Nielegalny – niezlecony przez nauczyciela – pobyt tutaj może być karany szlabanem i minusowymi punktami dla Domu (automatycznie wyrażasz w tym temacie zgodę na ingerencję Mistrza Gry).
Autor
Wiadomość
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....To wszystko irytowało go coraz bardziej. Obserwował gada cofającego się o tych kilkanaście kroków pod jego depulso, zupełnie jakby nie rozumiał, dlaczego ugryzienie jego nogi sprawiło, że coś go od niego odrzuciło. Może nauczy się większej pokory, choć z drugiej strony tego samego należało nauczyć też samego Alexa. Mężczyzna oparł się o pobliskie drzewo starając się jako-tako utrzymać na nogach i złapać w miarę prawidłowy poziom. Dyszał ciężko, a adrenalina buzowała mu w żyłach jak szalona. Jego źrenice były rozszerzone do granic możliwości, praktycznie całkowicie zakrywając jego tak jasne oczy. Wyglądał, jakby był naćpany. Kto by pomyślał, że to wszystko kwestia kilku emocji i związków w jego ciele, a także próby wyparcia, że jest poharatany jakby ktoś przepuścił go przez maszynkę do mięsa. Z drugiej strony, nie był wcale w gorszym stanie niż siedemnaście lat temu, bo zasadniczą różnicą był fakt, że wtedy padł po jednym ciosie. ....Patrzył jak wiwern na powrót próbuje do nich podejść i był już gotowy do wyrzucenia z siebie kolejnego zaklęcia, kiedy ni stąd ni zowąd przed nim pojawił się dość spory, ognisty wąż. Zerknął na niego z lekkim niedowierzaniem, zastanawiając się, czy ma już halucynacje, czy dzieje się to naprawdę i wtedy jego uwagę zwrócił głos Violetty zwracającej się w jego kierunku. Zmrużył oczy i dysząc ciężko przyjrzał się jej osobie i stanowi. Była podziurawiona i równie poturbowana jak on, nie było dobrze. Nie potrafił stwierdzić, czy widok dziewczyny bardziej go zasmucił czy rozwścieczył, ale to nie był dobry moment na to, aby powstrzymywać jakiekolwiek emocje, tak więc zamiast wyżywać się na dziewczynie za jej głupotę, wolał ratować im obojgu tyłki zanim zginą. Jego mina spoważniała dość diametralnie, kiedy wbijał jeszcze przez kilka minut spojrzenie w Krukonkę, po czym przerzucił je na stworzenie. Cholerny gad. Czuł narastającą w sobie wściekłość, którą wypuścił z siebie poprzez patyk trzymany w swojej dłoni. ....Zacisnął zęby, poprawiając swoje położenie i machnął różdżką na pobliskie drzewo, ciężko powiedzieć jakiej wielkości. Na pewno nieprzesadnej, acz na pewno słusznej. Skupił się na tyle, na ile mógł i mimo że przez chwilę nie działo się nic, to już po chwili ziemia wokół wielkiej sadzonki zaczęła pękać, ustępując wyrywanej z korzeniami roślinie. Voralberg kątem oka widział, jak stworzenie powoli przestaje sobie robić cokolwiek z istniejącego pomiędzy nimi węża i skupił się jeszcze bardziej. Nie było czasu. Wrzasnął – sam nie wiedział czy już z braku sił czy z powodu tego, że się udało – kiedy ostatni z korzeni pękł i wypuścił olbrzymi pień, który już po chwili z wymownym machnięciem dłoni pomknął w kierunku stworzenia uderzając je prosto w pysk. ....-Aport kurwa. – mruknął, trzymając różdżkę w lewej dłoni, ponieważ prawa ręka powoli przestawała się go słuchać w tym całym odrętwieniu. Zapewne czułby teraz w ustach smak krwi wypływającej mu z twarzy i spalonego wokół przez Violettę lasu, ale nie czuł kompletnie nic. Poza tą cholerną wściekłością. Wycofał pień i poszczuł nim wiwerna po raz drugi, tam razem celując nieco niżej, w szyję. Nie chciał go zabić, chciał, żeby stąd odleciał w cholerę i choć ciosy były mocne, to jednak nie na tyle, żeby złamać dorosłemu gadowi kości. Kolejny raz drzewo odsunęło się od stworzenia, robiąc okrążenie wokół polany, tym razem najpierw przelatując przez płonącego węża Violetty. I płonąc tak i spalając się przy tym w trakcie walnął w bestię po raz trzeci, tym razem w klatkę piersiową. Sam Alex czuł, że obraz zaczyna mu się rozmazywać i choć utrzymywał się w miarę nieźle, to nie miał zbyt wiele czasu, żeby dalej reagować.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Voralberg jakoś się trzymał na nogach. Co prawda ledwo, ale liczył się sam fakt. Może i oboje byli cali we krwi i nieźle poobijani przez wiwerna, a Pan Smoleńsk nawet nadżarty, ale wciąż żyli i mieli się dobrze. Adrenalina rozsadzała żyły i napędzała do działania, a rozszerzone źrenice skupione były niemalże całkowicie na sylwetce gada, który stanowił dla nich największe zagrożenie. Ognisty wąż wił się, by utworzyć barierę między osobą, która go wyczarowała, a ludojadem. Sprawiał wrażenie jakby szykował się do ataku choć chwilową intencją Strauss było jedynie odizolowanie ich od niebezpieczeństwa i zdobycie potrzebnego czasu, by mogła znaleźć się bliżej profesora. Z bliska wyglądał o wiele gorzej. Spodziewała się tego, że jego stan będzie kiepski, ale widok poszarpanego mięsa z pewnością robił o wiele bardziej makabryczne wrażenie z tej perspektywy. I choć starała się głównie skupiać na wiwernie to była świadoma tego, że Alex się w nią wpatruje. Zapewne w myślach ją przeklinał. Była tego pewna, bo to w końcu przez nią doszło do tego wszystkiego. Tym bardziej, że w jej opinii to właśnie mężczyzna został o wiele dotkliwiej potraktowany przez gada, którym powinni się jak najszybciej zająć, licząc na to, że ten w pewnym momencie zrezygnuje ze stawiającego opór posiłku i poszuka sobie bardziej bezbronnego pożywienia. Stojący obok niej Voralberg pomimo swojego stanu nie planował rezygnować z walki. Zamiast tego uniósł różdżkę i nie przejmując się tym, że uczennica zadała mu chwilę temu pytanie o to czy się jeszcze trzyma po prostu zaczął wyrywać drzewo wraz z korzeniami, by przywalić nim wiwernowi. I pomimo jakże poważnych okoliczności z ust Violetty wyrwało się ciche choć pełne podziwu wow, gdy mężczyzna przypierdolił nim prosto w pysk stwora. I to nie raz. I z jednej strony nie wiedziała czy wolałaby, żeby ten klepał podłoże jak Najman matę czy jednak odleciał sobie w daleką cholerę. W każdym razie, gdy już Alex popisał się swoim niezwykłym wyczynem to nietrudnym było zauważyć, że pozostało mu dosyć mało energii, którą mógłby spożytkować na dalsze zaklęcia lub w ogóle utrzymywanie się na nogach. W myślach przeklinała się po raz nie wiadomo który w całym swoim życiu, że nigdy jakoś szczególnie nie zainteresowała się magią leczniczą po czym wiedząc, że pora działać postanowiła zrobić coś, co z pewnością zdekoncentrowałoby wiwerna i może sprawiło, że w końcu zostawiłby ich w spokoju po doświadczeniu chociaż cząstki bólu, którą zadał swoim niedoszłym ofiarom. - Stridens Clamorem! - wymówiła kompletnie nie przejmując się tym, że zdecydowała się na użycie czarnej magii w obecności nauczyciela. W końcu Alex znajdował się w takim stanie, że zapewne było mu już wszystko jedno lub nie zwróci na ten fakt uwagi. No i najważniejszym było to, żeby jednak wydostali się z tego bagna, w które Strauss wpędziła ich oboje, prawda?
Wiwernowi nie było więcej trzeba. Odrzucony w tył wylądował na ziemi, raz czy dwa uderzając się boleśnie o wystające z ziemi korzenie i kamienie. We łbie pewnie trochę mu po tym szumiało, ale co się dziwić. Pomimo morderczych zapędów był to tylko i wyłącznie głodny drapieżnik. Coś tak małego jak klejnotnik nie mogło napełnić mu brzucha, a tych dwoje z pewnością służyłoby za wspaniałą strawę dla co najmniej dwóch osobników, gdyby dali się pożreć. Kuzyn smoka pewnie spróbowałby ponownie, gdyby tylko w tym właśnie momencie nie dostał drzewem. Prawdę mówiąc, starczyłby nawet raz. W starciu z potężnym pniem miałby szansę może dopiero wtedy, gdyby nauczył się ziać ogniem i spopieliłby je. Kiedy jednak drzewo faktycznie stanęło w ogniu (i to nie była jego zasługa) wiwern cofnął się podskakując śmiesznie. Łapy miał dziwnie wykręcone przez czarnomagiczne zaklęcie Violetty i najwidoczniej zamierzał zrezygnować z uczty, nim po raz kolejny mu się oberwie. Zrobił unik przed ostatnim ciosem oraz przed kolejną klątwą, która pomknęła w jego stronę, a potem wzbił się w powietrze i ryczał jeszcze chwilę z bólu, gdy przedostawał się przez gałęzie, aby odlecieć ponad koronami drzew.
