Tutaj trafiają osoby, które po przebywaniu na innym oddziale, nie doszły do siebie. Ta część budynku składa się z małych, dwuosobowych sal z białymi ścianami. To jedne z najwygodniejszych sal w szpitalu, pacjenci mogą przyjmować gości w dowolnych porach, przy każdy łóżku znajduje się wygodny fotel dla odwiedzających. W pobliżu znajduję się niewielka biblioteka, z której mogą korzystać pacjenci różnych oddziałów, jednak najczęściej używana jest właśnie przez pacjentów specjalistycznej opieki, którzy spędzają w szpitalu dużo czasu.
Zamknęła usta. Z zaciętą miną patrzyła na chłopaka. Czekała na jakąś odpowiedź. Kolejne, ironiczne uwagi, kolejne próby uniewinnienia, ale żadne słowa nie padły z jego ust. Patrzył tylko na nią, tak jak i ona na niego. Czyżby czekał, aż jeszcze coś powie, aby nagle wybuchnąć śmiechem? Tak, to mogłoby być w jego stylu. W końcu to Ślizgon, prawda? Wypuściła głośno powietrze. Nie, nie da sobą pomiatać. Nikt nie będzie uważał jej za kogoś, kim nie jest. Jest sobą, a nie kimś innym. Spojrzała na drzwi, które się uchyliły. Wszedł jakiś facet. Może by ich uwolnił? Oboje pomyśleli o tym samym. Nim Rose uchyliła wargi, aby coś powiedzieć, Wilkie zdążył przekonać mężczyznę, aby ich uwolnić. Podziękowała cicho. Może i przez chłopaka jest jej przykro, ale kultura nadal obowiązywała. Usiadła na łóżka, rozmasowując bolące miejsca. Ta uzdrowicielka była dziwna. Zamiast dać jakiś eliksir przeciwbólowy chociaż, ta przypięła ich. Co to za nowe metody leczenia? W ułamku sekundy Rose zorientowała się, że przed nią stoi Ślizgon. Uniosła głowę, mrużąc gniewnie oczy. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, chłopak... pocałował ją. Tego dziewczyna się nie spodziewała. Z zaskoczenia otworzyła szeroko oczy i uchyliła usta. To było niedorzeczne! Poczuła niezidentyfikowane, aczkolwiek przyjemne ciepło. Mimowolnie rozluźniła się, oddając pieszczotę. To było przyjemne. Nawet bardzo. Powstrzymywała się jednak przed jakimkolwiek innym ruchem, w szczególności rąk, które samoistnie chciały powędrować w stronę twarzy chłopaka.
Cała rodzina Potterów wraz z Markiem wpadli to sali w której leżałą Diana. Dziewczyna spała, lecz nie yglądała normalnie... Jej skura była sina i blada. Jednak dziewczyna oddychała, ale z wielkim trudem. Lisa podeszła do siostry i opatrzyła na nią. Reszta rodzina, widząc stan Diany stałą przerazona patrząc co siostra pacjentki robi. - Alergia.- powiedziała w skupieniu i podała jej anditodum.- Na jeden z leków.- powiedziała po chwili, gdy juz skończyła. -Ja pujdę poszukać tej uzdrowicielki, a wy idźcie do herbaciarni. Nie ma sensu tu siedzieć, ona i tak obudzi się dopiero za ładnych parę godzin...- to powiedziałwszy Lisa wyszła. -to o, idziemy?- spytał niepewnie Anthony. -Ja idę.- powiedział Jake. -ja też.- odezwała się Angela. Po chwili okazało się, ze cała rodzina idzie do herbaciarni. -A ty?- sputała Angela Marka.- Idziesz z nami?
Nim zidentyfikował co jego ciało zaplanowało jako następny ruch, już całował dziewczynę. Jednakże w związku z tym w jego głowie nie rodziły się żadne negatywne myśli, wszystko co było w stanie go kontrolować, pochwalało to jakże ekscentryczne szaleństwo. W dodatku, dziewczyna nie wydawała się być temu przeciwna. Wręcz odwrotnie! Chociaż zauważył, że ta jest bardzo spięta, odczuwał, że jej się podoba, podobało i miał nadzieję, że jeszcze długo tak pozostanie. Nie mogąc już wytrzymać drżenia rąk, pogładził ją po policzku wierzchem dłoni, nie przestając całować. Chociaż chłopak nie miał w sobie krzty namiętności, pocałunek wydawał się być bardzo romantyczny. Tylko powolne ruchy ich warg i cisza. Znali się krótko, doprawdy cholernie krótko, ale Wilkie doskonale wiedział kiedy ta znów obróci głowę i kiedy ta znów muśnie jego wargi. Kiedy nastąpi kolejne okrążenie językiem wnętrza jego ust, kiedy westchnie i kiedy otworzy oczy by nań zerknąć. Ten zaś nie potrafił ich chociażby przymrużyć. Całe ciało, aż wiło się z rozkoszy i w chwili obecnej nie miał tutaj nic do gadania - chociaż wiedział, że gdyby chciał, mógłby coś na to poradzić, to cóż zrobić, jeżeli chce by to trwało już zawsze? Po pięciu minutach nieustających pieszczot wciąż nie miał dość i przygryzł zaczepnie wargę dziewczyny.
Poddając się poczynaniom chłopaka, przymknęła oczy. Czuła się bezpiecznie i nie musiała już patrzeć na niego uważnie, próbując wychwycić, kiedy wykona jakikolwiek ruch. Po prostu wiedziała, co teraz będzie. Poruszyła delikatnie wargami, oddając pocałunek. Ręką powędrowała do leżącej na jej policzku dłoni, zaciskając na niej palce. Rose nie chciała, by owe ciepło zniknęło. Fakt, znali się krótko. Spotkali się dwa razy, w czym drugi - dzisiaj - nie należał do najprzyjemniejszych. Najpierw kłótnia, a teraz... to? Rozmarzyła się. Wcześniej gorzkie słowa, a po chwili pocałunek. Czy to normalne? Językiem zabłądziła na górną wargę chłopaka, przejeżdżając po niej, aby później zrobić to samo z dolną. Druga ręka zawędrowała na kark nastolatka, muskając go lekko. Powtórzyła ruch kilka razy. Poruszyła dłonią, wplatając ją w ciemne włosy młodzieńca. Zamruczała z przyjemności. Oddała pocałunek z całą pasją, na jaką było ją stać. Zatopiła swoje wargi w jego, aby wkrótce się odsunąć. Spuściła wzrok, a na jej policzkach pojawił się zdradliwy rumieniec. Westchnęła. Zakochała się...? Nie, raczej nie...
Gdy chłopak przygryzł jej wargę, ta jakby się opanowała i spuściła wzrok, a na jej licu zakwitł rumieniec. Chłopak tylko się uśmiechnął, i nosem pchnął delikatnie jej nos, a gdy ta pod wpływem jego dotyku spojrzała mu w oczy, ściągnął jej dłonie ze swoich włosów i rozprostowując łokcie zacisnął kurczowo, okazując tym samym swoje poparcie. Nie chciał jeszcze kończyć tych jakże podniecających pieszczot. Nieco zniecierpliwiło go jej nagłe zawstydzenie. Nie lubił czekać, a hormony buszowały w jego ciele siejąc spustoszenie wśród narządów odpowiadających za myślenie... Niewątpliwie połączyła ich chemia, jak inaczej wytłumaczyć to nagłe zauroczenie dziewczyną? Przecież to niemożliwe, by połączyło ich coś innego. Nie wierzył w głębsze uczucia, a czym dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej wstydził się swoich rozważań. Pocałunek przerodził się w coś bardziej żarliwego, a w Wilkiem obudziła się paląca namiętność, która przejęła całkowite panowanie nad jego ciałem i rozsądkiem. Zachłannie oddawał pocałunki co rusz się od niej odrywając, całując jej delikatną szczękę, aby tuż po chwili wilgotnymi już wargami pieścić szyje i odsłonięte przez skąpą bluzkę ramiona. Rękoma od ostatnich pięciu minut pieścił jej pośladki, słysząc coraz odważniejsze jęki wydobywające się z ust dziewczyny. Nie potrafił się opanować, chociaż wiedział, że jest to w jego mocy. Nie wierzył, by to było tylko zauroczenie... Musiała połączyć ich naprawdę wysoce zaawansowana chemia. Tylko w takich przypadkach zażarta kłótnia i świeża, dopiero co zmalowana nienawiść, mogła przerodzić się w tak zachłanne pocałunki.
