By uczniowie z innych domów mogli się bardziej z integrować, równocześnie odpoczywając po ciężkim dniu nauki powstał Salon Wspólny. Jego wnętrze jest wypełnione barwami wszystkich czterech domów. W wielkim kominku naprzeciwko kanapy zawsze miga wesoło ogień. Wokół niego rozstawione są żółto- czerwone sofy. Oprócz tego można tu znaleźć niewielkie stoliki razem z pufami, by móc przy nich na odrobić lekcje. Są one rozstawione przy ścianie, naokoło kominka. Na co dzień z ogromnych okien padają promienie słoneczne, rażące w oczy siedzących blisko nich uczniów. Zaś sufit Salonu Wspólnego posiada malunki zwierząt czterech domów razem z przynależnymi do nich kolorami.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Nie Cze 20 2010, 23:56, w całości zmieniany 1 raz
Tak, odmówił jej. Ale nie wiedział co go czeka chyba i własnie dlatego postanowił głupio się uśmiechnąć i udać głupka niż dalej brnąć w ten zakazany temat, co by pewnie wywołało jakieś niepotrzebne zamieszanie. A, że Cohen do ludzi kłótliwych nie chce się zaliczać, no i panience Blake chciałby umilić czas jak najwięcej w tym dniu, zwyczajnie i bez żadnych korzyści, których na stoo procent każdy by się doszukiwał, to przemilczał chwilowo grzecznie to wszystko. Bo jak walczyć to z debilami. Blair o ile mu wiadomo do owych nie należała, waliło od niej czymś innym, i to nie były perfumy! Ani nic w stylu ' masz wiatry'. Nieee. W ogóle czemu znienacka przeszedł z mówienia o rozgrywkach do takich brzydkich czynów/gestów/cokolwiek? Fuck this shit. Oh, tak bardzo chciałby mieć w sobie coś z jej ducha sportowej walki, ale mu się dzisiaj nie chciało strasznie, że to aż poniekąd bolało. Nie, nie powinno być karalne, bo w takim przypadku spędziłby w pace kilka miesięcy, a on nie lubi szorstkiej pościeli, więc sorry. Tak, jakakolwiek myśl była w jego głowie absurdem, rzeczą niesłychaną i dziwnie się składała na najważniejszą, no jedną z najważniejszych części jego organizmu. Mózg zdecydowanie odznaczał się dzisiaj znacznym trollowaniem, niż mądrością. Obserwował w krótkim skupieniu Blair, doszukując się oznak ćpania. Spotkał jeszcze bardziej naćpaną słońcem i pozytywnej energii osobę. Ojej! Się mu na serduchu ciepło zrobiło. Chwila.. - Mam ci robić za niańkę czy pilota? Bo oba są w dziale 'wykorzystaj i porzuć marnie'. - Uniósł się do pozycji siedzącej i pokazał jej bez ceregieli jęzor. - Poza tym, tutaj nie ma nic szczególnie fajnego. No może Hogsmeade nadaje się do zwiedzania, bo świat żarełka to mój ulubiony świat, ale ten świat otwarty jest jedynie w wybrane dni, soł mamy problem. Chyba, że sama posiadasz jakiś wspaniały pomysł, a jeszcze go nie urzeczywistniłaś. - I mówi to uczeń reprezentujący Hogwart na tej całej imprezie. Super, gdyby go usłyszała nauczycielka, nauczyciel, [i]O Boże Miej mnie w swej opiece, abym tego nie powtórzył publicznie. Dawaj przykład, byle jaki ale dawaj. Niech wiedzą, że żyjesz i nie masz pieprzonych różowych okularów. - Też sobie wybrałaś do tego osobę, Blake - Westchnął zrezygnowany z facepalmem ociekającym na jego twarzy. Co było śmieszne, jak cholera. Nigdy nie umiał być poważny i przemówić komuś do rozsądku, iż wybieranie towarzystwa Amesa to równa się jazda bez trzymanki. Wiecie, nie każdemu chce się potem rzygać tęczą, inne gusta. Zerknął na nią jeszcze raz, w nadziei, że się rozmyśli, ale nie, ciężko trzymała się swojego zdania, na co Cohen wyłącznie zareagował kolejną salwą śmiechu - Ty tak na serio? Teraz? Ale jest niecooo późno kocie, jak ty to sobie wyobrażasz geniuszu? O nieee, ja już wiem co cię tak ciągnie do zwiedzania! Tajemne przejścia i może zakazany las do tego, hmm? Sorry, w moim programie jest wyłącznie wąchanie kwiatków na błoniach, a nie tyłków centaura!
Jak to dobrze, że Hogwart zawiera tak wiele pomieszczeń i w każdym da się odnaleźć ciekawą kryjówkę! Dzisiaj nasi wybrankowie może rzeczywiście nie powinni wychodzić ze swoich dormitorium i zakopać się pod stosem książek i kocyków... Bo traf, że nasza dwójka trafiła pod ręce niewłaściwego wykładowcy w jeszcze gorszym czasie, kiedy to lekcja uczniów poprzedzając zajęcia studentów okazała się mało efektowna... Co tym samym zmusiło nauczyciela do odnalezienia jakiegoś rozwiązania! I wiecie co się okazało? Otóż Dysnomia Kinsey, jako wspaniała studentka Ravenclaw, została skierowana do udzielania korepetycji krnąbrnemu uczniowi ze Slytherinu... A mianowicie dla Bruno Bedau! Nauczyciel nawet był tak miły, że polecił im spotkać się na neutralnym gruncie w salonie wspólnym! Na stoliku oczywiście już leżały podręczniki z transmutacji, ale to czy nasza dwójka ich użyje, chyba zależy tylko i wyłączni od nich...
Kiedy nauczyciel oznajmił Dysnomii, że widzi w niej potencjał na korepetytorkę, jej pierwszą reakcją, było prędkie przeniesienie oczu z brudnej podłogi tamtejszej pracowni, na poważną twarz nauczyciela. Niestety śmiertelnie poważną. Wielkie, okrągłe ślepia Krukonki nie naprowadziły profesora na wniosek, że jego uczennica należy do grupy ludzi, starających się ograniczyć wszelkie społeczne kontakty, czyli ludzi, których ambicje nie idą w stronę nauczania. Zupełnie nie wyczuł mieszanki strachu i niepokoju dziewczyny. Panna Kinsley została więc zmuszona, by zmienić swoje plany - z siedzenia w milczeniu w Pokoju Wspólnym Krukonów i rzucania wszystkim spojrzeń godnych seryjnej morderczyni - na tłumaczenie transmutacji dla jakiegoś Ślizgona. Nie była specjalnie uprzedzona do Zielonych, ale w tej grupie przeważali czystokrwiści co było już cechą niepożądaną do której dziewczyna żywiła nieco większą niechęć niż do reszty świata. Właścicielka rudej, nieposkromionej czupryny pojawiła się cicho w Salonie Wspólnym, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi i zaraz przysiadła przy stole, zarzuconym podręcznikami. Bardzo dobry ruch ze strony profesora, że wybrał miejsce z którego Dysnomia mogłaby uciec w każdej chwili, gdyby tylko zobaczyła coś niepokojącego. Usiadła sztywno, kładąc dłonie na udach. Westchnęła cicho myśląc sobie, że pewnie znów dała się ponieść chorobliwej punktualności i przybyła dużo przed czasem, co będzie musiała odpokutować dłuższym czekaniem na ucznia. Czas ten jednak zdawał się mijać jej bez większej nudy, kiedy to czujnym spojrzeniem obserwowała wszystkie najmniejsze ruchy w pomieszczeniu, podróżując szybko spojrzeniem po wszystkich obecnych, którzy nawet jej nie zauważyli. Cóż, trudna będzie nauka, jeśli w tym samym czasie Kinsleyowa będzie czuła się w obowiązku kontrolować wszystkich wokół, w razie gdyby ktoś postanowił zrobić coś nieprzewidywalnego... groźnego... Sama myśl to ciarki na plecach Dysnomii. Byle szybciej to skończyć i wrócić do ograniczonej, bezpiecznej przestrzeni ciepłego dormitorium. Ach.
Nie będę więcej palił w szkole. Nie będę więcej palił w szkole. Nie będę więcej palił w szkole. Bruno powtarzał to zdanie niczym mantrę, bo jego duma poważnie ucierpiała. Czy geniusz potrzebuje na Merlina korepetycji? Po pierwsze nie wierzył, że jakaś krukonka aż tak pragnie wytłumaczyć mu transmutację. Nie to, że on jej nie rozumiał czy coś. Po prostu uważał, że nauczyciel jest na tyle beznadziejny, iż nie będzie się wysilał, aby dać mu satysfakcję o jego doskonałych umiejętności pedagogicznych. Bo tak naprawdę przekazanie komuś wiedzy zależy od tego człowieka z dziennikiem w ręku. Niektórzy narzekali, że przynudza, inni zaś mówili, iż jest tak wspaniałym nauczycielem! Bruno ich nie rozumiał. Dla niego ten człowiek nie powinien kompletnie uczyć. Geniusz chętnie by go zastąpił, jeśli przedmiot byłby ciekawszy. Bedau zdecydowanie przykładał się do eliksirów, które rozprowadzał po całej szkole. Włożył papieros zza ucho, nie będąc pewnym, czy będzie chciało mu się iść aż do Dormitorium po tenże używkę. Wszak biedny Bedau tak naprawdę nie miał zbyt wiele siły. Mało jadał, dużo palił i pił eliksirów. Czy nie był przypadkiem krnąbrnym ćpunem? Wszedł do Salonu Wspólnego, zastanawiając się, czy naprawdę dziewczyna owy nakaz od dyrektora potraktowała bardzo poważnie. Przecież halo, byli młodzi, po co tracić czas na Transmutację?! Bruno rzecz jasna się spóźniał. Nie widział żadnego sensu w tym spotkaniu. Nawet skończył mu się eliksir na skupienie i pobudzający. Z ponurą miną podszedł do rudej dziewczyny obładowanej podręcznikami, patrząc na nią podejrzliwie.
