Na drugim piętrze znajduje się od wielu lat nieużywana, zakurzona klasa. Jest ona dość przestronna i znajdują się w niej jedynie porozstawianie stare stoły, oraz różne rupiecie składowanie w kącie. Obecnie jest to ulubione miejsce Irytka do bałaganienia. Czasem przychodzą tu jednak także i uczniowie chcący poćwiczyć w spokoju zaklęcia przed kolejną lekcją.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob 6 Wrz 2014 - 17:46, w całości zmieniany 1 raz
Jak już wspominałam wcześniej, Chiyoko bardzo niecierpliwiła się, że Wolfgang nie przychodził tak długo. Niby go znała, niby wiedziała, że on zawsze był taki powolny i nieogarniający (i takim go wielbiła) i niby wiedziała, że dojście tutaj, wbrew pozorom, zajmuje sporo czasu, ale to jakoś umykało jej obecnie; poza tym ona tak za nim tęskniła. Pragnęła tak bardzo go zobaczyć, dotknąć... nie, nie dotknąć raz, ale dotykać wiele razy. Do pragnień serca dołączyły także pragnienia ciała, z którymi coraz trudniej przychodziło jej walczyć. Próbowała; o ile same uczucia mogła jakoś okiełznać na tyle, żeby móc z tym w miarę normalnie żyć, o tyle z pożądaniem walczyła, ale nie była w stanie wygrać. I chyba tak naprawdę to i nie chciała, nie w głębi duszy. Chcąc, czy nie chcąc, nawet jeśliby naszły ją jakieś wątpliwości, to nie poddałaby się; zaszła już zbyt daleko. Czekała i się w końcu doczekała. W chwili, gdy go zobaczyła, chciała już od razu podbiec do niego i rzucić się na niego, ale przeszło jej jeszcze przez myśl, że to nie byłoby zbyt dobre rozwiązanie; lepiej zachowywać się inaczej, stopniowo wcielać dalszą część planu (tak, bardzo skomplikowany był ten plan, nie myślcie sobie, że nie... a dobra, może i nie aż tak bardzo skomplikowany). Dlatego też powoli wyłoniła się z cienia i podeszła do niego nazbyt lekkim krokiem. - Schlosser, Schlosser, Schlosser - jej słowa zabrzmiały niby muzyka. - Tak, to ja, Maiku. Wyglądał tak... niewiarygodnie z tymi wytrzeszczonymi oczami. Gdyby tylko mogła, narysowałaby teraz jego portret. Nawet, jeśli nie wychodziło jej tak dobrze, jak śpiew. - Nie spodziewałeś się mnie, prawda? - dodała, zbliżając się jeszcze bardziej, tak, że dzieliły ich centymetry.
A widzicie, kiedy Chiyoko powstrzymywała pożądanie z marnymi skutkami, Wolfgang przekonywał się uparcie, że dziewczyna jednak go nie kocha. Oczywiście celowo się oszukiwał i mijał z celem. Czasami tak było lepiej. Choć bywały takie momenty, w których myślało się o tym, że to nie ma najmniejszego sensu. Ukrywanie prawdy przed samym sobą, może dlatego tak często zdarzało mu się nie kontaktować? Najlepiej było się wyłączyć i nie myśleć. A narkotyki idealnie pasowały i pomagały w tym zajęciu. One w ogóle rozwiązywały wszystkie problemy. O właśnie! Mamy sposób na walkę z pożądaniem Maiku. Wystarczy odpowiednia dawka heroiny i nie będzie miała większych chęci na różnorodne fantazje z ich dwójką w roli głównej. Niemniej jednak wróćmy do tego, że nieźle go zaskoczyła, kiedy tak nagle wyłoniła się z zacienionego kąta. I jego wątpliwości co do przypadkowości miejsca, w którym się znalazła, jak i czasu, w którym tu przybyła, rozwiały się prawie momentalnie, kiedy powtórzyła jego nazwisko aż TRZY razy. To nie wróżyło nic dobrego. Ani nie było w jej stylu. Przynajmniej miał prawie pewność, że to ona. Aż sobie przypomniał, czy w ostatnim czasie nie sprzedawał komuś eliksiru wielosokowego, coby to się ktoś podszył pod Japonkę. Zmierzył ją nieco przerażonym spojrzeniem i zmarszczył lekko brwi. - Nie - mruknął, nie odrywając od niej wzroku. I zrobił w tej chwili to, co powinien zrobić trochę wcześniej, ale w sumie dopiero teraz znalazła się tak blisko. Niebezpiecznie blisko. A z nią zbliżała się mała panika, która była obecna przy owej dziewczynie. W każdym razie, tym co zrobił, było spojrzenie w oczy. - O kurwa, co brałaś? - zapytał, zrywając się z miejsca i odchodząc trochę w bok, choć nadal ją obserwował. Może i nie była naćpana całkowicie, ale w tym momencie nawet trochę bardziej niż chłopak. Nie zdążył wepchnąć w siebie swojej zwyczajowej dawki. Ba, nawet nie zażył hery, tylko kokę.
Wnioskować można, że oboje karmili się złudzeniami. Jakże w tym są do siebie podobni! Bo ona próbowała sobie wmawiać, że to nic, że wytrzyma, że przeżyje, da radę, to minie i ustanie. Ale to nic nie dawało, tłumienie w sobie tych emocji, które nią targały, powodowały, że cierpiała jeszcze bardziej z powodu ich siły. Ale wewnętrznie i nie zawsze; po prostu czasem nachodziła ją jakaś nostalgia i melancholia, jednak starała się żyć z dnia na dzień i nie myśleć o przyszłości. Ale czasem się nie dało inaczej. Dotknij, dotknij, dotknij mnie, chcę być nieprzyzwoita; spraw, bym czuła się podekscytowana, potem ostudź mnie, by poczuć się spełnioną. Właśnie nie wiem, może i w przypadku Wolfa te narkotyki działały w taki sposób, że tłumiły jego reakcje, ale na ni,a jak widać, działało to inaczej, wręcz pobudzało ją do zgubnych działań. Niech może więc będzie czysta i trzeźwa? I nie, nikt inny nie skrywał się pod jej postacią, to była ona sama. - Nie musisz tego wiedzieć - odparła, ponownie się zbliżając do studenta. Nie chciała mu tego mówić, poza tym, ona sama dokładnie nie wiedziała, co tak naprawdę wzięła. To przecież Wolfgang był znawcą, a nie Chiyoko, prawda? Poza tym, nie musiała zwierzać się mu ze wszystkiego. - To słodkie, że się o mnie martwisz - dodała, ujmując jego dłoń w swoją.
Tak więc jednak, udało się znaleźć cechę wspólną. Co prawda niekoniecznie zmusiłaby ona Wolfa do pokochania Chiyoko, bo przecież serce nie sługa. Mimo tego, nawet jeśli znał tę sentencję i rozumiał, że dziewczyna sama tego nie wybrała, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jej uczucie jest zgubne dla obojga. Jego wpędzało niewiadomogdzie, a ją doprowadzało do działań desperacyjnych, które właśnie zamierzała wcielić w życie. O zgrozo, on nawet nie wiedział, co zamierzała zrobić. Nie znał jej jednak z tej strony. I chyba wolał nie poznawać, bo nic dobrego nie mogło wyniknąć z tej sytuacji. NIC. Przecież nie pokocha jej, bojąc się tego, co mogłoby się powtórzyć. Błędy przeszłości dawały o sobie znać. No dobra, racja, wolałby ją teraz czystą i trzeźwą. Albo przynajmniej żeby to nie była ona sama. Ale tu już musiałby sobie nieźle wmawiać różne kłamstwa, a to jakoś nie chciało mu wyjść. Po prostu był zbyt mało naiwny, żeby uwierzyć kłamstwom wysyłanym przeciwko samemu sobie. - Taa - mruknął. Przez chwilę mignęło mu przez myśl, że sama nie wie, na czym teraz jest, ale wyperswadował sobie tę myśl, tłumacząc, że przecież to Chiyoko Maiku, nie jest aż tak nieodpowiedzialna, żeby brać się za nieznane prochy. A może jednak. - Uhm, no widzisz jak miło... To może pójdziemy gdzieś, odwiedzić starych znajomych, albo coś tam? - podjął próbę skierowania jej gdzieś, gdzie będzie więcej ludzi. Do skrzydła szpitalnego. Teraz nie za bardzo było mu w głowie to, że normalnie jest małomówny. Zagadać i wyprowadzić. Specjalnie nie puścił jej delikatnej dłoni, żeby się nie burzyła. Unikał problemów. Sprytnie.