Nie była pewna, czy dobrze robi. Owszem, podobało jej się i to bardzo, co było raczej widoczne. Początkowo, całkowicie zdziwiona poczynaniami Wilkiego, nie potrafiła wykonać żadnego ruchu. Straciła władzę nad ciałem, które postępowało zupełnie inaczej, niż chciała dziewczynę. Oddała pocałunek, chociaż nie do tego zmierzała. W końcu, kiedy dziwne uczucie ogarnęło nią, zaczęła robić wszystko instynktownie. Liczyła się przyjemność… Zaśmiała siew myślach. Jeszcze niedawno zarzuciła chłopakowi, że puszcza się, pragnąc zaznać przyjemności. Zamurowało ją. Czy teraz nie postępuje źle? Przecież ona nic nie czuje! No, może jakaś iskierka tli się w jej sercu, ale to jeszcze nie miłość. Tak nie można! Stała się bierna na wszelakie pieszczoty. Ciałem była tu, ale myślami daleko stąd. Jej ręce opadły jak u szmacianej lalki. Nie czuła. Chyba. Dopiero ręce zaciskające się na jej pośladkach przywróciły ją do rzeczywistości. Odzyskawszy władzę w rękach, uderzyła go w dłonie, odtrącając je. Wyrywała się, odpychając chłopaka. Kiedy to nic nie dało, z całej siły dała mi z liścia w twarz. Odsunęła się na sam koniec łóżka, byle z dala od niego. Mało brakowało, a doszłoby do… Nie potrafiła tego powiedzieć. Taka przygoda na jeden raz? Znają się, do cholery, drugi dzień! Może i chłopak był interesujący, ale nie miała zamiaru iść z nim do łóżka. Już dziś pokazał swoją ślizgońską naturę. - Odsuń się! – warknęła. Zerwała się z łóżka, wybiegając na korytarz…
Pojawił się w Mungu; nie musiał nawet nikogo pytać, by dowiedzieć się, gdzie znajduje się jego matka, Edith Greenhall. Wspiął się na ostatnie piętro, nerwowo otrzepując co chwila garnitur, który nie miał sobie najmniejszego okrucha. Był świeżo po przesłuchaniu w sprawie Eleny Marion w Ministerstwie. Teraz jednak ważniejsze sprawy zaprzątały mu głowę. Wkroczył na oddział, rozejrzał się za znajomą postacią kobiety o długich, grubych czarnych włosach, które teraz, mimo młodego wieku kobiety, przyprószone były siwizną; szukał wychudzonej sylwetki zrujnowanej chorobą, podkrążonych oczu, skóry bladej jak pergamin. Nie dostrzegł jej. Serce zabiło mocniej, gdy spojrzał na jedno z pustych łóżek. A może ją zabrali? Już... już jej nie ma? Nie wiedział, że w istocie Edith znalazła tyle sił, by samodzielnie wstać i udać się do łazienki. Stał tam, sparaliżowany strachem.
Może przyszedł czas, żeby umrzeć? Może już był w jakimś niebycie? Z nadzieją otworzył oczy, że wreszcie rozwikła wielką tajemnicę i stanie się prorokiem. Opowie wszystkim, co jest po drugiej stronie. Jednak jaki żal go przycisnął do łóżka, kiedy zdał sobie sprawę, że po śmierci zamykają Cię w białej sali, a obok łóżka stoi jedynie krzesło i szafka nocna. Może to dla Boga? Może Bóg zaraz przyjdzie z kartą grzesznika i ześle go na inny oddział... Do piekła. Może ten czyściec zaraz przestanie być dla niego tak dobroduszny i nie zostanie tu już w ogóle. Być może. To wszystko było zbyt realne. Uśmiechnął się smutno sam do siebie zdając sobie sprawę, że bez względu na to gdzie jest znajduje się w bardzo żałosnej sytuacji. Nawet chciał wstać z tego łóżka, aby się przejść po innym wymiarze, jednak nie miał siły by się podnieść z materacu. No trudno... Zostanie tu na zawsze. Po chwili jednak z tego głupiego przeświadczenia wyciągnęło go to, że jednak na zewnątrz słychać jakieś głosy. Ktoś płakał, ktoś robił coś jeszcze, ale tego głosu nie mógł zidentyfikować. To było pomieszanie jęku z krzykiem pełnym bólu, wiec przyłożył szybko obie dłonie do uszu pełen nadziei, że w ten sposób nie usłyszy już nic więcej. A kiedy drzwi do sali otworzyły się i wszedł do środka lekarz, Oliver zdał sobie sprawę, że to nie czyściec, że to inna odmiana piekła na ziemi... Oni tu już wiedzą. Cokolwiek o nim, że nie bez powodu był sam w sali, że nie bez powodu w ogóle tu był. Przymknął powieki w nadziei, że wszyscy uwierzą, że śpi, ale facet był nieubłagany i przywołał go do porządku, aby teraz zacząć do niego mówić, pytac o dane personalne, które jak zauważył Watson, miał już wypisane na kartce. Nie mniej jednak nie miał siły się kłócić z facetem i podał mu wszystko po kolei, jak to należy zrobić. Ten natomiast odhaczył sobie na co miał ochotę i popatrzył na niego współczującym wzrokiem. Uśmiechnął się nawet do niego wspominając o tym, że zaraz przyjdzie pielęgniarka... Nie zapomniał również poinformować go, że od jego przybycia do szpitala (!) (tu teoria o czyśccu w ogóle umarła) minęły trzy dni i od tamtej pory był pogrążony w śpiączce. Oliver odchrząknął nieco przestraszony, bo przecież to całkiem niemożliwe, żeby wziął tak mocne proszki. Chciał coś powiedzieć, ale i na to nie miał sił. Zamknął ponownie oczy niepewny czy ten go nie posypał jakimś czymś, albo coś... Ale naprawdę był zmęczony. A przecież dopiero co spał. Jeśli wierzyć temu facetowi to spał ponad siedemdziesiąt dwie godziny. Przejechał dłonią po grzbiecie głowy modląc się oto, aby jednak umarł... Nie chciał tu być. Nie chciał słyszeć swojej historii... Pożarło go uzależnienie.
Coco miała przejebane w życiu. Głównie przez czas. Kwestia dwudziestu czterech godzin to nieco za mało. Właściwie gdyby doba miała o dziesięć godzin więcej, może miałaby dla siebie więcej czasu, ale ona nigdy nie była sama dla siebie jakimś szczególnie ważnym priorytetem. Po prostu… Egzystowała. Żyła z dnia dzień. Czekała. Modliła się. Płakała. Ćpała. Piła. Uprawiała seks. Ale nigdy nie było czasu dla niej. Nigdy nie stanęła przed lustrem i nigdy nie patrzyła na siebie jak na ścierwo, którym z pewnością była, a teraz jeszcze to. Zaufać Villiersowi, gdzie jej brat leży na oddziale. Może to i nie najlepszy początek miesięcznej przygody, ale… Ale w głębi duszy chciała wierzyć, że to właśnie Casper będzie tą osobą, do której będzie mogła przyjść z mugolskim Kalifornijskim El Solem, i to on da jej na jedną czy dwie noce schronienie, by nie musiała nikomu się pokazywać, tylko umrzeć we własnym ciele. Umrzeć z własnym umysłem, który był tak głęboki, niezbadany… Tak piekielnie… Nieokiełznany. Proszę, Villiers… Uratuj mnie. Uratuj mnie przed sama sobą! – krzyczała w duchu, gdy tylko znalazła się w Londynie, i gdy gnała do szpitala św. Munga na oddział specjalistycznej opieki. Zapierdoli Watsona jak tylko ten stanie na nogi, bo takiej przebieżki to nie miała od dawna, ale przynajmniej wytrzeźwiała w trybie natychmiastowym, tylko… Dlaczego?! Trzy dni nie wiedziała co się z nim dzieje i nagle, czysty przypadek, że obiło jej się o uszy iż „szkolny ćpun” leży w szpitalu. Znowu. I znowu. I znowu. I po raz kolejny. Musiała się uspokoić żeby czasem nie wzięli jej za wariatkę, która ma gorszą zadyszkę niż murzyn na usługach Voldemorta. Właściwie to ciekawe czy Voldemort miał sługusów w postaci murzynów… Coco będzie musiała odwiedzić bibliotekę w najbliższym czasie. Zdecydowanie… -Nazywam się Coco Watson, jestem siostrą Olivera Watsona… Ponoć jest u państwa. – Wydukała z trudem do jakiejś grubiutkiej, malutkiej pielęgniareczki, a po chwili ta wskazała drogę Rudej. Dziewczyna nawet nie czekała trzech sekund jak w trybie bardzo szybkim, co na nią już był katorgą, czuła jak wszystkie mięśnie na udach jej pulsują z tego bólu. Modliła się tylko o to by Oliver był przytomny. Musiała z nim porozmawiać. Musiała przy nim być. W końcu udało się dotrzeć do Sali, na której leżał. Serce jej zamarło gdy go zobaczyła. Taki przeraźliwy ucisk. Takie coś… Czego się nie da opisać. Patrzysz na osobę, która jest całym Twoim światem, ale nie wiesz co tak naprawdę ona znaczy. Wiesz, że ją kochasz, że nie możesz bez niej żyć, ale mimo wszystko pozwalasz przelatywać jej między swoimi palcami, niczym piasek. Jedna, samotna łza spłynęła po policzku Coco, i zanim ją wytarła była już przy łóżku Olivera nie zważając na doktora. Usiadła na brzegu, chwytając dłoń brata i ściskając dość mocno. W końcu wiedziała, że to czuje, wiedziała, że jest świadomy kim ona jest. Kto tu przyszedł. Miała tą pewność. Nie mógł nie mieć świadomości, że jest przy nim w tym momencie siostra, której serce pękało z każdą sekundą. Gdyby mogła zamieniłaby się z nim. Miała mniej do stracenia. Właściwie nic się jeszcze nie zaczęło, a wszystko co złe spadło właśnie na niego. -Oliver… Oliver…
