jakoś poskłada swoje życie do kupy. Potem dostała list od Antka, który wywrócił ja ponownie na łopatki. Czemu? Dlaczego nie mógł jej po prostu dać spokoju. Puścić jej wolno, tylko co chwilę o sobie przypominał, rozdrapując nadal krwawiące rany. Teraz siedziała w domu, który dzieliła z Sereną czytając list od Felixa. Nie miała pojęcia kim był. Ale treść jego listu nasuwała jej na myśl tylko jedną osobę. Dlatego też niewiele czasu zajęło jej ubranie się i przetransportowanie do Munga. Nadal stała w listem w ręku, jakimś cudem odnajdując salę, o której pisał Felix. I w końcu go dostrzegła. Chłopaka o jasnej cerze i kruczoczarnych, lekko falujących włosach, stanęła w drzwiach sali i zmierzyła go spojrzeniem. Pamiętała dokładnie jak dziś, jak mijał ją wychodząc z mieszkania ślizgona. Potem zauważyła, że jako dłoń trzyma inną dłoń, dłoń. Jej wzrok wędrował coraz dalej, odnajdując w końcu twarz osoby, która zajmowała łóżko. List, który do tej pory trzymała wyleciał jej z ręki. Obie dłonie zaś powędrowały w górę i zakryły otwarte usta. Nie ruszyła się, choć spazmatyczne oddechy słychać było pewnie na drugim końcu korytarza. Spojrzała znów na Felixa. -Co się stało. - zapytała tak cicho, że praktycznie nie było jej słychać. Cisnęły jej się też inne pytania na myśl, jak choćby: czemu mi nikt nie powiedział? Ale nie były one teraz ważne.
Usłyszał, jak drzwi się otwierają, ale nie zamierzał patrzeć w ich stronę. Nie miało znaczenia, kto w nich stoi. Podejrzewał, że jedna z pielęgniarek, które zaglądały tu od czasu do czasu, by kontrolować sytuację. Kiedy jednak do jego uszu dotarły kolejne dźwięki - tym razem upadającego papieru i ciężkiego, urywanego oddechu - powoli odwrócił głowę. W progu stała dziewczyna, którą kojarzył z widzenia, ale słyszał o niej wystarczająco dużo, by mieć pewność, że to ona. Czyli jednak przyszła po jego liście. Nie był pewien, czy się spodziewał. Biorąc pod uwagę dziwny układ, jaki panował między nimi wszystkimi, może powinien był puścić rękę Antka. Ale nie miał takiego zamiaru. Nie chciał udawać, że między nim a Ślizgonem niczego nie ma. A przecież za każdym razem do tego wszystko się sprowadzało. Nikt nie miał się dowiedzieć, z nią na czele. Trudno. Może czas najwyższy na prawdę. Tym bardziej, że teraz to on się sprawdził. Nie ona. Odwrócił od niej wzrok, żeby przenieść go z powrotem na nieruchomą twarz nieprzytomnego chłopaka. Wyglądał na martwego i gdyby nie słaby puls wyczuwalny w koniuszkach palców, Gryfon nie uwierzyłby, że żyje. - Jeśli dobrze wszystko rozumiem, skoczył - odpowiedział równie cicho, zastanawiając się jednocześnie, po co to mówi. Tym bardziej, że słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. A ona przecież już wiedziała. Musiała wiedzieć. Więc po co robi z niego idiotę?