Dokładnie. Gdyby nie ta niespełniona miłość, nie byłoby jej tutaj. Człowiek nawet nie jest w stanie domyśleć się tego, co może zrobić, gdy znajdzie się w sytuacji podbramkowej, nie wie, do czego jest zdolny. Gdy pomyślała racjonalnie, to, owszem, dochodziła do wniosku, że na nic byłyby wszelkie jej starania, bo mogłaby rozkochać w sobie wszystkich wokół, ale nie tego, którego chciała. Taka ironia losu. Ale czasem to serce brało górę... no teraz też wzięło, a wiadomo już, co zrobiła Chi, tłumaczyłam to wcześniej, zresztą możecie sobie o tym przeczytać. Nie znał jej z tej strony, owszem. Ona również siebie nie znała z tej strony; albo nie chciała do tej pory poznać. Cała ta sytuacja stawała się jednym wielkim błędnym kołem i żadne wyjście nie wydawało się być dobrym. Albo na takie jeszcze nie wpadli. Zdziwiła się sama, że Schlosser nagle tak wziął się za siebie, że stawał się dosyć elokwentnym (!!!) i w ogóle pokazywał się jej od innej [?] strony. Co na niego tak wpłynęło? - Nie - powiedziała stanowczo, a potem stwierdziła, że nie ma na co czekać i przystąpiła do działania, mianowicie nakryła wargi Wolfganga swoimi. I kto tu był bardziej sprytny?
W sumie mimo tragizmu sytuacji, pod uwagę można by także wziąć fakt, iż serce nie sługa, a co za tym idzie - nigdy nie wiadomo, czy Wolfgang nie poczuje silnego pociągu do Chiyoko! W sumie w planie tego nie miał, ja raczej też nie, bo przecież to nie ja tu rządzę, tylko Schlosser, co nie? No, nieważne. Maiku była do siebie niepodobna, na tym próbuję się teraz skupić. Oj, właściwie dobrym wyjściem byłaby płomienna i niespodziewana miłość Niemca do Japonki. Było to niemal niemożliwym rozwiązaniem problemu, więc daruję sobie 'cobybyłogdyby...'. Tak będzie chyba lepiej. W ogóle osz to, ale spryciara z tej Chiyoko, aż go trochę zatkało. Zupełnie nie wiedział co robić, więc z początku po prostu zamarł w bezruchu, aż w końcu postanowił delikatnie, ale stanowczo oderwać od siebie dziewczynę. No pewnie, idiota, jaki facet nie skorzystałby z okazji? No właśnie, on, ale tylko dlatego, że a) nie był dziś wystarczająco mocno naćpany, b) mogło z tego wyniknąć coś niezbyt dobrego. Spojrzał na studentkę, lekko marszcząc brwi. - No dobra, co więc zamierzasz? - zapytał, jakby nic się nie stało. Świetny pomysł. EKSTRA, no wcale się nie zorientował co zamierza.
No co do tego rządzenia to nie wiem, kto tu rządzi, ale na pewno nie ja rządzę Wolfem; ja sobie mogę porządzić co najwyżej Chiyoko, a i tak ona wymyka mi się spod kontroli i robi to, czego bym chciała, żeby robiła; jaka ona niesforna! Ale wracając do meritum sprawy, to nie sądzę, żeby nagle z jakiegoś ekstremalnego powodu Schlosser zaczął coś odczuwać do Japonki, ja już w to nie wierzę i aż szkoda mi dziewczyny, która mogłaby wiele zrobić, a nie może, bo jej uczucie odbiera jej czasem wszelkie siły. Tak, gdybanie nic tu nie da, a tylko jest stratą czasu. No właśnie chyba nie była aż tak sprytna, skoro Niemiec nie dał się skusić na przedstawioną przez nią propozycję, prawda? Zdziwiła się temu i zdenerwowała się bardzo, bo nie tak przecież miało być! Inaczej sobie wyobrażała przebieg tego spotkania, dlatego też to, że Wolf chłopak odsunął ją od siebie, rozzłościło ją do tego stopnia, że miała ochotę rzucać krzesłami. Ale nie zrobiła tego, chyba odezwały się w niej resztki jej instynktu samozachowawczego. Widząc, że nic już nie zdziała, odeszła na odległość kilku kroków i odwróciła się do Wolfa tyłem, a złość ustąpiła miejscu rozżaleniu i rozgoryczeniu. Nie odpowiedziała na pytanie; żadne słowa nie byłyby teraz odpowiednimi.
Czyli okazuje się, że uczucia bywają gorsze niż bardzo złe choroby, o. Były zdecydowanie delikatniejsze niż schorowane ciało. Jeden najmniejszy ruch, przypadkowy gest w stronę innej osoby, kilka słów, pozornie nic nieznaczących, to wszystko działało jak powiew chłodnego wiatru. Szkoda tylko, że niósł on ze sobą pogorszenie spraw, a nie orzeźwienie. Był bardziej zimowy, niżeli letni. A do tego zdarzało się, że nie był to byle powiew, ale porządny podmuch, smagający po twarzy, przenikający przez płaszcz. I niby wystarczy się cieplej ubrać, a tak naprawdę kolejne warstwy już się nie mieszczą i ciężą, dodając inne wady. Czyli nigdy nie dogodzisz, jeśli nie dostosujesz się do uczuć, a to nie zawsze było możliwie. I tak było w tym przypadku. Dlatego właśnie Wolfgang klął w myślach, że nie naćpał się dziś na zapas, gdyż wtedy potrafiłby nie przejmować się tą sprawą. A tak proszę, przed oczy wróciła mu Lisa, jego mała, biedna przyjaciółka. Którą zabił. Dlaczego miał w sobie coś, co ciągnęło do niego ludzi, kiedy wyraźnie od nich stronił? Uciekał, odpychał, nie dawał dojść do siebie, aby tylko nie było przywiązania. A to i tak goniło go na każdym kroku, chociażby w postaci Chiyoko. I mimo wszystko, mimo tego, że nie była taka jak Lisa i nie popełniłaby samobójstwa, nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że ponownie zawiedzie. To było jedyne, co kierowało nim, kiedy podchodził do Maiku i kiedy kładł rękę na jej ramieniu. - Ej, daj spokój - mruknął błagalnie, modląc się w duchu, żeby nie odebrała tego ani źle, ani zbyt dobrze. Zawsze zostawało mu zaćmić się czymkolwiek i zrobić coś, czego nie zrobiłby bez pomocy narkotyków albo alkoholu.
Z wielu złych chorób są większe szanse na wyleczenie się, niż z nieszczęśliwej miłości. Może głównie dlatego, że to choroba serca i psychiki, która jednak miała wpływ również na fizyczność, mniej lub bardziej widoczny. Znacznie łatwiej było ją wywołać i czynniki powodujące jej wzmaganie się działały intensywniej. Właśnie podobnie, jak wiatr, zimny, porywisty, ostry wiatr, przenikający na wskroś i przy osłabionym organizmie powodujący choroby fizyczne. A nie zawsze można się było przed nim uchronić czy obronić, nie zawsze znajdowały się pod ręką dodatkowe ubrania. A gdy już człowiek zachorował, to cierpiał. Jak ona, jak jej serce i umysł. Tylko z tego powodu, że kiedyś pewnego dnia zakochała się w niewłaściwej osobie. A teraz rozpadała się na małe cząsteczki i nie mogła nic z tym zrobić. Bo co można zrobić z całkowitym zaćmieniem serca? Nic. Nie wiedziała, co ma teraz zrobić, znajdowała się w matni. Potrzebowała Wolfa jak nigdy przedtem, mimo że podświadomie wiedziała, iż nigdy nie będzie przy niej tak naprawdę. Bała się jak cholera. Znajdowała się na beczce prochu, która w każdej chwili mogła wybuchnąć. Bo ile można tak żyć, tłumiąc w sobie uczucia? Odwróćcie się, bystre oczy. Zmieńcie się... na lepsze? Wyczuła, że podchodził do niej, ale nie spodziewała się po nim tego gestu, który wykonał. W życiu. Jak miała dać spokój, jak... gdyby mogła tak rzucić to wszystko i przestać w jednej chwili go kochać, to zrobiłaby to już dawno! A tak? Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. I poczuła się przez to dużo gorzej. - Nie potrafię - odparła prawie niesłyszalnie. Jej bystre oczy wyrażały lęk; nie kryła teraz swych uczuć, jak rzadko kiedy.
