Sala ta wyróżnia się jedną rzeczą - zaczarowanym sklepieniem do takiego stopnia, iż żadne zaklęcie nie jest w stanie tego odczarować. Sklepienie reaguje na najsilniejsze emocje w osobach, które tu się znajdują. Złość, zawiść, kłamstwo, frustracja, zazdrość etc - na niebie kłębią się czarne chmury, gdzieniegdzie rozświetlane jest błyskawicami. Słychać grzmoty, a jednak temperatura pomieszczenia nie ulega zmianie. Miłość, szczęście, rozmarzenie, nadzieja etc - świeci mocne słońce, pozbawione efektów prawdziwych promieni - nie jest ani ciepłe, a jedynie odrobinę oślepiające. Niebo jest jasnoniebieskie i czasami pojawiają się białe chmurki przybierające różne kształty.
Taehyung nigdy nie palił, co równało się z tym, że nigdy nawet nie próbował. Zdarzało się, że ciekawość zżerała go od środka. “Jak to jest?”, ale sam jeszcze nie odważył się tego posmakować. Gdy tylko Tae zdał sobie z tego sprawę, automatycznie pomyślał o wszystkich rzeczach, które tak bardzo chciał spróbować, ale po prostu się bał. Zawsze nie wierzył, że ludzie mogli upijać się do nieprzytomności lub do takiego stanu, w którym przestaliby rozumieć, co mówią czy robią. I gdy o tym myślał, naprawdę chciał tego spróbować - nigdy nie pił więcej niż byłby w stanie, bo nie ukrywajmy, mimo wszystko Taehyung, poza kilkoma epizodami, był naprawdę bystrym i rozsądnym dzieciakiem. Teraz im dłużej o tym myślał, tym jeszcze bardziej chciał zrobić listę rzeczy, które koniecznie będzie musiał wykonać. I to z Jungkookiem, bo samemu pewnie będzie nudno. Albo po prostu bał się, że w pojedynkę stchórzy. Palący Jungkook wyglądał jak sztuka. Poważnie. Był to tak niecodzienny i fascynujący widok, że przez pierwsze kilka sekund, Taehyung nie mógł oderwać od niego wzroku. Jego spojrzenie spoczęło na wargach ciemnowłosego, na jego palcach, trzymających papierosa; podobał mu się, choć co było w tym tak zaskakującego? Tae szalał za grzecznym Jungkookiem, którego najczęściej widział tylko w towarzystwie jego mamy, za tym, którego mógł widzieć tylko on, gdy spotykali się w mieszkaniu, czy gdzie indziej tylko we dwoje. Uwielbiał tego Cheonga, droczącego się z Delilah i Chanyeolem, a także tego wrednego dla osób, które im dokuczają. Tak naprawdę każde jego wcielenie było satysfakcjonujące. Taehyung kochał to, że ich miłość nie była nagła. Nie przyszła po jednym dniu i nie spadła jak grom z jasnego nieba. Rozwijała się od początku, gdy tylko się poznali, jako dzieciaki, gdy Jungkook po raz pierwszy pojawił się w Hogwarcie. Wtedy Tae był za młody, aby myśleć o związkach; Kookie był wspaniałym przyjacielem, naprawdę. Takim, który zjawi się w odpowiednim momencie, aby go obronić, pocieszyć, rozśmieszyć, czy najzwyczajniej w świecie pomóc mu w jakiś trudnościach. I Min też robił wszystko, aby być najlepszym kumplem jakiego Jungkook mógł kiedykolwiek mieć. Poznawał go każdego dnia i przez te wszystkie lata zobaczył tyle jego wcieleń, ile tylko mógł. W końcu razem naprawdę dużo przeżyli i jeszcze dużo przeżyją. Więc wszystko, cała ich relacja, rozwijała się w powolnym tempie; opierali się na zaufaniu i niekończącej się przyjaźni, która z wiekiem wzbogaciła się o dodatkowy bonus, jakim było zakochanie. I wtedy doszły inne przyjemności i jeszcze więcej super fajnych dni. Doceniał to, że Jungkook mu wybaczył, bardziej niż cokolwiek innego. Zaraz jednak otrząsnął się ze zbyt długiego odrętwienia i parsknął krótkim, cichym śmiechem na wspomnienie jego wanny. Zawsze mu wystarczała, ale gdy wprowadził się do niego Jungkook i regularnie wpadał na dzikie pomysły z wanną w roli głównej to naprawdę zrobiła się mała. A przynajmniej mała dla ich dwójki. Jeżeli Taehyung wcześniej nie czuł się jeszcze odprężony, to po kolejnym całusie w policzek, uspokoił się już do końca. Choć wiedział, że szybko nie pozbędzie się tego nawyku, aby z uporem maniaka sprawdzać, czy wszystko co robi, jest w porządku. - Taekook się nie ślini - rzucił nagle, jak zwykle stając w obronie swojego małego przyjaciela, który równo tydzień temu wrócił do uszczęśliwionego i stęsknionego Taehyunga. - Ty za to bardzo, ale nie martw się, nie przeszkadza mi to. - Uśmiechnął się lekko, wzruszając niewinnie ramionami. Po chwili zagryzł niepewnie wargę, bojąc się, że w obecnej sytuacji jego pytanie będzie nie na miejscu. Jungkook przeniósł ich dłonie nad łepetynę Tae, który skupił na nim swoje ciemne tęczówki i westchnął cichutko. - Wrócisz? Do mieszkania? - zapytał, ledwie poruszając ustami. Nie wiedział, czy Cheong będzie gotowy znów być z nim tak blisko. Choć wszystko wskazywało na to, że niedługo wszystko wróci do lepszej