______________________
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, ile oboje mieli szczęścia. W tym miejscu wiwern nie był najgorszą rzeczą jaka mogła ich spotkać, aczkolwiek na pewno na tyle niebezpieczną, aby stracili życie w ułamku sekund. A Alexander nie miał zamiaru zostać obiadem jakiegoś podrzędnego stwora, tak więc nie w jego intencji było leżenie pod drzewem i czekanie na podano do stołu. Patrzył zacięcie jak bestia obrywa najpierw w istocie w pysk, a później w szyję, aby za trzecim razem umknąć przed płonącym dębem, który z kolei już wycieńczony jęzorami ognia rozwalił się na swoim kuzynie kawałek dalej, rozbryzgując ogniste iskry na wszystkie strony. Jak dobrze, że było dość wilgotno, nie będzie musiał gasić tego tałatajstwa. ....Patrzył jak smokopodobne stworzenie wzbija się w powietrze i wzlatuje ponad korony drzew. Nawet nie zwracał uwagi na jego łapy i tak nie wiedziałby, jak powinny prawidłowo wyglądać. W całym tym szale i skupieniu nie usłyszał zaklęcia Violetty, a skoro nie zadziałało to i tak nie miał szans się zorientować, a zważywszy na jej sytuację to może nawet lepiej. ....- Nawet nie wiesz jak masz przewalone. – rzucił, nawet nie patrząc na dziewczynę, o dziwo bardzo spokojnie ale i absolutnie bezuczuciowym, może nieco przerażającym tonem. Być może powiedział to zbyt swobodnym i nieformalnym jak na nauczyciela głosem, ale w tej chwili było mu wszystko jedno. Miał ochotę wpieprzyć jej kilka szlabanów i odjąć połowę krukońskich punktów, ale póki co nie miał na to siły. Zrobi to później, o ile za chwilę się nie wykrwawi. – Nie jestem nawet na Ciebie zły... – dodał, podchodząc do tej samej rośliny pod którą leżał jeszcze parę minut temu, zanim wyrwał jego kuzyna i rzucił nim w przeciwnika. Przełknął ślinę czując suchość w gardle. - ... jestem po prostu rozczarowany. ....Oparł głowę o drzewo próbując się uspokoić, choć nie powinien tego robić ze względu na to, że musieli wrócić do zamku a adrenalina potrafiła zdziałać cuda. Spojrzał na swój prawy bark i nawet nie zdziwił się, kiedy zobaczył tam wyrwany kawałek mięcha. Nie przerażał go widok krwi, ani otwartych mięśni, bardziej martwił się tym, że nie ma zbyt wiele siły na to, żeby się uleczyć. Tak się płaci za brawurę. ....- Musimy wrócić do zamku. – wlał sobie trochę wody do ust przepłukując je i słusznie zauważając, że wypluta woda była czerwona. Czego go to nie dziwiło? Nie czuł jeszcze tej fali bólu która na niego czekała, ale nie miał zamiaru przyglądać się wszystkim obrażeniom jakie aktualnie posiadał, łącznie z tą pewnie źle zrośniętą kością. Rozejrzał się wśród drzew, jakby nasłuchując czy nie zbliża się coś więcej – w końcu wiwern jeszcze niedawno darł swój ryj tak głośno, że na sto procent słyszała go połowa zamku. Swoją drogą gdzie był jego patronus? Miał wezwać jakąś pomoc… ....- Chodźmy. – uprzednio rzucając na różdżkę zaklęcie wskazujące północ, ruszył w kierunku Hogwartu, dość mocno kuśtykając i ogólnie poruszając się nienazbyt dobrze i ciężko. Póki drzewa były gęste mógł iść od jednego do drugiego, wspomagając się ich pniami, gorzej, że siły opuszczały go coraz bardziej. Próbował rzucać na swoje rany jakieś zaklęcia leczące, ale działały tak słabo, że zamykały jakieś pojedyncze tkanki, nie mające wpływu na cokolwiek. Krew wyraźnie odpływała mu z twarzy, był blady jak ściana. Co jakiś czas zerkał na dziewczynę, mając wrażenie, że ona też wygląda coraz gorzej. Jeśli oberwała jadowym kolcem, to nie mieli zbyt wiele czasu. Czuł że zaraz zwymiotuje, było mu słabo, a świat kręcił się coraz bardziej. ....- Perriculum – zacisnął zęby, wysadzając w górę ostatnie zaklęcie na jakie było go stać, emitujące te same iskry, które jeszcze godzinę? Może pięć temu rzuciła Violetta. Czas się zatrzymał, a on padł pod drzewo i choć był wciąż przytomny, to już z pewnością niedługo. Syknął z bólu, dopiero teraz dostrzegając ząb wiwerna wciąż wbity w jego nogę. Uśmiechnął się lekko. Ironiczne.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Wiwern chyba wyraźnie miał dosyć oporu jaki mu stawiali i nie zamierzał ryzykować dalszego bólu, chcąc najeść się dwójką zbyt problematycznych ludzi. Dlatego już wkrótce mogli na chwilę odetchnąć z ulgą, gdy tylko gad postanowił odlecieć i zostawić ich finalnie w spokoju. Szkoda tylko, że żadne z nich nie obeszło się bez większego uszczerbku na zdrowiu. Jednak żyli i to na tyle, by móc się jeszcze w miarę swobodnie poruszać. Chociaż adrenalina zaczęła wyraźnie z nich schodzić i ból na nowo odezwał się w zranionych częściach ciała. Dziewczyna syknęła, gdy tylko poczuła jak bardzo poważny był jej stan z czego wcześniej najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy. Czuła jak ubrania lepią jej się do skóry i przysychają do niej przez lepką, krzepnącą już krew. Nie wiedziała ile dokładnie czasu minęło od momentu, gdy cały ten chaos się rozpętał, aż do teraz. - Chyba wiem... - mruknęła, nie zwracając większej uwagi na nauczyciela. Zamiast tego spojrzała w kierunku wyrwy w ziemi, którą zrobił wiwern, próbując uwolnić się spod efektu jej zaklęcia. Dopiero po chwili spojrzała na Voralberga, wielkiego maga pustynnego, wszczynającego burze piaskowe, które właśnie w tym momencie patrzył na nią jak typowy rozczarowany tybetański lis piaskowy. Chyba miała już wprawę w rozczarowywaniu męskich autorytetów w swoim życiu. Cóż... bywa. Strauss z kolei wykonała kilka kroków w kierunku szmaragdu, który jakiś czas temu przykuł jej wzrok i przytknęła końcówkę różdżki do kamienia, chcąc go w jakiś sposób odłupać czy też raczej przeciąć przy pomocy zaklęć takich jak Diffindo. Nie chciała od razu wysadzać tego w powietrze, ale mimo wszystko nie zamierzała też stracić na zajęciu zbyt wiele czasu. Nie czuła się najlepiej. To co uważała jedynie za gorączkowy stan towarzyszący długotrwałemu skokowi adrenaliny wcale nie mijał, a przechodzące przez ciało dreszcze wcale nie były spowodowane panującą w lesie temperaturą czy mroczą i morderczą atmosferą. - Już idę! - rzuciła do Voralberga i sprawną ręką wkładając szmaragd lub jego odcięty zaklęciem fragment do kieszeni. Ruszyła w kierunku profesora choć nie był to chód już tak dziarski jak wtedy, gdy wchodziła do lasu. Czuła jak pomimo dosyć łagodnego potraktowania jej przez wiwerna siły opuszczają ją coraz bardziej choć zmuszała się do tego, by nie zatrzymywać się, a cały czas kierować się w stronę zamku. W końcu jeszcze tylko kawałek i tam trafią, prawda? Widziała kątem oka jak Alex co chwila na nią zerka. Z każdą chwilą wyglądał coraz gorzej i przez chwilę nawet myślała o tym, by pozwolić mu się na sobie wesprzeć, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu, gdy poczuła ostry ból przeszywający jej ramię. Wyglądało na to, że miejsce, w które wbił się kolec wiwerna zdecydowanie opuchło i sprawiało, że próba poruszenia ręką była niezwykle bolesna, a jad pod wpływem ruchu zaczynał coraz intensywniej krążyć w żyłach. Wtedy też zauważyła jak Voralberg rzuca Perriculum, chcąc zapewne zwabić kogoś jeszcze na miejsce, w którym przebywali. Może to nie był taki najgorszy pomysł?
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Nie tylko dla Voralberga dzisiejsze popołudnie zapowiadało się spokojnie (jak widać do czasu, jednak). Nowa nauczycielka magii leczniczej także miło próżnowała swój czas, spędzając go w swoim, już urządzonym stricte pod nią, gabinecie. A trwoniła go na swój ulubiony ostatnio sposób - czytając niewybredne romanse, które z uporem maniaka podsyłała jej siostra Roseanne. Tak to jest, jak i jedna i druga Whitehornówna skończyła jako samotna rozwódka. Przede wszystkim, obie skupiały się na pracy, Rose na aurorstwie, Pet na karierze nauczycielki. A po godzinach? Po godzinach obie bujały na całego w chmurach wyobraźni, mając pod czaszką tylko... Niebieskie migdały. Złotowłosa właśnie skończyła jeden z licznych harlekinów, nadesłanych od Roseanne i, wychodząc ze swojego gabinetu na pierwszym piętrze, miała zamiar ruszyć do szkolnej sowiarni - by książkę odesłać. Droga jej się jednak przedłużyła, gdyż postanowiła sobie poprzypominać co ciekawsze momenty - zaciekle wertując stronice w poszukiwaniu odpowiednich rozdziałów. Z dobrą książką czasem trudno się rozstać. Czasem jednak bardzo łatwo - zwłaszcza, jeśli na twojej drodze staje pokaźnej wielkości, nieznany, acz w pełnej formie - Patronus. Konkretniej, mglisty koń. Perpetua nie potrzebowała więcej, zwłaszcza, że miała przedziwne wrażenie, że ów wyczarowany posłannik wpatrywał się w nią niemalże białymi oczami. Choć równie dobrze, mogło to być tylko złudzenie. Odłożyła książkę na pierwszy lepszy parapet, i przyspieszając kroku na tyle, na ile pozwalała jej dzisiaj chroma noga (a pozwalała wręcz na trucht) - nawet nie wspomagając się laską, skierowała się w stronę wyjścia z Zamku, razem z towarzyszącym jej Patronusem. - Panie Fairwyn, bardzo proszę za mną! - Kobieta absolutnie nie miała dobrych przeczuć, jej intuicja gniotła wnętrzności tuż pod mostkiem, wzmagając uczucie niepokoju. Na szczęście na dziedzińcu natknęła się na Prefekta Naczelnego w osobie @Riley Fairwyn. Jak dobrze, że chociaż prefektów kojarzyła! Z nieba jej spadł. - Mamy chyba... - przerwała, kierując spojrzenie na rozbłysk czerwonych iskier, kwitnących niczym krwawy kwiat nad Zakazanym Lasem. Nie wiedziała jeszcze jak krwawych. - Ewidentnie mamy problem. Skinęła na młodego mężczyznę, by podążył za nią - a jej twarz absolutnie nie zdradzała ani grama zwyczajowej wesołości. Rysy wyostrzyły się, nadając Whitehorn niemalże posągowy wyraz. Do tej pory jej pobyt w Hogwarcie to była czysta sielanka - ale Perpetua nie była naiwna. Biała, prosta sukienka szeleściła przy każdym kroku, współgrając z przyspieszonym oddechem kobiety - trochę już zaczęła utykać, acz nie zwalniała. Wręcz przyspieszyła - kiedy do jej uszu dotarł... Ryk? - Na Merlina - niepokój w tej chwili to było naprawdę mało powiedziane. Nie brzmiało to jak ranne, małe zwierzątko - choć nie była