- Dobry żarcik, naprawdę nie sądziłem, że Krukoni mają poczucie humoru – odparł, rozsiadając się na krześle. Zaraz wykonał gwałtowny ruch, przybliżając się do dziewczyny, aby zmniejszyć tą sztywną odległość. Och, biedna ona, że trafiła na Bruna… - Jest taka ładna pogoda, może zamiast tych ciekawych książek wolisz iść na spacer? Na pewno będzie tam ciszej – zaproponował z uśmiechem, godnym prawdziwego Francuza. W sumie jak to pomyślał, brzydka nie była, na świeżym powietrzu zapali, no żyć i nie umierać! Byle mu się nie kazała uczyć! Chociaż, czego można spodziewać się po Krukonce?
Dysnomia przechyliła się lekko do przodu, opierając się o stół, gdy w Salonie pojawiła się osoba, na którą Krukonka była zmuszona czekać. Utkwiła niespokojne, szare oczy w zbliżającym się Ślizgonie. Trafił jej się jeden z tych spóźnialskich, buntowniczych uczniów, którzy gdyby chcieli, sami by się świetnie nauczyli. Więc co ona tu robi? Uniosła brwi, słysząc pierwsze słowa chłopaka. Ekstrawertyk - pomyślała ze zgrozą, starając się nie odmalować swojego zniechęcenia przemieszanego ze strachem, na bladej twarzy. Razem z francuską krwią i cechami o których pomyślała gdy tylko go zobaczyła, może to być wyjątkowo nieprzyjemna mieszanka. Nie odbiegając od swojej skrytej natury, postanowiła przemilczeć wypowiedź Francuza, nie przerywając swoich małych domysłów, związanych ze stałą obserwacją chłopaka. Wyczulona na gwałtowne ruchy, drgnęła niezauważalnie, kiedy Blondyn się przybliżył. Taka wrażliwość na drobne gesty jest wyjątkowo irytująca. Aczkolwiek również nieco pochyliła się do niebieskookiego. - Spacer? - powtórzyła, demaskując wreszcie swój cichy głos, po raz pierwszy od ich spotkania. Och, rozmowna jest. Niczym na przekór babce, wpajającej jej od małego podstawowe objawy kultury. Więc tak jak myślała, Blondyn edukowania w planach nie miał. - Jak wolisz. - westchnęła, wzruszając ramionami. - Mi też niespecjalnie zależy na katowaniu się tym interesującym materiałem - rzuciła krótkie spojrzenie książkom i przyborami do pisania, w razie chęci robienia notatek. Zaraz znów przypatrywała się błękitnym ślepiom chłopaka. - A pióra są ostre - dodała kiwając lekko głową, niezrażona niejasnością swojej wypowiedzi. Ale to dla Rudej było przecież oczywiste, że skoro pióra są ostre, to komfort i poczucie bezpieczeństwa wzrasta, jeśli jest się od nich daleko, prawda? A może to tylko ona tak ma... To chyba dość prawdopodobne.
Och, jakaż ona się sztywna zrobiła, gdy tylko zobaczyła pana Bedau. Nieładnie mieć takie stereotypowe myślenie. Po pierwsze, w tym pięknym kraju, w którym panienka Kinsey raczyła się urodzić, istniało powiedzenie: królowa się nigdy nie spóźnia, to inni przychodzą za wcześnie. W zasadzie to było jedyne, co angielskiego tolerował Bruno. Otóż, w tym było wiele prawdy. Bedau, wielki Geniusz, diler eliksirów na całą szkołę, nigdy nie patyczkował się z ludźmi. Zwłaszcza, że Dysnomia na pewno z ploteczek usłyszała, jaki jest prawdziwy Francuz. Transmutacja nigdy nie była dla niego super fajnym przedmiotem. Po pierwsze on za pomocą eliksirów mógł zrobić praktycznie to samo, a po drugie uczenie się wszystkich formuł wiało nudą. W tym małym kociołku nigdy nie wiadomo było, co się wydarzy. Czy straci nos i będzie wyglądał jak Tom Riddle? A może jak jedna z największych chemiczek Maria Curie pożegna się z życiem? Właśnie to ryzyko sprawiało, że tenże przedmiot był interesujący. A nie jakaś tam transmutacja! - A co wolisz się gnieździć w Salonie Wspólnym? - rzekł, kompletnie w to nie wierząc. Może rzeczywiście za mało czasu przebywał z Krukonkami, aby mieć świadomość, że dla niektórych nauka jest ważniejsza od zapalenia papierosa? - Uff - odetchnął z ulgą, słysząc, że i dla Rudowłosej transmutacja jest cholernie nudna. Co mieliby machać różdżkami i zamieniać książki w złoto? Ej, chociaż to miało jakiś tam sens! - Chcesz mnie nim zabić? - zaśmiał się, nie bardzo rozumiejąc, co miało znaczyć jej zdanie. Wstał z krzesła, przeciągając się leniwie. - Dobra, mała, kobiety mają pierwszeństwo prowadź. - rzekł krótko i na temat, przepuszczając ją w przejściu.
Evka była w totalnym szoku. Ostatnie minuty upłynęły jej w widocznym otępieniu, czuła się, jakby ktoś wciągnął ją do jakiegoś mega pokręconego snu. Na bal przyszła z myślą zabawienia się, poznania nowych ludzi, a przede wszystkim pożegnania szkoły i rozpoczęcia jej upragnionych wakacji. Spodziewała się po prostu fajnej balangi z fajnymi ludźmi. I tyle, nic poza tym, żadnych niespodziewanych niespodzianek, które ktoś zaserwował im pod koniec. Te całe zamieszanie..nie wiedziała nawet co ma o tym myśleć. Prawie wszystko zaczęło się w chwili, gdy poznała swojego tajemniczego partnera. Właśnie miała mu bardzo, ale to bardzo podziękować za to, że był na tyle cierpliwy i na nią poczekał oraz rzucić coś w stylu, że " spóźnialstwo jest już zapisane w jej naturze i jest jej z tego powodu niezmiernie niefajnie " ale jak za dotknięciem różdżki wszystko pękło. Światła zgasły, ktoś krzyknął a sceneria pięknego balu zmieniła się w scenę rodem z dobrego mugolskiego sci-fi ( nie pytajcie, skąd je znała ). Ale co najdziwniejsze, nawet stare, dobre lumos nie zadziałało. Coś było nie tak..i to bardzo. Usłyszała również te charakterystyczne warknięcia..i wtedy ją olśniło. To już zdarzyło się wcześniej. Wtedy, kilka miesięcy temu w walentynki. I wtedy, jeszcze wcześniej, tego dnia, kiedy zdobyła znamię na nadgarstku. Wilkołaki. Ale nie..dosyć Eve. To już rozdział zamknięty. Nie wracaj do tego.. Jej serce nadal jednak biło jak szalone. Przypomniało sobie te śledztwo z Dahlią, które postanowiły razem wtedy przeprowadzić. Obie wiedziały, że coś tu śmierdzi. I może nie bez powodu wtedy Evelyn uciekła ? kto wie. Przeszłość..czy ona zawsze musi do nas wracać ? Przychodzi w życiu taki moment, kiedy już prawie o niej zapominamy, zamykamy się na nią. Ale ona powraca..z najgłębszych czeluści naszego umysłu i serca powraca ze zdwojoną siłą. Dlaczego ? Chciałoby się krzyczeć.. I te wszystkie zaklęcia, które w następnej chwili zaczęły latać w powietrzu. Tak wiele jej znajomych było na tej sali..słyszała okrzyki bólu i walki, a w świetle rzucanych czarów raz po raz migały jej znane twarze. Czy coś im się stało ? czy są ranni ? tak wiele myśli kołatało jej się teraz w głowie..w pewnej chwili wydawało jej się, że ujrzała ten zielony błysk..Avada ? Czy to możliwe, że ktoś mógł stracić przy tym życie ? A może to jej wyobraźnia..a może nie. I co z jej partnerem ? nie zdążyli się nawet poznać, a już zostali rozdzieleni..eh. A wszystko zapowiadało się tak niewinnie..uwielbiała bale maskowe, kojarzyły jej się z tymi, przepięknymi weneckimi. Czy to nie byłby dobry pretekst do wywołania takiego zamieszania ? Kiedy ktoś zakłada maskę, trudniej go wtedy rozpoznać, czyż nie ? Ten, który to uczynił mógłby w łatwy sposób się ukryć..mógłby się stać cieniem. O uwaga, uwaga, chyba zmysł detektywistyczny panny Eve właśnie zaczął działać. Musi o tym koniecznie pogadać z Dahlią ! Może czeka ich kolejna przygoda ? One zaraz na pewno coś wyniuchają, to przecież doktor Watson i Sherlock Holmes ! Gryfonka aż z tego wszystkiego postanowiła w końcu przysiąść na jakieś kanapie i ochłonąć. Przydałby się ktoś, kto mógłby wyprowadzić ją z tego stanu..w salonie powoli zaczynał panować chaos, każdy przecież miał miliony pytań do tego, co się stało. Evelyn wiedziała jednak na pewno jedno : Nie wróży to niczego dobrego na przyszłość. Coś się zaczęło dziać, a ona przeszła już wystarczająco dużo, by temu zaprzeczyć. A podobno ona jest optymistką..ech, świat jest powalony i to jest pewne.