Świat po narkotykach stawał się piękny. Świat po narkotykach stawał się agresywny. Świet po narkotykach stawał na głowie. Świat po narkotykach wprowadzał lęk. Świat po narkotykach był przytłaczający. Kto doświadczył tego lepiej niż on? Chyba lepiej było działać cokolwiek, zanim Chiyoko stałaby się nerwowa. Przy okazji warto wspomnieć, że chyba źle dobrała sobie prochy, skoro nie odeszły troski... Albo towar był lewy. Albo wzięła za mało. Za dużo? Zdecydowanie, za dużo o tą dawkę, którą wzięła. On jej do tego nie namawiał, a i tak coś w nim żałowało, że jednak to zrobiła. Przez niego. On był powodem. To już duża część winy. Nigdy nie życzył jej wpadania w to gówno. Ciekawe, co będzie teraz z samymi narkotykami? Nie wyglądała na taką, która podzieli los ćpuna, nawet jeśli była pod wpływem. Co więc miał zrobić? O wiele prościej byłoby, gdyby jednak nie patrzyła mu w oczy. Nie tylko ona się bała. A wystraszone spojrzenie wcale nie pomaga. Zamrugał szybko i nie myśląc za wiele podszedł do niej, aby wziąć dłoń w swoją. Wiedząc, że będzie tego żałował, przyciągnął japonkę lekko do siebie, obejmując ją wolną ręką. - Potrzebny ci spokój, zgubiłaś go - powiedział, dziwiąc się, że ton wcale nie był wymuszony.
//przepraszam, że krótko, ale chyba tyle wystarczy XD no i dawno tu odpisywałam, więc tak trochę dziwnie wyszło ;o
To co zrobiła, było lewe. Zrobiła to, bo myślała, że... tak stanie się bliższą mu, że będzie mogła wejść w jego umysł choć na chwilę, zrozumieć go... chyba. Miała nadzieję, że może tak on zwróci na nią większą uwagę? Sama nie wiem, Chi dla mnie też jest tajemnicą w pewnym sensie i nigdy do końca nie wiem, co postanowi zrobić. Ale ważne jest, że zrobiła to przez niego, dla niego, bo to on był w tym momencie najważniejszy. Był jej powietrzem. A jak mogła długo przeżyć bez powietrza? Tak trudno było jej żyć bez niego. Choć może nie było po niej tego widać. A jednak. Tonęła w głębokim oceanie swych uczuć i na gwałt potrzebowała powietrza. Inaczej to właśnie w głębinach spędzi swój ostatni dzień. Ale na razie jakoś żyła, bez powietrza. W jaki sposób? Nie wiem, ona sama tego nie pojmuje, pomimo swojej wrodzonej inteligencji. Ale i tak nie było z nią zbyt dobrze. Na tę chwilę. Stała jak ten kołek, nie wiedząc kompletnie, co ma zrobić i jak się zachować, naprawdę. A przecież była dorosła, nawet nie wiem, czy nie najstarsza z Iteriusa, na Amaterasu! Dziecko we mgle, doprawdy. W końcu wtuliła się w Wolfa i milczała.
Chaves w swojej pozłacanej perfekcją egzystencji często miewał nastroje, gdy pytany o aktualne zajęcie odpowiadał iż szuka swojego miejsca na Ziemi. Miało to mniej wspólnego ze wzniosłymi i jakże werterowskimi próbami odnalezienia powołania czy oazy spokoju, gdzie nie dotrze do niego groźba wiecznego potępienia, a więcej ze zwykłym zażenowaniem postawą otaczających go ludzi, kiedy to miał ich na tyle dość by pożegnać uprzejmym gestem środkowego palca - czasem dosłownym, czasem metaforycznym - i oddalić się niespiesznie wznosząc zniecierpliwiony wzrok ku bliżej nieokreślonej "górze". Dzisiejsze południe, w którym zawitał do opuszczonej klasy na drugim pietrze było poprzedzone z pozoru miłym porankiem w objęciach imponująco wygimnastykowanej brunetki o trudnym do zapamiętania imieniu i banalnym do zaspokojenia pragnieniu koegzystencji z osobnikiem płci teoretycznie brzydkiej. Skąd zatem te "pozory"? Otóż z siedliska zła, z tendencji znienawidzonej przez Chavesa a wykazywanej niestety u przeważającej części towarzyszek przygód na jedną noc, które w zasadzie nie widzą siebie w takiej roli. I - o zgrozo - przy takim pięknym poranku, zanim jeszcze ich młode boskie ciała nie ostygną śmią zwracać się do Benjamina per "kotku", "kochanie" i obdarowywać przesłodzonym buziakiem na pożegnanie w duecie z wyrażoną nadzieją na rychłe ponowne spotkanie, które przecież oznaczało zapowiedź związku, ustatkowania się, małżeństwa, wrzasku rozkapryszonych bachorów i odgłosu tłukących się waz zdobionych koszmarnie fikuśnymi tulipanami! Benjamin zamrugał gwałtownie, ledwo powstrzymując się przed trzaśnięciem z całych sił czołem o lodowatą szybę aktualnie w odległości trzech milimetrów od jego nosa. Nie chciał więcej myśleć o rzeczach tak nieprzyjemnych, zwłaszcza z racji iż były oznaką niepokojącego stanu podświadomości Jamiego. Schwycił prawą ręką uchwyt, szarpnął otwierając na oścież okno, lewą grzebiąc w kieszeni ciemnych spodni. Po chwili manualnego wysiłku spowodowanego zniecierpliwieniem odpalił papierosa, używając w tym celu - w końcu szlachta pali drewnem - niczego innego a genialnego wymysłu mugoli w postaci zapałek i wychylając się mocno, oparty łokciem o parapet zaczerpnął świeżego powietrza okraszonego odrobiną teoretycznie uspokajającej nikotyny.
Jej poranek nie był tak imponujący jak jego, przynajmniej w oczach postronnego obserwatora. W zasadzie zaczął się tak jak zwykle - bezsenna noc pełna przerażających obrazów i widm przeszłości, zakończona wzmożonym pragnieniem wykąpania się w wyśnionej tęczy wypływającej z nowiutkiej strzykawki zakończonej ostrą igłą. Musiała więc opuścić zamek i tuż pod jego bramą władować sobie w żyłę narkotyk, którego zapasy miała ukryte prawie pod każdym pobliskim drzewem. W każdym bądź razie - czuła się o wiele lepiej, bo szczerze mówiąc Felix nie dawał takiego poczucia szczęścia, jak ukochana heroina czy choćby kokaina w ogromnych dawkach, niemal śmiertelnych dla co drugiego obywatela. W ramach podziękowania wyszeptała kilka przekleństw na Hampsona i wychwaliła Merlina za to, że stworzył mugoli, którzy to byli rodzicielami hery. Największą fazę euforii przeczekała przezornie na dworze, bo nie miała czasu i bynajmniej ochoty na ponowne spotkanie z psychiatrami w Mungu, których śmiało już mogła nazwać starymi, dobrymi kumplami. Wiedziała, że prędzej czy później ponownie wpadnie, ale zdecydowanie z naciskiem na owe później. Tak czy siak po co marnować niedzielne popołudnie na czynność nic niewartą, jaką jest pogawędka z kimś, kto rzekomo chce ci pomóc? No też właśnie. Potem od razu skierowała się.. w sumie nie wiadomo gdzie, ot tak, szła prosto przed siebie, zresztą, czy to ważne? I tak nie miała żadnych planów, liczyła na to, że ktoś lub coś samo zaoferuje ciekawą ofertę na resztę dnia lub chociaż na jego część. A jeśli nie to cóż, wiadomo co by robiła. Poza tym, czy kiedykolwiek NNN rozpaczała z powodu samotności? No, może kiedyś, ale to dawno i nieprawda. Ani się obejrzała, a już kroczyła po korytarzu na drugim piętrze. Wsadziła ręce do kieszeni krótkich spodenek, w których znajdowały się fiolki z eliksirami poprawiającymi nastrój, w końcu trzeba czymś zastępować to, co dyrektor uznał za szkodliwe, ta jasne, Hampson. Przewróciła oczami, bo głupota tego mężczyzny zupełnie ją przerastała i weszła do pierwszej lepszej klasy. Uderzył ją chłód bijący od otwartego okna, wymieszanego z tęsknym zapachem nikotyny. Tak dawno nie paliła. Ale nie to całkowicie odwróciło jej uwagę od całego świata, a osoba, która właśnie opierała się o parapet. Podeszła do niego, cicho tupiąc o zakurzoną podłogę, chcąc być jak najbliżej. Stanęła obok i ze zmrużonymi oczami wpatrywała się w jego tęczówki, przypominając sobie dosłownie wszystko. Myśli chodzące po jej głowie pokrywały się z czynami, ot, automatycznie zabrała mu papierosa, delikatnie muskając palcem jego dłoń, wywołując dreszcze wewnątrz i zaciągnęła się nim mocno. - Chaves - rzekła cicho, po raz pierwszy od dłuższego czasu kosztując jego nazwisko, niegdyś wypowiadane tak często, niezależnie od tonacji; wrzask, szept, wyznanie, cokolwiek, prawie zapomniała, teraz wszystko ponownie się obudziło. - Chaves - powtórzyła jeszcze ciszej, znów się zaciągając.