orłem jeśli chodzi o rozpoznawanie magicznych stworzeń. N a p e w n o małe nie było. Szczerze zwątpiła, czy ekipa ratunkowa składająca się z jednej nauczycielki i jednego studenta to rozsądna liczba. Nieraz do jednego rozjuszonego pacjenta musiało startować kilku czarodziejów - a co dopiero... Do jakiegoś stwora. Nie przerywając biegu po błoniach pod przewodnictwem - powoli rozpływającego się - Patronusa, rozejrzała się gorączkowo wokół, szukając kogokolwiek, kto nie zaszył się w ciepłych murach zamku o tej godzinie. Bingo - kolejny student, kolejny z Ravenclawu. @Elijah J. Swansea. Kapitan drużyny Krukonów - o czym Pet, jako fanka Quidditcha i nauczycielka zwyczajnie musiała wiedzieć. - Panie Swansea, proszę z nami! - jeśli była taka potrzeba, wsparła się zaklęciem Sonorus, by student mógł ją dosłyszeć. Więcej się jednak nie oglądała - biegnąc dzielnie, pomimo bólu w prawym biodrze, wprost w objęcia Zakazanego Lasu. To była jej pierwsza taka wizyta w samym środku tegoż owianego grozą miejsca. Nie zastanawiała się jednak wiele, starając zachować kierunek, który nadał im świetlisty parzystokopytny. Właściwie to nawet nie zorientowała się, kiedy dobyła różdżki wprost ze swej laski - ani kiedy w końcu dotarła na miejsce zbrodni. - Panno Strauss! - dostrzegła jedną ze swoich uczennic, opartą o drzewo, bladą jak śmierć i widocznie, bardzo słabą. Być może nieostrożnie - ale nie zwracając większej uwagi na otoczenie - dopadła do dziewczyny. Nawet niewprawne oko mogło dostrzec głębokie rany na ramieniu i plecach dziewczyny - acz wprawne oko uzdrowicielki przynajmniej nie wpadało w panikę. I dostrzegło coś jeszcze. Kogoś jeszcze. Kogoś niesamowicie wysokiego, leżącego jak kłoda w kępach mchu. Zakrwawionego. - Alexander - niemal automatycznie wymówiła imię nauczyciela zaklęć. Przed oczami, niczym migawka, pojawił się ten sam mężczyzna, tylko w ciele nastolatka, równie zmasakrowany jak w tej chwili. Historia lubi zataczać koła. Szkoda, że właśnie takie. Nawet nie zadawała pytań. Czuła, że nie miała za wiele czasu na dokładne diagnozy i wywiady uzdrowicielskie. Musiała tę dwójkę utrzymać przy życiu - aż do Hogwartu. - Sprawdźcie czy jest przytomny, zaraz podejdę - poleciła (jeśli miała komu!), samej zajmując się najpierw młodą Straussówną, inkantując cicho vulnery nad jej ranami, w pełnym skupieniu.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie spodziewałem się, że moje leniwe popołudnie spędzane na błoniach zamieni się w prawdziwą katastrofę. Prawdę mówiąc, po tych wszystkich nieprzyjemnych sytuacjach na wyjeździe, krwawymi łzami po bliższym spotkaniu z okiem szyszymory i walce (ze sobą) z ogniem w pokoju Elaine nie mogłem chcieć niczego więcej, jak jedynie chwili samotności. Bezmyślnie bawiłem się różdżką, transmutując nieustannie jeden kawałek kamienia. Raz w plastelinę, za chwilę znowu w kwiaty, w korale, w krawat. To mnie uspokajało, pomagało skoncentrować myśli wreszcie na czymś, na co miałem jakiś wpływ i co nie starało się mnie sprawdzić. W końcu, kiedy jakiś kwiat wyszedł krzywo to i tak nikt nie miał tego zauważyć, bo zaraz już był drobnym koralikiem nawleczonym na cienką żyłkę. Byłem tak skoncentrowany, że kiedy tuż obok mnie rozległ się kobiecy głos, nieomal upuściłem różdżkę. Na szczęście, ostatecznie złapałem ją końcówkami palców, ale kamień, który służył mi za narzędzie ćwiczeń pod wpływem niedokładnie sformułowanego zaklęcia rozpadł się w drobny mak. Dobrze, że to nie była moja ręka… pierwotnie chciałem pracować nad metamorfomagią. - Profesor Whitehorn? - Zapytałem, porzucając swoje narzędzie ćwiczeń i podążając za Perpetuą w tym pół biegu pół chodzie, niby jakimś dziwnym truchcie przez błonia. Zaraz jednak okazało się, że wcale nie musiałem pytać, bo kiedy ona zamilkła, ja również złowiłem spojrzeniem snop jaskrawych iskier strzelający ponad koronami drzew. Paradoksalnie nie wydawałem się szczególnie wystraszony. Między innymi dlatego, że las od zawsze był praktycznie moim domem. Może nie ten zakazany, ale z pewnością rezerwat Shercliffów również skrywał w sobie wiele niebezpieczeństw. Takich jak chociażby para trolli, która raz połamała mi w nim nogi. - Chodźmy - zgodziłem się tylko, maszerując wraz z jasnowłosą kobietą przed siebie i starając się skupić na celu naszej misji nawet pomimo tego, że jej uroda okropnie mnie rozpraszała. Znałem to uczucie, aż za dobrze, odkąd raz czy dwa zdarzyło mi się wpaść na wile spędzające czas na polanach. Potem znałem też Odettę, widywałem się z Diną. Dla dobra naszej misji wolałem śledzić wzrokiem las przed nami. Dołączył do nas też Elijah. Cóż za zbieg okoliczności. Gdybym tylko był łowcą spisków, pewnie węszyłbym tutaj jakiś, ale przecież to była sytuacja zupełnie losowa. - Iskry nad zakazanym - wyjaśniłem mu szybko, jeśli nie zdążył ich zauważyć, ale to byłoby na tyle w kwestii kontaktu między nami. Głównie dlatego, że byłem zwolennikiem zachowywania kompletnego milczenia po wejściu do szkolnego lasu. Ryk, który słyszeliśmy wcześniej wcale nie napawał optymizmem. Jeżeli w lesie faktycznie coś się działo i nie był to tylko durny żart, musieliśmy zachować maksimum ostrożności… a gdyby przy okazji to co dobiegło naszych uszu mniej przypominało smoka, wcale nie byłbym niezadowolony. Już raz słyszałem taki ryk. W odpowiedzi na swój własny lęk nieomal machinalnie pogładziłem poparzoną pod osłoną metamorfomagii skórę na lewej dłoni. Zagłębiając się w las, wkrótce natrafiliśmy na dymiący się konar (który obszedłem zaskakująco szerokim łukiem), Violettę i… Voralberga? Uniosłem brwi, zwłaszcza na widok krwi i brak zagrożenia. Spóźniliśmy się? „Sprawdźcie czy jest przytomny”, poleciła nam nauczycielka, ale ja byłem już w połowie drogi do zakopanego w leśnym poszyciu Alexandra. Przykucnąłem przy nim, łowiąc spojrzeniem jego blady uśmiech zaplątany na wargach i spojrzenie skierowane na ogromną wyrwę w udzie. - Wygląda pan okropnie - stwierdziłem, jak zwykle w nerwach zdobywając się na niepotrzebną nikomu szczerość i sięgnąłem po różdżkę, aby zaklęciem uzdrawiającym chociaż zatamować upływ krwi. Wbity w jego nogę kieł wyglądał bardzo niepokojąco i dziwnie znajomo, ale rozstaw szczęk nie wyglądał już podobnie do tego, jaki poznałem na własnej skórze. Byłem nieco skonfundowany. Spojrzałem przelotnie na Swansea ciekaw tego, jakie on ma teorie związane z tym, co właśnie prawie zeżarło nam nauczyciela. Bez interwencji Whitehorn wolałem samodzielnie nie próbować zaleczać rany.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Z pozycji pałkarza zrezygnował dobrowolnie i to w dodatku kilka miesięcy temu, a mimo to trening z tłuczkiem i pałką w ręku wciąż był jego ulubionym. W głębi serca tęsknił za lataniem i mierzeniem niosącą zagładę piłką w przeciwników, stanie w jednym miejscu nie było do końca dla niego – a mimo to nawet nie rozważał kolejnej zmiany, boleśnie świadom, że brutalna gra nie wpływa na niego najlepiej. To było bezpieczne rozwiązanie, dobre dla wszystkich... a przecież w chwilach kiedy trenował na własną rękę, bez drużyny, mógł robić co tylko zapragnie. Teraz na przykład ćwiczył celność, odbijając tłuczek od wyczarowanej przez siebie na błoniach ściany. Męczył się, pocił, ale przede wszystkim oczyszczał umysł i rozładowywał stres. Rok temu nauczył się traktować ćwiczenia fizyczne jako odskocznię od rzeczywistości i rzeczywiście czerpał z tego przyjemność. Był w samym środku prywatnego treningu kiedy usłyszał ryk, a zaraz potem dostrzegł rozbłyskające nad Zakazanym Lasem iskry perriculum, co zaniepokoiło go na tyle, że przerwał, złapał tłuczek, którego schował do skrzyni i z pałką wciąż w ręku ruszył w stronę zamku, chcąc wezwać jakąś pomoc. Ta nadeszła szybciej niż mógł się spodziewać. Wzmocniony zaklęciem głos nowej nauczycielki sprawił, że na moment przystanął nieruchomo, zastanawiając się, czy to na pewno były słowa kierowane do niego. Kiedy się otrząsnął, energicznie podszedł do pani profesor i, jak się okazało... Rileya? — Tak, widziałem — potwierdził cicho, dołączając do tego skinięcie głowy i również zamilknął, bo co więcej dodać w sytuacji takiej jak ta? Profesor Whitehorn zebrała przypadkową ekipę pomocniczą i całe szczęście, że miał w ręku tę nieszczęsną quidditchową pałkę, bo zaklęcia w jego wykonaniu wychodziły raczej nietęgo. Ciekawe czy o tym wiedziała. Choć był nieco zdyszany po treningu, nie spowalniał tempa i dzielnie parł w stronę lasu, zastanawiając się kto napotkał tam kłopoty. Prowadził ich patronus – koń, którego nie potrafił powiązać z żadną konkretną osobą, co dawało mu nadzieję, że nie jest to żadna z bliższych mu osób. W końcu natrafili na twórcę owego zwierzęcego przewodnika, a był nim nie kto inny jak... — Profesorze Voralberg! — powiedział głośniej niż się spodziewał, z większym zaskoczeniem, niż można by przypuszczać. Jego głos nie pasował do panującej tu gęstej atmosfery. Z przestrachem odnalazł wzrokiem opartą o drzewo Violettę i to do niej zbliżył się w pierwszej kolejności. — Trzymaj się, Viol — powiedział ciszej, chyba bardziej do siebie niż do niej, a potem – choć nie miał ochoty „porzucać” koleżanki – posłuchał polecenia uzdrowicielki i również przykucnął przy nauczycielu, po przeciwnej co Riley stronie. Pochwycił spojrzenie Fairwyna i widać po nim było, że ledwo ogarnia co ma przed oczyma. Ni w ząb nie znał się na magicznych stworzeniach, nigdy go one nie interesowały; widział kieł, lecz dla niego mógł on należeć do każdego zwierza w tym lesie. Zdawać by się mogło, że Swansea będzie blady i wystraszony, ale wyglądał całkiem normalnie. Poczuł się trochę jak w labiryncie i choć nie napawało go to optymizmem, nie budziło w nim też lęku. Jedynie delikatne mdłości na widok takich ilości krwi. — Nie znam się za dobrze na uzdrawianiu — a na czym się znał? Na zwierzętach nie, na uzdrawianiu nie. Był tu absolutnie bezużyteczny. Postanowił więc zająć mężczyznę jakąś namiastką rozmowy, wydobyć z niego jakąś reakcję. — Profesorze, słyszy nas pan?