Wszyscy byli w totalnym szoku! Nie wiadomo jak udało się nauczycielom i prefektom wyprowadzić znaczną większość uczestników balu z Wielkiej Sali. Udało się jednak jakoś im to zorganizować. Brawo dla Xaviera, Morpheusa, Kimberly, Effie i Cyrila za tak wspaniały zmysł organizacyjny! Choć nie da się ukryć, że wszyscy byli przerażeni. Z duszą na ramieniu odwracali głowy w tył, aby sprawdzić, czy ktoś za nimi nie idzie. Albo czy nie oberwą zaraz zaklęciem, które były dosłownie wszędzie. Inni jeszcze patrzyli tęskno za przyjaciółmi lub rodziną. Szczególnie, że niektórym nie udało się wyjść. Trwała obława na tych, co spowodowali to zamieszanie. I przede wszystkim na tego, kto zabił Abriendę Odell. Czym się naraziła ta nauczycielka między innymi mugoloznastwa? Czyżby był to atak powiązany z czystością krwi? Czyżby ujawnili się jej jacyś fanatycy i próbowali zrobić rebelię na miarę Czarnego Pana? Ale skąd się tam wzięły wilkołaki? Tak przez wszystkich pogardzane? Część na pewno widziała śmierć pani profesor. Część widziała, jak potworne bestie atakują zgromadzonych. Nie uniknęła tego biedna Diana, która została wrzucona do wody, a potem dzielnie uratowana przez pana Debrau. Doszła do salonu mokruteńka, ale nauczyciel teatru rzucił na nią zaklęcie osuszające. Wszyscy albo siedzieli, albo stali w napięciu. Nauczyciele ogłosili, że dopóki sytuacja się nie uspokoi, NIKT NIE MA PRAWA STĄD WYJŚĆ. Jedni chodzili nerwowo po sali, inni rozmawiali między sobą, wciąż będąc przerażonymi tymi wydarzeniami. Kiedy zobaczono Rivera, który został zaklęty w kamień, profesor Wright go odczarowała. Dlatego zarówno on jak i reszta jego znajomych, którzy go tu przytargali mogli w spokoju odetchnąć. Nauczyciele, pani prefekt oraz jej partner stanęli także przy drzwiach z przygotowanymi różdżkami. W końcu kto wie, jakie zamiary mieli napastnicy? Może chcieli zgładzić większość osób ze szkoły? Musieli więc walczyć, w razie czego. Nie mniej jednak poproszono tych, którzy byli w stanie, aby także mieli wyciągnięte różdżki. Tak profilaktycznie. Jedyne, co im pozostało, to czekać.
Bawili się świetnie, Filip nawet skradł buziaka Laili i udało mu się jej nie podeptać. A potem wszystko się rozmazało, jego uszy omal nie eksplodowały, a on sam miał wrażenie, że zaraz wybuchnie. Jedyne, czego był się teraz w stanie złapać była dłoń Laili, którą ściskał mocno, wręcz desperacko, nie chcąc jej za nic wypuścić. Wszystko trwało sekundy, choć Filipowi wydawało się, że zanim wyszedł z Wielkiej Sali i dotarł do Salonu minęły wieki, całe lata świetlne. W ciemności nic nie widział, więc bał się jeszcze bardziej, choć robił co mógł, by nie panikować. Bo to mężczyźnie nie przystoi! Instynktownie sięgnął po różdżkę, mając ogromną nadzieję, że nie będzie musiał jej użyć. Wciąż trzymał dłoń Laili, przepychając się w stronę wyjścia. Przynajmniej tak mu się wydawało. Pech chciał, że obok nich rozległ się ruch i Filip odruchowo padł na ziemię, ciągnąc za sobą dziewczynę. Jego oczy, które przywykły już do ciemności zauważyły leżące bezwładnie ciało, dziwnie mu znajome. A potem jeszcze jedno, którego nie był w stanie rozpoznać. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. I w końcu prefekci wkroczyli do akcji, akurat wtedy, gdy Filip dostrzegł kątem oka jakiś dziwny ruch. I usłyszał warknięcie. Nie, to na pewno mu się zdawało. Wilkołaki w Hogwarcie? Niemożliwe! Nie zawracał sobie tym jednak dłużej głowy, bo zostali wyprowadzeni z Wielkiej Sali i pomknęli korytarzami w nieznanym naszemu chłopcu kierunku. Dopiero będąc w Salonie Wspólnym chłopak ściągnął z twarzy maskę i odrzucił ją gdzieś w bok, przyciągając do siebie swoją partnerkę. Przytulił ją mocno, ukrywając twarz w jej włosach, przez chwilę nie mówiąc nic. -Tak dobrze, że nic ci się nie stało- jego głos co chwilę się łamał, serce waliło w piersi i Filip był pewny, że dziewczyna to słyszy. -Wasze imprezy zawsze się tak kończą?- zapytał, próbując się uśmiechnąć, po czym odsunął się od niej powoli, zaciskając palce na różdżce i rozglądając się za jakąś znajomą twarzą.
Wcześniej... Diana siedziała pod stołem z przerażeniem obserwując co się dzieje. I nagle ktoś, a raczej coś chwyciło ją za kostkę i wyciągnęło z łódki prosto do wody. Spojrzała w górę i zobaczyła coś dużego i włochatego, co dorwało jakąś dziewczynę i ją ugryzło. Przerażona puchonka schowała się z pobliską łódką, tak by nikt jej nie zobaczył, a żeby ona widziała salę. I wtedy obaczyła jak ktoś rzuca śmierltne zaklęcie, ale nie dostrzegła w kogo trafiło. W tej samej chwili w zasięgu jej wzroku znalazł się Jack, który rzucił w napastnika jakimś zaklęciem, jednak po chwili zam jednym oberwal i padł na ziemię krzycząc i wijąc się na posadzce. po dłóższej chwili podeszła do niej jakaś ccciemna postać, w ktorej po głosie rozpoznała nauczyciela teatru. Dała się wyprowadzić z sali trzęsąc się z szoku, przerażenia i zimna.
Teraz Siedziała skulona w najdalszym i najciemniejszym końcu pokoju. Nie chciała z nikim rozmawiać ani nikogo widzieć. Gdy prefekci poprosili, by wszyscy wyciągnęli swoje różdżki, ona nawet nie drgnęła.
Nie ogarniał co się działo tam na sali, nie ogarniał też tego co działo się tutaj, wiedział tylko, że musiał stąd wyjść, ponieważ wśród tych wszystkich, nieco przerażonych i skołowanych twarzy wcale nie było Scarlett. To on powinien kazać Scarlett spieprzać i siebie ratować, to on powinien zostać i wcielić życie naukę tych wszystkich zaklęć, które zakuwał do łba przez całą swoją hogwarcką karierę. Wszystko jednak działo się tam tak szybko i chociaż zdążył zaprotestować, nie udało mu się zostać w sali, stracił SMS z oczu. Kto wie co teraz się tam działo? Zdezorientowany i nieco do tego zmuszony, pomógł zanieść Jovenowi Rivera do salonu, po czym wyciągnął różdżkę, ale nie zamierzał stać tutaj z innymi, czekając biernie na zakończenie. Jasne, mógłby to właśnie zrobić, gdyby obok była Scarlett. I Elliott, bo nie widział go wśród zebranych, a był pewien, że jego buzia mignęła mu gdzieś wcześniej. Drake'a nie widział, ale o niego też się niepokoił. - Ja wracam - zawyrokował hardo, kierując się do wyjścia z salonu. Przez całkowity przypadek mogła go usłyszeć KIMBERLY WRIGHT.
Howett'owa kiedy do szło do ataku wilkołaków doszła do wniosku, ze to dobry moment aby wyciągnąć różdżkę i zrobić z niej użytek. Nawet chciała ruszyć w stronę walczących, ale Filip jej na to nie pozwolił ściskając jej dłoń. Nie dzisiaj. - skarciła się w myślach obarczając winą buty, które wybrała, nie wspominając o sukience, która też dzisiaj nie chciała współpracować. Widząc przerażenie w oczach Filipa natychmiast zmieniła swoje zachowanie i pozwoliła mu się wyprowadzić z sali. Nauczyciele wszystkich próbowali ewakuować, co znaczyło mniej więcej tyle, że znajdą się zaraz w jakiejś dziwnej sali do końca dnia, a jutro wyjadą do domów... A właściwie pewnie jutro z rana. Laila nie liczyła, że dziś uda się jej dotrzeć do dormitorium, aby zapiąć kufer i wrzucić jeszcze parę rzeczy, o których właśnie teraz sobie przypomniała. Ach te kobiety. Wybrała sobie moment na porządki, ale fakt faktem musiała zająć czymś myśli. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę czy jej bratu udało się wyjść z sali i drugi raz już dziękowała Bogu, że nie przyszło jej do głowy pomóc Lunarnym. Musiałaby wtedy grubo się tłumaczyć. Jasne, że mogłaby coś wymyślić, ale miała dość kłamstw. Zdecydowanie dość. Weszła do salonu wspólnego i pierwsze, co zrobiła to zrzuciła szpilki i spróbowała odzyskać czucie w stopach. Bieganie po schodach niestety nie było jej ulubionym zajęciem w takim obuwiu, a Filip był bezlitosny. Zaraz ją przyciągnął do siebie i chyba sprawdzał czy żyje. Ciekawe, co by zrobił gdyby Howett nagle upadła czy coś. Na szczęście to jej nie groziło. Uśmiechnęła się lekko do Filipa, na swój sposób pocieszająco... Przynajmniej starała się zachować powagę. Odnalazła jakiś wolny fotel i posadziła w nim Filipa mając nadzieję, że teraz nie zemdleje. Widziała, że jest przerażony i to nie najlepszy moment, aby mu tłumaczyć co się tutaj dzieje. Sama dokładnie się nie orientowała i miała teraz wrażenie, że rzeczywiście powinna się zaangażować, aby odczuć jakąś zmianę. Przykucnęła naprzeciwko niego i ujęła dłoń Stone'a, a po drodze przyłożyła jeszcze rękę do jego czoła. Okej, będzie chyba żył. - Tak. Wszystkie. Wpadnie parę wilkołaków, podziabią towarzystwo i wychodzą. - Zażartowała przyglądając mu się z troską. Może to dobrze, że im się udało zbiec i nie byli ofiarami żadnego zaklęcia. Laila bałaby się, że mogłaby go przypadkiem uszkodzić. Już dawno powinna ogarnąć jakąś linię obrony. Strach się w domu pojawiać. Już słyszała ojca, który przytuli ją podobnie jak Filip i będzie ględził o tym, że już dawno powinien ją wysłać do Beauxbatons, albo do Red Rock, bo tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Jasne, jasne... Hogwart to ona chciała ukończyć. Na studia może coś pokombinuje. - Jak się czujesz? - Spytała cicho nie chcąc wdzierać się w intymne rozmowy pozostałych. Choć wszyscy mówili o tym samym. Kto zaatakował, dlaczego, kto zmarł... Nazwisko Abriendy było szeptane tak cicho, że aż przerażająco... Nauczycielka nie żyła. Howett bała się o tym mówić głośno.