lub nieco gorszej normy, to i tak nie był niczego pewien. Miał jednak cichą nadzieję, że zgodzi się i znów do niego wrócić, bo Tae zdążył się przyzwyczaić do jego obecności we własnym mieszkaniu. Wysłuchał jego słów do końca, czując jak roztapia się i niemalże wsiąka w podłoże. - Kosmita, księżyc - zaśmiał się. - Chyba jestem nierozłączny z kosmosem - dodał po chwili, zagryzając zewnętrzną stronę policzka. - I skoro ci tu dobrze, to nie mam prawa wypychać się na słońce. W cieniu jest wystarczająco dużo miejsca dla naszej dwójki - powiedział, odrywając od niego spojrzenie i spoglądając na ciemniejące niebo. - Zjadłbym kimbap albo bulgogi, które jadłem w wakacje - westchnął, znów przenosząc wzrok na Jungkooka. - Zjedz niedługo ze mną coś dobrego - poprosił, bo był w stanie namówić mamę, aby zrobiła tyle jedzenia ile była w stanie, żeby mogła nakarmić i Taehyunga, i Jungkooka. Propozycja chłopca, zbiła jasnowłosego z tropu. Oczywiście, że chciał spróbować i to nie tylko dlatego, że zawsze chciał to zrobić - sam fakt, że zaproponował mu to Jungkook był oszałamiający. Tae pokiwał głową, nie wahając się ani chwili. - Spróbujmy - powiedział. - Co mam robić? - zapytał, marszcząc brwi niczym dziecko.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
W rzucaniu palenia najbardziej przeszkadzał mu brak zajęcia dla rąk. Nie umiał robić jednej rzeczy na raz. Kiedy pracował, musiał mieć jeszcze jakieś dodatkowe zajęcie, niewymagające dużej koncentracji. Palenie było idealne, a jeśli nie to, to jakieś mechaniczne porządkowanie przestrzeni wokół siebie. Niestety w jego gabinecie wszystko leżało już jak od linijki, a panująca tam harmonia wyjątkowo zaczęła wyprowadzać go z równowagi. Nie palił sześć dni. W ogóle nie mógł skupić się nad studiowanym właśnie tekstem w nieznanym mu narzeczu keczua. To przecież nie było wcale skomplikowane. Znał już kilkanaście, a one wszystkie były mniej lub bardziej podobne. W szufladzie miał jeszcze dwa skręty. Na litość Merlina, sześć dni. Bębniąc pacami w blat biurka, patrzył bezmyślnie w leżący przed nim pergamin. To nie miało sensu. Siedzenie tu nie przynosiło żadnego pożytku, a Edgar nienawidził marnować czasu. Otworzył szufladę zastanawiając się przez chwilę, co właściwie chce zrobić. Po krótkiej analizie, schował pracę do biurka, po czym wyszedł z gabinetu. Musiał się przejść. Przemierzał wszystkie korytarze, kierując się tu parterowi. Czwarte... trzecie... drugie... Szkoła była o dziwo przyjemnie pusta, ale nie zamierzał zastanawiać się nad przyczyną. Po prostu korzystał. Nic a nic nie zaburzało jego spokoju, aż do drugiego piętra. Gdy przechodził obok jednych drzwi, w jego nozdrza uderzył delikatny zapach, ale Odynie, jak dobrze mu znany. Przez ułamek sekundy myślał, że to jego spragniony nikotyny umysł wywołuje omamy (co było niewyobrażalną tragedią), ale szybko odrzucił tę opcję. Gdyby jego mózg podsuwał mu zapachy papierosów, czułby peruwiański tytoń, ewentualnie walerianową nutkę Trójkąta Bazyliszka. W każdym razie na pewno nie byłoby w tej iluzji czekolady. Wywrócił oczami, karcąc się w myślach za ten moment nierozwagi, po czym cicho otworzył drzwi sali. Stojąc chwilę w progu, w milczeniu przyglądał i przysłuchiwał się parze uczniów z wyrazem politowania wypisanym na kamiennej zazwyczaj twarzy. - Szczerze odradzam, panie Taehyung - odezwał się spokojnie, z typową dla siebie nutką sarkazmu w głosie, mimo, że mówił śmiertelnie poważnie. Sytuacja, której był świadkiem była w jego oczach do bólu wręcz żałosna. Jungkook częstował drugiego chłopaka z takim namaszczeniem, jakby dzielił się z nim co najmniej ambrozją. Edgar miał przed oczami Christophera, wciskającego mu fajki na zapleczu sklepu, po to żeby nie nakablował rodzicom. Byli wtedy nie miej głupi, ale ze świadomością jak bardzo był teraz bratu "wdzięczny", podejście młodych Krukonów do papierosów, wzbudzało w nim abominację. Młodzież była taka głupia... Ludzie byli tacy głupi... A jego praca w tej placówce, ironicznie zwanej przybytkiem wiedzy, była beznadziejnym żartem. Machnął różdżką w stronę chłopaków, rzucając niewerbalnie Evanesco i powodując zniknięcie papierosów. - Panie Jungkook, minus piętnaście za posiadanie i rozprowadzanie - oznajmił bezbarwnym tonem - Taehyung, minus pięć w ramach ostrzeżenia. Zajmijcie się lepiej czymś konstruktywnym. Schował różdżkę i przewracając nieznacznie oczami, wyszedł z sali.
//zt; wątek rozpoczęty przed meczem, więc zakładam, że jeszcze w śpiączce nie jestem Panowie, sora, ale jestem łasa na punkciki, więc muszę się wtryniać ludziom do wątków. A palenie szkodzi zdrowiu.
