Praca domowa z DA, a dokładniej z fotografii była dokładnie takim tematem, na którym mogła złapać hiperfokusa. I to też zrobiła. Nawet nie była w stanie zliczyć, o ile materiałów prosiła Elijah i ile pytań pocztą mu wysłała, dotyczącą najdrobniejszych i, zdawać by się mogło, najmniej istotnych szczegółów. Chciała wiedzieć absolutnie wszystko, uznając tę dziedzinę za swoją weekendową hiperfiksację.
W końcu, po szesnastu godzinach spędzonych ciągiem nad materiałami i niekończącym się potokiem listowego spamu (po którym nawet Lenny zaczął ją dziobać w palec z irytacją i protestował tak, że aż zmieniła sowę na tę okazję), udała się do ciemni. Bez snu, za to z mózgiem przepełnionym i aż dymiącym od informacji.
Na początku rolkę musiała nawinąć na specjalną szpulę. Co prawda ręce trochę trzęsły jej się od kofeiny, była to bowiem jedyna rzecz jaką spożyła od początku tej fiksacji, ale po kilku próbach dała radę. Z niemałą uwagą otworzyła światłoszczelną puszkę – po doświadczeniach z nawijania kliszy wiedziała, że więcej niż prawdopodobnym było jej upuszczenie, a bez snu i z dwoma procentami krwi w kofeinie zdecydowanie nie powinna dobywać różdżki z zamiarem
reparo, mogłoby się to zdecydowanie źle skończyć.
Znalezienie wywoływacza jedynie w czerwonym świetle ciemni nie należało do najprostszych. Choć była skłonna zgodzić się też z faktem, że nieuwaga mogła być spowodowana zawieszeniem w eterze zagłębiania tematu wywoływania zdjęć przez kilkanaście godzin ciągiem. Jakby się nad tym zastanowić… Tak, to zdecydowanie przez to.
Koniec końców, z niemałą paniką, wyklinaniem Merlina, prawie że płaczem paniki, że go nigdzie nie ma (emocjonalność z niespania wszak nie była niczym dziwnym), wreszcie wpadła na niego, ze szczerym śmiechem stwierdzając, że miała go cały czas pod nosem. You win some, you lose some, ale przynajmniej klisza została zalana wywoływaczem, a nie łzami zmęczenia Gryfonki.
Przez trzy minuty obracała puszkę, by wywoływacz pokrył kliszę, a że trzy minuty to mniej więcej długość programu krótkiego – odtwarzała go sobie w głowie, wykonując wszystkie kroki w miejscu. Gdy czas te minął i dla pewności dośpiewała jeszcze refren najnowszego, radiowego singla, wylała płyn do miski. Nie potwierdziłaby, ale też by nie zaprzeczyła zapytana, czy trochę go nie porozlewała na boki – była szczera, a przecież w tamtej chwili zdecydowanie nie należała do najprzytomniejszych.
Za to z całą pewnością dobrze wlała przerywacz! No i poprzekręcała kliszę, pamiętając, jak ważnym to było!
Istnieje szansa, że przerywacz także ozdobił podłogę i biurko ciemni.
Na koniec utrwalacz, w którym to też poprzekręcała kliszę. W głowie cały czas powtarzając sobie całą naukę stojącą za tym procesem i fascynując się nim na nowo.
Chyba można było się spodziewać na tym etapie, gdzie znalazł się i utrwalacz, skoro głową była we wszystkich podręcznikach.
Wyciągnęła szpulę i ściągnęła kliszę, na której teraz miała obraz negatywowy, który to powiesiła na sznurku, by ten wysechł. To był chyba najtrudniejszy proces. Jej mózg dalej obracał się wokół tematu wywoływania i chciała to zrobić, przetestować, sprawdzić już teraz natychmiast! W tej sekundzie!
Czas zabiła dalszym czytaniem, gapieniem się intensywnie w negatywy, jakby to miało przyspieszyć ich schniecie, a także spamowaniem listami w podwójnym tempie. Czemu podwójnym? Bo senność zabijała kofeiną.
Wreszcie przyszedł czas na powiększalnik! Już prawie koniec! Chociaż łapy spieszyły jej się do sfinalizowania całego procesu, bardzo ostrożnie naświetlała papier fotograficzny. A gdy ten był gotowy, przygotowała pojemniczki z trzema poprzednimi cieczami, w takiej samej kolejności, w jakiej używała ich na początku.
Choć równie dobrze mogłaby te fotografie położyć na podłodze…
Na koniec już tylko zimna kąpiel dla zdjęcia ze zmiękczaczem, by nie tworzyć zacieków i suszenie! Z obsługi maszyny też się przygotowała, pamiętając dokładnie o każdym szczególe tego procesu. Zostało tak niewiele, teraz to nie chciała tego schrzanić!
Po zapakowaniu zdjęć, napisaniu ostatniego listu z uwagami, przemyśleniami i pytaniami, jej głowa i hiperfiksacja wreszcie były usatysfakcjonowane, a to oznaczało zasłużony sen. Szczególnie dla profesora, którego w końcu przestały napadać sowy z kopertami.
/zt