Chyba wykrakałam, kiedy mówiłam, że owy bal przebije łazienkową integrację, upsik, na przyszłość będę uważać z takimi przepowiedniami. Ale wracając do tej dzikiej akcji, w której już tak się zakręciłam, że nie ogarnęłam połowy dramatów z części właściwej balu: nie mam pojęcia jakim cudem udało się dotransportować posągowego Rivera do Salonu Wspólnego. W końcu ktoś z Lunarnych zauważył, że przyjezdni uciekają z jakimś wielkim kamieniem (hehe na serio kocham tego, kto to tak ujął) i zaczęła się jeszcze większa maniana, o ile to w ogóle możliwe! Podobno adrenalina motywuje każdą nawet najmniejszą część ludzkiego ciała do nadzwyczajnych rzeczy. Cóż, moi drodzy, to gówno prawda, adrenalina upośledza jak mało co! No przynajmniej tak było w przypadku Madison, która zauważyła jakieś zwierzę dosłownie gdy było tuż obok nich. Zwierzę, jakie zwierzę, WILKOŁAK! Mało tego, ten wilkołak zranił Teda, a Richelieu ogarnęła całą sytuację dopiero gdy Joven naprawił ich koleżankę z drużyny i wtedy zaczęła się gorączkowo dopytywać czy mniej więcej wszystko jest ok i czy może jakoś jej pomóc, propsy dla niej. Tak samo było z pojawiającymi się obok ludźmi i zaklęciami śmigającymi dookoła nich. Chyba gdzieś pojawił się Percy, chyba widziała Filipa, który miał szczęście i został bezpiecznie ewakuowany, chyba mignęła jej gdzieś Marceline, którą wołała, ale ta pomknęła dalej, najwyraźniej ich nie zauważając. Kiedy po milionie lat przedzierania się przez oszalały tłum w końcu dotarli do wyjścia, pokonali niezliczoną ilość schodów i znaleźli się razem z resztą w Salonie Wspólnym, a adrenalina trochę opadła, kochanej Madison rozwiązał się język. - No ja nie wiem, co jest nie tak z tymi pieprzonymi Anglikami, ale od przyjazdu z Kanady nie byliśmy jeszcze na ani jednej normalnej imprezie! Byłabym zajebiście szczęśliwa, gdyby zawodnikom było dane dożyć przynajmniej pierwszego meczu! I gdzie jest w ogóle reszta drużyny? Jeśli coś im się stało, to nie ręczę za siebie! – zaczęła się burzyć wcale nie cicho już od wejścia, rozglądając się ze wzburzoną miną i szukając w tłumie znajomych twarzy. Tak tak, niech ją słyszą! Niech wiedzą, jaka jest zła! Jeszcze trochę i wezwie tajne służby czarodziejskie z Kanady, żeby zrobili tu porządek czy coś! Swoją drogą, może na przyszłość proszę drogiego MG o rozwagę w wybieraniu ofiar (i skupieniu się na Australijczykach hehe)! Całe szczęście, któryś z nauczycieli odczarował Rivera, bo gdyby nie to, pewnie dziewczyna rozkręciłaby aferę na sto fajerek i może nawet musieliby ją uciszać zaklęciami. – BOGOWIE, TY ŻYJESZ! – krzyknęła nawet jeszcze głośniej niż wcześniej, o ile to w ogóle możliwe i przytuliła go najmocniej jak tylko potrafiła, więc może dobrze, że nie jest facetem, bo by go udusiła i koniec końców nie przeżyłby balu. No i drodzy państwo, kiedy z panny Richelieu już całkowicie zeszła adrenalina, kiedy zobaczyła wszystkich swoich kanadyjskich ziomeczków (a ucieszyła się nawet z widoku żywej Teddry!) i kiedy przytuliła biednego Indianina, rozryczała się niemalże tak spektakularnie jak na mugolskich filmach i w przerwach pomiędzy wylewaniem z siebie dzikiego potoku łez, na zmianę wyklinała dalej na Anglików, na jebane zło na świecie i psycholi urządzających takie akcje i wyrażała swoją niewysłowioną radość z powodu tego, że wszyscy wyszli z tego mniej więcej cało i że już jest po wszystkim . Oczywiście w zaistniałych okolicznościach jej głos się co chwila łamał i przekaz był tak niejasny, że wszystko zlewało się w jeden wielki płaczo-bełkot, pomieszany w dodatku z jakimś chorym nerwowym śmiechem, co w sumie musiało być całkiem osobliwą scenką. Heh no i bądź człowieku mądry i poradź sobie z histeryczką!
Co prawda, to prawda, te imprezy w Hogwarcie były odrobinę za bardzo szalone jak na gust Teda. Szczególnie, że kiedy nieśli sobie spokojnie skamieniałego Rivera, ogromna, wcale nieprzyjazna postać zaczęła biec w ich stronę. Zanim Teddra zorientowała się w czymkolwiek, ogromne zwierzę zadrapało jej mocno ramię. Ted o mało całkowicie nie wypuściła z rąk przyjaciela, jednak wszyscy odstawili go na chwilę widząc co się stało. Manseley krzyknęła głośno, kiedy po raz pierwszy poczuła jak mocno piecze ją ramię i automatycznie za nie złapała, odstawiając swojego skamieniałego przyjaciela. Patrzyła z przerażeniem, kiedy krew sączyła jej się z rany, na dodatek robiła to wyjątkowo powoli. W tym momencie chciało jej się płakać, zupełnie nie rozumiała dlaczego tak długo odejmuje dłoń od rany i czemu nie może odwrócić głowy odrobinę szybciej. Nagle jednak wszystko powróciło do normalnego chaosu i Joven naprawił jej rękę. Szybko zgodziła się z tym, że powinni jak najszybciej się stąd usunąć, niespecjalnie przytomnie odpowiadała Madison, że wszystko jest dobrze. Złapała posąg przyjaciela, by z pomocą jeszcze innych ziomków zaciągnąć. Krzyczała jeszcze w stronę Jovena, niemal płaczliwie by nie odchodził, bo coś mu się stanie, ale na darmo. Musiała odtransportować przyjaciela póki co. Udało im się. Nie wiedziała jakim cudem wycieńczona Teddra postawiła razem z innymi posąg Rivera. Kiedy Madison zaczęła coś gadać, nie miała siły nawet odpowiadać. Stała jak głupia przed posągiem Quayle’a, patrząc na jego nieruchomą twarz, jakby miała zaraz ożyć. Jak to się stało, że nigdy nie zapoznała się z zaklęciem odmieniającym ludzi z kamienia! Powinna to jak najszybciej zmienić. Ktoś poprosił ją o przesunięcie się, by odczarować Rivera. Indianin z powrotem stał się człowiekiem, a Ted mechanicznie ukryła twarz w dłoniach na chwilę, przecierając policzki, jakby coś jej do oka wpadło, to musiała łzę przetrzeć, tak na pewno było. Zapomniała niestety, że przecież wcześniej ściskała mocno swoją zakrwawioną ranę, więc teraz też na jej twarzy zostały, po odjęciu rąk, zostały smugi krwi. Uśmiechała się jednak lekko do przyjaciela, który był cały i zdrowy. - Przepraszam, że złamałam ci różdżkę, Quayle, ale okazuje się, że manewrowanie tobą jako niespecjalnie ruchliwym głazem, nie jest takie proste – powiedziała na przywitanie w świecie żywych i złapała go za rękę, by pochylić się na chwilę i go pocałować w policzek, nad tulącą się kanadyjką. Swoją droga Ted była na boska, więc pewnie miała staranowane całe stopy od tych biegających dziko ludzi, no trudno, nieważne. Madison rozryczała się przy piersi Indianina, a Ted nawet wyciągnęła dłoń (na dodatek wcale nie tą zakrwawioną) i pogłaskała ją po plecach. W końcu dzielnie się spisała, ratując jej BFF. Kiedy tamta szlochała jej w ramię Teds spojrzała na Riverka i powiedziała bezgłośnie Joven, pokazując palcem w dół. Nie chciała, żeby Mads usłyszała, że go wciąż tu nie ma, chyba jest wystarczająco przerażona, boże kochana Ted. Pokręciła też szybko głową, patrząc na niego, żeby nie wpadło mu do głowy znowu tam schodzić. Sory, przed chwilę był kamieniem, a nie może jej tu zostawić z płaczącą Madison. I chyba nikt nie wypuści tego eks posągu.