Ostatnią rzeczą, którą pamiętał było spojrzenie w dół. Stał na wieży, patrzył na grunt, znajdujący się kilka metrów niżej. Odczuwał tę wysokość, lekki lęk, który jednak szybko zniknął. Ustąpił miejsca zdecydowaniu i braku chęci. Chęci do życia. Wystarczyło zrobić tylko jeden krok. Doskonale pamiętał wiatr, jaki wtedy uderzył jego twarz. I słowa, które wypowiedział, przed tym krokiem – „Mamo, tato. Idę do was…” A potem. Zamknął oczy i czuł jak szybko się przemieszcza. Na koniec ból, niemiłosierny ból. Szczęśliwie krótki, bowiem szybko stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał był pewien, iż jest na drugim świecie. Że nie żyje, że zaraz spotka rodziców, opuścił na dobre ten świat, który tak bardzo chciał zniszczyć, pełen zła, nienawiści do ludzi. Siebie samego doszedł do wniosku, co tak naprawdę powinno zostać unicestwione. On sam. Niewysłowione było jego zdziwienie i towarzysząca mu rozpacz, kiedy po odzyskaniu jaźni, okazało się że był w św. Mungu. Nie zmarł? A może narodził się od nowa, czyżby ta cała reinkarnacja była prawdziwa? Cholera wie, miał tylko nadzieję, że zaraz wszystkiego się dowie. Niestety, ból całego ciała był zbyt mocny, by skupić się na czymś innym. Zwłaszcza głowy i.. nóg? Nie. Ich nie czuł. Merlinie, czyżby został sparaliżowany?! A jak ze wzrokiem. Delikatnie otworzył oczy. Początkowo obraz był nieco rozmazany, jednak z radością mógł stwierdzić, że coraz bardziej się wyostrza. W końcu zobaczył dwie postacie. Dwie najważniejsze dla niego osoby. Dany. I Felix. Tylko… co oni tu robili do jasnej cholery? Było to dla niego niezrozumiałe. W końcu usłyszał ten znajomy głos swojego przyjaciela.. – Tak. Skoczyłem.. – powiedział cichym i słabym głosem. Nawet chciał się zdobyć na jakiś uśmiech, czy coś w ten deseń. Nic z tych rzeczy. W ostatniej chwili stwierdzil, że to może nie będzie taki dobry pomysł. Naprawdę dobrze było ich widzieć. TYLKO KTO MU DO KURWY NĘDZY NIE POZWOLIŁ W SPOKOJU ODEJŚĆ Z TEGO ŚWIATA?!
Wpatrywał się w Daenerys bez ruchu, oczekując, że coś powie, ale ona milczała. W pewnym momencie miał wrażenie, że dłoń, którą tak kurczowo trzymał, poruszyła się. Potrzebował chwili, żeby to do niego dotarło. Poderwał się, a przez nagły skok ciśnienia aż mu się słabo zrobiło. Patrzył z niedowierzaniem na ukochaną twarz, jakby nie wierzył, że zobaczy te oczy choćby raz jeszcze. A jednak, Antoine był przytomny i patrzył to na niego, to na Puchonkę. Chciał coś powiedzieć, ale głos już całkiem uwiązł mu w gardle. Najgorzej było, kiedy Ślizgon przyznał, że zrobił to, o co Felix go podejrzewał. Tylko... Czemu? Dlaczego zrobił coś tak okropnego sobie i im? Nie rozumiał, ale też nie wiedział, czy chce zrozumieć. Teraz przede wszystkim próbował powstrzymać łzy. To nie było łatwe zadanie, bo ulga, jaką poczuł, za wszelką cenę szukała ujścia. Ale gdzieś tam czuł, że to jeszcze nie koniec. Że to, że Antoine się obudził, wcale nie musi znaczyć, że teraz będzie wszystko dobrze. Przecież słyszał o przypadkach, kiedy ludzie budzili się na chwilę, a potem... Ale miał nadzieję, że to nie był taki przypadek. Miał nadzieję, jakiej nie miał nigdy wcześniej. A i tak nie wiedział, czy to wystarczy. Usiadł na brzegu łóżka i mocno ścisnął dłonie niedoszłego samobójcy. - Nie rób mi tego nigdy więcej, błagam - szepnął, uśmiechając się z bólem.