....Leżenie na dość miękkim poszyciu lasu miało swoje plusy… albo i nie miało. Równie dobrze mogło zostać pomylone z odczuciami spowodowanymi pompowaniem wszelkich enzymów pobudzających walkę o przeżycie i instynkt samozachowawczy. Nie miał jednak co wybrzydzać, zawsze przecież mógł wylądować gorzej, np. ja kamieniach czy w łapach atakującego ich jeszcze przed chwilą potwora. ....Miał wrażenie, że obraz zaczyna mu bardziej wariować. Czucie w jego ręce powoli coraz bardziej się wytracało, a jego umysł przetwarzał milion myśli na sekundę. Na jego ciele pojawiły się pierwsze kropelki potu, a z każdą kolejną chwilą coraz bardziej robiło mu się zimno. Znał już to uczucie. Znał je doskonale i poznał wielokrotnie. Zostało mu dość niewiele czasu do omdlenia, a nie zapowiadało się, aby jakaś pomoc miała nadejść. Mlasnął, szukając ostatniej wilgoci w swoich ustach, ale były już tak wysuszone, że jego próba się nie powiodła. Zerknął na Violettę, próbując wyostrzyć sobie obraz i choć czasami mu się tu udawało, to z dość marnym skutkiem. ....- Spróbuj iść, ktoś na pewno pomoże. – mruknął, czując jak ciało zaczyna mu drżeć. – Albo nieważne. – dodał widząc jej pogarszający się stan. Spojrzał na swoją nogę, która wyglądała już jakby ktoś polał ją farbem wiadrem czerwonej wiadry farby i bynajmniej nie żałował barwnika. Oparł głowę o pobliskie drzewo, powoli zsuwając się z jego pniaka i nie mając nawet siły na poprawienie swojej pozycji. Na jego twarz wstąpił grymas bólu, który z wolna zaczął się coraz bardziej uaktywniać, tak więc wycelował zdrową rękę z wciąż trzymaną w niej różdżką i spróbował rzucić jakąkolwiek inkantację. Nie udała się. ....Dźwiek kroków dotarł do niego jako pierwszy. W lesie można było być albo bardzo cicho, albo wpadać do niego na pełnej gamie decybeli. Najwyraźniej ekipa ratunkowa wybrała to drugie, względnie ten cholerny gad sprowadził tutaj jakichś leśnych przyjaciół. Męzczyzna uniósł delikatnie głowę i zmrużył oczy próbując rozszyfrować kto się zbliża, ale dopiero głos rozwiał wszystkie jego wątpliwości. Sam nie wiedział czy cieszył się, że ją widzi czy jest to raczej kwestią sporną w jego umyśle. Na pewno było to dość ironiczne. W zasadzie to był na tym etapie, że miał kompletnie wywalone. I tak poszła ratować Violettę. I dobrze. W innym wypadku musiałby ją pogonić do pomocy najpierw uczennicy. ....Nie była jednak sama. Nie spodziewał się, że przytaszczy ze sobą jeszcze dwie osoby, ale wiedział, że była dość racjonalna, tak więc w ostateczności nie było to bardzo zaskakujące. Spróbował uspokoić oddech i opanować drżenie swojego ciała, ale nie potrafił. Chyba mu wybaczą, że wygląda jakby właśnie oberwał od czterometrowego gada. Zaraz. Tak właśnie było. ....- Dop-prawdy? – mruknął chrapliwie, a grymas na jego twarzy przybrał nieco inny wygląd, przypominając coś na styl sarkastycznego uśmiechu. – Bywało gorzej. - spojrzał na Rileya Fairwyna, tuż po chwili przerzucając spojrzenie na drugiego ucznia, którym był nie kto inny jak brat Éléonore. Fantastycznie, teraz na pewno się dowie. Z drugiej strony to był chyba jego najmniejszy problem w tym momencie. – Pom…pomóżcie najpier-r-w. Violi. – wydukał, w zasadzie wciąż będąc przekonanym, że jako pierwsza zasłużyła na kompleksową usługę uzdrawiającą i że jest w gorszym stanie niż on. Nie interesowała go w tym momencie pomoc dla niego, liczyło się tylko to, aby nie stało się nic pannie Strauss. Zwrócił swoje spojrzenie na Krukonkę, cały blady, spocony i posklejany krwią, próbując nie odpłynąć. Nie wolno mu.
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
A tu taki chuj... Nie byli kompletnie w stanie o własnych siłach dojść na błonia, a co dopiero mówić o zamku. W zasadzie może i Strauss udałoby się jakimiś resztkami sił doczołgać na skraj lasu przy dobrych wiatrach, gdyby nie fakt, że nie chciała zostawiać Voralberga w lesie samego na śmierć. Zwłaszcza, że to wszystko to była jej wina. Z jednej strony gdyby nie to, że go wezwała pewnie sama leżałaby gdzieś martwa, a jej wnętrzności kolorowałyby pysk wesołego wiwerna czerwienią. Chociaż może była jakaś mała szansa, taka tyci, że jednak sama poradziłaby sobie z gadem rażąc go nieco bardziej zaawansowanymi zaklęciami, które udało jej się poznać. Teraz jednak nie mogła cofnąć czasu i sprawdzić tych innych opcji. Wiedziała tylko, że Alex leżał na mchu i się wykrwawiał, a ona pomimo tego, że naprawdę tego chciała to nie mogła do niego podejść i go podnieść. Czuła, że sama ma ledwo siły, by utrzymywać się w pionie przez co obecnie opierała się o jakieś chropowate i wyraźnie nierówne drzewo, które znajdowało się za jej plecami. - Nie zostawię... pana... - odpowiedziała, gdy tylko ten kazał jej iść dalej samej. Może faktycznie dzięki temu szybciej natrafiłaby na ekipę ratunkową, ale przecież wysłali już Perriculum dwa razy. Z pewnością ktoś inny też to zauważył i zaraz przybędzie na pomoc. W przeciwnym razie ryzykowałaby tym, że jakieś inne stworzenie dopadłoby mężczyznę. Może w tym stanie na niewiele by się zdała, ale to było zawsze coś. Wkrótce jednak usłyszała niezbyt subtelne, chrzęszczące kroki na starej i wyschniętej ściółce. Oto ich wybawiciele, którzy przybiegli im na ratunek. Najwyraźniej zbytnio im się spieszyło, by zwracać uwagę na fakt, że zachowywali się na tyle głośno, że jakieś groźne coś zawsze mogłoby ich usłyszeć. Pierwsza dopadła do niej Whitehorn. Złota kobieta. Prawie jak znikacz czy złoty znicz lub samo złoto goblinów. Ponad jej ramieniem dostrzegła jeszcze sylwetki, które należały do Rileya i Elio. Przynajmniej tyle była w stanie stwierdzić. Było jej coraz bardziej słabo, czoło zraszało się potem i miała wrażenie, że temperatura w lesie przyjęła właśnie jakieś dziwne wartości. Czuła się... najprościej mówiąc dziwnie, słabo i mdło... - On bardziej oberwał - zwróciła się do Parpetuy, gdy ta zaczęła na niej rzucać zaklęcia lecznicze. Chciała skierować ją od razu do Voralberga, który w końcu stracił kawałek nogi. On z pewnością znajdował się w dużo gorszym stanie niż uczennica, która już nawet nie zwracała uwagi na bolesne sygnały wysyłane jej przez całe ciało, którego zewnętrznymi ranami zajmowała się już kobieta. Kolejny obok niej zjawił się Swansea. Wyglądał na naprawdę zaniepokojonego jej stanem. Cóż się dziwić skoro była zapewne blada jak śmierć, która zapewne gdzieś czekała za krzakiem jak tylko wyzioną ducha, by potem przyjść i zebrać ich dusze. - Elio... - zaczęła, ale w tym momencie poczuła naprawdę nieprzyjemny skurcz w żołądku przez który zgięła się wpół. Torsje wstrząsnęły jej ciałem, gdy działająca w jej organizmie trucizna zaczęła coraz śmielej poczynać sobie z już i tak osłabioną Krukonką sprawiając, że nie była nawet odwrócić się gdzieś nim zwymiotowała prosto na buty swojego kapitana. Zapewne następnego dnia o ile przeżyje będzie się tego niezwykle wstydzić i żałować tego, że sportowe obuwie blondyna zostało przez nią skalane resztkami niestrawionego jedzenia wymieszanymi z krwią, ale w tej chwili nie bardzo była w stanie myśleć o takich rzeczach. Dopiero opanowawszy przeraźliwe drżenie mięśni towarzyszące jej jeszcze po zwracaniu treści żołądka mogła ponownie oprzeć się o drzewo, dysząc ciężko i ześlizgując się na mech wzdłuż jego pnia. Wtedy też usłyszała dosyć słaby głos Alexandra, który namawiał pozostałych, by to nią zajęli się pierwszą. Co to to nie. - Pierdoli - wychrypiała w kierunku ratowników, zbierając resztki sił, by wyrzucić z siebie te słowa. I wcale nie zamierzała marnować oddechu, by jakoś specjalnie rozwijać swoją wypowiedź lub baczyć na słownictwo. - Leczcie go... Ma gorzej... Chyba już nie umiała mówić składnie albo po prostu starała się to robić jak najkrócej, by się zbytnio nie przemęczać. O nią będą się jednak martwić później. Gdy Voralbergowi nie będzie groziło wykrwawienie się na śmierć.