Evanesco:
Kostka: 5 -> 4 Punkty w kuferku: • z zaklęć - 14 Liczba możliwych przerzutów w wątku: • wg statystyki z zaklęć - 1 Wykorzystane przerzuty: • wg statystyki z zaklęć - 1
[/i]
Lettice Callaghan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : brak lewej nogi do 1/3 łydki, piegata twarz, krótkie włosy, blada, lekko zielonkawa cera, nieprzyjemny wyraz twarzy;
Zielona piłeczka odbiła się od ściany. Pam. Ze znudzeniem wpatrywałam się w skrawek muru, naprzeciwko mnie licząc, że może niespodziewanie wyrośnie z niej jakaś głowa albo pojawiał się drzwi — na wzór tych do Pokoju Życzeń — prowadzące wprost do krainy baśni albo przynajmniej jakiegokolwiek innego miejsca, które będzie ciekawsze niż to. Czasem żałowałam, że jestem aż tak łatwowierna, bo w to miejsce sprowadziły mnie właśnie plotki — ludzie opowiadali o sali ze wspaniałym niebem; gdzie srebrne gwiazdy przelatają się z czernią nocy. Niebo uspakajało; tylko patrząc w nie, czułam się jak dawniej — nie istniał ból ostatnio coraz częściej nawiedzający mą osobą. Wszystkie mięśnie rozluźniały się, a ja mogłam rzucić protezę w bok i odpłynąć do krainy snów w nadziei, że kolejny dzień okażę się lepszy. Pam. Kolejne uderzenie piłeczki, tym razem ledwo udało mi się ją złapać. Brak stopy zdecydowanie utrudniał mi życie. Pomijając to, że czasem nie udawało mi się wstać z łóżka, bo ból stawał się przeokropny i właściwie niemożliwy do zniesienia. O bieganiu już nawet nie marzyła, całkowicie porzuciłam aspiracje o byciu kimś całkowicie normalnym; co dopiero o karierze sportowca, którą tak skrupulatnie sobie zaplanowałam. Rezygnacja z ciągłego planowania czasu ułatwiała życie. Wcześniej byłam pozornie wolna; wydawało mi się, że jeśli coś narozrabiam, to świat zobaczy to, jak bardzo jestem inna. Choroba udowodniła, że to wszystko bujda, marzenia niedojrzałego dzieciaka, który potrzebuje ciągłego poklasku od przygłupich znajomych. Teraz również mi na nim zależało, ale nie chciałam go od przypadkowych osób; uczniów, niezagrzewających w mym życiu, chociaż kilku dłuższych chwil, do których mogłabym się naprawdę przywiązać. Pam. Ostatnie uderzenie i schowałam piłeczkę w kieszeni czarnej, skórzanej kurtki. Sufit dalej był normalny i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek pod tym względem się zmieni; być może coś źle robiłam, powinnam machnąć swą różdżką albo skupić na czymś przyjemnym. Z chwili na chwilę dopadała mnie coraz większa irytacja, nerwowo stukałam paznokciami o podłogę, na której leżałam i spoglądałam w stronę drzwi, ostatecznie stwierdzając, że warto byłoby udać się do dormitorium. Powoli zaczęłam podnosić swe truchło z podłogi; musiałam pamiętać o tym, by uważać na opuchniętą części ciała, coraz trudniej znoszące noszenie w niewygodnej protezie. Jęknęłam i znów opadłam na podłogę, jednocześnie zaciskając zęby na pełnych wargach. Wszystko wskazywało na to, że spędzę w pokoju noc, licząc na to, że prędzej czy później ktoś postanowi wybrać się na przechadzkę po zamku i zajrzy do sali, by odnaleźć me zwłoki. Niezbyt piękna wizja sprawiła, że uśmiechnęłam się delikatnie i przymknęłam oczy w nadziei, że może w ten sposób szybciej zapomnę o moim małym problemie. Nie wiedziałam ile już czasu minęło, nawet jeśli próbowałam się podnieść, to wszystkie moje próby spełzały na niczym; wołanie o pomoc wydawało się tak bardzo nieodpowiednie i wstydliwe; nie chciałam litości, nigdy przenigdy nie liczyłam na czyjąś dobroduszność — dlatego leżałam w całkowitej ciszy co chwile przerywanej jedynie moimi własnymi westchnieniami irytacji. Tych powstrzymać nie potrafiłam. Rzeczą, która wybudziła mnie z letargu, był odłogs otwierania drzwi. Za bardzo zmęczona na to, by ucieszyć się jak małe dziecko, spojrzałam w tył i w górę i znów westchnęłam, tym razem z ulgą. Przynajmniej nie był mugolakiem, czarodzieja nieczystej krwi bym wyprosiła, skazując siebie samą na kolejne godziny męki, ale za wszelką cenę nie chciałam, nie potrafiłam przyjąć pomoc od kogoś, kto był szlamą. - Dear, złotko, pomóż kalece, bo jak się wykopyrtłam tak nie mogę wstać - starałam się brzmieć normalnie; tak by nie zauważył mego zmęczenia, lecz mogłam się spodziewać, że po przekrwionych oczach szybko dojdzie do tego, że leże tutaj zdecydowanie za długo. Głupi nie był, chyba. W końcu był krukonem, a to coś znaczyło. W faworze tych fenomenalnie wciągających zdarzeń nie zauważyłam nawet, że sufit się zmienia. W sali zrobiło się ciemno; czyli tak jak opowiadały plotki. Zachwycona spojrzałam w bezkresne niebo i znów, tym razem dużo bardziej ożywionym głosem rzekłam. - Wszystko wskazuje na to, że jednak przydasz się na coś więcej niż tylko podniesienie mnie z podłogi - wzruszyłam ramionami i poklepałam miejsce obok siebie - Chodź Dear, korzystaj, dopóki taka czystokrwista łania jak ja zaprasza Cię do spędzenia wspólnie czasu - uśmiechnęła się w ciemności, a na nieboskłonie pojawiła się pierwsza gwiazdka i następna, i następna i zaraz całe złudzenie zdobiły srebrne ciała niebieskie.