Rany, co to była za akcja... ewakuowanie przerażonych ludzi, którzy chcieli się jak najszybciej wydostać z Wielkiej Sali wcale nie było takim prostym zadaniem. Sama z Xavierem by sobie nie poradziła, jak dobrze, że zgarnęli kogoś do pomocy! Tak trochę siłą, ale to nic. Może im kiedyś wybaczą, hehs. Tymczasem zaś musiała usiąść na chwilę i odsapnąć, takie bieganie kobiecie w dosyć zaawansowanej ciąży nie służyło zbyt dobrze. Jednakże i tak nie siedziała zbyt długo, bo za bardzo była roztrzęsiona tą całą sytuacją. Bała się, że coś się stanie Debrau, szczególnie, kiedy zaczął wyławiać jedną z uczennic. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. A ona na jego miejscu postąpiłaby tak samo. Żałowała jednak, że nie mogła się bardziej przydać, ale musiała też myśleć o swoim dziecku, nie mogła się za bardzo narażać. Zrobiła tyle, ile była w stanie. Choć to jej nie pocieszało, wciąż miała wyrzuty sumienia. Szczególnie, że nie zabrali stamtąd wszystkich. Kiedy tu dotarli i Francuz wysuszył zaklęciem wcześniej pływającą puchonkę, to ona postanowiła ożywić jednego z uczniów, którego ktoś przemienił w kamień. W dodatku nie mogła się za bardzo pozbierać, mając widok snop zielonego światła przed oczami. Nigdy nie darzyła szczególną sympatią Odell, ale na Godryka, przecież nie chciała kiedykolwiek, aby ktokolwiek umierał! Nawet Xavier, kiedy była na niego tak bardzo wściekła. A teraz siedzieli tutaj i musieli czekać. Minuty zdawały się dłużyć w nieskończoność, a ona wkrótce zaczęła nerwowo chodzić po pokoju z różdżką w ręce, aby się zastanowić co robić. Najpewniej gdyby nie jej ciąża już biegłaby na dół ratować innych, bo taka to z niej niedawna gryfonka była, ech. Tymczasem zaś musiała zająć się zebranymi. Dlatego chodziła po niektórych, aby się upewnić, że nic im nie jest. Rana Teddry wyglądała nieciekawie, ale przynajmniej krew się już nie sączyła i nie było zagrożenia życia. Nic więcej się tu nie dało zrobić, dopiero w skrzydle szpitalnym będą mogli coś poradzić, ale teraz nie mogli tam iść, to było zbyt niebezpieczne. I tak poszła do kolejnej osoby, aż zatrzymała się przy Cedriku, który był jej pilnym studentem, ale jednocześnie cała ich sympatia zniknęła po imprezie Villiersa. I dobrze, że tam podeszła, bo chłopak zaczął się buntować. - Nikt stąd nie wyjdzie - zagrodziła mu drogę i wystawiając w jego kierunku różdżkę. Niech się lepiej nie pulta, bo Kimberly jest w stanie jej użyć. A nawet gdyby krukon ją ubiegł, to są tu inni nauczyciele, którzy by się na niego rzucili z zaklęciami. Poza tym miała właśnie tę drobną przewagę, że chyba nie byłby aż taki okrutny, aby celować w nauczycielkę spodziewającą się dziecka, hm? A przynajmniej tak się łudziła Wright, która jak wiemy, bywała momentami nieco naiwna.
River po prostu chyba celowo się podłożył do bycia tym kamieniem, co by nie musieć ogarniać tego chaosu, tylko pozwolić by przyjezdni spokojnie uciekli z nim - jakimś wielkim kamieniem. Myślę jednak, że gdyby tylko zachowywał świadomość podczas bycia skamieniałym to dostawałby szału nie mogąc w żaden sposób pomóc swoim ziomkom, którzy nie dość, że przeżyli bliskie spotkanie z wilkołakiem, to jeszcze zostali spowolnieni (zupełnie jakby Lunarni serio pomyśleli, że to kradzież i nie chcieli im pozwolić wynieść z sali posągu! No dobrze, byli barbarzyńcami, ale żeby okradać Hogwart z gobelinów i innych takich? ). Chłopak odzyskał przytomność będąc dopiero w jakimś pomieszczeniu, gdzie było pełno gadających ludzi, większość z nich wciąż trzymała w przygotowaniu różdżki. I dopiero po chwili dotarło do niego, że przed chwilą jeszcze był w wielkiej sali i że zdecydowanie nie było tam bezpiecznie. Nerwowo rozejrzał się po swoich ziomkach, dostrzegając od razu Mads i Teda. Właściwie przypuszczam, że wypatrywałby brata, ale Mads momentalnie rzuciła mu się na szyję, mówiąc, płacząc, wszystko na raz. Dodatkowo wciąż był nieco oszołomiony. Do tego jeszcze Teddra oświadczyła mu co się stało i rzeczywiście wróciło do niego ostatnie wspomnienie, dokładnie to dotyczące tego, że ktoś rzucił w niego zaklęciem transmutującym w kamień. - Żyję, żyję, bogowie, byłem kamieniem, to wyższy poziom niż animagia, powinni mi podwyższyć ocenę z transumtacji za takie przeżycia! - powiedział w pierwszej chwili wciąż ze sporym otępieniem, jednocześnie obejmując Madison i mocno ją do siebie przyciągając. Jezu, jaka ona była roztrzęsiona, aż tak się tym zmartwił, że przez chwilę zamiast dalej trajkotać o pierdołach, bo przecież wreszcie odzyskał głos, zajął się głaskaniem ją po główce i zapewnianiem, że wszystko jest i będzie dobrze. - Przecież ja to tak celowo, no wiesz, nie chciało mi się walczyć to dałem się zamienić w kamień, żebyście mnie na rękach wynieśli z wielkiej sali! - W końcu wrócił do swoich wyśmienitych żarcików, podnosząc spojrzenie na Teda, który, ojezusmaria, był cały umazany na twarzy z krwi. - Manseley, na bogów, powiedź, że to takie barwy bojowe - jęknął trochę przerażony patrząc na całokształt ciemnoskórej i doszukując się widocznych ran na ciele. Dostrzegł tylko jakieś zadrapanie na ramieniu, które jednak wyglądało na w dużej mierze uleczone, przeniósł więc wzrok na Mads sprawdzając, czy ta rączki i w ogóle, to co nie okryte złotą kiecką, miała całe. - Ejej, nic się wam nie stało? - Zapytał jeszcze przy tych swoich obserwacjach. Nic więcej nie dostrzegł, ale za to przypomniał sobie o słowach Teda, że pozbawiła go różdżki. Dla pewności pooglądał swoje rączki sprawdzając czy na pewno są całe. - Aaa, a tylko różdżkę? - Zapytał z jakąś niepewnością w głosie, jakby bojąc się, że zaraz odkryje, że dajmy na to, połowa jego palców jest wyłamana. Akurat strata tego przedmiotu jakoś wielce go nie martwiła, kupi się nową! Znacznie bardziej jednak zmartwiły go nieme słowa jego przyjaciółki, które wyczytał z ruchu jej ust, gdy akurat tuli do siebie Mad, po jednym z jej uroczych wybuchów, które go naprawdę, troszkę aż rozczulały! Niemniej jednak, gdy zrozumiał, że Joven wciąż jest na dole i nim w ogóle Ted zdążył pokręcić głową, chciał się wyrwać i lecieć tam, chociażby bez różdżki, by bezpiecznie go tu przyprowadzić. Jasne, pobije na pięści wszystkie wilkołaki, a co! Niestety Ted go powstrzymał, a do tego, akurat jakoś w tej chwili usłyszał, że nie wypuszczają stąd nikogo, nawet jak jakiś chłopak próbował przekonać nauczycielkę, że po prostu musi udać się na dół. Tyle, że wcale River nie porzucił tego pomysłu, uznał, że jeśli ten głupi Indianin nie zjawi się tu w przeciągu dziesięciu minut, to poleci tam, nie wiem, taranując biedną kobietę w ciąży, czy coś takiego. No przecież nie będzie tu siedzieć bezczynie jak jakiś słup soli, czy kamień, niedajboże.
Osłaniając resztę uczniów przyszedł razem z nimi do pokoju wspólnego. Nie chciał przy nich przeklinać jednak gotowało się w nim. Jak dyrektor mógł dopuścić do tego żeby pod jego nosem chowały się wilkołaki, zabójcy i wszyscy inni którzy mieli czelność rzucać takie zaklęcia czarnomagiczne! Przecież to się w głowie nie mieściło. Tu nie tylko chodziło o to, jego duma została urażona, został potraktowany jak gówniarz który nie potrafił się obronić. Na szczęście poziom rzucającej nie był na tyle wysoki żeby posłać go na jakiś czas do szpitala pogrążonego w śpiączce. Docierając do salonu wspólnego stanął i przypatrywał się zebranym, dużo osób żyło, na szczęście. Widać celem ataku nie byli oni, a nauczycielka która osłabiła ich szeregi. Jest to okropna strata i tego nie można zostawić. Miał nadzieję że dyrektor zareaguje odpowiednio. Stanął w wejściu ociekając wodą i zaczął odpinać swoją kamizelkę, przytrzymał ją w dłoni i dopiero teraz pozwolił swojej frustracji ulecieć. Nie obchodziło go czy tu były dzieci, młodzież, nauczyciele. Rzucił kamizelką o ziemię, a ta jako że była mokra uderzyła o nią z mocnym pluskiem. -Pierdolone gnoje! Krzyknął wyraźnie wkurzony, nie udało mu się zapamiętać twarzy dziewczyny. Miał nadzieję że tutaj była i zobaczy jaki Jack jest zdenerwowany. Nie chciał jej dawać satysfakcji, jedynie pokazać że to nie są przelewki i że Jack zrobi wszystko aby następnym razem ją dopaść. Więc tak...chciał ją przerazić, chciał pokazać że znalazła sobie wroga w Aurorze. Odwiązał krawat z którym zaczął się szarpać bo nie chciał ustąpić, po chwili stał już w delikatnie rozpiętej koszuli. -Oczywiście nie wy...nie bierzcie sobie tego do serca. Musiał się poprawić, bo nie chciał, aby uczniowie myśleli, że powiedział to w ich kierunku. Oni byli bogu ducha winni, dlatego było mu głupio, że pozwolił się ponieść emocjom i pokazać nerwy przed ludźmi. Nie tak był wychowywany. Nim zacznie wszystko suszyć, musiał się upewnić czy wszyscy są cali i czy czasem nie potrzebują najpierw jego pomocy. Przelatując po zgromadzonych wzrokiem dostrzegł Kim. Wszystko co kiedyś było wróciło do niego, dając mu w pysk. Widział brzuch, coraz większy, co jeszcze bardziej go zdenerwowało, że nie był na tyle odważny by ją poinformować co czuje. Jedynie szczeniackie podchody, które nie przyniosły jakiś zadowalających efektów. Stanął koło niej i spojrzał w bok, na jego twarz wpełzł zadziorny i cwaniacki uśmiech. -Wszystko w porządku brzuchata? Szepnął zaczepnie i troszeczkę dziecinnie, jednak od jakiegoś czasu jedynie tak sobie dogryzali. Tylko taka komunikacja im pozostała. Odkąd wróciła do Ksawiera, Jack czuł się jakby dostał mokrą szmatą w twarz. Przez to ich kontakt się urwał, było lepiej jednak poczucie, że naprawdę z tego nic nie będzie, sprawiło że Jack znowu się oddalił i zamknął w kokonie z którego najchętniej by nie wyszedł. -Wszyscy cali i zdrowi? Zapytał i po chwili podniósł swoją kamizelkę i położył ją na parapecie pobliskiego okna. Przeszedł kawałek i stanął znowu się rozglądając.