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
On bardziej oberwał. Złotowłosa zmarszczyła brwi, słysząc takie zdanie z ust uczennicy. Mimo, że cała jej uwaga była w tym momencie skupiona na inkantowaniu zaklęć, to Perpetua mentalnie przewróciła oczami. Uwielbiała te wykłócanki kto bardziej oberwał, kto jest bardziej poszkodowany i do kogo powinna podejść najpierw. Na całe szczęście, to ona o tym decydowała - a zajęcie się Violettą, kiedy Riley powstrzymał krwawienie u Voralberga, było pierwszorzędne. Zwłaszcza, że dziewczyna zdradzała objawy zatrucia. Widząc jak targają nią torsje, nawet nie odskoczyła, a automatycznie przytrzymała słaniającą się na nogach dziewczynę. Nie mogła też nie przytrzymać jej włosów - sytuacja paradoksalna, ale aż się Whitehorn przypomniały studenckie czasy... - Biedaczysko - skomentowała tylko, gładząc dziewczynę po już zaleczonych plecach, i z iście uzdrowicielskim zaparciem, obserwując co też Krukonka z siebie wyrzuca. Taka praca wymagała poświęceń, także tych estetycznych. Szczęśliwie, lub nie, celem żołądka Violetty zostały buty Pana Swansea, a na nich złotowłosa była w stanie bez problemu dostrzec, prócz treści żołądka, krew. - Pokaż mi się skarbie. - Asekurując poszkodowaną, pomogła jej bezpiecznie osunąć się na miękki mech, kucając tuż przy niej. Zdecydowanym gestem ujęła jej twarz w dłoń odzianą w koronkową rękawiczkę, i skierowała ku sobie. Drugą zajrzała w jej oczy, rozwierając powieki i po raz kolejny marszcząc brwi, kiedy dziewczyna się odezwała. - Uważam, że oboje nie macie za dużo szczęścia. Doprawdy, takie targowanie mijało się z celem. Powiększone źrenice i kropelki potu występujące na zimnym czole dziewczyny, były dla złotowłosej jak wielkie znaki "UWAGA ZATRUCIE!". Naprawdę wolała nawet nie myśleć, co takiego mogło zaatakować tą dwójkę. Ale prócz tego, że było wyposażone w szczęki i pazury, to najwyraźniej było także jadowite. Jak dobrze, że mieli na tyle rozsądku - w tej niesamowicie głupiej i brawurowej akcji - by wezwać pomoc, nie tylko Perriculum ale także wysyłając Patronusa. - To może zaboleć złotko - ostrzegła Strauss, bardziej proforma, przykładając różdżkę do jej skóry, by dziewczyna mogła się mentalnie przygotować na kolejną dawkę dyskomfortu. Pet w swoich działaniach charakteryzowała delikatność, ale nawet ona nie była w stanie znieść wszystkich skutków ubocznych pewnych zaklęć. A i leczona przez nią uczennica nie miała już za wiele siły - gdyby pozwoliła truciźnie dalej działać, mogłoby to być opłakane w skutkach. - Sugervirus- rzuciła krótko, chcąc wyciągnąć krążący po ciele dziewczyny jad, który teraz zbijał się wokół jej różdżki jak wata cukrowa. Jednocześnie starała się przytrzymać Violettę w miejscu. - Dzielna dziewczynka - pochwaliła ją cicho, niemalże matczynym tonem, kończąc zaklęcie. Podniosła się z klęczek, zdejmując z siebie swój niemalże nieodłączny, biały futrzany kożuch, i przykryła wyczerpaną uczennicę. Oczywiście, mogła ogrzać ją zaklęciem, aczkolwiek sam ciężar jej okrycia mógł działać jak uspokajający uścisk. Zostając więc w samej tylko sukience, zwróciła się w kierunku Voralberga. Aż musiała wziąć głębszy oddech, kiedy się do niego zbliżyła. - Tylko nie mdlej - mruknęła, znów padając na klęczki, by przyjrzeć się nieco dokładniej ranom swojego kolegi po fachu. Perpetua miała już spore, a nawet największe ze wszystkich żyjących osób, doświadczenie ze stanem zdrowotnym Alexa. - Dobra robota Panie Fairwyn, zatrzymał Pan krwawienie - zwróciła się jeszcze do towarzyszącego jej od zamku studenta, posyłając mu delikatny uśmiech pełen aprobaty. - Bardzo proszę, zajmijcie się Panną Strauss, będziemy musieli dotrzeć do Hogwartu, żeby przetransportować naszych pechowców do Munga. - Wróciła ze spojrzeniem na swego drugiego pacjenta, po raz kolejny dobywając różdżki. Jednym z zaklęć wyjęła kieł, tkwiący w nodze Voralberga, by zaraz potem znów tkać siatkę z zaklęć uzdrowicielskich nad jego - nie bójmy się tego mówić - zmasakrowanym ciałem. - Vulnera Sanentur... - mruczała, patrząc jak tkanki bardzo powoli się regenerują i zasklepiają. Wyraz zmartwienia nie opuszczał jej twarzy - w takich warunkach doprowadzi Voralberga do stanu przeżywalności, ale nic więcej. Koniecznie potrzebował wizyty w Szpitalu św. Munga i to dłuższej. A oni nie mogli też w wieczność siedzieć w Zakazanym Lesie - a nóż coś jeszcze się przypałęta, zwabione zapachem krwi... i wymiocin.
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Sytuacja była naprawdę lekko dramatyczna. Nie posiadłem nigdy aż tak zaawansowanych umiejętności w dziedzinie uzdrawiania, aby ryzykować kolejne czary, które mogłyby pomóc nauczycielowi i chociaż mógłbym spróbować ulżyć mu w bólu, wiedziałem jednocześnie, że lepiej byłoby gdyby zachował przytomność. Łatwiej jest monitorować jego stan, gdy jest zdolny do kontaktu, a bez bólu bardzo łatwo było odpłynąć w nieświadomość, o tym akurat wiedziałem aż za dobrze. Taki rozdarty pomiędzy działaniem, a powstrzymaniem się od niego zawahałem się, spoglądając na słaniającą się Violettę i nie ruszyłem się z miejsca. - Profesor Whitehorn się nią zajmie. - Poinformowałem Alexandra, chociaż ten przecież widział doskonale co się dzieje. Ja za to słyszałem. Najpierw badanie, potem wymioty i zaklęcia. Nie mogłem jednak oderwać wzroku od kła wystającego z Alexowej nogi. - Co to było? - Zapytałem cicho, szukając kontaktu wzrokowego z belfrem. Z jakiegoś powodu ta informacja była dla mnie szalenie ważna, zwłaszcza w obliczu lekko nadpalonego drzewa, które było wciąż gdzieś niedaleko. Kiwnąłem krótko głową na polecenie Perpetui, ale nie odszedłem od razu. Zaczekałem aż nauczycielka uzdrawiania wyjmie kieł z ciała pokiereszowanej ofiary. - Przechowam go - oznajmiłem, chcąc go od niej wziąć, aby - jak przystało na nieco zbyt zaangażowanego w pracę Fairwyna - przeanalizować później na spokojnie co to było za zwierzę, jak zaatakowało i dlaczego oraz ogarnąć obrażenia, jakie zadało obojgu poszkodowanym. Niezależnie jednak od tego czy dostałem go czy nie, zgarnąłem zaklęciem po drodze kilka gałęzi, zbliżając się do Violi. - Zgaduję, że nie zgodzisz się na nosze? - Zapytałem, poważnie będąc skłonnym po prostu je transmutować z kilku patyków i wziąć ją między mnie i Elio tak czy inaczej. Nosze pozwoliłyby mi po prostu uniknąć nadprogramowego dotyku, za którego nadmiarem stanowczo nie przepadałem. Sprawa była o tyle prosta, że wiedziałem, że poradzę sobie z wyczarowaniem ich w kilkanaście sekund, jeśli tylko okażą się potrzebne i o tyle skomplikowana, że z drugiej strony Violetta była kobietą niezależną. Jak przystało na chłopaka wychowanego w duchu pomagania dziewczętom, kompletnie nie potrafiłem z takimi rozmawiać. - Proszę, daj mi rękę. - Odezwałem się, jeśli nosze okazały się zbędne. Pozwolenie Strauss na samodzielne maszerowanie przez las wydawało mi się naprawdę głupim pomysłem, więc dopóki miała być przytomna, równie dobrze mogliśmy poprowadzić ją wspierając o siebie jej ciężar czy biorąc ją pod ramię. W tym momencie jednak liczył się czas. Nie wątpiłem w to, że Whitehorn załata Voralberga na tyle, aby nie umarł w lesie, jednak bez eliksirów i w obliczu nieustannego zagrożenia ze strony lasu nie mogliśmy zbyt długo czekać. Czas wrócić do Hogwartu.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Na sam dźwięk wyrzucanej na zewnątrz treści żołądkowej, jego własne wnętrzności ścisnęły się nieprzyjemnie, grożąc, że zaraz dołączy do Violetty i zrewanżuje się, brudząc jej buty. Pobladł i przesłonił usta wierzchem dłoni i na moment odwrócił wzrok, czekając aż mdłości minął. Nie miał jej za złe, nic z tych rzeczy! Właściwie nie rozumiał dlaczego jego organizm aż tak gwałtownie na to zareagował, widział już przecież o wiele gorsze rzeczy. Bardziej niż obrzygane buty, zastanawiało go co chciała mu powiedzieć, tego jednak miał się chyba nie dowiedzieć. Odsunął się, dają przestrzeń uzdrowicielce, a kiedy w końcu spuścił wzrok na dół, odkrył, że w wymiocinach znajdowała się dobrze widoczna na tle jego adidasów krew. Przerażający widok. Rzucił szybki chłoszczyść, z grubsza ratując swoje ubranie, choć zrobił to niedokładnie, bo schludność nie była teraz tym, na czym mu zależało. Odetchnął z ulgą, gdy Voralberg się odezwał, bo choć nie był orłem magii leczniczej, to nawet on był w stanie wywnioskować, że znaczy to ni mniej ni więcej to, że mężczyzna jeszcze żyje. Co za paradoks, że na tej betonowej twarzy dostrzegał uśmiech właśnie w takim momencie. Choć nie pałał do Alexa sympatią, nie życzył mu źle; widok jego cierpienia chwytał go za serce i nagle uświadomił sobie, że choć wolałby, by Éléonore trzymała się od niego z daleka, będzie musiał niezwłocznie opowiedzieć jej czego był dzisiaj świadkiem. Miała do tego prawo. Kiedy Perpetua uporała się z ranami Violetty i podeszła do Alexa, wstał i odsunął się posłusznie. Podniósł z ziemi kamień wielkości pięści, oczyścił go zaklęciami i przetransmutował w kamienny kubek, który napełnił wodą. Powinien się cieszyć, że aquamenti tym razem mu wyszło? — Masz, napij się — powiedział do Violetty, gotów podać jej naczynie, lub wyrzucić je, gdyby odmówiła. Cokolwiek się stało, stanął u jej drugiego boku, niemo oferując wsparcie.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Przez dłuższą chwilę nie potrafił oderwać wzroku od osoby Violetty Strauss i choć było mu ciężko wyfokusować go w pełni, to jednak doskonale widział, a już na pewno docierało do niego co się dzieje. I bynajmniej nie było dobrze. Mieli olbrzymie szczęście – tak, musiał to przyznać, choć uznajcie że nie jest w pełni sił psychicznych całe życie – że trafili akurat na osobę uzdrowicielki w każdym aspekcie tego słowa. A że była to panna – o przepraszam, pani – Whitehorn, to już inna sprawa. ....Opierał głowę o całkiem miękką aktualnie korę drzewa i obserwował rozwój zdarzeń. Podejścia do niego Perpetuy nawet nie skomentował, ba! nie było nawet żadnego grymasu który można by było uznać za niestosowny. Przełknął ślinę, kiedy klęknęła obok i był bliski ironicznego parsknięcia na jej słowa. O tak, nie było nic lepszego niż utrata potencjalnego obmacywacza z oczu. ....Nie miał zamiaru tracić sił, dopóki chociaż nie doprowadzi go choć trochę do porządku. Leżał więc dość spokojnie jak na obecność tylu osób wokół siebie. Syknął przeciągle, kiedy wyjęła kieł z jego nogi i spróbował mu się przyjrzeć, ale nie zdążył bowiem przejął go pan Fairwyn. ....- Później do zwrotu. – wydukał z delikatnym uśmieszkiem i szczerze mówiąc sam nie wiedział, czy mówił poważnie, czy jednak nie chciał widzieć więcej tej rzeczy na oczy. Nie będzie się tym teraz trapił, miał większe problemy na głowie, a i zainteresowanie Rileya wręcz wylewające się z jego oczu kazało mu na razie odpuścić. ....Bladość jego twarzy można było porównać do wyczyszczonego pergaminu, a mimo rzucanej Vulnery nie było widać poprawy, poza pozasklepianiem niektórych z ran. Ale temu chyba nikt się nie dziwił. ....- Nawet nie próbuj mnie zabierać do Munga. – mruknął do uzdrowicielki, wciąż zajętej składaniem go do kupy. Nie robił sobie nic z jej spojrzenia, które jednoznacznie wskazywało na to, że raczej ma taki zamiar i nawet jeśli stwierdziła, że mu skłamie to i tak jej nie wierzył. – Wiesz jak to się skończy. – dodał, próbując powoli ruszyć się z miejsca i zobaczyć jak z jego chodliwością. Cóż, podniesienie się do siadu nie poszło tak źle jakby się spodziewał. ....- Widzisz? – nawet nie dawał jej dojść do słowa, ba! nie dał się zatrzymać. Prawie jak koń wybudzany z narkozy – nie słuchał się nikogo. Czyli klasycznie. Nie zważając na jej protesty kolejną jego próbą było stanięcie na nogi. Nie miał zamiaru dać się nieść. O dziwo mu się udało, co skwitował zadowolonym uśmiechem w kierunku Whitehorn. ....-Widzisz? Nic mi nie jest. ....Po czym runął na poszycie jak długi, tracąc przytomność.