Oh, zakładam, że nawet postronny obserwator nie uznałby owego poranku za "imponujący", użyłabym do jego scharakteryzowania brzmiącego zdecydowanie pejoratywnie związku wyrazowego "chujnia z grzybnią", ale opinię jak dupę każdy ma swoją. Właściwie zjazd na fazie z deskrypcji Naleigh brzmi bardziej pociągająco, szczególnie dla zdemoralizowanego ostatnimi czasy Krukona ale.... cóż, nie dla psa kiełbasa. Benjamin usłyszał ją zanim zobaczył. Kroczyła... nie, raczej stąpała tak niewiarygodnie charakterystycznie, to "szurnięcie" po posadzce co trzeci krok rozpoznałby przez sen, nawet w chwili stuprocentowego rozproszenia będąc w milionowym tłumie. Tak, podobnie jak hiperbolizować, uwielbiał ten dźwięk. Oznaczał bowiem to, czego ostatnimi czasy nie doświadczał, był zapowiedzią skrętu kiszek i rozsądku, czegoś przewrotnego co okaże się logiczne i spójne. W tęsknocie za tym czymś, właściwie jeszcze niepewny czy przypadkiem zmysł słuchu nie spłatał mu nieprzyjemnego figla obrócił się przez lewe, czując się jak w jakimś efektownym slow motion ze strużką dymu wyciekającą przez uchylony kącik ust. Nef jak zwykle oszołomiła. Cholera czy ona była jeszcze człowiekiem czy już jakimś znarkotyzowanym pozaziemskim bytem? Emanowała przy tym tak intensywnym seksem, że aż szkoda byłoby gdyby okazało się, że jednak zbliżenie cielesne jest nieosiągalne, hmm. Zbliżała się, działając na niego jak sole trzeźwiące, z każdym jej krokiem jego tętno przyspieszało, już od chwili gdy ją ujrzał świdrował wzrokiem jej calutką sylwetkę. Tego, że zapożyczy sobie papierosa właściwie spodziewał się, a nawet oczekiwał na to. Uwielbiał widok palących kobiet. Uwielbiał Nef. Nic dziwnego że takie zdublowanie doprowadzało do szaleństwa, powstrzymując jęk zachwytu wyciągnął przed siebie dłoń, jeszcze bardziej zmniejszając dystans między nimi, dosłownie krańcami palców powiódł wzdłuż jej talii od żeber do zarysowanego biodra, uśmiechając się kompletnie wniebowzięty. - Nef - wychrypiał, za późno zorientowawszy się że powinien odchrząknąć aby wydać z siebie artykułowany dźwięk. Delikatnie umiejscowił ją tak, by była oparta plecami o parapet. W jednej chwili pożałował tego bo nagły nieoczekiwany podmuch wiatru rozwiał jej rozpuszczone włosy, które teraz wylądowały na twarzy Jamiego, łaskocząc go i intensywnie pachnąc. Męki dla jego opanowania, nieziemskie męki. Ochłonął jednak, ograniczając porywczą naturę do gwałtu zadanego oczami, powtórzył czyn NNN, pozbawiając ją papierosa, zbliżył na tyle, że ich twarze dzieliły na oko dwa centymetry a ciała jedynie kilka warstw niepotrzebnej bawełny, ujmując rzecz poetycko UTONĄŁ w lazurze jej oczu i wyciągając rękę przed siebie jakby w zamiarze objęcia strzepał nadwyżkę popiołu, po czym sam włożył papierosa do ust zaciągając się kilkoma buchami zanim oddał go wielkodusznie dziewczynie. - Specjalnie prawda? - uśmiechnął się łobuzersko, wstrzymując dym w płucach. - Specjalnie się tu pojawiłaś? - zapytał, przekrzywiając głowę w bok i odgarniając kilka niesfornych kosmyków z twarzy Naleigh, musnąwszy przy tym dłonią jej kości policzkowe, szyję i usta. Oczywiście w żadnym wypadku celowo.
Bliskość między nią, a nim teoretycznie powinna ją zabić, wypalić wszystko wewnątrz, pozostawić tylko spalone organy i puste oczodoły, jednak szczęście jakie odczuwała było niczym w porównaniu z początkowymi zjazdami z heroiną z odpiętymi pasami bezpieczeństwa. Zdecydowanie wolała potem przez kilka następnych dni wić się w agonii, jakkolwiek absurdalnie to brzmi, niż nie doświadczać czegoś TAKIEGO. Wcześniej ich relacja wyglądała inaczej, bardziej niedojrzale, aktualnie była w stanie pokochać ćpuńską miłością tak mocno, a zarazem i zaintrygować, że chyba sama jak na razie nie miała o tym pojęcia. Przymknęła oczy, czując jego palce na swoim ciele i z ogromnym trudem powstrzymała się od rzucenia na niego. Co prawda, wskakiwanie każdemu kto się nawinie było całkiem w jej stylu, zwłaszcza kilka godzin po zażyciu narkotyku, jednak nie w jego przypadku. Tutaj zdecydowanie wolała wszystko robić wolniej, rozkoszować się chwilą i podziwiać każdy skrawek twarzy Benjamina strasznie długo. Paradoks albo sen. Jej imię w jego ustach brzmiało tak.. inaczej, zresztą, wszystko co robił odbierała zupełnie inaczej, takie dziwne i chore zboczenie, choć dla niej całkowicie normalne i wytłumaczalne, wszak to on, Benjamin Chaves, do którego psychodeliczne uczucie ukrywała przed samą sobą tyle lat. Cóż, widocznie nie należała do osób bystrych, ehe. Im była bliżej tym większą odczuwała euforię, jakby Chaves był heroiną z krwi i kości; każdy jego gest, słowa, które zlewały się w jedną całość, jakiej nie potrafiła od razu rozszyfrować oraz spojrzenie sprawiało, iż czuła się, jakby dopiero co igła wbiła się w jej dziurawe już żyły. Uczucie nawet nieporównywalne do odnalezienia nowej blizny, które są dla ćpuna wyznacznikiem poziomu zaawansowania, który kiedyś chciała osiągnąć jak najwyższy. - Może być i specjalnie - skoro tak wolał to jasne, pewnie, mogła tu być specjalnie z jego powodu. Naleigh miała dziwny nawyk dostosowywania się do rozmówcy, dopóki ten nie wymagał od niej rzeczy absurdalnie głupich i nie mieszczących się w zakresie jej rozumowania; tutaj też wyjątku nie zrobiła. Niezwykle powoli wyciągnęła dłoń przed siebie i kościstymi palcami przeczesała mu włosy, ot, tak naturalnie, niemal automatycznie. - To czyste szaleństwo – mruknęła, nie nawiązując konkretnie do jakiejś sytuacji. Sama nie wiedziała co wydawało jej się szaleństwem – to, co tu się teraz działo, dodatkowo podkoloryzowane w wyobraźni czy też coś innego, nijak mającego się do niego. Znów się zaciągnęła i taksowała go błękitnymi tęczówkami.