Brown błyskawicznie opuścił parter, zostawiając zamieszanie za sobą. Nareszcie coś zaczynało się dziać - nie to, że popierał atakujących, ale podobało mu się to, że wreszcie w nudnej szkole można było coś porobić. Swoje kroki skierował do miejsca, gdzie znalazła się większość osób, przynajmniej tych, które były w stanie tam dotrzeć. Po kilku minutach wkroczył do zapełnionego pokoju i przystanął, zdumiony. Eee. No nic, on striptizu nie zrobi, chociaż kolega po fachu chyba miał taki zamiar. Brown nie skomentował tego, po prostu stał z otwartą buzią, nie wiedząc co powiedzieć. Uświadomił sobie to, co robi i szybko zamknął japę, rozglądając się po pokoju. Nie było chyba ciężko rannych, ale byłoby chyba lepiej, jeśli zapyta. -Eee, wszyscy cali i zdrowi? - krzyknął, zagłuszając hałas tłumu. No, tak chyba wypadało.
[dokańczam jeszcze wydarzenia z WS!]Wszystko działo się zdecydowanie za gwałtownie, za szybko. Raz po raz odwracała głowę, aby przypadkiem nie stać się celem kolejnego zaklęcia. W końcu nie chciała paść na środku Wielkiej Sali i na sto procent zostać stratowana przez przerażonych uczniów. Nie była przystosowana do takich ekstremalnych sytuacji, ale to chyba jak każdy. Powoli wpadała w taką panikę, że jeśli zaraz nie dowie się, w którą stronę uciekać, aby wreszcie znaleźć się poza tym piekłem, to zapewne albo rozpłacze się jak ośmiolatka albo zacznie biec na oślep, szukając wyjścia. Już i tak była w amoku, bo totalnie nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Kolejny błysk, ktoś popchnął ją tak mocno, że o mało nie upadła na plecy. Co robić, co robić? Poza tym cały strach potęgowało też to, że stała tam zupełnie sama. Petros leżał gdzieś biedny uderzony zaklęciem, a jej przyjaciele teraz... no właśnie, co? Odrzuciła z głowy wszystkie czarne myśli, które ją nawiedziły. Na pewno wszystko jest okej. W tym momencie w jej stronę pofrunęło kolejne zaklęcie. - Glacius Opis! - machnęła różdżką, choć ręka trzęsła jej się tak bardzo, że zadziwiła samą siebie, że na końcu drewienka pojawiły się małe, lodowe ptaszki, które pomknęły w stronę Gryfonki. Zaraz potem zaczęło się robić coraz jaśniej. Ogień. A ona tak strasznie bała się ognia. Na szczęście ktoś do niej podbiegł. Joven. Znalazł ją. - Ale... ale tam jest Petros. A nie ma Filipa. Nie ma Percy'ego. - mówiła szybko, ale nie wiadomo, czy Kanadyjczyk coś z tego zrozumiał, bo język plątał się jej tak bardzo, a głowa wciąż obracała się na boki, żeby wypatrzyć kolejne zaklęcia. Przecież musieli się bronić. Nieudolnie, ale jakoś. W pewnym chwili chwyciła jednak jego rękę, zupełnie machinalnie i oboje wybiegli z Wielkiej Sali, w międzyczasie wpadając na wielu przerażonych uczniów. To był koszmar. Niedługo potem oboje pojawili się w Salonie Wspólnym, który po brzegi wypełniony był uczniami. Ale co ją obchodzą inni, najważniejsze, że parę metrów przed nimi byli wszyscy: Mads, River, Teddra, Filip. Nawet ktoś wyniósł Gavrilidisa. Nawet nie zorientowała się, że dalej trzyma Jovena kurczowo za rękę. - Dziękuję.Że tam przyszedłeś. - powiedziała, patrząc na niego, już o wiele bardziej spokojna. Znowu ją w jakimś sensie uratował. To znaczy, o tym pierwszym razie nie wiedziała, bo od ochronienia jej przed tłuczkiem się nie przyznał. Byli bezpieczni, nikomu nic się nie stało. Puściła dłoń Indianina i razem z nim podbiegła do swoich ziomków. River był jakiś poobijany, Manseley miała ranę na ramieniu, z Mads chyba było wszystko okej. - Wszystko z wami dobrze? Na Merlina, Ted, co ci się stało? - zapytała, patrząc na ramię ciemnoskórej, które widocznie ktoś potraktował już zaklęciem uleczającym. Odgarnęła w tył długie włosy, bo stanowczo za bardzo jej przeszkadzały. Tak samo jak ta cholerna suknia, która i tak po tym wszystkim była do wyrzucenia. Cała potargana, a fe! Ale to nie było teraz ważne. Nawet nie wiecie co czuła, widząc ich tutaj w całości. Poczuła, aż cały strach z niej ulatuje. Spojrzała jeszcze przez ramię na stojącego tuż obok Jovena i wręcz wkurzonym głosem, zapytała: - I w ogóle, co tam się działo? Przestałam ogarniać, kiedy zgasły te wszystkie światła.
No dobra, wcale nie przyszła wraz z ewakuowanym tłumem. Tak samo jak nie przyszła wraz z Kanadyjczykami. Przyszła dopiero później, kiedy jakaś parka tu biegła. Ona więc skorzystała z tej okazji. Choć wcześniej zapewne także by się tu doczłapała, ale widzicie. Zaraz za Wielką Salą zatrzymała się, rozglądając niepewnie. Bo co, jeśli jednak Cedric jej nie posłuchał? Bała się, że został w środku, albo co gorsza, coś mu się stało! Wahała się więc długo, czy to dobry pomysł, aby uciekać. Może powinna wparować tam z powrotem i spróbować go odnaleźć? W końcu jednak przełamała się i uznała, że pobiegnie za tłumem. Jak tam go nie znajdzie, to się po niego wróci! Ach, cóż to był za misterny plan. Gorzej, że nie wiedziała, iż do salonu można wejść, ale nie można zeń wyjść. No nic. Nieświadoma gnała za jakimiś osobami, których nawet nie znała, ale to nic. Może pędzili na seks w toalecie? Och, na pewno po tym balu wszyscy o tym myślą, HEHEHS, sure. W każdym razie, znów było parę momentów, kiedy omal się nie wywaliła, tym razem na schodach. Klęła siarczyście, ale w końcu dopadła drzwi, zaraz za Marceline i Jovenem. Ufff. Nie musieli w nią celować różdżkami, tylko zrobili to w stosunku do tamtych, ha! Ale jak się zorientowali, z kim mają do czynienia, to ich wszystkich wpuścili i zaraz znów zagrodzili przejście. Dobra, fajnie, ale gdzie jej boski chłopak?! Stanęła jak wryta, rozglądając się w tym tłoku za krukonem, aż go dostrzegła! Akurat w momencie, kiedy jakaś nauczycielka wymachiwała w jego kierunku różdżką. Pfff, co to ma w ogóle znaczyć?! Podbiegła więc do niego i rzuciła mu się na szyję, mocno się do niego przytulając. - Żyjesz! - krzyknęła uradowana, wciskając główkę w jego tors. Naprawdę, cholernie, cholernie się cieszyła! Jednak po chwili spojrzała po nim ze strachem i zaczęła macać jego głowę, ramiona w poszukiwaniu oznak walki. - Nic ci nie jest? - spytała przejęta. Tak się martwiła! Ale na szczęście dzięki temu, że przybyła, nie musiał już za nią gonić, a Wright mogła dać mu spokój. Ideolo.
Ulka przestała ogarniać sytuację, w chwili w której zgasły światła. Krótkie wyjaśnienie Corty niewiele jej dało, ale nie miała potrzeby dopytywania się i drążenia tematu, zwłaszcza, że sytuacja była niebezpieczna. Także teraz, dawała się potulnie ciągnąć przez Ślizgonkę, w jednej ręce dzierżąc różdżkę, a drugą przytrzymując dół sukienki, żeby nie potknąć się o jej bogate falbanki. Kiedy Caraballo puściła Ulę (biedne przerażone Puchoniątko zostało takie... takie puszczone!) i włączyła się do miotaniny zaklęć, pojawił się wybawca, czyli prefekt. Tak więc za jego przewodnictwem wydostała się z tego chaosu w Wielkiej Sali i początkowo pomogła (ona ze swoimi chudymi ramionkami była mało przydatna, ale intencje się liczą) zanieść nieprzytomną do Skrzydła Szpitalnego a potem wróciła się do Salonu Wspólnego, gdzie czekała reszta uciekinierów. Tutaj ujrzała całą i zdrową Ev i Lailę i kilka innych znajomych twarzy, więc już trochę się uspokoiła. Przedzierając się przez Salon w bliżej nieokreślonym kierunku, spojrzała w dół, żeby skontrolować stan swojego stroju. Ulkowa sukienka była trochę obszarpana i poplamiona (możliwe, że Litwinówna przez przypadek wpadła w ciemności na jakiś stolik, czy coś...), ale sama Puchonka się tym nie przejmowała. Wreszcie uśmiechnęła szła przed siebie, zachwycona faktem, że wyszła z tego bez uszczerbku na zdrowiu i to się liczy.