Nie robić? Czego? Przecież.. chciał dobrze. Ten jeden raz. Nie tyleż dla siebie, co dla nich. Przecież świat bez niego byłby lepszy. Wszyscy to wiedzieli. Wszyscy, jak jeden mąż. Matka, ojciec, dziadkowie, Dany… Wszyscy. O co do cholery zatem chodziło? Czyżby więc Lockwood chciał go zabić? To taki z niego przyjaciel, tak?! Nie, to chyba raczej mało prawdopodobne. Chociaż… kto to może wiedzieć? Ostatecznie nie wiadomo do końca co się komu czai pod czupryną. Cholera. Ależ go wszystko bolało. Serio, skoro już go uratowali, to mogliby go chociaż znieczulić przecież to nie byłoby takie złe, prawda? W ogóle, czemu tak bardzo trudno było mu oddychać..? Coś w ogóle ściskało jego rękę. Ach tak, to Felix. Ale, ale! Co tam się dzieje! Kto tam był! Toż to ona.. Dany. Chyba teraz do niego to dotarło. Największa miłość jego życia. Daenerys. Cudowna kobieta. Najcudowniejsza i najwspanialsza, jaka kiedykolwiek chodziła po tym świecie i która kiedykolwiek spojrzała na niego nieco bardziej przychylnie. Kobieta, na którą nigdy nie zasłużył. I nie powinien zasłużyć. A mimo tego z nim była wcześniej i nawet teraz. To takie cudowne. Aż miał ochotę ją.. uściskać? Pocałować? Oczywiście, że tak, ale na to nie miał już szans. Jedyne co mógł zrobić, to potrzymać jej rękę. Cholera. I coraz ciężej mu się oddychało. W zasadzie, prawie w ogóle.. – Dany. Felix. Dziękuje, że… byliście? – zakasłał. Nieomal się nie udusił. Oddychał coraz ciężej i płycej. W końcu.. jakoś. To wszystko go przerosło. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał była utrata przytomności. I głos pielęgniarki niosący się echem, kiedy wypraszała przyjaciół z pomieszczenia. Szkoda, że nie mogł im powiedzieć jak bardzo ich kochał. Ich oboje. Ten ostatni raz..
********************
Z sali wyszedł znachor. Starszy, na oko sześćdziesięcioletni mężczyzna, doskonale znający się na swojej robocie. Jak gdyby.. uratował setki istnień, poskładał tysiące połamanych kości i wyleczył miliony mniej/bardziej poważnych przypadłości. Tym razem nie miał do przekazania tej dwójce młodych ludzi - zapewne członkom rodziny, przyjaciołom, albo kimkolwiek innym, dobrych wieści. Niestety. - Antoine Bonnet zmarł.. - powiedział, patrząc im w oczy ze smutkiem. Choć może nie? Patrzył w ich stronę, obojgu w oczy, lecz jego wzrok zdawał się wybiegać bardzo daleko. - Nie wiecie może, czy ma jakąkolwiek rodzinę? Z resztą to nieważne. Skontaktujemy się ze szkołą. Cóż, jeśli chcecie ostatni raz się pożegnać, to proszę. Uprzedzam jednak, że to nie będzie przyjemny widok.. - rzucił, po czym udał się w swoją stronę. Może do gabinetu? A może tym razem uratować życie? W końcu, teraz nie bardzo mu się to udało...
Gdyby wiedział, o czym myślał Antoine, chyba po raz pierwszy w życiu poważnie by się wściekł. Świat nie może być lepszy bez niego, to zwyczajnie nierealne, tym bardziej, że Ślizgon stanowił sporą część świata Felixa - jak więc świat może być lepszy z tak wielką wyrwą...? Nie może, nijak nie może, ale Gryfon nawet nie przypuszczał, że Bonnet o tym nie wie. Miał za to bolesną świadomość, że zawsze był co najmniej krok za Dany. Że gdyby postawił swojemu przyjacielowi ultimatum i kazał mu wybierać, to ten wybór byłby prosty. Oczywiście nigdy by czegoś takiego nie zrobił, ale liczył się fakt. Nawet teraz wzrok rannego chłopaka częściej biegł w stronę Puchonki. A przecież ona nie zasłużyła! To nie ona go uratowała. Nawet się tu nie pojawiła, dopóki nie dostała listu od Felixa. Dostała list pożegnalny i przeszła