Racja, do tej pory nic nie było dojrzałe. Nic w nich samych osobno a co dopiero w duecie. Owszem, Benjamin od wieków amen był w stanie bez zbędnych skrupułów rzucić się niczym zwierzę na nią, obezwładnioną zachwytem czy sparaliżowaną emocjami NNN, jednak byłaby to zapowiedź uczucie nieporównywalnie płytkiego w porównaniu z tym, co działo się tu i teraz, w tej opuszczonej klasie. Każdy dotyk, jeszcze nawet zanim do niego dochodziło, był jak przeskok zapalonej iskry, łączył w sobie wszystkie anomalie fizyczne wraz z klasycznymi zjawiskami niepowstrzymanego magnetyzmu. Nie przesadzę, jeśli przyznam, że napięcie między nimi było jak zwielokrotniona siła przyciągania dwóch planet, okraszona nutą swoistego electric feel. Nigdy tak nie było. Patrzył na Nef z pożądaniem miesiące, może lata wstecz - owszem - ale nie wiązało się to jak dotąd z tak wielopoziomowym doświadczeniem. Odczuwał to na zewnątrz, w środku i jeszcze gdzieś w połowie drogi między tym. Wyobraził sobie jak silne musiałoby być to... oddziaływanie, ten nieziemski pociąg wręcz fizycznie bolesny, gdyby był pod wpływem narkotyków. To oczywiste, że zastanowił się nad tym, w końcu miał przed sobą uosobienie uzależnienia, czego nie dało się zlekceważyć w żadnym wypadku. Powiem więcej, w tej chwili całkiem odruchowo poddał się jej stężonemu niczym kwas wzrokowi i dokonał próby oszacowania jej trzeźwości umysłu po rozmiarze źrenic w jej szklistym, "wilgotnym" spojrzeniu. Nauczony o działaniu heroiny nie oczekiwał dostrzec ich rozszerzonych, a wręcz przeciwnie, zwężonych do granicy możliwości. Odrobinę się przeliczył, nie były wielkości główki od szpilki, jakkolwiek do naturalnego rozmiaru też im było daleko, więc założył, że Nef musiała całkiem niedawno "posilić się", chociaż nie wykorzystując do tego gigantycznej dawki. W żadnym wypadku ta krótka kalkulacja nie wpłynęła na jego ocenę NNN czy stosunek i zachowanie, wiedziony nagłą, niemożliwą do zignorowania potrzebą naparł lekko na jej wychudzoną sylwetkę swoim ciałem i schylając głowę ulokował swoją twarz między jej brodą a obojczykiem, owiewając płytkim, przyspieszonym oddechem raz po raz szyję dziewczyny. Ledwie zdołał opanować się przed parsknięciem śmiechem, gdy użyła określenia "szaleństwo", które było totalnie kompatybilne z tą całą nawałnicą uczuć, która go zasypała w związku z obecnością Naleigh. - Oh, mamy zupełne prawo do szaleństwa - mruknął. - Jako młodzi... - objął ją mocno w talii - piękni... - musnął wargami skórę za uchem Nef - i skłonni do gwałtownych, irracjonalnych reakcji - zreasumował, przygryzając płatek jej ucha w zupełnie naturalnym i uzasadnionym odruchu.
Duet, w którym jedną z jednostek miałaby być Naleigh to doprawdy coś totalnie abstrakcyjnego, nigdy przenigdy nie pchała się do związków czy też nie daj boże małżeństwa, tak strasznie popularnego w cholernych zamożnych rodach. Bądź co bądź, nie miał jej nawet kto do tego zmusić, jak to zwykle bywa. Była zdecydowanie osobą wolną, obcującą dotychczas jak najczęściej z narkotykami wszelkiej maści, od czasu do czasu zastępując je mężczyznami lub kobietami, zależnie od humoru. Jednak teraz doskonale zdała sobie sprawę z tego, jak skrupulatnie unikała myśli, iż może kogoś kochać, że z tej anormalnej obsesji narodzi się coś więcej. Coś, co za kilka lat może ją doprowadzić prosto do destrukcji. Ale czy to było ważne? Bum, została trafiona przez cholera wie co i nie ma zmiłuj, bez problemu poddała się temu uczuciu, bo co innego miała zrobić? Dłuższe opieranie się nie miało żadnego sensu, ba, z góry było skazane na klęskę, niepowodzenie. Dlatego bez wewnętrznego oporu przylgnęła do Benjamina, czując jak w środku wszystko się zmienia; kształty się rozmyły, a granice zatarły w jedną wielką całość. Niemal rozpłynęła się, gdy jej szyję otulił szalik jego oddechu. Splotła ich dłonie. Hipnotyzował ją tymi gestami, sprawiał iż utknęła gdzieś pomiędzy jawą a snem, ale właśnie o taką pozycję walczyła każdego dnia, wstrzykując sobie przeróżne specyfiki, niekoniecznie dobre, ale kto by się tu przejmował własnym życiem, ehe. Westchnęła cicho, włożyła papierosa do ust, a następnie zgniotła go w palcach i rzuciła w bliżej nieokreślonym kierunku, nie zważając na małą wypaloną rankę. Obróciła głowę tak, że stykali się teraz nosami. - Wykorzystajmy to prawo - szepnęła, składając na jego ustach krótki pocałunek. Objęła go drugą ręką w pasie, kompletnie oczarowana tą całą sytuacją. Chyba jeszcze nigdy nie przeżywała czegoś tak silnego, a zarazem pięknego, bynajmniej w jej przekonaniu. - Zaćpajmy - zaproponowała po chwili. Wizja wspólnego odlotu była dla niej totalnie euforyczna i powodująca nagły przypływ energii, co dodatkowo zmotywowało ją do wpłynięcia na Chavesa tak, aby w końcu uległ jej prośbie.
Myśl o związku etc. jak wspomniane zostało kilka postów wcześniej odbijało się głośną czkawką na zdrowiu Chavesa, więc preferował nie zastanawiać się nad tym dłużej. W ogóle zawsze głęboko wierzył, że ludziom są pewne aspekty życia przeznaczone a niektóre wręcz wykluczone z góry. Idąc tym tropem - wiedział, że pakowanie się w niepotrzebne nikomu ani niczemu... relacje, jest zdecydowanie ZBĘDNE w jego osobistycznym snobistycznym przypadku. Jak dotąd nie odkrył swojego życiowego powołania etc. ale jako zapalonemu hedoniście i egocentrykowi wychodziło mu to kompletnie efektywnie i bez skarg i zażaleń mógł takowy tryb życia prowadzić nadal, próbując wszystkiego i niczego po kolei i wyciskać esencję przyjemności z wszystkiego. Letarg. Właśnie to uczucie w zasadzie wypełniało Benjamina obecnie od stóp do samiuteńkiego czubka głowy. Oniemiał w lekkim podekscytowaniu i bezgranicznej radości więc praktycznie... hmm, no łoże śmierci bez dwóch zdań. Jeżeli tak się umiera to, błagam, częściej. Gdyby słyszał w tej chwili myśli Naleigh (a swoją drogą sądził, że nie wiele brakuje mu do tego nobosory, byli jakby nie patrzeć jednością umysłów i dusz aktualnie) wpadłby na genialny pomysł, aby stać się dla niej zamiennikiem narkotyku. A nawet lepszą wersją, co tam zamiennik, żywym arcydziełem, przy którym hera to niedopracowany prototyp. Mogłaby go odkrywać na tak różne sposoby... Ale nie, sztuka telepatii była mu równie obca co skłonność do empatii, więc póki co postarał się zapanować nad organizmem, który zareagował na ten krótki i cholernie zaczepny pocałunek jednym wielkim !@#$$%^$^&#*^&@. Plus sto do tętna, poczuł serce w gardle i ogień w palcach. Zalała go euforia nieporównywalna do niczego nieperwersyjnego. Nie stłumił głębokiego westchnięcia, nie powstrzymał rozognionych od wewnątrz, choć z wierzchu lodowatych dłoni, od wędrówki pod koszulką/swetrem/chujwieczym w górę od biodra wzdłuż linii kręgosłupa Nef. - Powiedziałaś wszystko co niezbędne - powiedział uradowany, że przynajmniej nad głosem panuje. - Ale... - zmrużył lekko oczy, uśmiechając się pod nosem - nie sądzisz, że powinnaś jakoś wpłynąć na mnie tak, bym w końcu uległ twojej prośbie? - Bez sensu? Być może, w końcu nie widział przeciwwskazań do ich wspólnego narkotyzowania się pod jakąś usychającą wierzbą, ale po prostu droczył się, mając nadzieję na błyskotliwą reakcję słowa lub czynu dziewczyny, która powali go na kolana tak, że będzie musiała go ciągnąć przez caaalutkie błonia aż do bramy zamku.