Takie życie jak się ma brata ćpuna, w sumie gdyby tak o niej mówili również by wszystko rzucił, by jej pomóc. Nie zostawiłby tu jej. Nie tak. Nie tym razem. Przecież odłączając się od mugolskiej rodziny musieli być zdani na swoją trójkę. Co prawda Charlie gdzieś dryfowała, ale to nic. Nie liczyło się to na tyle, by o niej zapomnieć. Oliver chciał dać jej czas. Był najstarszy. I nie wylądował tu wcale z powodu przećpania. To ludzie tak mówili. On był czysty... Na tyle czysty by dostać efektów, na które ludzie mówili, że dotyczą uzależnienia. Złożyło się to w całość z niskim ciśnieniem chłopaka i nieodpowiednią pastylką, którą zalecił mu lekarz. A był tu, gdyż uczyli go oni jak ma sobie radzić z rzeczywistością bez ciągłego przyjmowania narkotyków, co było bardzo trudne zważywszy na to kim był. A był jakby to powiedzieć najdelikatniej... Dilerem. Wiedział co komu sprzedać, za ile, jaka dawka dla ilu osób i czemu za pół ceny, a czemu dwa razy drożej. Nie omieszkał również tego próbować. Nie uśmiechało mu się takie życie, ale jednak za to dostawał pieniądze. Dzięki temu mógł opłacać mieszkanie, wypełniać lodówkę szczątkowych jedzeniem i mieć coś w portfelu. Takie życie gdy jest się prawie samemu z dwiema siostrami. Trzeba umieć sobie radzić. W tym wszystkim była jeszcze Juno. Juno, która miała śliczne blond włosy, charakterystyczne spojrzenie, najciekawszy uśmiech w zamku i najładniej wyglądała na balu w sukience wieczorowej. Ale tego jej nie powiedział. Nie powiedział jej również tego, że bardzo mu przykro, że poszła na drugi bal z Vanbergiem, przy czym spłonęła wtedy u niego cała sympatia dla tego nietuzinkowego prefekta Gryffindoru... Tak. Nie powiedział jej tak wielu rzeczy i w momencie kiedy wyobrażał sobie, że nie żyje stwierdził, że to trochę szkoda. Że te miłe słowa mogły sprawić uśmiech na twarzy Kavanaugh, która mogłaby zostać nawet jego dziewczyną. Mogliby się wtedy całować bez przeszkód, pić razem tanie wina, chodzić na długie spacery, to dla niego zakładałaby wieczorowe sukienki. Ale nie wyszło... Zjebał. Jak sto tysięcy innych rzeczy na tym świecie. A teraz leżał w łóżku szpitalnym odwrócony plecami do świata w nadziei, że nikt do tu nie znajdzie, nikt nie odkopie jego ciała i wszyscy będą szczęśliwi. Bo przecież Watson to same problemy. A nawet Juno wtedy by mogła zostać szczęśliwą panią Vanberg. Wszak z nim Oliver nie mógł się mierzyć. On dzierżył w dłoniach władzę, kończył studia i był przefajowym panem zajebistym. To z nim Oliver przegrał i to było smutne. Bo przegrał jednocześnie nie biorąc udziału w żadnych zawodach. Oddał mu Juno bez walki, która kilkakrotnie przysuwała mu metę pod nos, pod jeden krok, pod przesunięcie stóp o milimetr, ale on opanował do perfekcji odrzucanie jej, wycofywanie się zawsze na start, który ciskał w serduszko biednej Kavanaugh kamieniami. I naprawdę myślisz, że "przepraszam" wystarczy? Nie wystarczy. Nie zrozumiesz, nie poczujesz, nie doświadczysz... Ale brniesz w kłamstwa. Oliver poczuł na swojej dłoni ucisk. Obudził się... Wszak do tej pory brnął w półśnie sprawiając ciężkim oddechem, że jego wargi stawały się co raz suchsze. Jego organizm był w wycieńczonym stanie. Najgorsze było jednak to, że nie mógł nic zjeść, bo wszystko zwracał... Przyjmował tylko płyny. Może dlatego był taki blady. Może. Powoli przewrócił się na bok wgapiając się teraz w siostrę. - Prze... - Wydusił z siebie jedną sylabę zdając sobie sprawę, że nie obejdzie się bez odchrząknięcia, które naoliwi jego struny głosowe. - Przepraszam Koko... Kurwa nie mogę. Załatw coś przeciwbólowego. - Poprosił dobrze wiedząc, że nic jej nie dadzą. Nic. Kompletnie nic. Miał być czysty, a czuł się tak, jakby ktoś żywcem przecinał jego skórę... I klasyczne przekleństwo "kurwa" to było w tej chwili za mało.
Coco umierała każdego dnia. Każdego pieprzonego dnia, kiedy tylko potrzebowała go coraz mocniej. Kiedy potrzebowała żeby Oliver był normalnym bratem, który wpierdoli każdemu, kto ją skrzywdzi. Który nie da jej skrzywdzić, ale… Jak miała mu się z czegokolwiek zwierzyć? Miała mu po prostu ot tak dowalić? Nie. To nie w jej stylu. To nie będzie nigdy rodzinny portret, który można powiesić na ściance byleby się tym chwalić. I może nie byli w żaden sposób idealni, to właśnie CC rezygnowała z siebie samej byleby oni mogli się ogarnąć. W końcu… Młoda, ładna, nie najgrubsza… Musi mu jakoś pomóc. Może to właśnie ten moment kiedy on powinien dokończyć te zasrane studia, a ona powinna zrekompensować ten czas, w którym on zapieprzał, a szanowna „najmłodsza” z trójki, grzała dupeczkę w swoim łóżku, na które to on zapracował. Teraz jej kolej, przecież i tak nie zaliczy tego roku, i tak nie dostanie się na studia… Może nawet tak będzie lepiej. Miesiąc się niebawem skończy, nie będzie musiała kłamać, on nie zostanie, a CC znów wróci do swojej rzeczywistości, z którą zmagała się ot tak dawna. To niemal jak dwa życia. Przy Kacprze udaje kogoś kim nigdy nie była i nie będzie. Kogoś kto nie ma problemów. Kogoś kto nie wie co to znaczy tak zajebiście się martwić o rodzeństwo, ale to właśnie było w tym układzie chore. Jego prosiła o szczerość, a sama kłamała przy każdej możliwej sytuacji, o ile… Musiała. Z rozkoszą wszystko by mu napisała, bo powiedzieć chyba nigdy nie będzie w stanie. Zagryzła nawet mocniej dolną wargę byleby się teraz nie rozpłakać przy Oliverze. Jednak nie przyzna się do tego co postanowiła. Nigdy mu nie powie, że to ona zacznie teraz rozprowadzać to dzięki czemu on miał pieniądze. Zresztą.. Po co miała mu to mówić? On się musi ogarnąć, ona jeszcze była na tyle ogarnięta, żeby samodzielnie decydować o kolejnym dniu. O poranku, popołudniu i wieczorze. Noce spędzała głównie z Kacprem, o ile udało jej się wyrwać z tej obskurnej szkoły. Ale teraz? Teraz miała inne priorytety. Zupełnie co innego trapiło umysł rudej. -Nie dostaniesz żadnych leków. Nie możesz. Oliver, proszę… - Odgarnęła kosmyki z jego czoła, tak by spojrzeć mu w oczy, a raczej żeby to jego zmusić do patrzenia w swoje szare tęczówki. Przepełnione pustką i miliardem pytań, na które nie znała odpowiedzi. To było piekielnie dobijające i smutne. Cholernie żałosne, zwłaszcza, że… Nie tego przecież chciała. Chciała być dla niego wsparciem, a nie frajerką, która pokaże mu jak ją to boli. -Słuchaj… Daje Ci wybór. Sam zdecydujesz czego naprawdę w życiu chcesz. Wiem, że nie powinnam Ci tego robić, ale tyle czasu prosiłam, a Ty miałeś mnie w dupie. Jak wszyscy. Spoko. Nauczyłam się z tym żyć… - Zawiesiła nieco głos, nie wiedząc co do końca powinna mu powiedzieć. Szantażować? Nie. Zmusić do odpowiedzialniejszego życia? Też nie. Po prostu musiał podjąć decyzję. Musiał pokazać jej czy może na niego liczyć, a skoro posunęła się w tym momencie do tak radykalnych kroków, to dlaczego nie posunie się jeszcze dalej? -Jednak nie mogę tak dłużej. Nie potrafię. Chcę, ale nie umiem. Mogę wiele poświęcić byś zaczął normalnie funkcjonować. Oddam wszystko, bylebyś się ogarnął. Żebyś skończył ćpać. Mam w dupie co będzie ze mną, ja nawet nie zaliczę tej klasy, bo coraz mniej mnie w szkole. Dziwię się, że mnie nie wyjebali. Jednak, nie o to chodzi. – Znów musiała zagryźć wargę by z oczu nie poleciały jej łzy. Byleby nie zaczęła jak idiotka beczeć teraz z byle powodu. Potrzebowała wytrzymać jeszcze przez kilka chwil. -Chcę byś stanął na nogi. Jednak to teraz mój czas kiedy będę pracować. Jakoś ogarnę kasę na Twoje leczenie, oraz na odwyk. Ale do tego czasu… Nie szukaj mnie, proszę… Pomagałeś mi tyle lat. Teraz moja kolej… - I tak, to niemal brzmiało jak podpisanie na siebie wyroku. Jednak Coco już teraz wiedziała, że zacznie handlować tylko po to by on mógł z tego wyjść, może kiedyś ją tak będą musieli ogarniać, co? Zabawne, to nawet wieje lekką hipokryzją. Ona mogła, ale jemu nie pozwalała. Czyżby jakieś rozdwojenie? -Musisz w końcu wybrać. Narkotyki albo ja…