Położyła mu głowę na ramieniu. Przymknął powieki, przytulając ją do siebie i kołysząc się w rytm powolnego, onirycznego utworu. Cieszył się, że był tak blisko. Nie docierały go żadne zapachy, kiepsko dobrane perfumy szesnastolatek nieobeznanych ze swoją cielesnością, rozmokłe od amaretto włoskie ciasta dobijające słodyczą nawet w woni, papierosowy dym popalających ukradkiem uczniów; nic. Tylko zapach jej włosów, oddechu i ciała, do których chciało się podejść, zbliżyć, wziąć. Otworzył leniwie ślepia, gdy ciężar na ramieniu zelżał. "nie wyjeżdżaj szybko". Wpatrywała się w niego nad tych swoich nieludzko długich rzęs i miała czelność szeptać mu takie rzeczy: teraz, tutaj, gdy wyglądała tak rozbrajająco pięknie. Jak się bronić. Uśmiechnął się, odgarniając kosmyk włosów z jej czoła i muskając je ustami. - Nigdzie się nie wybieram. Ale ona go opuściła. Tak to się kończy, moi mili, nie ufajcie kobiecie! Nie, bez żartów. Odprowadzając Effkę wzrokiem (i drugi raz tego wieczoru zachwycając się tym, jak ślicznie wyglądała również, no, od tyłu) oklaskiwał Slytherin chyba najgłośniej. Zasłużyli, no jasne. On, oczywiście, włożył najwięcej starań w zdobycie Pucharu Domów, heheh. Nigdzie nie zniknę, mała, pomyślał. A potem zgasły światła. W pierwszej reakcji obejrzał się za siebie. Wszędzie czerń nieprzenikniona. Lumos nic nie dawał. Wokół niego zawrzało. Obok poczuł świst powietrza, szelest ubrań, zapach... dziwny zapach ciała. Ktoś przebiegł tuż przy nim. Wyciągnął różdżkę. Ktoś upadł z drugiej strony. Krzyki. Zaklęcia. Tylko krótkie smugi czerwonego i żółtego światła śmigających klątw. I nagle błysk zieleni. Serce dopiero teraz roztętniło mu się prawdziwie oszalałym pulsem. - EFFIE! - ryknął, szarżując w stronę, gdzie wcześniej udała się po Puchar. Potknął się o nieruchome ciało na posadzce, ledwo zachował równowagę. Z trudem uniknął kilku zaklęć, które przecięły powietrze nad jego głową. Odnalazł ją po chwili, wiedziony jej odpowiedzią. Ścisnął tylko mocno jej ramię, żeby upewnić się, że tu jest, że to ona, że to nie w jej serce uderzyła smuga zielonego światła. Wokół panował totalny chaos. Cyril dalej mamrotał jakieś niestandardowe zaklęcia, próbując złamać nienaturalną ciemność, ale bezskutecznie. Nie minęło kilka sekund, a podbiegła do nich jakaś dwójka i poprosili o pomoc w organizacji ewakuacji. Nie było to łatwe, zebrać oszalałą ze strachu uczniowską masę i wyprowadzić ją bezpiecznie na zewnątrz, ale udało się.
[tutaj] Ciężko zdyszany Cyril otarł pot z czoła. Jako jednemu z niewielu zachowała mu się maska. Metaliczna ciecz oplatająca mu oczy w magicznych kształtach była jednak podzielona na setki niewielkich, kłębiących się paciorków, rozedrganych na powierzchni jego skóry. Najwyraźniej to jakaś ciekawa reakcja z temperaturą ciała albo z niecodzienną ciemnością w Wielkiej Sali. Cyril dotknął czoła różdżką, a paciorki zbiegły się w niewielki, połyskujący skalenoedr. Obracał się chwilę wokół własnej osi, po czym upadł wyciągniętą dłoń Ślizgona. Schował ją do kieszeni i podniósł wzrok na Effie. - Zawsze zapewniasz partnerom takie rozrywki podczas balu? - zapytał z zadziornym uśmiechem. Był to jednak nieco wymuszony żart. Brwi chłopaka były zmarszczone, chód szybki i urwany, jakby w półbiegu. Rozglądał się ponad tłumem rozhisteryzowanych uczniów, zszokowanych studentów. - Gdzie Merlin? Gdzie inni? Kto umarł? Co się, kurwa, stało?
To on powinien być na jej miejscu. To on powinien ją usadzić na fotelu i ująć jej dłonie w swoje, to on powinien ją pocieszać i mówić, że będzie dobrze. Rety! Zachowywał się, jak baba. Cały roztrzęsiony, z trudem łapał oddech. Tak bardzo się bał. Bał się o Lailę, o Rivera i Jovena, o swoją siostrzyczkę Mar, o swoją byłą dziewczynę, pożeraczkę żab, o Mads i o Teddrę. O wszystkich swoich ziomeczków z Kanady! Dopiero na końcu zaczął myśleć o sobie, o tym, że nie zna dobrze niektórych zaklęć, o tym, że właściwie to on boi się ciemności! I bał się o to, że nie mógłby osłonić Laili własnym ciałem, bo był taki beznadziejny i chudy. -Macie niezłe imprezy- uśmiechnął się blado, pochylając się w przód i opierając czoło na jej ramieniu. Nagle zrobił się strasznie zmęczony. Tak zmęczony, że jedyne o czym marzył to zasnąć w tym fotelu i obudzić się, gdy to wszystko będzie już załatwiony, gdy będzie po wszystkim. I żeby Laila przy nim czuwała cały ten czas. -Jestem zmęczony. Przepraszam... Powinienem jakoś... no nie wiem- westchnął, wyraźnie zł i sfrustrowany. Choć wiedział, że nie jest to jego wina to właśnie siebie troszkę obwiniał. -Nie wierzę, że mogłoby coś ci się stać- potarł skronie palcami i przymknął oczy. -Muszę pilnować swojego pączka- mruknął i musnął jej policzek ustami. -Chodź ze mną- powiedział, zaczynając podnosić się z fotela i chwytając jej nadgarstek. Przeszedł przez pokój i stanął obok gromadki z Kanady, uśmiechając się do nich lekko. -Ja pieprze- powiedział zamiast przywitania. -Co to miało być? Nic wam nie jest? Ktoś wie, co się stało?- torpedował ich pytaniami, wciąż ściskając rękę Laili. -Ja myślę, że to wszystko ci z Australii. Wiedzą, że nie mają z nami szans, dlatego próbują takich brzydkich rzeczy- uśmiechnął się lekko. -Martwiłem się o was- wywrócił oczyma, po czym westchnął z ulga, w końcu przestając paplać. W całym tym zamieszaniu na chwilkę zapomniał o swojej partnerce i teraz chrząknął cicho, wskazując na Puchonkę głową. -Wszyscy, to Laila. Laila, to wszyscy- przedstawił ich sobie, po kolei wskazując na każdego z osobna głową. -Marceline, Mads, River, Teddra, Joven.
Dość niespodziewanie przywróciło ją do rzeczywiści nawoływanie dyrektora, oświadczającego, że ma odebrać puchar. Ach, tak, przecież wygrali. Na krótką chwilę to ona zostawiła Cyrila, wspięła się na scenę i wraz z Adenem Morissem, którego portrety jeszcze parę dni temu rysowała, odebrała puchar. Ciemność wydawała się jej zamierzona. Specjalne efekty, które okazały się nimi nie być, gdy dotarły do niej pierwsze krzyki. Była z profesorem, z dyrektorem, akurat na scenie miała pewnie jedno z bezpieczniejszych miejsc, a jednak szybko się stamtąd wymknęła. Nie wiedziała, czy pierw ma szukać Merlina, czy Cyrila. Zdecydowała się na tego drugiego, ze względu na to, że nie miała pojęcia, gdzie znajduje się jej kuzyn. Miała tylko nadzieję, że jest przy kimś, kto zna się na zaklęciach. Chociażby przy tym jego Krukonie, Janku, któremu Effka ostatnio oddawała tajemnicze przesyłki z wakacji, a który był prefektem i przecież na pewno musiał znać się na urokach. Jednocześnie odrobinę odetchnęła odnajdując Cyrila, a z drugiej strony, wciąż szalała z powodu braku kuzyna. I to zielone światło avady przeraziło ją nie na żarty. Kto dostał? Czy to był ktoś kogo znała? Kto to był? Powtarzała te zdanie chyba bez końca, pragnąc jak najszybciej dowiedzieć się kogo zabito. A czarnych myśli jej nie brakowało. Dopiero słowa nauczycieli ją nieco ochłodziły. Istotnie, odetchnęła z ulgą słysząc, że życie straciła nauczycielka, że nie był to jej rówieśnik. Szybko się zebrała i pomogła opanowywać zbłąkanych uczniów. Musiała zachować w miarę możliwości zimną krew i jak najszybciej oddalić się z jak największą liczbą uczniów w bezpieczne miejsce. Padło na Salon Wspólny.