Kiedyś wydawało mi się, że Ravenclaw to moje miejsce i jedyny dom na ziemi, a każdy inny Krukon mógłby zastąpić mi rodzinę, bowiem tej prawdziwej nie cierpiałem. Czas jednak pokazał, że myliłem się i to na wielu polach, pod wieloma względami. Dawniej myślałem, że jedyne wymagania, którym musiałem chociaż spróbować sprostać, były narzucone przez mojego ojca - nieciężko stwierdzić, że zawaliłem sprawę już samym swoim urodzeniem, burząc jego wspaniały plan posiadania gromady dzieci zdolnych, odzianych w szaty Slytherinu, chcących podążać jego ścieżkami i sądzić dokładnie tak jak on. Mierzony jego miarą nigdy nie przystawałem do rodzeństwa, które było lepsze, piękniejsze i zasługiwało na więcej poklasku niż ja - może poza Liamem, choć nawet on wypadał lepiej w rodzinnym rankingu. Myślałem sporo w ostatnim czasie. Nadchodziły święta i mimo że nie nigdy nie czułem ich magii, w tym roku chciałem coś zmienić. Miałem wiele planów popartych nieprzespanymi nocami i godzinami rozległych przemyśleń. Nie sądziłem, że będę musiał przewartościować całe swoje życie w tych kilka tygodni. O dziwo jednak... Byłem całkiem podekscytowany nowymi perspektywami. Zamek tracił swoją magię dosłownie i w przenośni. Odkąd w szkole pojawili się mugole, ja zaczynałem znikać, zjawiając się wyłącznie w momentach, gdy musiałem tu być, czyli podczas lekcji lub posiłków (bowiem coraz częściej okazywało się, że w obliczu wysokości moich miesięcznych przychodów, malejących z każdym kolejnym miesiącem, powoli nie wystarczało mi na jedzenie po opłacaniu czynszu mieszkania). Nie chciałem tu przebywać, gdy na każdym kroku czekało na mnie niebezpieczeństwo, dzikie stworzenia, czy niemagiczni ludzie, przez których mogłabym wylądować w jakimś areszcie. Lekcje również straciły na atrakcyjności, zupełnie jakby sami nauczyciele tracili pomysły, co można robić w magicznej szkole, by ograniczyć używanie różdżek. Okazjonalnie przechadzałem się po zamku bez konkretnego celu - dziś jednak chciałem koniecznie popatrzeć w gwiazdy. Miałem ze sobą teleskop i wykres gwiazd, a także kilka innych przyborów potrzebnych do astronomicznych ćwiczeń. Pchnąłem drzwi gwiezdnej komnaty, a po przekroczeniu progu zostałem powitany przez kobiecy głos. Zmrużyłem nieco oczy, mając delikatny problem z lokalizowaniem sylwetki Ślizgonki - zajęło mi dobrych kilka sekund, by zorientować się, że dziewczyna leży na podłodze. - Lettice - mówię na tyle niewyraźnie, że do końca sam nie wiem, czy powiedziałem jej imię, czy właśnie wezwałem sałatę. - Co to znaczy "wykopyrtłam"? - dodałem, uśmiechając się pod nosem. Zrobiłem w jej kierunku kilka kroków, po których zauważyłem, że pomieszczenie pociemniało. Uniosłem wzrok na niebo, z którego zniknęły gwiazdy. Jęknąłem z zawodem. - No patrz, co zrobiłaś! A ja tu specjalnie przyszedłem pooglądać gwiazdy - powiedziałem, po czym wzruszyłem ramionami. Podszedłem bliżej i usiadłem obok leżącej Lettice. - Najwyraźniej zostało mi oglądanie Ciebie. W czym to miałem pomóc? - zapytałem jeszcze, obdarzając ją szerokim uśmiechem.
Lettice Callaghan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : brak lewej nogi do 1/3 łydki, piegata twarz, krótkie włosy, blada, lekko zielonkawa cera, nieprzyjemny wyraz twarzy;
Powrót do szkoły okazał się dużo trudniejszym, niż się tego spodziewałam. Nie chodziło o przyjaciół, Ci oddalili się zaraz po wypadku; po wyroku, który zaważył na mej przyszłości, ani o moje braki w edukacji; te powoli i skrupulatnie wyrównywałam, a o wydarzenia z poprzedniego i tego roku, które zdecydowanie zaważyły na poczuciu bezpieczeństwa osób uczących się w Hogwartcie. Największe wrażenie wywarło na mnie niespodziewane pojawienie się mugoli w Wielkiej Sali w trakcie Balu Hallowenowego; byłam na nim sama, bo liczyłam na to, że może przypałęta się tego wieczora jakiś tajemniczy uwielbiciel, zabierze mnie na romantyczny spacer prosto do schowka na miotły i tam spędzimy kilka upojnych chwil we dwoje; bo na upojne godziny już dawno przestałam liczyć. Cały misterny plan poszedł w krzaki; nie było księcia na białym koniu, ani nawet konia na białym księciu, jedynie banda brudnych, śmierdzących i całkowicie niemagicznych nastolatków, którzy to narobili wokół siebie wielkiego zamieszania. Najwyraźniej myśleli, że krzykiem nie zwrócą na siebie uwagi. No, ale czego mogłam się spodziewać po głupich mugolach. No właśnie, niczego. Dlatego też zamek wydawał mi się coraz bardziej obcy; czasem nawet myślałam o tym, by się urwać; zasymulować chorobę i spróbować wrócić do wygodnego, szpitalnego łóżka; bycia w towarzystwie innych kalek i przystojnych, młodych magomedyków, którzy to wyjątkowo często i z wyjątkowo wielką ochotą odwiedzali mnie w celu oględzin zwłok