Oliver w żaden sposób nie chciał, aby to teraz ona przejęła pałeczkę i zaczęła się nim zajmować. Absolutnie. Nie zniósłby tego, bo w sumie nigdy nie doświadczył opieki z czyjejś strony i to było na swój sposób obce, nieznane i straszne, że ktoś nagle objąłby go swoją uwagą. Wiedział, że taka Juno np. próbowała, ale to przecież sprawa zamknięta, przecież dziewczyna już sobie odpuściła i odeszła w zupełnie inną stronę i nie było w tym krzty egoizmu, po prostu postanowiła się ratować. Zatem CoCo też tak powinna zrobić, wyjść, zająć się sobą. Ludźmi, których obchodzi, żeby coś zrobić. Wyczarować sobie życie, wolne od tego kim on sam był... Ewidentnie błędem. Oliver Błąd Watson. A jeśli skreślimy zarówno imię, jak i nazwisko to pozostanie 'Błąd'. To i tak o cztery litery za dużo, które mógłbyś poświęcić czemuś/komuś bardziej wartościowemu zamiast marnować je na przećpanego człowieka, który chyba kompletnie już upadł. Coś go od środka zżerało. Na przekór wszystkiemu jego serce jeszcze biło, być może już co raz wolniej, jakby zasypiało... Jakby bylo już zmęczone i po raz ostatni walczyło. Oliver odchrząknął gdy ona mówiła do niego jakimś szyfrem. Bo przecież nie mogła od niego wymagać niemożliwego. Uśmiechnął się do niej blado wyciągając słabą dłoń do szafki, co by sięgnąć po szklankę wody. Nie udało mu się tego dokonać i po chwili rodzeństwo Watson mogło być świadkiem jak coś ładnie obiło się o ziemię, a ciecz po prostu rozprysła się po podłodze. Nikt tu nawet nie zajrzał zaalarmowany hałasem. Maximillian nie zamierzał się poddać i tym razem sięgnął po różdżkę lekko zaciskając dłoń na rękojeści tego badyla. - Reparo - mruknąwszy po chwili zobaczył jak szklanka ładnie składa się w całość, choć przed chwilą leżało bezwładnie w milionie kawałków. Życie. - Co mówiłaś? - Spytał ospale wcinając się w połowę przemowy CoCo, która pewnie gdzieś teraz przerwała wgapiając się w jego czyny dość dziwne i niespotykane. Czyżby szpital wysysał z Olivera całą radość? Zamknął oczy, kiedy znów wylądował na miękkich poduszkach i słuchał. Słuchał, bo przecież jej przemowa była tak podniosła, że nawet nie mógł wyjść. Do drzwi by się nie doszedł, a zresztą co tu mowić o chodzeniu, jeśli oddychanie stanowiło dla niego nie lada wyzywanie. Bez leków, bez pomocy chemicznej... Stał się wrakiem, bo organizm musiał się oczyścić, aby mogli nad nim zapanować. Głupcy. Liczyli na to, że uratują kolejną młodą duszę, choć w istocie próbowali go przywrócić do piekła, które ewidentnie znów go zamknie w tym samym miejscu. I po co? Może faktycznie lepiej zasnąć? Na zawsze? - Dla Ciebie wszystko kwiatuszku. - Odmruczał w odpowiedzi gdy postawiła go przed dramatycznym wyborem. Pewnie ktoś inny zaczął by płakać, wierzgać się i krzyczeć... Ale Oliver? On i tak miał wrażenie, że umiera, więc ki za różnica? Żadna. Kilka słów od tak... - Co z Charlie? - Spytał próbując zmienić temat jednocześnie zaczynając się zastanawiać czemu szklanka jest pusta, skoro wcześniej była w niej woda. Wypiłby... Zapomniał. Zapomniał, że zbił szklankę. Oliver... Co jest z tobą nie tak?
Nie miał wyboru. Jej nie obchodziły pragnienia i chcice Olivera. Nie potrzebowała ich słuchać, ani znać. Zdecydowała za niego, choćby wszystko miało się wydarzyć, wiedziała, że teraz to on musi się zająć swoim życiem. Wiedziała, że teraz to on musi się wyleczyć z tej chorej, maniakalnej obsesji na punkcie narkotyków i czegoś w rodzaju… Autodestrukcji. Nie mogła patrzeć na niego, na jego ból. Z każdym kolejnym przygryzieniem wargi czuła metaliczny posmak krwi w ustach. Nie mogła się opanować, a gdy tylko szkło się rozbiło, rozbiło się także coś w niej. Nie tak dawno, jak kilka dni temu, Kacper rozbił butelkę whiskey, teraz on wody. Wszędzie tłuczone szkło, tak samo jak ona sama stłukła niedawno lustro, tylko po to by na siebie nie patrzeć. Tylko po to by nie widzieć siebie, takiej marnej, kruchej i żałosnej. Jak to dobrze, że w świecie, w którym pieniądze odgrywało najważniejszą wartość, można było wkładać maski. Maski tak obsesyjnie niepasujące do tego wszystkiego, do wszystkiego co było absurdalne i nieludzkie. Jednak ona nie da mu umrzeć, nie pozwoli by ją zostawił. By zostawił ją i Charlie. Owszem, Oliver jak i zarówno blondyna mieli problemy, ale to Coco jeszcze w miarę ogarniała życie, które było takie tragicznie destrukcyjne. Wiedziała, że sama kiedyś tu wyląduje, zdawała sobie z tego sprawę, ale dopóki to Oliver się wyniszczał, ona musiała być zawzięta, musiała się pilnować. W każdej sekundzie swojego żałosnego życia, którego tak nienawidziła. Potrzebowała Caspra. Musiała do niego napisać. Musiała mu cokolwiek powiedzieć. Musiała… Ale od razu zaniechała tego pomysłu. Nie przyzna się do niczego. Nic mu nie powie. Nie mógł jej poznać, za bardzo się tego bała. Odszedłby, zniknął. I może pochopnie oceniła ślizgona, ale tego dystansu nauczyli ją rodzice, którzy przez lata wpajali jej, że i tak z niej nic nie wyrośnie. Tu nawet nie chodziło o udowodnienie sobie, że da radę, ale pokazanie tym zasranym, kurwa, pierdolonym starymi, którzy zabili i w niej, i w Oliverze, i w Charlie potrzebę bycia z pierdoloną rodziną, z którą wychodzi się dobrze tylko na jebanych zdjęciach. -Zawsze chodzisz po Hogs, gdy rozprowadzasz narkotyki? Zawsze tam, czy zmieniasz też lokalizację? Wiesz, zawsze od Ciebie brałam trawkę, ale skoro masz przerwę to muszę znaleźć kogoś innego… - Psychologiczne podejście, które mogło doprowadzić do śmierci samej Coco Frajerki Rosie Watson. Zresztą, jakie to miało znaczenie, co? Żadne, kompletnie żadne. Jedynie co, to przy życiu trzymała ją zasrana muzyka, której nawet teraz nie mała. Przy każdym słowie kiwała potwierdzając głową, jakby chciała mu zasugerować odpowiedź. Był w tak tragicznym stanie, że nawet pewnie nie zrozumiał o co go spytała. Zresztą jakie to miało znaczenie? Mogła jedynie przegrać tą walkę o to by, było mu lepiej. Może kiedyś to doceni. Ach, i jak ją to zajebiście zabolało, gdy usłyszała, że dla niej wszystko. Najpiękniejsze kłamstwo, obok ‘kocham Cię’. Najpiękniejsze słowa, w które taka frajerzyna jak ruda, mogła uwierzyć. Jednak nie tym razem. Za dużo ich słuchała przez całe życie. Za dużo. -Z Charlie wszystko w porządku. Wróciła. Prawdopodobnie jest w mieszkaniu, ale nie wiem tego na sto procent. Widziałam się z nią parę dni temu. Pisała, że wraca do Londynu i do szkoły, że przeprasza, że zniknęła, ale wszystko jest w porządku. Mówiła też, że się stęskniła za Tobą… -Jasne! Pewnie. Zaraz powie mu jeszcze, że prawie została zgwałcona, a tego gnoja zajebała. Zresztą co to za różnica co z nim zrobiła? Oliver był zbyt słaby, żeby poznać takie informacje właśnie teraz. Zresztą po co mu to było? Jak ogarnie siebie, to zacznie moralizować swoje siostrzyczki… O ile nie będzie za późno.