Jego palce robiły z nią póki co zasadniczo mało, ale Naleigh mimo wszystko nie była zdolna do wykonania jakiegoś ruchu. Stała jak sparaliżowana, korzystając z tego jakże miłego popołudnia, próbując wyobrazić sobie co by to było, gdyby tu nie weszła. Cóż, może przeznaczenie jednak istnieje? Aj dont noł, jej zresztą jakoś bardzo też to nie interesowało. Położyła głowę na jego ramieniu, podczas gdy jego dłoń torowała sobie drogę wzdłuż jej, a jakże, kościstego kręgosłupa. Nie powstrzymywała zbytnio ognia, który rozchodził się błyskawicznie po jej duszy, pragnąc, aby zalał ją całą, każdy milimetr, róg i zakamarek miał płonąć. Dla niej samej już fakt, iż proponuje wspólne ćpanie jest wystarczająco zachęcający i pociągający w takim stopniu, że nie ma potrzeby dodatkowego używania całej siły perswazji. Bądź co bądź, ona ma i oferuje towar za darmo, wraz z całymi akcesoriami, o które tak trudno teraz, gdy przyjechali nowi pożal się boże nauczyciele. Cud, że jeszcze nie przerwali im tak pięknej chwili, gwałtownie wpadając do sali pod pretekstem znalezienia Irytka. Zastanawiając się co też go zachęci, bynajmniej pozornie, bo gdzieś tam czaiła się myśl, iż on tak czy siak przeżyje z nią pierwszy, totalnie poważny i odjebany w kosmos odlot, że bez problemu policzy wszystkie gwiazdki, księżyce czy inne migotliwe cholerstwa. - Mleko po herze smakuje najlepiej - odparła ot tak, w zasadzie nie myśląc nad tą wypowiedzią nie wiadomo ile. Po prostu powiedziała to, co w sumie aktualnie najlepiej wspominała z chwil obcowania z dragami. Oczywiście pomijając to, że brała je po to, aby w ogóle móc jakoś funkcjonować i w razie czego komunikować się z ludźmi. - A po Felixie spełniają się wszystkie abstrakcyjne marzenia; paranoja przestaje nią być, tak "o" staje się czymś zupełnie realnym - dodała i obdarzyła go szerokim i uroczym uśmiechem. W ramach dalszej zachęty, przyjmijmy, iż w bonusie, musnęła znów jego usta bladymi wargami. Potem po prostu wpatrywała się w niego, bezgranicznie wodząc oczami po jego sylwetce, co jakiś czas cicho szepcząc "zaćpajmy". Jej mantra, słowa już pożółkłe od częstego dotykania ich językiem. Palec Nef zdecydowanymi, aczkolwiek wolnymi ruchami badał twarz Jamiego; od brody aż po czoło i śliczne brązowe kędziorki, odcinające się na tle jej skóry o kolorze kości słoniowej. To moi rodzice, Jamie, musisz ich poznać. Najbardziej kolorowi rodziciele na świecie.
O ile spodziewał się jakiegoś ubarwionego w kosmiczne epitety opisu gwarantowanego odlotu albo perspektyw jakie stoją przed człowiekiem pozbawionym ograniczeń po zażyciu heroiny - mleka się nie spodziewał. Właściwie można uznać, że to być może z nóg nie zwaliło i nie pierdolnęło mentalnie w mózg, ale zaintrygowało wystarczająco. I już otwierał usta w celu wysłowienia nimi jakiejś mało logicznej uwagi o tym, że perswazja mimo iż nie okazuje się być mocną stroną Nef, to wydaje się być u niej dziwacznie zniekształcona na tyle, żeby go przekonać, kiedy wspomniała o Felixie - skutecznie pozbawiła go kontrargumentu. Przed oczami niczym ucięte kadry z filmu przebiegały mu mniej i bardziej fantastyczne obrazy z pogranicza normalności i moralności. Jako hedonista oczywiście w każdym z nich widział siebie, osiągającego apogeum przyjemności i osobistego szczęścia, skumulowane i spotęgowane obsesje i... lęki. Zmarszczył brwi, wodząc nieobecnym wzrokiem gdzieś bez konkretnego kierunku. Przecież do tej pory Felix zażywany przez niego był prowokatorem najfantastyczniejszych wydarzeń w życiu - owszem - ale bez obawy o jakieś dzikie nieoczekiwane skutki. A tu Nef mówi mu o nim jak o czymś zupełnie innym. Pewnie zależy to od ilości i przede wszystkim efektu placebo. Tak, to na pewno siła imaginacji. Jakkolwiek odsunął na dalszy plan zbędne dywagacje i obiecał sobie nie pozwalać na dalsze urojenia. - Doceniam starania - skinął powoli głową, przenosząc nieco przytomniejsze spojrzenie na jej już chyba ubraną w mimikę zniecierpliwienia twarz. - Ale przyznam, że dzisiaj zgodziłbym się na wszystko co zaproponujesz - włożył w te słowa tyle przekonania ile potrafił, nawet nie starając się zbytnio. Po prostu mówił szczerze. Nie planował tego, nosz za nic w świecie nie uwierzyłby, gdyby wczorajszego wieczora ktoś przekonywałby go, że kolejny dzień wpłynie na niego jak nic innego, czego doświadczył do tej pory. Kobieta jest może i puchem marnym, ale tak cholernie zmieniającym... - Ale jeśli wkręcasz mnie z tym mlekiem - zmienił całkiem drastycznie ton na próbę groźby, chwytając ją za rękę - zginiesz w mękach, błagając o szybki koniec - pochylił się, bez ostrzeżenia gwałtownie, namiętnie, wręcz brutalnie pocałował, nie ograniczając się niczym, po czym z tryumfalnym uśmiechem pociągnął dziewczynę za sobą, biegiem opuszczając już nie pustą, a pełną napięcia, nostalgii, podekscytowania i każdej innej emocji nie z tej ziemi, klasę.
Nowy dzień! A może jeszcze była noc? Trudno coś rozpoznać, kiedy mieszka się w lochach, gdzie wiecznie jest ciemno. Mniejsza z większym, nie żebym narzekał. Ostatnio Sebastian tak jakby się rozleniwił, najchętniej nie wychodziłby z dormitorium, i z nikim nie rozmawiał. Od taki sobie kryzys! Lecz nie mógł się tutaj tak zaszyć, bez żadnych większych powodów. Musiał w końcu wyjść do ludzi i bla, bla bla... Tak więc zdeterminowany Sebastian, wyszedł z dormitorium w towarzystwie, swej ukochanej Whisky, a raczej jedną szklanką wypełnioną ów trunkiem. Cóż to by był dzień, bez takiego trunku?! Sebastian powoli opróżniając szklankę, kierował się na wyższe pietra. Hogwart kompletnie nie przypominał, jego starej szkoły, i chyba nie było co się dziwić. Chłopak często rozmyślał o tamtej awanturze z dyrektorem. Fakt iż mógł to rozwiązać inaczej, a nie pojedynkiem, nie poprawiał mu nastroju. Z drugiej strony, wtedy nie trafił by tutaj, a przecież na tym mu właśnie tak bardzo zależało. Młody Bułgar przystanął na schodach, patrząc przez okno na błonia. Właśnie miał wsiąść łyk, swego trunku kiedy to usłyszał kroki. Za rogu wprost naprzeciw niego, szła nauczycielka, i nie będzie niczego dobrego jeśli spostrzeże go, pijącego alkohol. Sebastian zbiegł z pół pietra i wszedł do pierwszych drzwi, które wydały mu się bezpieczne. Wsłuchał się w oddalające kroki, i odetchnął z ulga. Starał się unikać kłopotów, i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, co poskutkowała jedynie stratą iluś tam punktów gdy został przyłapany na upijaniu skrzatów, i kilkoma szlabanami za mniej lub bardziej ważne występki. Dzięki temu jednak wie, których nauczycieli się wystrzegać, a to że stracił punkty dla swego domu. Pff też mi coś. Chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu w którym się znalazł. Kolejna pusta klasa. Sebastian westchnął ciężka i podszedł do okna. Ubrany w ciemne spodnie dżins i białą koszulę zapiętą jedynie na trzech guzikach. Opróżnił swoją szklankę do dna, i odstawił ją na parapecie. Powoli i instynktownie, nie zdając sobie z tego sprawy. Sebastian zaczął bawić się sygnetem, obracając go w palcu. Nie ma to jak wyjść do ludzi, i siedzieć w opustoszałej klasie. Lecz z drugiej strony, po co mu ludzie? Bo na pewno nie do szczęścia.