czy dokładnego przebadania mych członków. Niestety uciec nie mogłam; nie dałabym rady, z chwilą, kiedy stałam się inwalidą, kondycja wyćwiczona przez wiele, wiele lat, poleciała w dół — na łeb, na szyję, na koniec dobiły ją leki zwalczające guzy znajdujące się w płucach. Takim sposobem właśnie, miałam w tej chwili problem z podniesieniem tyłka z brudnej podłogi; nie marzyłam nawet o teleportacji czy wyjściu do Hogsmeade. No, chyba że naprawdę pojawiłby się w moim życiu jakiś książę na białym koniu, który to użyczyłby mi rzeczonego konia. W celach rekreacyjno - ucieczkowych oczywiście. Dear również wydawał mi się jakiś taki wyobcowany, z tą równicą, że on zachowywał się tak właściwie od zawsze — nie wiedziałam, czy to przez ojca kładącego nacisk na wychowanie idealnie idealnych czarodziejskich arystokratów, czy znajomość chłopaka z Hudson najwyraźniej blokującej krukona. Ostatnimi czasy wydawał się jednak rozbrykać; coraz częściej i coraz śmielej odzywać do ludzi i nawet czasem wchodzić z nimi w interakcję. Obiło mi się o uszy, że miał jakąś narzeczoną, ale ta najwyraźniej ulotniła się szybciej, niż pojawiła w życiu dwudziestoletniego młodzieńca. Wydawał się zdziwiony i rozproszony tym, że w Gwiezdnej Sali nie będzie całkowicie sam; najwyraźniej przyszedł oglądać niebo w nocy. Dziwak. Mało to wolnego miejsca było na błoniach? Zresztą, to co znajdywało się w sali, nie wydawało mi się całkowicie prawdziwą i szczerą projekcją tego, co znajduje się na zewnątrz — miejsce miało dawać efekt, a nie być praktycznym i użytecznym przy rozwiązaniu pracy domowej z Astronomii. Delikatnie zmarszczyłam brwi w konsternacji i zaczesałam ciemnobrązową grzywkę dłonią do tyłu. Mówiono, że uczniowie domu Ravenclaw wiedzą wszystko; od dokładnej budowy łajnobomby przez przepis na Pokusę Syreny, po wiele, wiele innych całkowicie niepotrzebnych czarodziejom do życia rzeczy. A tu, ten oto COLD nie wiedział, co to znaczy wykopyrtnąć, uśmiechnęłam się więc trochę kpiącą i wywróciłam zielonymi oczyma. - Złotko, wykopyrtłam to tak w skrócie — leżę na ziemie i, na druzgotka, nie mogę się podnieść - rzekłam. Ból w plecach był prawie nie do zniesienia, dręczył i męczył, a myśl o tym, że utrzyma się przez najbliższe kilka dni, napawał strachem. Życie na lekach było coraz bardziej upierdliwe, z dnia na dzień wydawałam się sobie samej coraz bardziej uzależniona; w tej chwili nie wyobrażałam sobie doby bez wypicia chociaż jednego, pojedynczego eliksiru. Jęk Caluma rozniósł się po małej salce. Pfff. Jeszcze śmiał twierdzić, że taka niewinna, dziewicza wręcz istota jest główną sprawczynią tego, że gwiazdki całkowicie zniknęły; jakby to nie mogło być całkowicie i w stu procentach winą jego samego. - Dlaczego nie wyjdziesz na zewnątrz? Pooddychaj świeżym powietrzem, nakarm mózg tlenem, wytarzaj w śniegu dla dobrego samopoczucia. Może odkryłbyś zbiór buchorożca czy innego gumochłona - dodałam rozbawiona logiką kolegi. Najwyraźniej bał się zimna panującego na dworze, bo wybrał to osobliwe pomieszczenia do oglądania gwiazd. No dziwny człowiek. Kolejne słowa młodzieńca tylko poprawiały humor i łagodziły nerwy prawie całkowicie zszargane przez uczucie bezsilności. - Jeśli chcesz, to wyślę Ci jakieś swoje zdjęcie, wstawisz je w jakiś męski wisiorek i będziesz mógł spoglądać na mnie o każdej porze dnia i nocy. - Niewinnie wzruszyłam ramionami, uśmiechnęłam się zaczepnie i dodałam - Od zawsze marzyłam o tym, by zostać mokrym snem jakiegoś nastoletniego krukona. Gdyby chciało mi się ruszać którąkolwiek z kończyn, to najprawdopodobniej złapałabym go za policzek i wytarmosiła niczym stara ciocia; ta w stylu pachnących naftaliną i starością; wyskakującą do wnuków swego rodzeństwa z tekstami typu: „Czy masz już dziewczynę, kawalerze?” albo „Czy taka ładna młódka jak ty nie powinna urodzić dziecka?” - Zupełnie jakby bała się, że łono szesnastoletniej uczennicy jest bliskie uschnięcia i teraz jest ostateczna szansa na powicie skrzeczącego pasożyta. - No miałeś mnie podnieść, chociaż do pozycji siedzącej, potem już dam sobie radę — powiedziałam ponownie, bo chłopak wydawał się mnie wcześniej całkowicie nie słuchać - Ale słuchaj, czekaj, może niebo się rozpogodzi, może jeszcze będzie fajnie - W sercu dalej tliła się nadzieja na piękne widoczki, nawet jeśli sklepienie nad nami wydawało się powoli zachmurzać - Załóżmy, że jeśli za piętnaście minut nic się nie zmieni, to zostawię Cię samego i ucieknę do dormitorium. - Nie za bardzo obchodziło mnie to czy Calum ma ochotę siedzieć tutaj razem ze mną, uważałam, że te piętnaście minut poświęconych mi nie zrobi mu zbyt wielkiej różnicy; wyglądało na to, że nie miał jakiś poważnych planów na wieczór, czyli zupełnie tak jak ja.