Pewnych ról nie dało się komuś odsprzedać, zamienić... Niestety, przykro, ale raz przypisana Ci rzecz... Zostaje Twoją, czy tego chcesz, a może nie chcesz. Rób właściwie co tylko chcesz. Nikt nie będzie przecież Ci matkował, szczególnie w sytuacji rodziny Watson. Oliver po prostu był zmęczony. Po raz pierwszy zobaczył, co zostało za nim... Wszystkie spalone mosty. Tylko popiół, nieprzyjemny zapach zmarnowanych znajomości, które już się rozłożyły, a wyrosła z nich nienawiść. Nie był dobrym bratem, kumplem, chłopakiem i synem. Wszystkie swoje role przegrał. Zatem podsumowując - nie był dobrym aktorem. Szedł przez pozostawione zgliszcza pewien tego, że nie chce tam wracać. Teraźniejszość jednak też nie była pocieszająca. Wszak szpitalne łóżko, brak leków chociażby przeciwbólowych i brak wody... Czy zrobili z niego roślinę, która teraz umierała? Wolałby teraz uciec, niż rozmawiać z siostrą, która wręcz krzyczała... Oczywiście w jego mniemaniu. Dla niego tutaj było za głośno, za ciasno, za duszno... Wierciłby się teraz w kierunku okna, gdyby nie to, że nie miał na to siły. Umierał tu? A może już umarł? Nie obchodziło go to wszystko, czy ktoś życzy mu dobrze czy ktoś wręcz przeciwnie. Jeśli rzeczywiście los się na nim mścił, to Oli miał tylko jedno pytanie... "Tylko na to Cię stać?" Przecież nie zdobył nic specjalnie wartościowego, by kurczowo trzymać się życia. Jego matka by powiedziała: Bóg dał i Bóg zabierze... do szatana - bo przecież magiczne moce Olivera to dzieło tego, który codziennie kąpie się w gorącej lawie, która spływa bo po jego twarzy. Proste logika... Oliver żałował, że nie leży w normalnym szpitalu, aby mogła go odwiedzić pozostała część rodzeństwa. Tęsknił za nimi. Byli dość zabawni, to wciąż dzieciaki, które zmuszone były walczyć o kolejny dzień pośród swoich rówieśników. Watson do dziś pamiętał, że trzymał kciuki w urodziny każdego z nich, aby dostali list... Wyrwali się, ale widocznie takie szczęście przypisano tylko CoCo, Marigold i jemu. Cóż, wygrał los na loterii. W górę alkohol, wypijemy dziś morze alkoholu, a potem w nim umrzemy. - Chodzę. - Potwierdził ospale ziewając, lecz potem otworzył szerzej oczy dostrzegając wyraźniej twarz CoCo. Mówiła o Charlie, którą ostatnio zabrał do szpitala. Było z nią już w porządku? Chciał teraz wstać i to sprawdzić. Nie udało się. Upadł na poduszki. Biedna Watson chyba nie wie co ją czeka, jesli Oli stąd wyjdzie o własnych siłach. - To dobrze. - Wykrztusił, ucinając się w język, kiedy do sali weszła pielęgniarka, która chyba zamierzała ulżyć mu w cierpieniach... Albo i nie, bo jedyne co tu niosła to termometr. Tak... Jeszcze zaraz się okaże, że płonie... A to przecież było całkiem możliwe. - Ja chcę wody. - Wyrzucił z siebie wgapiając się w kobietę, która posłusznie wypełniła szklankę cieczą, której oczekiwał i przyjął kilka łyków z naczynia... Kobieta uśmiechnęła się do CoCo współczująco, może myślała, że to jej chłopak? Ktokolwiek? - Jest dość zmęczony, myślę, że warto dać mu chwilę odpoczynku. - Pielęgniarką zasugerowała coś rudej dziewczynce pochylając się nad nią niezauważalnie. A potem zniknęła za drzwiami, a Oliver znów miał wrażenie, że jest w jakieś pieprzonej piaskownicy, w której nie było zabawek.
Watsonowie mimo, że tylko we trójkę dostali tę szansę wcale z niej nie skorzystali. Nie skorzystali z możliwości lepszego życia. Nie skorzystali z ról, które zostały napisane tylko dla nich. Nie skorzystali z niczego co dał im los, a wręcz nawet przegrywali tą walkę. Nie chciała więc tego ciągnąć. Chciała spłacić tylko swój zasrany dług i uciec. Teraz wróciła Charlie, więc będą znów żyli tak jak kiedyś, bez CC na swojej głowie. W sumie to właśnie tak się w tym momencie czuła. Jak jakiś zajebisty balast, który był im totalnie zbędny. Charlie mogła pieprzyć wszystko co jej ślina na język przyniesie, ale to nie miało żadnego znaczenia, co nie ? Oliver i Charlie… Tak, rodzeństwo magiczne i najbliższe osoby Rosie, właśnie w tym momencie stawali się najdalszymi, i takim którzy nigdy nie odzyskają tego rudzielca. To wszystko było chore i absurdalne. Jednak CC czuła, że musi odejść, teraz. Właśnie teraz, kiedy jeszcze się nie kłócili. Teraz kiedy wszystko zaczynało się jakoś układać, ona po prostu wiedziała, że odejdzie, że tylko wróci do mieszkania, spakuje swoje ciuchy i arivederci Oliver. Dostarczy mu w jakiś niewytłumaczalny sposób kasę, zapewne przez sowę, a potem spierdoli gdzieś w cholerę daleko, byleby jej nie szukali. Gdzieś poukłada sobie życie. Gdzieś z dala od nich, kiedy tylko jakoś im pomoże, ale przecież to też było absurdalne. Nie pomoże im, była zwykłą ciotą, która ich nie ogarnie, bo nie jest ich matką. Jest zwykłą szmatą, która po prostu im rozjebała wszystko. Którą Oliver wziął sobie na łeb, nie wiedząc jaką odpowiedzialność na siebie bierze, ale fakt. Zajebiści kumple. Zajebiści przyjaciele. Zajebiste rodzeństwo. I nigdy nic więcej, bo w przeciwieństwie do CC, która kolejny raz ślęczała przy jego łóżku, w przeciwieństwie do Charlie, która zaufała młodszej siostrze i się zwierzyła… Oni nie mieli pojęcia o życiu Coco, i kiedy o tym w sumie myślała to zdała sobie sprawę, że nie ma sensu rozpierdalać tak zgranego teamu jakim był Oliver z blond pindą. W końcu na pewno wiedzieli o sobie nawzajem, o tym jacy są. No, niech tylko teraz jeszcze Charlie przyzna się bratu do zabójstwa jakiegoś fagasa. I będą żyć zajebiście, czego im CC serdecznie życzy. -Dobrze w takim razie, a teraz wybacz… Ale tak jak Ci powiedziałam, muszę zniknąć… Trzymam za Ciebie kciuki, kasę dostaniesz niebawem… - Mówiła szeptem, bo z trudem każde słowo przechodziło jej przez gardło, ale nie miało to znaczenia. Nie teraz i nie takie. Pocałowała na koniec chłopaka w czoło i nie czekając na nic, po prostu wyszła. Opuściła jego życie.