nad tym do porządku dziennego, ale mimo tego wciąż była na piedestale. To było frustrujące, chociaż Lockwood wcale nie oczekiwał pochwał. Po prostu... Nie mógł na nią patrzeć. Nigdy nie czuł czegoś takiego, nawet kiedy spotykał się z Antoinem za plecami dziewczyny i wiedział, że poza nim przecież ktoś jest, nawet wtedy nie był zazdrosny. A teraz zazdrość go wręcz obezwładniała. I nic nie potrafił z nią zrobić. Bonnet się odezwał. Spojrzał na niego z delikatnym uśmiechem, kręcąc głową. Nie musiał za nic dziękować. To było oczywiste, że przy nim byli, w końcu go kochali - nie chciał mówić za Daenerys, ale sądził, że ona też - i zrobiliby wszystko, żeby mu pomóc. Ale nagle chłopak zaczął się krztusić i nie mógł złapać oddechu, a potem pielęgniarka ich wyrzuciła, Felix zupełnie nie nadążał za tym, co się dzieje, nie rozumiał, jedyne, co czuł, to paraliżujący strach i jakieś takie złe przeczucie... Czekali na korytarzu dość długo. I kiedy w końcu z sali wyszedł jakiś dziwny mężczyzna, żeby przekazać im wiadomość... Gryfon poczuł taką potężną pustkę w środku. Jakby tą informacją wyciągnięto z niego wszystkie wnętrzności i zostawiono tylko nic niewartą powłokę. Nie mógł zrobić nawet kroku. Po kilku chwilach otępienia osunął się po ścianie i tak potem siedział, nie czując się na siłach, by wejść i pożegnać się z tym, którego kochał... Bo jak to pożegnać? Jak to umarł...? Przecież... Przecież to niemożliwe. Przecież dopiero co na nich patrzył, rozmawiał z nimi, a wcześniej wszystko było z nim dobrze i nic nie zapowiadało... Nie, ktoś musiał się pomylić. Na pewno. I on musiał to sprawdzić. Podniósł się więc i z zaciętą miną wparował do sali. Chciał udowodnić temu mężczyźnie, że jest w błędzie, że takie żarty nie są śmieszne, że takich rzeczy się nie mówi, bo Antoine Bonnet żyje. I nie było innej możliwości. - Antek. Antek, obudź się. Słońce, błagam. Obudź się, obudź... - mamrotał, znów trzymając jego dłoń i potrząsając nią lekko. Skóra już była jakby chłodniejsza, ale to przecież nic nie znaczyło. Prawda? To nie mogło nic znaczyć. Powtarzał jego imię jak mantrę, wierząc, że to wystarczy. Że to pomoże. Ale chłopak jakoś nie chciał się budzić. Nie pamiętał, kto odciągnął go od ciała ukochanego Ślizgona. Nie pamiętał, jak wrócił do Hogwartu. Nie pamiętał z tamtego dnia już niczego. Nie chciał pamiętać.
Szanowny Panie Colton, zwracamy się do Pana z informacją, że pańska żona została przeniesiona do naszego szpitala, a jej stan jest bardzo ciężki. Prosimy stawić się jak najszybciej w Szpitalu Świętego Munga.
Gregers początkowo nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał i dla pewności oglądał list przez kolejne dziesięć minut, po czym zerwał się z kanapy, jak oparzony. Setki myśli wirowały w jego mózgu z taką prędkością, że gdyby ktoś go zapytał, co aktualnie siedzi mu w głowie, odpowiedziałby, że... Nic. To, co czuł w tym momencie dawny Ślizgon, zrozumie tylko ten, kto zmierzył się kiedyś z utratą osoby, która była dla niego całym światem. Tylko ten będzie w stanie pojąć, jak bardzo skołowany, a równocześnie szczęśliwy, jednak zmartwiony i zniecierpliwiony był teraz Gregers. Jaką karuzelę emocji przeżywał i jak to wszystko powodowało, że nie potrafił zebrać myśli. Colton jeszcze chwilę pobiegał po mieszkaniu, nie mając pojęcia, w którą stronę właściwie ma iść, gdzie są jego buty i jak on się w ogóle nazywa, po czym wziął głęboki oddech. Musiał przypomnieć sobie, że tylko chłodne i racjonalne myślenie pomoże mu wykonać