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Nie chciała się wykłócać i pewnie nie robiłaby tego, gdyby faktycznie rany Voralberga nie były aż tak widoczne i krwawe. Przyglądała się temu z bliska. Wiedziała co się stało i dlatego też to właśnie on w jej mniemaniu potrzebował o wiele pilniejszej opieki medycznej. W przeciwnym wypadku naprawdę podziękowałaby nauczycielce za ratunek i w spokoju pozwoliła się sobą zaopiekować. Sam efekt zatrucia w zasadzie nie był taki koszmarny. Najgorsze w tym wszystkim przede wszystkim były te targające torsje i wymioty, które prócz tego, że były same w sobie cholernie nieprzyjemne to jeszcze niosły ze sobą niezwykle silne uczucie... poniżenia? Przynajmniej takie było jej wrażenie. Jakby naprawdę obnażała przed nimi wszystkimi swoje najbardziej ohydne oblicze i wyrzucała je z siebie na pełen widok publiczny. I chyba to było najgorsze. To ogarniające uczucie bycia słabą i podatną na wszelkie obrażenia. Zdecydowanie nie chciała tego już więcej czuć. Dłoń Whitehorn gładząca jej plecy, jej delikatny dotyk i kojący głos wcale nie przynosiły jej ulgi. Sprawiały jedynie, że czuła się coraz to bardziej żałosna i godna politowania. Naprawdę musiało do tego dojść? Naprawdę jedynym co mogła zrobić było pozwolenie innym na to, żeby się nią zajmowali, gdy ona wypluwała z siebie najgorsze paskudztwa? Żałosne. Zastanawiała się właściwie skąd Perpetua brała w sobie tyle tej całej dobroci i współczucia, które im teraz okazywała. Nie wiedziała z jakiego źródła pochodziła ta delikatność, z którą kobieta ujęła jej twarz, by przyjrzeć się jej uważniej i ocenić jej stan. Przez chwilę jej spojrzenie powędrowało jeszcze w stronę Elio, ale już zaledwie po ułamku sekundy powróciło do twarzy znajdującej się tuż przed nią nauczycielki. Milczała. Milczała przez cały czas, gdy Whitehorn jej się przyglądała, by w końcu przyłożyć różdżkę do jej ramienia. Nawet nie skinęła głową ani nie potwierdziła w żaden inny sposób, że zrozumiała komunikat złotowłosej. I bez niego była gotowa na kolejną dawkę bólu, wiedząc, że nie tylko rany, ale i działanie wszelkich magicznych metod leczniczych było niezwykle bolesne. W momencie, gdy Perpetua wymówiła zaklęcie, Strauss zrozumiała już dlaczego w swoim ostrzeżeniu kobieta nie zawarła słowa trochę. Jej ciało buntowało się pod wpływem magii, która wyciągała z niej truciznę, która zaczęła już wnikać w jego głąb. Mięśnie spięły się do granic możliwości, a Krukonka zacisnęła mocno zęby zza których wydobył się krótki gardłowy dźwięk podobny nieco do warknięcia. Starała się jednak być cicho i nie przeszkadzać w całym procesie. Nawet jeśli niemal każdy najmniejszy fragment jej ciała chciał się uwolnić spod działania zaklęcia i ulec słodkiemu smokowi trucizny. Jak tylko działanie Sugervirus ustąpiło, mięśnie dziewczyny automatycznie rozluźniły się, stając się niemalże bezwładne. Jak dobrze, że znajdowała się już na podłożu. Nie spodziewała się jednak tego, że wkrótce na jej ramionach spocznie element odzieży Whitehorn. Spojrzała na nią z niejakim zdziwieniem, ale nie oponowała. Głównie dlatego, że czarownica miała lepsze sprawy na głowie niż wykłócanie się o kawałek futerka. Spojrzała na Swansea, który podszedł do niej, gdy tylko jej niedawna uzdrowicielka skupiła się na swoim drugim pacjencie. I pomimo słabości odczuwanej w mięśniach i drżenia dłoni sięgnęła po proponowany jej przez chłopaka kielich. Pierwszym łykiem, który wzięła przepłukała sobie usta i wypluła wodę gdzieś obok. Chciała pozbyć się tego ohydnego smaku z ust. Dopiero wtedy przysunęła brzeg naczynia do warg i wypiła dosyć łapczywie całą resztę nie przejmując się nawet tym, że płyn spływał jej po brodzie i szyi. - Dziękuję, Elijah - powiedziała w końcu dosyć cichym tonem, oddając mu puchar. Przy okazji spojrzała również na jego obuwie, które jeszcze chwilę temu było celem jej ataku. - I przepraszam za buty. Próbowała nawet uśmiechnąć się do niego przepraszająco, ale jakoś nie potrafiła zbytnio zmusić się do aż tak wyrazistej mimiki. Dopiero po chwili dostrzegła przy sobie również Rileya, który spytał ją o to czy życzy sobie noszy. To było naprawdę urocze z jej strony, ale jej upartość dosyć podobna do tej aleksandrowskiej jednak mówiła, że może i się pomęczy, ale da radę jakoś samodzielnie stanąć na nogach. Choć zapewne będzie to okupione ogromnym wysiłkiem. - Chyba dam radę... - stwierdziła, ale nim zdołała dodać coś więcej zauważyła jak Voralberg po dosyć brawurowej próbie stanięcia na nogach ląduje jak długa smoleńska brzoza na mchu. To zdecydowanie nie był przyjemny widok. Tyle dobrego, że nigdzie w powietrzu nie widać było Tupolewa pod postacią wiwerna. - On chyba bardziej potrzebuje noszy - i choć zdecydowanie nie powinna tego robić to jednak spróbowała się podnieść, wspierając się zarówno o pobliskie drzewo, by na nim oprzeć ciężar swojego ciała jak i na jednym z dwóch Krukonów, który zapewne postanowił udzielić jej pomocy. Miała tylko nadzieję, że nie będzie stanowiła prawie, że martwego balastu, który będzie zbytnim obciążeniem.
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Rzecz jasna, nie miała problemu z tym, że Pan Fairwyn wziął "na przechowanie" kieł, który wyłuskała z nogi Voralberga. Nie miała zamiaru zrobić sobie z niego wisiorka, czy zatopić w formalinie na pamiątkę - zwłaszcza, że nie miała zielonego pojęcia, cóż za stwór zgubił tego zęba. Właściwie to nie zwróciła na niego zbyt dużej uwagi, zwyczajnie zajęta doprowadzaniem Alexandra do stanu przeżywalności. Przeżywalności, a nie używalności - czego widocznie Pan Voralberg nie rozumiał. - Musisz trafić do Munga - mruknęła między zaklęciami, totalnie ignorując intensywne spojrzenie jego białych tęczówek. Nie było innej opcji, po prostu. W szkolnym Skrzydle Szpitalnym nie mieli potrzebnego sprzętu, a ona, choć miała spory wachlarz znajomości, tak nie mogła wynieść połowy asortymentu ze szpitala. Nie wspominając już o tym, że pracowała teraz jako nauczycielka i nawet zmieniając się z Blanc, nie mogłyby wisieć bez przerwy nad Voralbergiem, który ewidentnie będzie tego potrzebował. Z równowagi wytrącił ją dopiero, kiedy ten zaczął się kręcić. - Na Merlina, nie ruszaj się! - sarknęła, próbując przytrzymać go w miejscu. Czuła jak zimna fala złości płynie jej tuż pod skórą - aż wzięła kilka głębszych oddechów, żeby ją zatrzymać. Mężczyzna był w opłakanym stanie i sam powinien zdawać sobie o tym sprawę - zwłaszcza, że adrenalina już go opuściła, co dosłownie sprowadziło go na ziemię. A teraz znowu się zrywał, ledwo połatany. Jak osioł, a nie koń. - Alexander! - Nie potrafiła go zatrzymać, zwyczajnie nie miała tyle siły, a on zachowywał się jak w jakimś amoku. Zerwała się na równe nogi, prawie w tym samym momencie co mężczyzna. W pierwszym odruchu chciała do niego podejść i go wesprzeć - ale przed oczyma mignęła jej ich konfrontacja na korytarzu w Hogwarcie i momentalnie się wstrzymała, martwiąc się, że... Zemdleje. Przez bitą minutę wgapiała się w wyciągniętą na mchu dwumetrową brzozę, załamując ręce. - Jak upartym trzeba być... - Nie mogła się powstrzymać od przewrócenia oczami, podchodząc do nieprzytomnego Voralberga i celując w niego różdżką. - Mobilicorpus - mruknęła, unosząc go na dobre czterdzieści centymetrów, tak, by przy transporcie dodatkowo go nie poobijać. Zwróciła się do reszty swojej leśnej brygady, uśmiechając się delikatnie, nieco tylko z zażenowaniem. Żeby prawie czterdziestoletni profesor zachowywał się jak uparty nastolatek... - Dobrze skarby, ruszamy, tylko szybko - nie opuszczając różdżki, zrobiła kilka kroków, po czym zatrzymała się. Kolejny ruch różdżką - i przy nich zmaterializował się świetlisty jeżyk, który po chwili pomknął w stronę zamku. - Ostrzegłam Panią Blanc, że potrzebny będzie nam szybki transport do Munga - wyjaśniła. Po czym, pilnując by nie uderzać kolegą po fachu o drzewa i kamienie - i zerkając co chwila na prowadzoną przez studentów Violettę - ruszyli prosto do Hogwartu, by następnie przetransportować poszkodowanych do londyńskiego magicznego szpitala.
Podczas codziennego obchodu/spaceru/innego zajęcia po obrzeżach Zakazanego Lasu Twoją uwagę zwróciła dziwna cisza, która jak wiesz w lesie zwiastuje zazwyczaj coś złego. Wszelakie stworzenia pochowały się, nie sposób było znaleźć chociażby jednego bzyczka, które o tej porze latają gęstym rojem od łąki do pobliskiego ulu. Las był zbyt spokojny. W pewnym momencie do Twoich uszu dobiegł dźwięk zrywających się gwałtownie do lotu ptaków. Wydaje się, że znajdowały się jakieś dwadzieścia minut spaceru na północ. Niepokojący również był fakt, że gdzieniegdzie na korze drzew (na wysokości Twoich bioder) znajdowała się świeża krew. Bryzgi cieczy tworzyły niejako ścieżkę prowadzącą... na północ. Kto wie czy to nie zbłąkany uczeń zaszedł zdecydowanie zbyt daleko.