Pamiętała jak jeszcze niedawno temu samemu chłopakowi wylała dzbanek wody na głowę i opuściła go, w złości zostawiając na pamiątkę swój stanik. Juno była twardą osóbką. Wiedziała konkretnie czego chciała, a tego czego chciała od niego nie dostała. Nie był jej w stanie zaoferować niczego poza zszarganymi nerwami, niechcianą ciążą i wreszcie wyjęciem kilku miesięcy z życia. Ot tak. Czy się tym przejął? Może. Na swój sposób. Ona postanowiła jednak spuścić wspomnienia w kiblu tak samo jak wpuszczała toksyny do swojego organizmu. Szybko. Nie potrzebowała opieszałości. To ją osłabiało. Musiała być silna. I była. Powoli wszystko zaczęło się układać. Z każdym dniem była pozbawiona coraz większej ilości myśli, które dotyczyły jego. Ich. Kiedy już wreszcie wszystko zaczęło się składać do kupy, karma musiała się okazać cholerną dziwką i dać o sobie znać ze zdwojoną siłą. To nawet nie było subtelne 'ej Juno pamiętaj, że ja tu jestem' to było coś na zasadzie 'ZNISZCZĘ CI ŻYCIE DZIWKO' i rzeczywiście coś w tym było. Potrafiła na niego spojrzeć z pogardą. Zostawić. Przestać walczyć, ale kiedy znalazła go na wpół żywego w pustej sali, coś w niej pękło. Wszystko to o czym zapomniała, nagle napadło ją zza rogu. Niechciane uczucia, wypłynęły gdzieś z głębi, z której istnienia nie zdawała sobie nawet sprawy. Długo się zbierała na to żeby w ogóle tu przyjść. Pojawić się w szpitalu i spojrzeć mu w oczy. Spojrzeć na niego. Teraz to on leżał bezbronny i może jej potrzebował, tak jak ona jego wtedy, ale nie była taka jak on. Przyszła się zmierzyć z tym czego unikała jak ognia. Z Oliverem Watsonem. Po cichu wśliznęła się do pokoju, w którym leżał, ostrożnie stawiając kroki. Nie spieszyła się. Wręcz opóźniała moment, w którym wreszcie miała stanąć nad krawędzią jego łóżka. Nie odezwała się ani słowem. Wbiła tylko wzrok w jego bladą twarz, a jej usta ściągnęły się w wąską linię.
Życie bywa takie przewrotne, że to szok. Weźmy takiego Olivera i Juno. Kiedy ta sobie spokojnie dryfowała pomiędzy kolejnymi materacami facetów, to Oliver grzecznie leżał w szpitalu i tracił nadzieję na cokolwiek. Szczególnie na to, że kiedykolwiek stąd wyjdzie. Ostatnio wiele się zmieniło w jego świecie, który przekuwał strach. Tak. Przede wszystkim strach. Wciąż bał się, że za chwilę ktoś przyjdzie do niego pytać o Charlie. W świetle informacji, które sprzedała mu CoCo, to cóż. Mógł jedynie stwierdzić, że jego rodzina rzeczywiście wszystko przegrała. Nawet najradośniejsza CoCo wydawała mu się przybita, lecz na ten moment nie miał siły rozwiązywać problemów całego świata, więc nie mówił nic... Oczywiście nie jest to w jego przypadku wyrażenie nacechowane negatywnie. Jego "cały świat" to właśnie dziesięcioro rodzeństwa, które posiadał. Już teraz grzebał gdzieś w myślach skąd mógłby wziąć pieniądze na kupienie jakiś prezencików, co by odwiedzić rodziców i resztę mugolaków. Już teraz myślał jak pomóc dziewczynom, które z nim mieszkały. Może potykał się z motyką na słońce, ale to pomogło mu wyprzeć z głowy Kavanaugh. Nie mógł umrzeć, jeszcze nie teraz. W jego głowie rodził się plan. Musiał uratować rodzinę, tylko tyle mu przecież zostało to po nieudanych romansach, dyskusjach o niczym i stosunkach seksualnych, po których nie zostało nawet jedno muśnięcie przyjemności w spierzchnięte wargi. Zamknąwszy oczy przypatrywał się w wyobraźni innemu światu, w którym nie byłby obciążony wszystkim co się stało... Było tam dobrze, ciepło. Kiedy jednak usłyszał skrzypnięcie drzwi, powolnie uniósł powieki do góry, aby jego oczy spotkały się z widokiem Juno, która wcale nie wyglądała na świątecznego elfa, który przyniósł mu kupę szczęścia. Nie ruszył się nawet o milimetr. Choć oczy miał otwarte wolał brnąć przez chwilę w myśli, że ona się odwróci i wyjdzie. Pomyliła salę, pomyliła wszystko, a on śpi z otwartymi oczami. Przecież można. Tylko powolne bicie serca zaprzeczało jego zgonowi. Reszta już umarła. Jednak gdy tak odbijała się od nich cisza wreszcie zaczerpnął powietrza by nabrać go usta i dołożyć sobie trochę siły. - Cześć Kavanaugh. - Mruknął oficjalnie dopiero teraz poprawiając się na poduszkach, a żeby znaleźć się w pozycji siedzącej. Nadal przykryty cienkim kocem, patrzył na nią spod swojej poczochranej blond grzywy. Jak to on. - Co tu robisz? Przyniosłaś mi koszyk odwiedzającego? - Chyba nie był zbyt miły. Za dużo czasu minęło? Za dużo się stało? Nic się nie odstanie Kavanaugh, wszystko co jest za wami to historia. Pytanie czy teraz budując teraźniejszość wiesz już czego od niego teraz chcesz.
A potem rozmawiali sobie o niebieskich migdałach, co oboje znudziło.
Coco nie wiedziała co się naprawdę wydarzyło. Pomogła komuś. Wyczarowała pierwszy raz w życiu pełnego patronusa, a zaraz potem… Potem działo się wszystko tak szybko, że jedynie pamiętała dwa uderzenia, które rozcięły jej policzek i zadały tyle bólu, który sparaliżował jej prawie szczękę. I ciemność. Ból. Nic więcej nie było. Dopiero ocknęła się w szpitalu. Znów białe ściany. Znów okno, za którym było pusto. Migrena. Ciśnienie w okolicach skroni i prawego oka. Bolący policzek. Fenomenalny ból z lewej strony ciała na wysokości mostka i żeber. Jęknęła cicho, a po chwili rozejrzała się po pomieszczeniu, opuszkami palców dotykając zabandażowanej prawej strony twarzy. Nie umiała zebrać myśli w jedno. Cały świat jej wirował. To co się działo, było dziwne i nigdy nie doświadczyła tak chorej sytuacji. Nie umiała się w niej odnaleźć. Miała przebłyski w głowie, ale dopiero po chwili gdy zdała sobie sprawę z wydarzeń, które miały miejsce wieczorem… Zaczęła łkać. Łzy leciały po jej lewym po liczku, bo te z prawej strony topiły się w lekarskiej gazie. Spojrzała na podrapane dłonie chcąc do reszty i w pełni zrozumieć dlaczego jej to zrobił. Przecież… Uratowała go. Pomogła mu. Dała szansę na to żeby przeżył. Pozwoliła żyć. Wyczarowała patronusa, a on ją skatował. Głośniejszy płacz wydobył się z jej wnętrza, którego nie była już w stanie powstrzymać. Przypomniała jej się sytuacja kiedy to w mieszkaniu Caspra niemal się zabiła, a teraz była również tego bliska. Dlaczego nie użył zaklęcia niewybaczalnego tylko przyczynił się do tego, że czuła się jeszcze gorzej niż przed całą sytuacją. -Merlinie, kurwa… - wyjęczała bardziej do siebie, niż do kogokolwiek konkretnego, nie miała pojęcia, że ktoś tu jest. Nie miała siły się ruszać, dlatego nawet nie poruszała głową, a jedynie płakała. Jak zawsze.
Nawet nie wiedział, dlaczego z nią tutaj został. Z poczucia obowiązku i odpowiedzialności? Z żalu? A może czystej ciekawości? Jedno było pewne – przesiedział całą noc w Mungu, zamiast zająć się własnym życiem i czekał, aż dziewczyna się obudzi. A właściwie to drzemał sobie na krzesełku obok łóżka, oczekując na cud. Ocknął się z tego transu dopiero w momencie, gdy usłyszał cichy płacz tuż obok siebie. Zamrugał kilkukrotnie, porażony bielą tego miejsca, która nie wydawała mu się tak koszmarna w świetle lamp i spojrzał niewyraźnie na dziewczynę, którą tutaj przyniósł. Przypomnienie sobie, co właściwie zaszło wczorajszego dnia, zajęło mu kilka dobrych sekund, bo był naprawdę zmęczony całym tym oczekiwaniem i stresem, czy ona w ogóle przeżyje. Ale ocknęła się, a on mógł dziękować wszelkim bóstwom za to, że to uczynili. - Merlinem nie jestem i wiele mi brakuje – mruknął do niej smutno, podpierając ręce na kolanach. – I nie będę pytał, jak się czujesz, bo wiem, że koszmarnie. Zmęczenie odebrało mu trochę kontroli nad sobą i dobrego taktu, przez co mówił dziwne rzeczy, ale naprawdę się o nią martwił. Uznał jednak, że o cokolwiek będzie ją wypytywał dopiero wtedy, gdy poczuje się lepiej.