jakikolwiek ruch, ale... Jak tu myśleć logicznie, kiedy właśnie dowiedział się, że jego Sara jest, żyje i mogą się zobaczyć? Złapał się za głowę i nijak potrafił ogarnąć kłębiące się w nim emocje. Założył prawego buta na lewą nogę tak, jakby nie wiedział, jak zakładać obuwie, a kiedy prawy but wylądował na lewej stopie, Gregers był już gotowy. W jeansowych spodniach i pierwszej lepszej koszulce, wybiegł z domu, by teleportować się parę sekund później. Wparował do szpitala, wymachując głową na prawo i lewo w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby udzielić mu jakichkolwiek informacji o Sarze. - Ja pierdolę... - Zaklął pod nosem. Jak na złość nie mógł dopatrzyć się tutaj nikogo z personelu, kiedy usłyszał za sobą damski głos. - W czymś panu pomóc? - Niewysoka brunetka w białym fartuchu, musiała zauważyć, że z biednym Coltonem jest coś nie tak. Zasapany Gregers, który wyglądał, jakby przebiegł właśnie z dziesięć kilometrów, spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Szukam... - Zaczął drżącym głosem, po czym ze świstem wypuścił powietrze. - Szukam Sary. - Wyrzucił z siebie tak, jakby jego Sara była jedyną Sarą na świecie. To samo musiała pomyśleć lekarka, która posłała mu pytające spojrzenie. - Proszę podać nazwisko. - Odpowiedziała spokojnie, wyjmując z kieszeni mały notesik. - Sara Sullivan-Colton. Gdzie ona jest? Jak się czuje? Kiedy została tu przeniesiona? - Gregers zasypał biedną panią stosem pytań, na które ona odpowiedziała tylko jednym, krótkim zdaniem. - Pan jest mężem, prawda? Pokój 315, drugie piętro. Reszty informacji udzieli panu lekarz prowadzący pacjentkę. - Poinformowała z lekkim, prawdopodobnie dość wymuszonym uśmiechem, po czym ruszyła gdzieś w swoją stronę, a Colton... Wystrzelił, jak torpeda z miejsca. Minęły nie więcej, niż dwie minuty, kiedy stanął przed pokojem numer trzysta piętnaście i położył rękę na klamce, by bez większego wahania, wejść do środka. A to, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Jeszcze większe osłupienie. - Sara? - Szepnął niepewnie, wodząc wzrokiem po ścianach, na których powypisywane różnymi mazakami i markerami było... jego nazwisko. A właściwie ich nazwisko. - Co tu się dzieje...
Dwieście trzydziesty siódmy raz, skrzywiła się w duchu na drętwe teksty swojego lekarza i bardzo obrazowo pokazała mu środkowy palec, tym samym ładnie mu sugerując, aby czym prędzej wylazł z jej pokoju. To oczywiste, że swoją salę szpitalną uznała za swój prywatny pokój. Za pokoik wręcz - jak nazwałaby go Sara, gdyby zaczęła się pieścić słownie. Na szczęście, od urodzenia była wrogiem nienaturalnego wygadywania głupstw toteż przewróciła oczami i skupiła swój wzrok na niegdyś śnieżnobiałych ścianach. A z całego serca nienawidziła białego koloru. Dlatego nie zważając na wszelkie protesty ze strony magicznego pogotowia lekarskiego, parę dni temu, na upartego zaczęła zamazywać każdą jedną ścianę swoimi bazgrołami. Nie była nigdy zbytnio utalentowana w dziedzinie rysunków, toteż jej zwierzaczek z hogwarckiego herbu - pan borsuczek - bardziej niźli borsuka przypominał rozjechanego kota z irokezem na głowie. Ważne jednak było to, że był podpisany z jakiegoż on gatunku pochodził, a nawet został uroczyście przechrzczony jako Gresik. Obok Gresika zaś na ścianach panował istny chaos. Istna plątanina kresek wyglądem przypominała kilkanaście splątanych ze sobą węży, a tuż nad nimi koślawymi literami było wypisane jedno słowo, które aktualnie Sarę doprowadzało do furii.
Colton.