Wymień dokładnie jakie przedmioty masz przy sobie i gdzie je schowałeś. Dzień jest ciepły; powoli zapada popołudnie.
______________________
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Ekwipunek: 1. Różdżka - w skrytce przy pasku, na plecach - łatwa do wyjęcia 2. Łańcuch scamandera (+2 ONMS) - przypięty do paska 3. Rękawice ochronne zielarza (+1 zielarstwo) - na początku wsunięte do tylnej kieszeni, w tym poście Chris je zakłada 4. W torbie przewieszonej przez ramię: Eliksir wiggenowy (porcja) Eliksir spokoju (porcja) Smocza zapalniczka - w mniejszej kieszeni wewnątrz torby Inne zwyczajne przedmioty: chusteczki, butelka z wodą
Od czasu, kiedy przekonał się, że ktoś majstrował przy gejzerach, starał się poruszać po Lesie nieco ostrożniej i o ile to w ogóle możliwe, uważniej. Szukał śladów, jakie być może dawniej przegapiał, starał się wędrować tam, gdzie nie chodził zbyt często, bo był teraz niemalże pewien, że coś mu umykało. Jemu, dyrektorowi i pozostałym nauczycielom, a to bardzo mu się nie podobało. Owszem, aurorzy mieli zająć się sprawę i wiedział, że na pewno sobie poradzą, ale to nie zmieniała prostego faktu, że był zaniepokojony. Potem jeszcze William zgubił się podczas zajęć, czym rozzłościli centaury, trafili w okolicę, gdzie było pełno szeptników i do dzisiaj nie było właściwie wiadomym, jak to się stało, że Ślizgon wyszedł z Lasu powalany krwią. Zbyt wiele niewiadomych. Nic zatem dziwnego, że od tej pory Chris, zapuszczając się głębiej w Las, zabierał ze sobą kilka potrzebniejszych rzeczy, a nie samą jedynie różdżkę. Działo się coś złego, a jemu wcale nie podobało się to, że ma to miejsce na jego terenie. Tam, gdzie on miał sprawować nad wszystkim pieczę. Cisza była paskudna, całkowicie nienaturalna i Christopher doskonale wiedział, że coś się tutaj działo. Coś nie było w porządku, to właściwie dało się poczuć, już jedynie oddychając. Później dostrzegł krew na pniach i momentalnie się zatrzymał. Spojrzał w stronę, z której słyszał ptaki, ale nie pobiegł tam, chociaż taki był jego pierwszy odruch. Musiał się zastanowić. Sięgnął po rękawice, które założył, a później kucnął przy najbliższym drzewie. Wiedział, że smak krwi, czy coś podobnego, to brednie, ale chciał się przekonać, czy ta jest świeża, czy może zdążyła już zaschnąć. Drugą rzeczą, jaką zamierzał zrobić, było sprawdzenie, czy gdzieś na ziemi nie ma jakichś tropów, które mogłyby mu wskazać na to, kto albo co tędy przeszło. Zwierzę? Człowiek? Czy krew była również na ziemi, czy tylko na drzewach? Może uda mu się wypatrzeć jakieś połamane gałązki albo cokolwiek podobnego, co przynajmniej teoretycznie wskaże mu trasę przemarszu rannej istoty?
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Krew na pniu jest zaschnięta jedynie na brzegach, co daje podpowiedź, że bryzgnęła tu maksymalnie godzinę temu. Dostrzegłeś gdzieniegdzie połamane gałązki lecz bardziej uwagę zwracała strzała wbita w ziemię. Znajdowała się jakieś cztery metry przed Tobą. Od tamtego miejsca dało się zauważyć kolejne dwie, tym razem rzucone luźno czy to na mchu czy na krzewie. Nie miały na sobie żadnych cieczy. Wiatr zawiał w Twoją stronę niosąc za sobą zapach trawy, drzew i błota. Ślady prowadziły na północ i nie zbaczały w żadną ze stron. Do Twoich uszu dobiegł dźwięk szemrzącego strumyka, do którego dotrzesz po kilku minutach spaceru. Właśnie w tym miejscu znalazłeś kolejny ślad krwi lecz tym razem dużo większy. Jeśli rzucisz kostką i wyrzucisz liczbę parzystą (konieczność podlinkowania rzutu) dostrzeżesz w tej plamie dodatkowe ślady, które może dostarczą Ci więcej informacji. Im dalej w las tym dostrzegałeś więcej tropów - połamana część krzewu, która przypominała jakby coś w nie wpadło. Połamane strzały, gałęzie, wydeptana mocno trawa. Zahaczasz głową o takie coś wiszące na jednej z gałęzi.
Co robisz?
Na czas wątku otrzymujesz prawo do trzech przerzutów kości bez względu na to, czego będą dotyczyły.
______________________
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Dość świeże. To oznaczało, że wciąż jeszcze mogła toczyć się jakaś walka, o której nie miał pojęcia. Strzały. Centaury? Czyżby trwał tutaj jakiś pościg? Lepiej, żeby zwierzyną była prawdziwa zwierzyna, a nie jakiś nieuważny student, bo to by dopiero było. Kiedy Christopher dotarł nad strumień i dostrzegł kolejną plamę krwi, przykucnął przy niej, żeby uważnie się przyjrzeć, może coś mu to da? Zatrzymał się ponownie, kiedy uderzył głową w kokon i zgryzł lekko wargę, a później kucnął, nieco na uboczu, by być zasłoniętym przez okoliczną roślinność i wydobył różdżkę. - Expecto patronum - mruknął cicho, a w chwilę później pojawił się przed nim borzoj, który zdawał się węszyć w powietrzu. Christopher uśmiechnął się lekko na widok tego wielkiego psa gończego, który służył mu już nie raz pomocą. - Znajdź profesor Whitehorn i przekaż jej tę wiadomość. Znajduję się w środku Zakazanego Lasu, w jego sercu, niedaleko strumienia. Znalazłem ślady krwi, dosyć świeże, ale na razie nie jestem w stanie określić, do kogo lub czego należą. Okolica wygląda, jakby odbywał się tutaj jakiś pościg, są strzały i trochę połamanych krzewów. Najpewniej idę w stronę, gdzie można spodziewać się akromantul. Mogę potrzebować pomocy, a pani - kogoś, kto panią w razie problemów będzie osłaniał - powiedział prosto, niezbyt głośno, by przypadkiem aż tak się nie zdradzać ze swoją obecnością. Liczył na to, że borzoj z miejsca wyruszy w drogę i faktycznie odnajdzie adresatkę tego przesłania, a ta nie postanowi, tak jak sam O'Connor, być rycerzem na białym koniu i faktycznie znajdzie kogoś, kto wejdzie z nią do Zakazanego Lasu. Christopher spodziewał się problemów, bo to, co widział, nie wyglądało wcale dobrze, a już na pewno - nie było bezpieczne. Gajowy jednak nie mógł odpuścić. To pewnie, mimo wszystko, wiązało się z jego gorącą krwią Gryfona, która jakoś z wiekiem nie chciała wcale stygnąć. Jeśli tylko borzoj odbiegł ze swoim posłannictwem, Christopher zamierzał przyjrzeć się jeszcze kokonowi, ale go nie poruszał, zastanawiając się, czy faktycznie może mieć związek z akromantulą. Później zaś, trzymając różdżkę w dłoni, poluzowałby nieznacznie zapięcie trzymające łańcuch, by w razie konieczności było łatwiej go wydobyć i ruszyłby dalej - za tropami, jakie znalazł. Cały czas poruszał się ostrożnie, uważnie stawiał stopy i starał się nie robić hałasu, by nie zdradzać swojej obecności. Nasłuchiwał uważnie, starając się ocenić, czy może coś usłyszy, czy jednak nie. Wiedział, że jeśli patronus nawet dotrze do Perpetui, to minie sporo czasu, nim kobieta do niego dotrze. Mógł ją ciągnąć tutaj na darmo, owszem, ale okoliczności przyrody wskazywały na to, ze za chwilę wdepnie w sam środek katastrofy.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
W plamie krwi znalazłeś niewyraźny odcisk (obrazek celowy, by nadać wrażenie braku wyrazistości). Najwyraźniej coś musiało przebiec po krwi. Wysłałeś patronusa bez najmniejszego problemu, a nawet dało się zauważyć, że w blasku słońca wydawał się być niemal niewidzialny. Twoje zaklęcie doniesie wiadomość do wskazanej osoby. Kokon wyglądał jak zwyczajny kokon. Najwyraźniej natknąłeś się na czyjąś kolację. Ruszyłeś dalej, a Twoja postawa - skradanie się i pełna czujność - działały na Twoją korzyść. Im dalej szedłeś tym wydawało się, że powietrze przestało się poruszać na tym obszarze lasu. Drzew było coraz więcej, a więc słońce miało problem, aby przebić się przez gęste korony co nadawało okolicom odrobiny ciemności. Do Twoich uszu dobiegło echo czyjegoś... łkania, a tuż po chwili bardzo zniekształcony gardłowy śmiech przypominający jakby ktoś śmiał się i jednocześnie był podduszany. Dźwięk ten nasilał się z każdym krokiem aż trafiłeś na ścianę krzewów. Wystarczyło je po cichu odgarnąć, by zajrzeć przez nie i dostrzec niecodzienny obrazek.
Pierwsze co rzucało się w oczy to stosunkowo duża akromantula o ośmiu odnóżach i poruszających się non stop żuwaczkach. Stała nad leżącą na ziemi postacią - z tej odległości nie dałeś rady dostrzec nic innego oprócz tego, że postać jest bardzo młodziutka i ranna. Trzymała w rękach mały łuk, a akromantula właśnie w tym momencie miażdżyła kolejną strzałę. To od pająka dochodzi ten stłumiony śmiech, a łkanie do centaurzątka. Z racji tego, że zachowałeś pełną czujność dodatkowo dostrzegasz na sąsiednich drzewach dwa średnie pająki, które dzielnie zawijały w kokon upolowanego dzikiego matogota. Ponownie trafiłeś na czyjąś kolację.
Nie zostałeś jeszcze zauważony. Co robisz?