Drzwi sali otworzyły się i do środka wkroczył uzdrowiciel, kierując się prosto do łóżka pacjentki. - Mógłby Pan nas zostawić na moment? – Zapytał Nickodema, a gdy chłopak opuścił pomieszczenie, zajął jego miejsce, spoglądając z ciekawością na pacjentkę. – Rozumiem, że może być Pani w ciężkim szoku, jednak muszę ustalić Pani dane. Przyjrzał się kartotece pacjentki, którą oczywiście zabrał ze sobą, krzywiąc się na widok obrażeń, jakie miała. Dopiero na papierze lista wydała mu się okropnie wielka. Kiedy ją ratowali, skupiali się jedynie na tym, aby doprowadzić ją do dobrego stanu, choć miało to niestety swoje przerażające skutki. - Miała Pani złamane dwa żebra, dlatego może boleć, jednak za chwilę powinna zjawić się pielęgniarka z kolejną dawką eliksiru znieczulającego – mówił, nie bawiąc się w delikatność. Był wyjątkowo bezpośredni, jakby zupełnie nie przejmował się tym, że jego pacjentka mogła cokolwiek czuć. – Muszę Pani również z przykrością powiedzieć, że byliśmy zmuszeni posunąć się do kroków, które mogą mieć wpływ na Pani zajście w ciążę. Spojrzał na pacjentkę, która była w naprawdę opłakanym stanie, jednak wyglądała już dużo lepiej niż w momencie, kiedy się za nią zabrali.
Coco nie myślała. Nie analizowała. Nie mogła się już dłużej zastanawiać, zwłaszcza że to wszystko było zbyt szybkie. Intensywne. Za dużo się działo, a ona potrzebowała jedynie chwili wytchnienia, która w żaden sposób nie chciała nadejść. To piekielnie smutne. Wbijała wzrok w sufit, chcąc by ten spadł teraz na nią i dokończył dzieło, z przed kilku godzin. Zmarszczyła brwi gdy usłyszała nieznajomy głos, który huczał w jej głowie. Skądś go kojarzyła. Nie wiedziała właściwie skąd, ale nie chciała w to brnąć. Nie tym razem. Ból odbierał jej możliwość logicznej analizy całej sytuacji. Zagryzła dolną wargę, próbując powstrzymać tą niemrawość, to coś dziwnego co przelewało się przez całą jej osobę. -Ale... Jesteś moim aniołem stróżem, co nie? - Powiedziała bardziej do siebie niż do niego, próbując odwrócić w jego stronę twarz. Nie mogła nic więcej z siebie wydusić i jedynie patrzyła. Patrzyła i płakała. Płakała i była mu kurewsko wdzięczna. -Co się stało? Dlaczego... Dlaczego Ty... Tutaj... Mi... - Mówiła niemrawo, nieskładnie. Nie mogła zebrać ani jednej myśli w całość by złożyć choć jedno logicznie brzmiące zdanie. Zacisnęła nieco mocniej dłonie na pościeli, a po chwili wyciągnęła chudą rękę w jego stronę. Już sama nie wiedziała po co. Czy chciała mieć pewność, że tu jest, czy po prostu... Potrzebowała poczuć coś innego niż brutalna, męska siła. Gdy zobaczyła jednak w progu lekarza, aż zadrżała. Nie wiedziała co robić. Nie chciałaby żeby chłopak stąd wychodził. Bała się. Piekielnie się bała. On miał wyjść. Zostawić ją samą. Dlaczego? -Byłam u Was kilka miesięcy temu, gdy... Gdy... - mówiła z trudem, chcąc skupić się na wszelkich możliwych wydarzeniach. Łzy jej stanęły po raz kolejny w oczach, a po chwili zrozumiała, że nie ma owijania w bawełnę. -Urodziłam tutaj córkę. Nazywam się Coco Rosie Watson. I... jak to... Złamane żebra? Problem... Z ciąża? - nie mogła powstrzymać tego płaczu, który ją w tym momencie ogarnął, ale to było dobre, przede wszystkim dla niej. Ponoć łzy przynoszą ukojenie, a czy właśnie te nie miały zrobić tego z gryffonką?
Kiwał głową, słuchając jej, na znak, że rozumie. Właściwie to ją pamiętał z momentu, gdy rodziła, ale nie mógł sobie przypomnieć jej nazwiska. Zresztą teraz to nie istotne. W tym momencie leżała tu przez coś zupełnie innego. A on miał nawet ochotę przykleić jej do bandaży naklejkę z napisem „Dzielny pacjent”, ale się powstrzymał, ponieważ to nie byłoby zbyt miłe. Chociaż czy on był kiedykolwiek uprzejmy? - Panno Watson – zwrócił się do niej, wiedząc już, jak się nazywa – Pani obrażenia są skutkiem pobicia, o czym poinformował nas Pan Hamillton. Niestety nie znamy sprawcy, ale odpowiednie służby powinny zająć się znalezieniem go. Przyglądał się jej z uwagą, nie dziwiąc się wcale płaczowi, choć nigdy nie lubił patrzeć na łzy. Nie dlatego, że było mu kogokolwiek żal, lecz dlatego, że to zwyczajna oznaka słabości, typowa – co oczywiste – dla kobiet. Widział jednak też płaczących mężczyzn, co sprawiło, że chyba nic więcej w życiu go nie zdziwi. Poza tym był uzdrowicielem! Człowiek z trzecią ręką wyrastającą z brzucha lub z dwiema głowami to norma w tym miejscu. - Sprawca musiał być niezwykle silny lub musiało być ich kilku – spekulował dalej uzdrowiciel, choć z relacji chłopaka, którego przed chwilą wyprosił, jasno wynikało, że tylko jedna osoba zaatakowała Coco. – Ewentualnie działał z rządzą mordu, ale nie jestem tu po to, aby się nad tym zastanawiać. Ależ on był niemiły. I nietaktowny. Ale kto by się tym zajmował? Nie płacili mu przecież za bycie dobrodusznym, ale za leczenie pacjentów. - Żebrami już się zająłem, teraz będzie Pani doskwierał jedynie ból, który za dwa dni powinien przejść – ciągnął dalej swoją przemowę. – Pani twarz również powinna się zagoić w przeciągu krótkiego czasu. Nie udało nam się jednak doprowadzić Pani do stanu sprzed pobicia i tak, nie będzie mogła mieć Pani więcej dzieci. Choć to zapewne nie problem, skoro niedawno rodziła. Ale tego już nie powiedział. Małpiszon jeden, którego powinni wysłać na oddział psychiatrii!