Co to za Colton ma być. Gatunek jakiejś podstępnej żmii? Fińskie słowo dla zabawy? Norweska nazwa cukierków lodowych? Hiszpańska nazwa musującego wina, które rozkosznie, by koiło podniebienie po ciężkim dniu? Nie wiedziała. A niewiedza była dla Sary czymś okropnym. Jako chodząca encyklopedia, zawsze lubiła czuć przewagę nad innymi i mimo swojego prawie, że arystokratycznego pochodzenia - zawsze wszystko wiedziała. Tym razem, została jednak zamknięta w pomazanym przez siebie pokoiku z jedną, wielką dziurą w pamięci, jak i z dziwnymi na kształt tatuażu, znakami na palcu serdecznym. Każdy, by w jej sytuacji, chodził cały dzień sfrustrowany i kazałby się wynosić kolejnym pseudo-magikom, którzy uparli się, że przywrócą jej pamięć. Jakimś drewnianym patykiem! Cudem przyjęła do wiadomości fakt, że jest czarownicą. Początkowo była pewna, że lekarz ją najzwyczajniej w świecie śmiał obrazić i w odwecie, połamała mu jego różdżkę. Powinien się przynajmniej cieszyć, iż naraziła na uszkodzenie jego drewnianą różdżkę, a nie tą prawdziwą. Bo wtedy raczej żadne czary-mary, by mu nie dopomogło. Ale w późniejszych dniach, trochę podstawowych informacji zaczęło do niej docierać. O dziwo, pamiętała swoją szkołę! Jako klasowy prymus, to było oczywiste, że nic ani nikt nie wybije jej z głowy, gdzie spędziła pół życia na edukowaniu się. Tego była akurat pewna jak cholera.
Potrząsając głową, westchnęła rozdrażniona i zeskoczyła z parapetu. Będąc w grubych skarpetach, mogła sobie pozwolić na to, aby nie stawiać stóp jak normalny człowiek - więc korzystając z chwilowej beztroski, zaczęła nimi szurać, ledwo co odrywając skarpetę od podłoża. I tak kolana miała posiniaczone swoją niezdarnością. A na leczenie magią się nie zgadzała. Więc jej kolana aktualnie świeciły różnokolorowymi plastrami, które wyglądały tak, jakby jakiś szaleniec próbował pozaklejać jej nogi wszystkimi naklejkami świata. Czyli według samej zainteresowanej, bardzo ładnie wyglądały. Grzebiąc w jednej z szuflad w poszukiwaniu swoich kochanych mazaków, usłyszała nagły hałas na korytarzu. Zapewne kolejny wariat próbował udusić swojego współlokatora bądź kogoś zaczęły dusić jego własne szaty bądź piżama. Trzeba było przyznać, że tutaj akurat na oddziale nikomu się nie nudziło. Znalazł się nawet jeden taki cwaniak, co próbował zgrywać Zeusa. Raz się nawet z nim minęła na korytarzu, gdy wszystkie pielęgniarki i lekarzy wyrywał na swój stały tekst, czy chcą się pobawić jego piorunem. Niestety tak bardzo jak liczyła na względny spokój, tak nagle drzwi od jej pokoju z impetem się rozwarły i jawił się w nich jakiś.. ktoś. Odwracając się przodem do swojego niespodziewanego gościa, otaksowała go z pochmurną miną i celując w niego otwartym, różowym mazakiem, uniosła wysoko brew do góry. - Jesteś kolejnym magikiem, który chce się dobrać do mojej głowy? - fuknęła ostentacyjnie i ostrożnie go wymijając, podeszła do jednej ze ścian na którym wymalowany był jej zwierzak. Gniewnie zaczęła mu dorysowywać długie i nieco krzywe wąsy, by po chwili czując na sobie TE szczególne spojrzenie - znowu zwrócić swoje oczęta na przybysza. - Jak się do mnie zbliżysz z tym patykiem, który chowasz w spodniach czy Merlin wie gdzie indziej, to poszczuję Cię Gresikiem. Tutaj już odwala się taki cyrk na kółkach, że jestem pewna, że jak zachcę to Gresik się urzeczywistni. A wtedy stracisz różdżkę. - buczała pod nosem, gdy z wielką starannością próbowała zatkać swój różowy marker, fioletową nakładką.