Pomyślmy. Który to już raz w tym tygodniu? Mam wrażenie, że piąty. A jest... Poniedziałek. Ale cóż poradzić na to, że Cornelia Somerhalder jest taka, jaka jest. I tak właśnie dzięki temu ją wszyscy kochacie. Uwielbiacie ją dlatego, że biegnie przez korytarz w samych skarpetkach, które jeszcze parę minut temu były białe. Nie, nie zapomniała butów. Ona po prostu uwielbiała chodzić na bosaka. Jeśli gdzieś podłoga jest dziwnie czyta i między tumanami kurzu są stopki, to oczywiste jest, że to właśnie ona. Potrafiła w tym stanie nawet wyjśc na błonia. Ale mniejsza o to. Biegła i była niezwykle zadyszana. Może właśnie jest po maratonie? Nie... Jest z nią troszkę gorzej. Bowiem nie biegnie sama. Dosłownie parę metrów za nią znajduje się kilku dość wysokich, umięśnionych chłopaków wyraźnie wyklinających w jej stronę. A to nie jej wina! Tym razem nic nie zrobiła! Nie jej wina! No! No!... Skąd miała wiedzieć, że jak powie jednej dziewczynie, że wygląda jak szpak w porze wzrostu pierwiosnków, to ta się obrazi i poskarży ślizgonowi z kolegami, a ten nie będzie miał nic przeciwko zrobieniu krzywdy małej Corneli. I tak oto nagle biedna dziewczynka została osaczona... Jednemu złamała rękę i przed resztą poczęła uciekać. W końcu mimo iż nie ma instynktu samozachowawczego, to łatwo zauważyła, że to są ci sami, przed którymi ostatnio chowała się pod ławką. I mieli do niej więcej porachunków niż tylko ten jeden. Widząc pierwsze drzwi, która wydały jej się w miarę bezpieczne, zatrzymała się robiąc ślizg przez pół korytarza i to taki dość słyszalny. Złapała się klamki i wleciała do pustej sali. Opierała się o drzwi przez sekundę, po czym złapała za stare ławki i poczęła je ustawiać pod drzwiami. Owszem, mogłaby użyć zaklęcia, ale odebrano jej już dawno temu różdżkę i do teraz jej nie odzyskała. Dlatego niestety musiała się trochę pomęczyć ze stołami. Kiedy w końcu się udało dopiero wtedy dobiegli ślizgoni i zaczęli się dobijać sprawiając, że drewniane meble aż dygotały. Dziewczynka w skarpetkach i... A i owszem, krótkich spodenkach i bluzce od piżamy, takiej z pieskiem który merda ogonkiem pełen słodkości. W każdym razie niewiele myśląc podbiegła do stojącego w sali chłopaka tak, jakby w ogóle nie zauważyła, że on tam jest. Najzwyczajniej w świecie wcisnęła się między niego a okno. Wlazła mu pod koszulkę przylegając policzkiem do jego torsu i maskując się jak rasowy żołnierz... Od siedmiu boleści. Um... Chyba naprawdę trzeba być geniuszem, żeby chować się pod ubraniem mężczyzny i nie zauważyć, że on tam w ogóle stoi. Ale... No cóż. Corin. Słodka, naiwna Cornelia nie potrafiąca się opanować kiedy potrzeba.
Niektóre sytuacje są czystym przypadkiem, zaś inne doskonałym planem. A ta sytuacja? Z pewnością, jest to przypadek, lecz ów przypadek trzeba było odwrócić na swą korzyść, ale o tym później.... Samotny Ślizgon, stał tak obracając w ręku sygnet, zapatrzony w błonie. Nad czym rozmyślał? Nad planem zemsty na swej ojczystej ojczyźnie. Przecież ów dyrektor zasługiwał sobie na wyrównanie porachunków, a że nie potrzebnie go podpalił to już co innego. Mały wypadek przy pracy, nic więcej. Na jego ustach czaił się uśmiech, wskazujący iż nadal nie żałuje tego co zrobił. Bo i czego tu żałować? Ciekawe co by na to powiedzieli jego rodzice. A tak prawda, nie miał ich. Może trochę pośpieszył się z zabiciem ich? Lecz nie mógł, dłużej czekać, bo mogli mu pokrzyżować co poniekture plany, a przecież do tego nie można było dopuścić. Chłopak rozkoszował się, wspomnieniem śmierci swego ojca. O tak. Tamten człowiek nie umarł powoli, i bezboleśnie a Sebastian rozkoszował się jego śmiercią... I wtem wbiega nagle jakaś opętana, i robi niezły bałagan. Sebastian przyglądał jej się w milczeniu, z rozbawieniem w oczach i z przygryzionymi wargami. O tak jej uroda zrobiła na nim wrażenie. Lecz chyba większe wrażenie, zrobiła wtulając się w niego i szukając schronienia. Przyjrzał jej się, zostawiając swój wzrok na bliźnie nie dłużej niż to było konieczne. Później przeniósł wzrok na drzwi. I cóż zrobić? Zostawić dziewczynę z jej własnymi kłopotami? Tak by pewnie zrobił, gdyby była brzydsza lub płci męskiej. Lecz wpadła mu w oko, więc może okazać trochę bezinteresowności prawda? Dobra już przestaje sobie żartować. Sebastian i bezinteresowność, też mi coś. Chłopak pogładził ją czule po policzku, delikatnie się uśmiechając i patrząc jej w oczy. Spojrzenie nie trwało więcej niż sekundę, lecz spojrzał się z taką siłą, jaką należało. Pokazał jej że nie ma czego się bać, i że przy nim jest bezpieczna. Bynajmniej w te jedną noc. Sebastian odsunął ją od siebie, i zdecydowanym krokiem podszedł do rzędu ławek, czekając aż drzwi się otworzą. W międzyczasie wyjął swą różdżkę, i zaczął ją obracać w palcach przyglądając się jej badawczo. Kiedy drzwi otworzyły się z hukiem, Sebastian ujrzał kilku ślizgonów. Każdego z nich zmierzył zdecydowanym i chłodnym spojrzeniem. To spojrzenie było naprawdę zimne, nawet jak na ślizgona. Przeciągnął przez kilka sekund ów spojrzenie, i wskazał podbródkiem korytarz dając do zrozumienia iż mają się wycofać. Sebastian był pewny swego, w przeciwieństwie do nich on praktykuje czarną magię, i znal kilka zaklęć które sprawią iż będą błagać o śmierć. Lecz samo spojrzenie nie wystarczyło. I tutaj na scenę wkroczył a raczej wpełzł Magic. Jego wielki zielony wąż, pojawił się z znikąd i zdecydowanie pełzł w kierunku owych osiłków. Sebastian obserwował go uważnie, a kiedy zniknął za uciekającymi ślizgonami, zamknął drzwi. Nie wiem jak można przestraszyć się węża. No dobra, przestraszyli się tego co ujrzeli w oczach Sebastiana. Nie pohamowana żądza krwi, żądza by zabijać. Właściwie nie wiem jak chłopak zdołał się powstrzymać, lecz to co planował względem dziewczyny, okazało się ważniejsze od uśmiercenia kilku idiotów. Chłopak powoli podszedł do dziewczyny, chowając przy tym różdżkę. - Sebastian... - Szepnął ledwo dosłyszalnie. Szept był ciepły, czuły i wabiący. Jak gdyby wabił swą ofiarę ku sobie, pokazując że nie jest wrogiem a sprzymierzeńcem. Bo tak jest w istocie, bynajmniej teraz.