Już prawie przestałem wspominać wydarzenia minionych miesięcy, bo o ile problemy z magią wciąż były żywe, w moim życiu prywatnym również nie działo się najprzyjemniej i to na nim skupiłem swoją uwagę, zamiast śledzić kolejne artykuły proroka czy też, o zgrozo, obserwatora, którego to wpisu nie widziałem nigdy w całości na oczy. Pojawienie się mugoli podczas szkolnego balu również nieznacznie ucichło, a ja sam żywiłem głęboką nadzieję, że Bennett jako nowa głowa szkoły, przejmując pałeczkę po Hampsonie, zajęła się w końcu ochroną zamku tak, jak należało to robić. Nie miałem określonego zdania w sprawie, czy oskarżenia postawione byłemu dyrektorowi mają wiele wspólnego z prawdą, czy raczej się z nią mijają, lecz bardziej skłaniałem się ku pierwszej opcji, gdyż dostrzegałem poprawę. Lub po prostu przestałem zwracać uwagę na dziwne rzeczy dziejące się wkoło. Powód, dla którego nie wyszedłem na zewnątrz był bardzo prosty - w sumie istniały dwa i o tym pierwszym na pewno zdążyła już pomyśleć. W grudniu pogoda pozostawiała wiele do życzenia i jeśli nie piździło mrozem, padał deszcze ze śniegiem i była plucha. Nie dość, że wiecznie coś sypało i niebo było zasnute chmurami w przeróżnych odcieniach szarości, to jeszcze ręce marzły, zęby szczękały, a skóra odmarzała, różowiąc się i piekąc nieznośnie. Brak czystego, nieskalanego obłokami nieba był tym głównym powodem, który ściągnął mnie do jednej z naprawdę niewielu sal posiadających zaczarowane niebo, na którym możliwa była obserwacja ciał niebieskich. - Innymi słowy, przewróciłaś się? - dopytywałem, udając zafascynowanie nowym słowem, które mogłem wprowadzić w osobisty słownik. - Obecnie jedyne co bym mógł zrobić na zewnątrz, to ulepić bałwana - dodałem, uśmiechając się pod nosem. - Aż tak Ci przeszkadza moja obecność tutaj? - No bo jeśli miała na mnie narzekać, wyjdę szybciej niż wszedłem. Nie ma nic gorszego od jęczących bab. - Wstrzymaj wodze, cna niewiasto! Jestem już dużym chłopcem i przestałem się moczyć przez sen - rzuciłem, oczywiście żartując i dałem jej do zrozumienia, że nie mówię tego na poważnie. Zupełnie straciłaby wiarę w dom Kruka, gdyby uznała, że nie wiem czym jest mokry sen. - Ale zdjęciem nie pogardzę. Tylko ten wisior to jakiś taki męski poproszę. - Nigdy nie sądziłem, że faktycznie wysłałaby mi podobny prezent na święta (a tak się składa, że przekonałem się, iż ten żart akurat nie był żartem...). Słysząc ponownie jej prośbę, kiwnąłem lekko głową, po czym wyciągnąłem ręce w jej stronę, dokładając wszelkich starań, by podnieść ją do pozycji siedzącej. Złapawszy jej ręce pociągnąłem ją zdecydowanie w górę, a potem szybko objąłem z tyłu, by asekurować i wesprzeć jej plecy. - Lepiej? - zapytałem.
Pomysł zmienienia lokalizacji był dobry, ale kiedy ruszyli ramię w ramię gdzieś to kompletnie nie wiedział gdzie. Do Sali czasu? To był zły pomysł. Może i czas by im tam nie upływał ale różnicy nie robiło to mu. W końcu miał zamiar spędzić wieczór z nią. Nie musiał zatrzymywać czasu. Tęczowa sala? Byłaby całkiem niezła gdyby nie fakt, że tam raczej urządza się imprezy a nie wieczorne spotkanie. Dlatego jego wybór padł na gwiezdną salę. Kiedyś tutaj był ze swoim byłym chłopakiem, ale sporo się zmieniło od tego czasu i nawet nie chciał o tym myśleć. Wystarczyło się złapać za ręce z sala wszystko odgadnie. Zupełnie jakby dane osoby nie wiedzieli co do siebie czuli- czy miłość czy raczej nienawiść. W każdym razie to miejsce było bezpieczne. Przecież nie było nawet powodu łapać się za ręce! To dziś się nie wydarzy, mieli tylko zagrać w prawdę czy wyzwanie. Pewnie do tego wszystkiego przydał by się jeszcze alkohol, jedzenie, kilka wygodnych poduszek i gitara. Wieczór byłby jeszcze bardziej wyjątkowy, ale tak? Weszli tutaj zupełnie bez niczego. Ruszył pod ścianę i usiał przy niej. Lubił się podpierać bo tak jest wygodniej. Skierował wzrok na dziewczynę, która weszła za nim. Ciekawe ile razy w ciągu całej swojej edukacji tutaj była. A może wcale jeszcze nie znała tego miejsca? Nie każdy krukon ma powód alby tutaj przychodzić. Oblizał usta i poklepał miejsce obok siebie a na jego ustach malował się cwany uśmieszek. - I jak, cieplej? Jak nie to nadal moja propozycja o rozgrzaniu jest aktualna- powiedział drocząc się z nią. Wątpił by kiedykolwiek chciała z jego propozycji skorzystać.
E d e n n i g d y n i e o d k r y ł a p r a w d z i w e g o p r z e z n a c z e n i a G w i e z d n e j S a l i.