Fontaine nie posiadała już swojej maski, spadła jej w trakcie zamieszania, czego dziewczyna nawet nie zauważyła. Dopiero będąc w pokoju opuściła brzeg sukienki, którą w miarę możliwości miała cały czas podwiniętą, tak by jej nie przeszkadzała, gdy szybko się przemieszczała. Drugą dłoń mocno miała zaciśniętą na różdżce, w której tego dnia pokładała spore nadzieje. - Tak, to mój sposób na ekscytujące randki - odparła bardzo, bardzo słabo się uśmiechając, nawet jej głos nie brzmiał pewnie. Rzekła pierwsze co jej strzeliło do głowy. Nawet nie zastanawiała się nad tymi słowami i tym, że właściwie być może nie powinno się używać sformułowania "randka" w stosunku do przyjaciół. Jednak teraz była to tak błaha rzecz, że nawet nie przyszło jej to do głowy. Nie złapała się na tym, nie zastanowiła. To nie miało znaczenia. Zamiast tego rozejrzała się nieprzytomnym i trudnym do skupienia w jednym miejscu, wzrokiem. Chciała spojrzeć na tych, którzy już byli w pokoju, sprawdzić ile ze znajomych twarzy tu bezpiecznie dotarło i czy byli tu Ci najważniejsi. - Nie wiem, nie wiem. Nie wiem gdzie on jest. Powinnam go mieć na oku, przecież wiesz, że on nie zna się na zaklęciach, Slytherinie, przecież on sobie tam w ogóle nie poradzi. Ja nie wiem, nie wypuszczą mnie teraz, a muszę przecież go poszukać - mówiła bardzo bez ładu czując się po prostu odpowiedzialna za to, że nie wie gdzie jest jej kuzyn i że powinna była go mieć na oku. Przecież Merlin był okropny w czarach! Już w myślach widziała jak obrywa jakimś zaklęciem i pewnie tam leży pod jednym ze stołów, a wszyscy o nim zapominają. Cała ta sytuacja wywoływała w niej dodatkowe emocje, w innym wypadku zapewne bardziej wierzyłaby, że kuzyn sobie poradzi. Nic nie mogła uczynić, doskonale wiedziała, że nikt nie pozwoli jej stąd teraz wyjść. Złapała brzeg Cyrilowej koszuli, przyciągając Ślizgona do siebie, a następnie mocno się w niego wtulając. Wobec tego co działo się w wielkiej sali czuła się po prostu bezradna. Nie miała żadnego wpływu na wszystko co się tam działo, nie mogła nawet w tej chwili pomóc swojemu kuzynowi. - Nic mu nie jest, poradzi sobie, pewnie uciekł z kimś sprytnym - wyszeptała, ciężko stwierdzić, czy do siebie, czy do Cyrila, niemniej jednak musiała to wypowiedzieć, by sprawdzić, czy gdy słowa te przejdą przez jej usta staną się realniejsze. Musiała się opanować, a nie czuć jakby była bliska płaczu. Wdech, wydech Fontaine. Niczego z tego wszystkiego nie rozumiała. - Kim oni byli? - Zapytała odrywając się od chłopaka, mówiąc głosem nieco bardziej już opanowany. Wpatrywała się w jasne oczy Cyrila mając wielką nadzieję, że chłopak chociaż minimalnie będzie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Skąd mógł wiedzieć? Wszyscy byli zdezorientowani. Przecież doskonałą miała tego świadomość.
To już była przesada, był dorosły i jeśli chciał iść zginąć tam z rąk z tych tajemniczych oprychów to teoretycznie mógł to zrobić. Ale praktycznie rzecz biorąc, to na drodze stanęła mu Wright, u której obudził się pewnego ranka, po tej dziwacznej imprezie i... och, przestań, wymiń ją po prostu! Nie, nie wycelowałby przecież różdżką w ciężarną kobietę, bez przesady! Jej narzeczony czy kim był dla niej ten Xavier, miał chyba jednak nieco inne zdanie i zaniepokojony stanął obok swojej ukochanej, mierząc Bennetta uważnym spojrzeniem. A on chciał tylko odszukać swoją dziewczynę! I brata. Czemu cholera, czemu ci ludzie mu to utrudniali? Zacisnął dłoń na różdżce, puszczając słowa natrętnej kobiety mimo uszu i zrobił w końcu ruch jakby chciał ją wyminąć, ale nie zdążył, bowiem drzwi do salonu wspólnego się otwarły i zanim chociażby zdążył wychylić głowę, dowiedzieć się czy to ci tajemniczy przeciwnicy i wszyscy zebrani umrą tutaj zaraz, ktoś przywarł do niego, mocno mocno. Rozpoznał zaraz tego ktosia i również objął, nieco pewnie za mocno, ale na Merlina, czuł taką ulgę! I nie pozwoliłby się już drugi raz tak zbyć, od samego początku przecież był gotów walczyć. - Ty też - odparł w końcu z ulgą, chcąc położyć głowę na jej główce, żeby było tak romantycznie i podniośle, och wiecie, tak jak się wita bohaterów! Scarlett utrudniła mu to jednak, bo zaczęła macać go w poszukiwaniu jakichś ran wojennych. - Nic mi nie jest cwaniaro, ale to ja tam powinienem zostać. I wróciłbym zaraz, nie myśl sobie - poinformował ją oschle, przenosząc na chwilę spojrzenie na Wright. Nie, nie przeszkodziłaby mu. Ani ona, ani ten jej jakiś lovelas. Ced złagodniał jednak po chwili i teraz on zaczął badawczo przyglądać się Scarlett. - A tobie, tobie nic nie jest? - zapytał, odgarniając jej włosy. Co z tego, że swoją postawą mogła zaimponować niejednemu, kiedy on uważał, że po prostu dała popis lekkomyślności? Tak właśnie, on był doświadczonym studentem, krukonem, jakby tego było mało, o taktak! Wyznacznik wartości milion, Janek i Cedric pozdrawiają! - Kto w ogóle zginął? I kim byli ci... ludzie? - uspokoił się już trochę, zaczął analizować sytuację. Elliott też mu gdzieś mignął, a Drake'a nie widział od początku balu, więc była szansa, iż przynajmniej jeden z jego braci uniknął tej masakry. Nie życzył mu tego, nawet zważywszy na ostatnie wydarzenia i piękny, wylewny list, który dostał od puchona na urodziny. Był jego bratem, jednym z trójki muszkieterów przecież!
A Joven tam stał i kompletnie też nie ogarniał, chciał jedynie zabrać jak najszybciej Marceline stamtąd, bo przecież nie było bezpiecznie! Pokiwał jakoś machinalnie głową na jej słowa, choć niewiele zrozumiał. Dobrze, że jednak zdecydowała się na ucieczkę! I także ją chwycił mocno za rękę, by potem obydwoje wybiegli z tamtego koszmaru. Czuł, jak adrenalina krąży w jego ciele, jak serce bije jak oszalałe i zdecydowanie wyraźniej, jak nigdy w życiu, słyszał swoje myśli, które zalewały mu mózg. Głównie wątpliwościami. Czy aby na pewno wszystkie ziomy z Kanady wybiegły z Wielkiej Sali? Ted, River i Mads na pewno. Ale co z Filipem? Percy'm? Gdzie się podziewali? I czy bliźniacy Weatherly byli na balu? Gdzie Peter? Kayleigh? Czy przyszła Estelle? Na Merlina... naprawdę, nigdy się nie bał tak bardzo o tych hultajów, których często gęsto miał dosyć. A teraz się bał, że cokolwiek im się stało. Tragedia. Może wreszcie zacznie ich doceniać, pomimo, iż byli dla siebie i dla niego tacy niemili? Któż to wie! On też się nie zorientował, że nawet, kiedy przekroczyli próg salonu, to on dalej ściskał Delacroix. Był za bardzo rozemocjonowany i nastawiony na to, by obejrzeć wszystkich zebranych w poszukiwaniu Kanadyjczyków. Kiedy ich dostrzegli i do nich podeszli, to wciąż jakże urocza parka trzymała się za ręce. A w momencie, gdy dziewczyna mu podziękowała, uśmiechnął się jedynie jakoś tak bardzo nie po jovenowemu, ale z kolei bardzo sympatycznie. O rany. Czy oni wciąż ściskają swoje dłonie? Tak, w końcu to do niego dotarło, więc jakby na "trzy cztery" i się puścili i wtedy mógł się zebrać na ocenę sytuacji. River żyje! Odetchnął z ulgą i chciał go ściskać, ale w tym samym czasie lamentowała mu w ramionach Madison, więc nie podchodził, ale cały czas się uśmiechał szczęśliwy. - Filip, jesteś, jak dobrze! - ucieszył się na widok chłopaka, a potem spojrzał po przedstawianej im dziewczynie. No, poznali się już na imprezie, z której Quayle się tak malowniczo zmył. Dlatego skinął jej uprzejmie głową, a potem powrócił spojrzeniem znów do ziomeczków. Spojrzał na ramię Teddry i trochę się zaniepokoił. To znaczy, rana była w całkiem niezłym stanie, ale zaczęły nawiedzać go ponure myśli... jak to jego zresztą. - Na Merlina, to był wilkołak, widzieliście? - spytał nieco rozemocjonowany, jednocześnie odpowiadając tym samym na pytanie Marceline. - Ted, czy ty przypadkiem... nie będziesz mieć teraz jakichś wilkołaczych cech? - spytał z trwogą. Pamiętał, że ci ugryzieni oczywiście zostają na zawsze tymi kreaturami, ale kiedy drapną, to człowiek nabiera nieco dzikości... nie, żeby Manseley nie była dzika HEHE, ale rozumiecie, o co chodzi. Przypadek jednego z braci Weasley? Nie wiedział, że to jakaś inna odmiana. Że drapnął ją jakiś lunarny. I nie wiedział, czy one mają inne właściwości. Dlatego bał się, bał się. Szczególnie, że... - Ej, gdzie jest Percy? Był na balu, widziałem, powinien już tu być... - gadał dalej. Zupełnie jak nie on. - I bliźniacy? Byli w ogóle na balu? Widział ktoś Petera, Kayleigh czy Estelle? - dopytywał dalej, chyba trochę siejąc panikę. Ale naprawdę nie chciał, aby im się coś stało! - Może powinniśmy ich poszukać? - zadał kolejne pytanie i obrócił się w kierunku drzwi. Pilnowane. Ale jakby się tak wszyscy na nie rzucili znienacka...?