Mówi się, że nic nie dzieje się przypadkiem. Wszystko jest napisane na księgach życia i można powiedzieć, że to, ze akurat o tej porze, tego dnia Sebastian siedział samotnie w pustej sali bawiąc się sygnetem już od dawna jakaś siła wyższa zaplanowała. W końcu ludzie są w gruncie rzeczy tylko marionetkami. Biorą udział w występie, który ktoś ogląda i raz się śmieje, raz płacze razem z aktorami. Ktoś nawet mówił, chyba Szekspir, że życie jest tylko przelotnym półcieniem. Nędznym aktorem, który swoją rolę przez kilka minut wygrawszy na scenie w nicość przepada powieścią idioty. Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. Czasem warto było się z tym zgodzić. Czasem Corin tak się czuła. Że wszystkie jej nieprzemyślane wybryki, jak chociaż ten obecny, powoduje ktoś inny, a ona tylko odbiera za to kary. Ale przecież życie nie jest po to, żeby się nad sobą użalać. Trzeba się bawić! Więc skończmy smętny temat i wróćmy do chłopaka, który to został zmuszony do konfrontacji z dziewczyną. Cornelia najbardziej na świecie, poza pajączkami oczywiście... Dlatego nie wiem co ona właściwie tutaj robi, bała się krwi. Krew prowadziła bowiem do śmierci. Dlatego dobrze, że nie posiada zdolności leglimencji i oklumencji. Dobrze, że tak jak jej ukochany Ramiro nie jest wilkołakiem i nie widzi tego, co ludzie czują czy myślą. Przeraziłoby ją to. I nie byłaby w stanie podejść do kogoś takiego w taki sposób, jak to zrobiła. Stałaby sztywno trzęsąc się jak czerwona galaretka. Fuj, galaretki są niedobre. Uroda Corin chyba na wszystkich robiła ważenie. Chociaż nie zawsze było ono pozytywne. Ale nie dało się nie zwrócić uwagi na kogoś, kto przechodząc korytarzem błyszczał na wszystkie strony oczami niczym bryłki lodu i oczywiście znamieniem zajmującym połowę jej policzka. Dlatego nie czuła się dziwnie, gdy zauważała, że ktoś na nią patrzy. Nie wszczynała o to awantury chyba, że był to naprawdę natrętny wzrok i świadomie, kpiąco wykierowany w jej charakterystyczny znak. Wtedy dopadała ją irytacja, czasem wściekłość. I łatwo przeskakiwała w typowo ślizgońśki typ charakteru, którego zdecydowanie nikt nie chciał poznać. Hmm, w końcu nie każdy wie, że powinien się od niej trzymać z daleka skoro ma dwie jaźnie. Kiedy była pewna, że jednak jej jakże dokładnie przeanalizowana architektonicznie budowla przy drzwiach nie runie przez pierwsze kilkanaście sekund była w stanie spojrzeć gdzie to ona właściwie się schowała. Nie pamiętała, żeby tutaj były firanki. Przeżyła momentalny szok widząc, że właśnie siedziała pod bluzką jakiegoś chłopaka. Em... Właściwie skoro opierała się o tors to nie było trudno przewidzieć, że to nie będzie zasłonka a żywa istota. Ale w chwilach poddenerwowania i kiedy jest się nią, naiwną nastolatką, nie myśli się o takich rzeczach. Teraz miała okazję. Czuła się... Dziwnie. Stoi przed nią wysoki chłopak ze Slytherinu. Uśmiecha się, głaszcze ją po policzku w tak specyficzny dla zakochanych sposób. Spogląda w jej oczy mimo iż dziewczyna zawsze odwraca wzrok nie pozwalając na to nawet najbliższym. Momentalnie poczuła się bardzo bezpiecznie. Nie wiedziała czemu, ale przeszło ją wszechobecne ciepło. Potem znowu drzwi zaczęły się poruszać. Podskoczył jak oparzona i spojrzała w ich stronę. Co chłopak zamierzał? Obserwowała, kiedy ten zmierza ku rzędowi spadających z siebie ławek. Drzwi się otworzyli. Goryle wpadli. Nie ma odwrotu. A ona nie ma różdżki, więc nawet nie pomoże. I kiedy schowała się za jakimś krzesłem chwilowo zamykając oczy usłyszała krzyki, tupnięcia. Otworzyła ostrożnie jedno oczko, potem drugie. Wyprostowała się zaskoczona oglądając to nieznanego jej mężczyznę, to węża. Podchodził do niej. Ona zrobiła kroczek do tyłu, ale tylko jeden. Taki instynktowny, zapobiegawczy. - Corin... - Przedstawiła się krótko oczywiście ksywką. Pełne imię istnieje tylko dla wybranych. I pozwoliła je mówić jak dotąd tylko Ramiro... I to na pewno przez długi czas się nie zmieni. Dziwnie się czuła przy ów istocie. Dlatego wykonała jeszcze jeden krok do tyłu. Zerknęła na gadzinę, która szczerze mówiąc bardzo jej się spodobała. Dobrze, że dla odmiany w jej kapturze nie drzemał szczur. Uśmiechnęła się delikatnie do węża. - Jest piękny... Kąsa? - Spytała zmieniając ton, starając się zmienić atmosferę i lekko wystawiając dłoń w stronę łuskowtego, aby nie patrzeć na członka domu Salazara. Jakoś tak... Nie potrafiła.
Sebastian stał w bezpiecznej odległości od dziewczyny, która i tak instynktownie przed nim się cofała. W obliczu niebezpieczeństwa instynkt nakazuje się wycofać, najwidoczniej jej instynkt nie zawodził. Sebastian był myśliwym, najbardziej niebezpiecznym myśliwym który widzi w ludziach tylko ofiarę, łup lub nagrodę za swe poczynania. Bo czyż ludzie nie byli ofiarami? Wierząc w przeznaczenie, w Boga i inne wyższe istnienia, pokazują jedynie że brakuje im odwagi by kierować własnym życiem. Sebastian do takich nie należał. On zawsze miał panowanie nad sytuacją, tak jak teraz. Mimo wszystko przyglądał się dziewczynie, która wydała mu się dziwna. Jak gdyby prowadziła rozterkę wewnątrz siebie. Jakby chciała lecz nie mogła. A może na odwrót? Bez znaczenia. Czasami. - Odpowiedział na jej pytanie, dotyczące Magic'a. Lepiej nie mówić że nie jednokrotnie jego wąż, sobie pożarł jakąś przypadkową ofiarę. W końcu to wąż i nie wystarczą mu szczury czy też myszy, potrzebował porządnego posiłku. Swoją drogą ciekawe jak mu zasmakowali jego rodzicie? Ale to już inna historia. W końcu chłopak, podszedł do okna, i oparł się plecami ku błonią, krzyżując ręce na klatce piersiowej, i obserwując węża który zbliżał się do dziewczyny. Zastanawiał się w jakim celu, czyżby widział w niej posiłek? - Powinnaś mieć już spokój, jeśli chodzi o tamtych idiotów. - Powiedział zamyślonym głosem, na chwilę ignorując obecność dziewczyny. lecz tylko na chwilę, nie trwającą dłużej niż kilka sekund. - Zastanawia mnie czego chcieli od ciebie, bo wyglądali na naprawdę wściekłych. - Powiedział jak gdyby od niechcenia. Jakoś tak odeszła mu ochota na podryw. Ach tak! Nie ma to jak dobrze znana huśtawka nastrojów, naprawdę chłopak powinien na to się leczyć. Teraz zapragnął wypić szklankę Whisky zagrać na fortepianie, i w ewentualności podręczyć Cruciatusem jakiegoś ucznia, lub nauczyciela. W czym różnica?
Jej instynkt zawodził zawsze. Jeśli można tak powiedzieć. Czasem wydaje mi się, że ona w ogóle go nie ma. Przecież kto inny, jeśli nie ona, popełnia największe głupoty tylko dlatego, że działa gwałtownie, nie myśląc na niczym. Można by powiedzieć, że jest to działanie instynktowne. Ale jeśli tak, to dlaczego zawsze się myli? I potem ucieka korytarzem przed dwójką napakowanych debili, którzy korzystają z tego, że naszcza śliczna Corin jest bezbronna. Phi! Mogłaby użyć jakiegoś prostego zaklęci i byłoby po sprawie. Szczerze mówiąc miała też talent do zakazanych, gdyby kiedyś trzeba było ich użyć – Zrobiła to już dwa razy w tym roku torturując koleżankę i zabijając pająki. Jednak to nie o to teraz tutaj chodzi. Nie ma obok niej nikogo, kto zasłużyłby na rzucanie na niego jakiś klątw czy bolesnych czarów. - Rozumiem – Szepnęła od razu odsuwając rękę, której jakoś nie miała zamiaru stracić. Ręka tak jak wszystkie pięć palców obowiązkowo musi posiadać. Inaczej nie byłoby na co założyć czarnych rękawiczek. Objęła się ramionami, co w jej przypadku zawsze oznaczało to, że jest zakłopotana, albo jej zimno. Wydaje mi się, że tym razem chodzilo o to pierwsze. Bo jak ma się zachowywać przy mężczyźnie, który dla Gryffonki poszczuł kolegów z domu wężem? Przecież to nie było normalne. Powinien im wręcz pomóc, przytrzymać ją czy coś. A miał do tego bardzo dobrą okazję, kiedy wlazła mu pod koszulkę chowając się w niej jak pod ogromną kołdrą – i coś w tym było. W końcu Corin to tylko te niskie 165 cm. - Wrócą. Zawsze wracają. Ale dziękuję – Skomentowała jego słowa zrzucając z jednej z ławek niewidzialny pyłek kurzu i po chwili siadając na niej. Oparła się dłońmi odrobinę za sobą i obserwowała go jakoś tak... Drapieżnie? Jakby to role się odwróciły i nie on polował, a w tym momencie kobieta niczym przyczajona tygrysica nie stanowiła łupu, a łapała biednego jelonka w długie, ostre pazury. Może nie lubię kotów, ale porównanie jest bardzo trafne, wierzcie mi. Zaśmiała się w zakłopotaniu pod nosem. Nie musi wiedzieć dlaczego jego koledzy ją napastują. Zdecydowanie nie musi tego wiedzieć. Dlatego przemilczała ów sytuację wreszcie odwracając od niego spojrzenie i nagle interesując się zepsutymi, starymi ławkami jak gdyby były najciekawszą rzeczą na świecie. Ciekawszą niż ponury chłopak stojący przy oknie i myślący o makabrycznych rzeczach.