Zamiast kolorowych obłoczków i odkrywania głębi międzyludzkich emocji, a ciesząc się krystalicznym poczuciem ciszy ów reprezentującego bezkres niezbadanej galaktyki pokoju, dawno, dawno temu obrała je za swoje miejsce ćwiczeń baletu. Wraz z biegiem czasu coraz mniej uczniów przejawiało zainteresowanie tym zakątkiem drugiego piętra, chyba nie wiedząc przy tym, ile piękna muszą tracić. Niegdyś kolorowe promienie słońca padające z uznaniem na naznaczoną delikatnymi gwiazdkami podłogę przekuły się w ponury blask księżyca, w zapomnienie, w odosobnienie, którego tak potrzebowała do skupienia. Tego wieczoru znów tylko ten mały, przenośny gramofon będzie świadkiem tańca kolejnego łabędzia mknącego nad taflą przeklętego jeziora.
Naznaczony czerwoną nitką układającą się w kwiecisty wzór sweter, szary, zbyt duży przynajmniej o dwa rozmiary, zsunął się w końcu ze smukłych ramiona okrytych bladoróżowym body. Elegancko zakończony kołnierzyk odsłonił kawałek skóry bladej jak porcelana. Złotawe włosy omiotły posadzkę, lekko rozwiane wcześniejszą rozgrzewką, podczas gdy dłonie z namaszczeniem godnym czczenia bogów układały płytę w przeznaczonym dla niej miejscu. Mimo tego, że każdy centymetr jej ciała zdawał się drżeć z podekscytowania, gdzieś tam, na dnie, hen daleko, nie drgnął ani mięsień jej twarzy. Ani jeden. Tylko delikatnie przygryzła wargę, gdy palce leniwie przesunęły się po chłodnym metalu igły. To już zaraz, już zaraz. Tym razem się uda.
Anastasya Chikachev nie darowała jej zaniedbania ćwiczeń w czasie ostatniej przerwy wakacyjnej. Mimo tego, iż Eden przy każdej możliwej okazji wyciskała z siebie ostatnie poty, mimo tego, iż Eden tak bardzo pragnęła, by białe pióra w końcu wyrwały się spod skóry, jej mistrzyni wciąż pozostawała kamiennie niewzruszona. Coś cię stopuje. Coś splątuje twoje skrzydła, dziewczyno, mówiła wraz z ostatnimi taktami kończącego balet aktu. A każda jej uwaga zduszała resztki powietrza w płucach. Nic zatem dziwnego, że i tym razem Eden chwilę zawahała się przed przyłożeniem końca igły do płyty. Przed uwolnieniem tej tak dobrze znanej jej kompozycji.
Zaczęło się niewinnie. Delikatnie. Eterycznie. Cisza przed huraganem, przed żałobą. Usiadła jeszcze na chwilę, by poprawić wiązanie wstążek w pointach i wziąć ostatni, nieskrępowany ambicją dech. To już teraz. Oczy wyobraźni podziwiały wschodzący za linii horyzontu księżyc niczym unoszące się, chude ciało; podziwiały z gracją poruszające się na wietrze gałęzie drzew okalających linię jeziora, niczym para smukłych rąk układających się w rytm muzyki. I płynęła. Albo inaczej. Leciała. Niczym łabędź z najsłynniejszego baletu, pozwalając, by słodki smak życia opuszczał jej żyły wraz z każdym ruchem, każdym piruetem. Zdradzona, opuszczona przez jedyną miłość i jedyną nadzieję na to, że za kurtyną księżyca oczekiwać ją może jeszcze napawająca radością przyszłość, raz po raz coraz bardziej poddająca się ciężarowi klątwy rzuconej przez Von Rothbarta. Przy akompaniamencie dobiegającej z gramofonu muzyki, jej wprawione mięśnie z łatwością zdawały się radzić sobie z tym baletem, ale wciąż coś było nie tak, wiedziała, że coś jest nie tak, coś jest nie tak...
Jesteś królową łabędzi czy kolejnym martwym drobiem, Eden?
Niekiedy człowiek potrzebuje chwili dla siebie. Niezależnie czy po to by pewne rzeczy przemyśleć, czy też zwyczajnie pobyć z dala od innych i posiadając jedynie własne myśli i uczucia jako towarzyszy. Mogłoby się wydawać to niemalże niemożliwe dla niektórych osób, jednakże każdy czasem... musiał oderwać się od rzeczywistości. To kompletnie naturalne. W takich momentach niebieskooki zazwyczaj oddalał się w zacisze najdalszych zakątków biblioteki lub spacerował po szkole. Tego dnia nie potrafił usiedzieć w miejscu - jego wybór jest więc prosty do przewidzenia. Dodatkowo, wieczorne i nocne spacery mają w sobie pewien urok. Świat wydawał się znacznie piękniejszy, gdy wszyscy chodzili spać. W takich chwilach Sinclair mógł bez obaw spowiedzieć się księżycowi, ten zaś wysłuchiwał każdego słowa z przejęciem, oferując nastolatkowi komfort, który był mu tak potrzebny. Korytarze szkolne okazały się dosyć chłodne, jak na tą porę roku, przez co młodzian cicho pochwalił się w myślach za nałożenie ciepłej, bawełnianej koszuli w odcieniu szkarłatu. Posłuchanie swej rodzicielki przy jej wyborze niewątpliwie było niezwykle dobrą decyzją. Z drugiej strony Vidari jeszcze ani razu nie zawiódł się na swojej matce. Ba, kobieta była istnym zbawieniem dla niebieskookiego. Niezależnie od sytuacji czy też problemu z jakim do niej przychodził, zawsze miała rozwiązanie. Zawsze była w stanie go uspokoić i ukoić. Jacquelyn Sinclair była matką na medal, co nawet głupiec