Dobre parę minut spędził na wpatrywaniu się naprzemian w Sarę i ściany, które aktualnie przypominały jakieś abstrakcyjne dzieło sztuki. Wciąż nie mógł dojść do siebie, a pomieszczenie i sytuacja, w jakiej się znalazł, wcale mu tego nie ułatwiały. - Co? - Wydukał niemal odruchowo, słysząc jej pytanie, a po paru sekundach, kiedy zaczęła do Gregersa docierać świadomość tego, gdzie jest i co się właściwie dzieje, dodał. - Wyjaśnisz mi, o co tu chodzi? Dlaczego na środku ściany wielkimi literami wypisałaś sobie moje nazwisko? A właściwie n a s z e nazwisko? I dlaczego masz całe nogi w plastrach? - Omiótł jej sylwetkę wzrokiem, by zatrzymać się na tych cudnych skarpetkach. Sara wyglądała inaczej, niż zwykle. Cała posiniaczona, z roztrzepanymi włosami i jakby... Nieobecnym wyrazem twarzy, ale nadal była j e g o uroczą Sarą. Nawet teraz, a może szczególnie teraz zdawała się urocza i na swój sposób pociągająca. Gregers czuł, jak radość i złość gromadzi się w nim równocześnie. Był szczęśliwy, że ona w ogóle żyje i jest tutaj, tuż obok niego, ale był także wściekły. Zniknęła z ich życia na czas tak długi, że zaczął tracić tą część samego siebie, którą zyskał dzięki niej. Powoli stawał się gorszą wersją Gregersa Coltona z przeszłości. - Wyjaśnisz mi, gdzie byłaś przez ostatnie miesiące? Dlaczego nie napisałaś choćby jednego listu? Dlaczego nie dawałaś żadnego, jebanego znaku życia?! - Coraz bardziej podnosił głos, nie zważając na okoliczności. Uczucia wzięły górę nad rozsądkiem i tak oto Gres produkował się przed Sarą, która przecież... Nic nie pamiętała. Tylko, że on o tym nie wiedział. Jeszcze. - Czekałem. Godziny, dnie, tygodnie, miesiące! Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, co ty sobie w ogóle myślisz, co?! I wiesz... - Opamiętał się dopiero, kiedy puchonka zaczęła odgrażać się... Gresikiem? - O czym ty mówisz? - Zmarszczył brwi i utkwił w niej swój wzrok. No chyba nie chciała szczuć swojego biednego męża, nim samym? - Dobra, poczekaj. - Wziął głęboki oddech, policzył do dziesięciu i spojrzał w te błyszczące, choć teraz nieco bardziej matowe, ciemne ślepia, które zawsze go urzekały. - Nie wiem, jaki plan sobie ułożyłaś w tej sprytnej główce, ale nie dziś, dobra? Sara, nie dziś. Zamiast słuchać o patyku w moich spodniach, wolałbym dowiedzieć się, gdzie moja ż o n a była przez ostatnie miesiące? Wyruszyłaś w szaloną podróż dookoła świata i stwierdziłaś, że w sumie mi o tym nie powiesz, bo po co? Czy może doszłaś do wniosku, że wspólne życie, to nuda i wolisz szukać przygód gdzieś indziej? Masz jakąś inną wymówkę?! - Nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo się myli, brnął dalej w swoich rozważaniach i podejrzeniach, które przyprawiały go o ból głowy. Minęło dobre paręnaście sekund, zanim zeszło z niego powietrze i znów zerknął na artystyczne malowidła ścienne, którymi ozdobiony był cały pokój. Wtedy coś do niego dotarło. Coś zaświtało w tym zaślepionym żalem, Ślizgońskim móżdżku i Colton otworzył szerzej oczy. Nie wpadł jednak na to, że Sara straciła pamięć. Pomyślał, że... Zwariowała. Zupełnie postradała zmysły. To tłumaczyłoby zarówno jej nieobecne spojrzenie, jak i dziwne napisy na ścianach, czy fakt, że straszyła Gregersa nim samym. - Sara, powiedz mi, jak się tu znalazłaś? - Zapytał, chcąc potwierdzić, lub wykluczyć swoją wspaniałą teorię. Tak, jakby zapomniał o tym, że w każdej chwili może wstać, otworzyć drzwi, które swoją drogą były już otwarte (ale on o tym nie wiedziął), a paru żądnych plotek widzów, przyglądało się całej sytuacji i poszukać lekarza prowadzącego Sarę. Colton, ty idioto.