______________________
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Patrzył jeszcze przez chwilę za patronusem, który pomknął w stronę zamku i odetchnął głębiej. Miał nadzieję, że nie ciągnie tutaj niepotrzebnie profesor Whistehorn, ale z tego co widział, naprawdę nie zanosiło się na coś dobrego. Chyba wręcz przeciwnie. Ślady kopyt, to było tym, co zobaczył w krwi, gdy tylko uważniej się przyjrzał, dawały mu już właściwie jasną odpowiedź, że doszło tutaj do jakiejś szarpaniny, najpewniej centaurów z akromantulą, co wcale mu się nie podobało. Kokon nie zwiastował niczego przyjemnego. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, ale nie zamierzał się wycofywać. Jeśli doszło do tragedii, trzeba było działać - tyle dobrego, że pająki chyba nie dorwały żadnego z uczniów, chociaż, tego Christopher jeszcze wiedzieć nie mógł. Zachowywał się jak najciszej i pewnie dzięki temu zdołał dotrzeć do krzaków właściwie niezauważony. Odgłosy, jakie do niego dochodziły, niemalże mroziły krew w żyłach. Wiedział, że jeśli coś pójdzie źle, to zaraz wyląduje obok młodego centaura, dlatego też oddychając jak najciszej, nie poruszając się właściwie w ogóle, starał się jak najlepiej ocenić sytuację. Gałązki odsunął jak najostrożniej i teraz rozważał różne możliwości. Trzy pająki stanowiły spore wyzwanie, trzeba to przyznać. Należało więc jak najszybciej je wyeliminować, co z kolei stwarzało pewne trudności, bo nie był w stanie wszystkich ich pozabijać, czy coś takiego, zresztą, nie o to tutaj szło. Jeszcze, bo w końcu nie bronił własnego życia. Jasne, mógł po prostu wstać i odejść, uznając, że centaur nie jest jego sprawą, ale nie mógłby sobie wtedy wybaczyć. Już z niuchaczem miał spory problem, a tutaj? Zagryzł wargę, podejmując decyzje. Różdżkę wciąż trzymał w dłoni, teraz więc tylko przesunął się nieco, prosząc w myślach o to, by akromantule nie zwróciły jeszcze na niego uwagi. Jeszcze, bo to była tylko kwestia czasu. Wycelował w stronę pierwszego z pająków - jednego z tych na drzewie, który znajdował się chyba nieco dalej od niego. - Confundus - szepnął, mając nadzieję, że pająk naprawdę zgłupieje. Najlepiej by było, gdyby zabrał się za owijanie w kokon swojego towarzysza, ale oczywiście, to mogło okazać się ponad miarę, ale mniej więcej dokładnie taka była intencja Christophera. By całkowicie wyprowadzić je z równowagi i zmusić do rzeczy, jakich normalnie by nie robiły. Zaraz też spróbował skierować różdżkę w stronę drugiego pająka, tego, który nadal oplatał siecią złapane stworzenie i ponownie wyszeptać zaklęcie, czyniąc to wyraźnie: - Drętwota. To, że musiał działać teraz szybko, było oczywiste. Gdyby oba te zaklęcia mu się udały, byłoby wspaniale, ale gajowy nawet nie zamierzał czekać i starał się po prostu działać. Więc jeśli miał czas po tym, co zrobił, skierował różdżkę w stronę ostatniego z pająków, pochylonego nad chłopcem i tym razem spróbował użyć zaklęcia: arania exumai, za którym zaraz zamierzał posłać: serpensortia - nadal celując w pająka, by potencjalnie wyczarowany wąż nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo ma atakować. Po tym działaniu nie pozostawało mu już nic innego, jak szykować się do obrony - spróbował więc upewnić się, że w razie problemów łańcuch jest tak podpięty, że jednym szarpnięciem może go wyciągnąć.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Sprawa nie wyglądała za ciekawie jednak element zaskoczenia był tutaj niemalże zbawieniem. Akromantule mają bardzo czułe zmysły i o ile Twój zapach do nich nie dotarł (kamuflowany zapachem świeżej krwi centaura) to szept już tak, zwłaszcza po pierwszym rzuconym zaklęciu. Pająk wiszący na drzewie oberwał Confundusem prosto w żuwaczki - możesz być dumny ze swojego zaklęcia! Z dzikim piskiem spadł na ziemię. Drugie zaklęcie spudłowało, trafiając niedaleko głowy centaurątka, które słysząc świst płaczliwie krzyknęło i wcisnęło kopyta w ziemię.
Wydarzyło się wiele rzeczy naraz. Pająk numer jeden (skonfundowany) rzucił się z atakiem na swojego pajęczego brata. Oba pająki są "zajęte" przynajmniej na jakiś czas, brawo! Arania exumai trafiło dużą akromantulę w odnóże dzięki czemu odsunąłeś ją nieznacznie od centaura. Zanim wyczarowany wąż zdołał chociażby syknąć akromantula rzuciła się na niego i zmiażdżyła żuwaczkami jego głowę. Wąż prysnął, a na Ciebie padło spojrzenie wściekłych czerwonych czterech par ślepi. Osiem odnóży wbiło się mocno w ziemię, a ciało akromantuli napięło się. - Atakujesz moje dżeczi. Zostanieszszsz… moim… deszerem… ludżki… robaku… - wyrazisty chrapliwy głos akromantuli jeżył włos na głowie. Napięła się i splunęła w Twoim kierunku kłębkiem pajęczyny przez co (wybierz): zostajesz rozbrojony z różdżki albo Twoja druga ręka zostaje oblepiona grubą warstwą pajęczyny przez co dopóki jej nie uwolnisz nie możesz poruszać palcami.
Sytuacja przedstawia się następująco. Dwa mniejsze pająki walczą ze sobą. Centaurątko leży pod odwłokiem pająka i jest na tyle ranne, że nie jest w stanie się poruszyć. Patrzy na Ciebie z szeroko otwartymi oczami.
Akromantula stoi kilka metrów przed Tobą, a jej szczękoszczułki charakterystycznie klekoczą. Oprócz tego na ziemię skapuje zielona ciecz. Wiesz, że to jad. Sięgasz akromantuli do połowy jednego odnóża.
Od teraz będziemy rzucać kośćmi na walkę. Większy wynik oznacza wygrany ruch.
Akromantula wykonuje atak: podchodzi do Ciebie i zamaszystym ruchem od góry końcówką odnóża chce przebić Twoje lewe ramię. Wiesz, że jeśli trafi to będzie bardzo bolało.
Rzuć kostką na obronę i opisz jak wygląda. Jeśli się nie powiedzie, akromantula przebija Twoje ramię i przewraca Cię na ziemię. Następnie rzuć kostką na atak (jeśli się na to zdobywasz) i poczekaj na odpowiedź MG. Dozwolone jest rzucenie jednego zaklęcia na rundę - ofensywy, defensywy albo leczenia własnego.
Jeśli uzyskasz pięć poważnych ran i nie zdążysz się uleczyć to stracisz przytomność. Jeśli chcesz wykorzystaj poniższy kod.
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Jedno się udało, chociaż Christopher doskonale wiedział, że to nie jest na zawsze, bo zaklęcie nie trwa wiecznie. Nie sądził, żeby centaur był w stanie w jakikolwiek sposób mu pomóc, a teraz, kiedy znajdował się przed akromantulą, czuł, jak mocno wali mu serce. Nie bał się pająków, na całe szczęście, Merlinie, ale i tak czuł się nieswojo. Stworzenie było niesamowicie wielkie, ogromne wręcz, a gdy na nie patrzył, czuł to jeszcze bardziej. Nie mógł jednak teraz zacząć uciekać, musiał zacząć działać, bo inaczej to na pewno skończy się źle dla niego i dla dziecka, które właśnie próbował ratować. Był pewien, że kiedyś takie bohaterstwo się dla niego źle skończy. Może minął się z powołaniem i powinien zostać aurorem? Pajęczyna trafiła go w lewą rękę, przez co nie mógł już sięgnąć do łańcucha - przynajmniej jeśli nie chciał wykonywać jakiś niesamowitych akrobacji i cudów na kiju, jeśli nie chciał trzymać różdżki w zębach i robić podobnych rzeczy. Coś za coś. Przynajmniej mógł jeszcze używać zaklęć, więc postanowił się na tym skupić. Pająk ruszył do ataku, a on musiał działać prędko. - Barrera - rzucił więc, nie dbając już o to, czy akromantula go usłyszy, czy nie. To nie miało znaczenia, bo stworzenie było naprawdę mądre i przerażająco wręcz groźne. Niemniej jednak Christopher zakładał, że tak jak każdy, jest wrażliwa - miała całkiem sporo oczu, więc sypnięcie w nie piachem na pewno nie było miłe. Nic zatem dziwnego, że gajowy próbował użyć dokładnie tego zaklęcia, by osłonić siebie i nieco zdezorientować przeciwnika, kupując sobie tym samym czas. Nie miał już możliwości zrobić nic innego, a przynajmniej nie tak magicznego, ale starał się złapać po prostu jakiś kamień z ziemi, by rzucić nim w akromantulę i po prostu ją tym podrażnić. Robił to na oślep, więc mógł trafić w oko, nogę, a mógł nie trafić oczywiście nigdzie. Domyślał się, że nie zdąży teraz uskoczyć w bok, ale rozejrzał się - o ile to było możliwe - by znaleźć potencjalną drogę na ucieczkę.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Atakowało Cię odnóże, a Ty zaatakowałeś oczy które znajdowały się znacznie wyżej nad Tobą. Efektem jest to, że faktycznie udało Ci się trochę instynktownie odskoczyć, a odnóże akromantuli przecięło szelkę Twojego plecaka (wisi na jednym ramieniu), ubranie oraz trochę skórę (rana nie zalicza się do poważnych, piecze). Twoje zaklęcie nie dosięgnęło jej ślepi. Zaklekotała i zaśmiała się rubasznie tuż nad Twoją głową. Jedno z jej odnóży wbija się w ziemię tuż obok Twojego ramienia.
Atak akromantuli: bocznym odnożem próbuje uderzyć w Twoje nogi, aby Cię przewrócić i splunąć w Twoją twarz siecią. Jeśli się jej uda, w następnym poście tracisz zdolność ataku, bowiem musisz wówczas oczyścić twarz.
Dwa pająki dalej ze sobą walczą. Rzut okiem/odgłosy zdradzają, że jeden z nich wygrywa. Nie wiadomo który, bo są identyczne. Nie wiadomo czy centaurzątko jest przytomne. Jego widok przesłania Ci ogromne cielsko akromantuli.
______________________
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Tego nie przemyślał. Akromantula była od niego zdecydowanie wyższa, więc używanie zaklęć tego typu raczej nie wchodziło w grę, ale trzeba było myśleć, co można jeszcze zrobić, żeby wyjść z tego w miarę cało. Nie zdążył uchylić się przed cięciem i o mało nie stracił części swoich rzeczy. Musiał na nie uważać, bo tam znajdowały się w końcu eliksiry i zapalniczka, która mogła być jego ostatnią deską ratunku, jeśli wszystko pójdzie źle. Cięcie na skórze piekło, ale Christopher jedynie syknął i zacisnął zęby. Już zastanawiał się, co dalej zrobić, gdy wtem dostrzegł, jak jedno z odnóży pająka unosi się. To mu się nie spodobało! Widać, że akromantula próbowała działać dalej, chyba szykowała się do sparaliżowania go, więc gajowy jak najprędzej rzucił się w bok, starając się umknąć atakowi, a jednocześnie - znaleźć się z boku pająka. Nie był w stanie jakoś mocno skupiać się na tym, co dzieje się dookoła, więc pozostawało mu tylko ścierać się z tym jednym wrogiem, dzięki niech będą Merlinowi. Spróbował wycelować różdżkę w pająka, by móc wypowiedzieć everte statum, ale to było nieco trudne w zaistniałych okolicznościach, tym bardziej że dość mocno skupiał się również na tym, co z jego lewą ręką. Musiał ją jakoś odblokować, ale zbyt wiele z tym zrobić nie mógł. Potrzeć o spodnie? Ale wtedy sieć raczej sama się nie rozwiąże, próbował więc po prostu poruszać palcami lewej ręki, by zacząć ją jakoś rozrywać.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you