Patrzyła na niego przytępionym wzrokiem nie mogąc poskładać myśli w jedno. Nie wiedziała gdzie jest wyjście ewakuacyjne, ale dzięki temu, że facet był skończonym fiutem, którego miała ochotę w tym momencie rozszarpać, mimo całej tej słabości, jaka ją wypełniała. Wbijała wzrok w mężczyznę, a jej tęczówki w sekundy na sekundą pokrywały się nienawiścią. Co on – miał ją za frajerkę? Wywróciła oczami na uwagę o tym, że „Watson” – no tak… Właściwie to Watsony miały tendencje do lądowania w szpitalu co jakiś czas. Najpierw Oliver. Potem Coco. Jeszcze brakowało w tym wszystkim Charlie, chociaż… Kto ja tam wiedział. Gdy wróciła do Londynu była w opłakanym stanie. Może w tym momencie było dokładnie tak samo? Może właśnie teraz bała się tego, że… Że z Charlie było jeszcze gorzej niż z samą Rosie. Wiedziała jednak, że nie chce jednak informować rodzeństwa, bo to było bezsensowne. Musiała komuś powiedzieć, ale nie miała pojęcia właściwie już komu. Isolde? Arienne? Oliver? Charlie? Casper…? Nie. Nikomu nie mogła powiedzieć. To musiało zostać z nią. Właśnie w tej chwili w niej i dla niej. Nikt nie miał prawa wiedzieć o wydarzeniach z wczorajszego wieczora. -Rozumiem… ogólnie to zajebiście - Powiedziała ledwo słyszalnie, a po chwili odwróciła twarz od lekarza próbując przetrawić ogrom informacji, który uderzył w nią za mocno. Za szybko. Zbyt intensywnie. -Chcę zobaczyć tego chłopaka i to nie jest prośba. – Dopiero to zdanie wypowiedziała nieco głośniej, podpierając się na rękach by lekko się podnieść. Tęczówki świdrowały lekarza, by mógł zrozumieć, że to nie są przelewki. Może i wewnątrz była rozdarta. Być może była wściekła. Jednak… Nie wiedziała jak poskładać pewne fakty w całość. -Po za tym nie wierzę w to… To nie jest prawda… Przy Summer też tak mówiliście, że jej nie urodzę, a teraz miałabym stracić tą możliwość na zawsze?! Nie… Nie… Może mi pan wiele wkręcić, bo ponoć jestem pierdolnięta, ale na pewno nie to, że nie będę mogła mieć dziecka! Dobra, może i pan ma mnie za pojebuskę, ale do cholery… Pan na mnie patrzy jak na narkomankę, bo co? Co ja panu zrobiłam?! – Ignorowała fakt tego, że jest w szpitalu. Że krzyczy głośniej niż zazwyczaj, ale lekarz ją kurewsko zirytował. Była wściekła o to, że po raz kolejny ktoś patrzył na nią przez pryzmat błędów jakich się dopuściła. Dlaczego? W porządku! Wylądowała na oddziale śćpana gdy była w ciąży. W porządku – nieszczególnie o siebie dbała, ale sytuacja z wczorajszego wieczora uświadomiła ją w tym, że musi walczyć. Dla siebie. Dla tego malucha, który jest z Casprem. Dla samego Caspra. Nie mogła się poddać, bo ktoś wydał na nią wyrok – nie wiedząc jak jest naprawdę. Była na odwyku. Była na terapii. Jej organizm nie był skażony prochami od dawna. Jedynie Is miała świadomość, że tabletki antydepresyjne zrobiły w tej dziewczynie spustoszenie, co z jednej strony było przerażające, ale… Miała o co walczyć. Być może list Rasheeda otwarł jej oczy. Być może nie było za późno. -Proszę powiedzieć, że to tylko przez to, że wcześniej mieliśmy do czynienia, i to za każdym razem gdy byłam naćpana, a pan robił mi pranie żołądka…
Co on się będzie cackał z pacjentami, skoro mógł odkleić plaster szybko, aby bolało tylko przez moment? Już dawno minęły czasy, kiedy jeszcze mu na czymkolwiek zależało. Teraz, choć poświęcał cały swój czas na pacjentów, nie wkładał w to tyle serca. Nie spuszczał wzroku z Watson, jak gdyby to miało mu ułatwić mówienie do niej. Jej krótką uwagę zignorował, znów kiwając głową. - Niestety nie wiem, gdzie w tym momencie się znajduje. Równie dobrze mógł sobie stąd pójść – powiedział uzdrowiciel, choć był w stu procentach pewien, że dzieciak czekał za drzwiami. Przecież widział go tu przez całą noc, mimo że za każdym razem, gdy przychodził do tej sali, wyganiał go do domu. – Poza tym Twoje groźby nie robią na mnie wrażenia, zważywszy na to, że nie możesz się ruszyć – dodał, przechodząc na ‘Ty’, by jego słowa lepiej do niej dotarły. Już nie raz i nie dwa użerał się z pacjentami, którzy zbyt wiele od niego oczekiwali. Ale przecież był tylko człowiekiem i robił, co mógł, aby ich wyleczyć. To, że był przy tym oschły i arogancki nie zmieniało faktu, iż na uzdrawianiu znał się bardzo dobrze. - Mówię tylko, jak to wszystko się prezentuje na ten moment. Ja niczego nie wykluczam. Może po prostu zabrzmiałem zbyt opacznie, ponieważ nie powiedziałem, ze pobicie wpłynęło na ten stan rzeczy – powiedział, brzmiąc trochę jak rasowy polityk, który posiadał dobry zasób słów i potrafił nimi operować tak, by brzmieć w miarę mądrze. – W pewnym sensie, ponieważ patrząc na Twój styl życia, może do nich dochodzić częściej. A jeśli chodzi o „pierdolnięcie” i ogólny stan umysłu, tym powinni się zająć magopsychiatrzy, bo od tego tutaj są. Nie oceniał jej, to po prostu fakty, znane mu z historii leczenia tej dziewczyny. Zawsze miał to do siebie, że widząc twarze pacjentów, potrafił przedstawić cały przebieg ich choroby, ale za nic w świecie nie pamiętał ich nazwisk. Może to i lepiej, bo zazwyczaj podsyłali mu najdziwniejsze i najtrudniejsze przypadki, a on miał tendencję do straszenia nimi najbardziej zagorzałych w swoich twierdzeniach pacjentów. - Niestety muszę przyznać, że zawartość Twojego żołądka znam aż za dobrze – przyznał jej. – I patrzę na to wszystko z ciężkim bólem serca, ale mogę Ci pomóc. No tak, obudziło się dobre serce Sheparda – bo on je posiadał, naprawdę! I jeśli się zawziął, to dążył w danej sprawie do końca, wykorzystując ostatki swych sił.
Była przerażona. Przerażona, kiedy odebrała od sowy list. Sądziła, iż napisał do niej Ollie, który jednak nie może przyjść na umówione spotkanie. A to chodziło o Coco. Która leżała w szpitalu, bo coś jej się stało, a jej nie było przy niej. Zacisnęła mocno powieki, a potem rzuciła list i ubrawszy się w biegu, teleportowała się z mieszkania do szpitala. Miała włosy w nieładzie i mętny, zszokowany wzrok. To sprawiło, iż część personelu wlepiało w nią spojrzenia, a chyba ktoś nawet do niej podszedł pytając, czy dobrze się czuje. Mimowolnie pokiwała głową i spytała o miejsce, w którym leży jej siostra. Uzyskawszy konkretne instrukcje pognała tam, nie patrząc na to, iż niektórych musiała potrącić swoimi chudymi ramionami. Rozglądała się na boki za rzeczoną salą, kiedy na korytarzu dostrzegła kogoś znajomego. Nick? To był on? Zmrużyła oczy, aby wyostrzyć wzrok, a kiedy uznała, iż to był rzeczywiście on, pognała w jego kierunku. Nie wyglądał najlepiej. W sumie to chyba tak, jakby spał na tym krześle kilka miesięcy. Zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Może się spóźniła? Coś się stało? Dlaczego Olivera tu nie było? Nie dostał takiego samego listu? Może powinna do niego napisać? Na Merlina, nie miała pojęcia co robić. - Coco? Jest tam w środku? Mogę do niej wejść? Co tu robisz? - zasypała chłopaka gradem pytań, kręcąc się między nim, a drzwiami do pokoju niczym gówno w przeręblu ehehe. No ale była trochę spanikowana i nie bardzo wiedziała cóż ze sobą zrobić. Może krukon okaże się tym rozsądniejszym. I przynajmniej udzieli jej paru informacji.
Przez całe swoje życie Nickodem nie był jeszcze tak zmęczony i zestresowany. A jego nerwica wzięła górę, gdy jeszcze okazało się, że dziewczyna, która ledwo uszła z życiem, była siostrą Charlie. Oczywiście wpadł na to dopiero, gdy blondynka pojawiła się na korytarzu, tak bardzo był dziś nieogarnięty. Poza tym co się dziwić – nie spał prawie całą noc, dopiero nad ranem udało mu się zdrzemnąć i to na krześle. Przy łóżku obcej dla siebie dziewczyny, za którą wziął odpowiedzialność w momencie, gdy zauważył ją leżącą przy fontannie w parku. - Cześć, Charlie – przywitał się, ziewając. – Z Twoją siostrą już wszystko w porządku, bada ją uzdrowiciel. Przetarł oczy, zastanawiając się, ile czasu minie, nim znów padnie na tym krześle, zapadając w sen tak głęboki, że nie zdołają go już z niego obudzić. Miał nadzieję, że jego poświęcenie nie pójdzie przynajmniej na marne. - Uspokój się, naprawdę z tego wyjdzie. Akurat tego nie był pewien, bo uzdrowiciel wyprosił go z pomieszczenia, nim zdołał się czegokolwiek powiedzieć. Jednak skoro Coco zdołała się obudzić, a nawet odezwać, to było niemal pewne, że powinni doprowadzić ją do porządku w ciągu góra tygodnia. - Byłbym wdzięczny za nektar bogów, zwany kawą – odparł, nadal sennym głosem. – Może przejdziesz się ze mną do kawiarni, żebym nie zasnął po drodze, a ja Ci wszystko opowiem? Nie mam pojęcia, ile to może jeszcze potrwać, ponieważ dopiero zaczęli. Wskazał na drzwi, po czym podniósł się z krzesła, patrząc z oczekiwaniem na Charlie. Nienawidził kawy, ale w tym momencie było mu to obojętne. Musiał się po prostu rozbudzić i doprowadzić jakoś do porządku.