był w stanie zauważyć. Co więcej to ona niegdyś powiedziała mu, że spacer z własną duszą jako przyjacielem jest w stanie rozwiązać niejeden problem. Wielokrotnie zachęcała go do posiedzenia w ich rodzinnym ogrodzie i obserwacji gwiazd, gdy miał koszmary lub cokolwiek go dręczyło. W tym wypadku było to coś nieokreślonego, co sprawiało, że stawał się niespokojny. Po godzinie albo i więcej - kto wie? - zatrzymał się przy jednym z wielu okien na drugim piętrze, aby wygodnie rozsiąść się na jego parapecie, wpatrując się w niebo. Tego dnia było ono niezwykle przejrzyste, bez jakichkolwiek chmur zasłaniających gwiazdy i widoczny, choć ledwo, horyzont. W takich momentach szatyn żałował, że nie był artystą. Upamiętnienie tego krajobrazu poprzez szkic lub inne formy sztuki - niewątpliwie okazałoby się arcydziełem. Albo chociaż czymś ponadprzeciętnym w jego mniemaniu. Z podziwiania krajobrazu wyrwała go znajoma melodia Jeziora łabędziego. Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Oh, ale jakże słodki jest jej smak, gdy zostanie już zaspokojona. Ostrożnie, aby zminimalizować odgłos swych kroków, niebieskooki ruszył w kierunku muzyki. Docierając do sali, której wcześniej nigdy nie widział, dostrzegł znajomą sylwetkę, poruszającą się do doskonale znanej mu piosenki. Widział tą sztukę w wykonaniu swej siostry wielokrotnie, jednak dopiero tym razem był w stanie dostrzec jak zagubiona się wydaje. Bliźniaki może kłóciły i denerwowały się na porządku dziennym, ale niewątpliwie znali się na wylot. W końcu dosyć trudno jest ukryć coś przed osobą, która towarzyszy ci na każdym kroku twego życia. Oczywiście, istnieją liczne wyjątki, ale to nie czas i miejsce na ich debatę. Starszy Sinclair postanowił nie zdradzać swojej obecności, opierając się jedynie o framugę i uważnie obserwując każdy ruch dziewczyny. Nie znał się na sztuce, jednak musiał przyznać, że miała ona w sobie pewien rodzaj uroku i ogromną grację. Co jednak tak rozpraszało brązowooką? Nie odezwał się ani słowem, nawet gdy skończyła ona swój taniec - zamiast tego delikatnie i dosyć cicho jej zaklaskał, oferując delikatny uśmiech w oczekiwaniu na usłyszenie jej głosu.
Nie poczuła ciężaru jego wzroku. Nie. Tylko ciężar klątwy wołający ją na samo dno jeziora, tam, gdzie cmentarzysko swoje miały setki, tysiące, miliony pozbawionych piękna łabędzi. Nie czuła ciężaru jego wzroku. To był Von Rothbart, tak!, stał tam, gdzieś nieopodal, ściągając ją swą magią wprost w objęcia zdradliwych fal. Bliżej, bliżej, bliżej, wprost ku odbijającemu się srebrnemu migotowi księżyca na niespokojnej tafli. Wraz z przeklętymi łabędziami pochłonięta była tym ostatnim tańcem, taktem, który zaważyć miał na epilogu jej egzystencji. Białe pióra targane srogim wiatrem trzepotały beznadziejnie, pragnęły wyrwać się spod fatalnego uroku, lecz nieważne, jak wiele piruetów wykonała, czy jak płynne były jej ruchy... Coś cię stopuje.
Wraz z każdym oddechem wyrwanym z płuc jej złość zdawała się narastać. Wściekłość oszałamiała mięśnie, przyćmiewała zmysły. Z pełnego gracji układu jej walka z nieuniknionym przerodziła się w walkę prawdziwą, trochę zbyt agresywną i zbyt niedziewczęcą, niekrólewską. A przecież była królową łabędzi, tą jedną, jedyną, prawdziwą Odettą zdradzoną przez księcia, który w oczach księżyca ślubował jej miłość aż po grób. W pewnym sensie obietnicy tej dotrzymał. Choć nie tak, jak pragnąć mogła tego sama Odetta, szamocząca się w panicznej ucieczce przed echem śmiechu swojej czarnej bliźniaczki Odille. Za szybko. Za mocno. Nie pogodziłaś się z tym, nie poddajesz się temu. Nie wiedziała, kiedy straciła kontrolę nad swoim ciałem i kiedy pozwoliła, by do głosu doszły skrywane gdzieś głęboko frustracje, ale przynajmniej doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo zawodziła tym oczekiwania Anastasyi. Z każdym kolejnym treningiem oddalała się od perfekcji wymaganej przez mentorkę, a co za tym idzie - od perfekcji jej własnej interpretacji Jeziora Łabędziego. Jesteś martwym drobiem, martwym drobiem na dnie jeziora...
Finał jej ruchów był nagły. Urwany. Gwałtowny. W pewnym momencie po prostu zastygła w bezruchu, wyobrażając sobie ogrom oklasków dobiegających z piętrzących się miejsc widowni skąpanej w blasku krystalicznych reflektorów rosyjskiego teatru. I wszyscy klaskali dla niej. Gwizdali. Śmiali się. Śmiali się dla niej. Śmiali się z niej. Delikatne ukłucie dumy po skończonym tańcu zastąpiła wzbierająca furia i obrzydzenie; nie tak miało być. Mieli ją kochać, piać z zachwytu, wspominać jej Odettę przez pokolenia, a oni... Mimo nagłego skurczu żołądka i jego treści podchodzącej jej do gardła, twarz Eden nie zmieniła się wcale. Wykrzywiona w beznamiętnym, obojętnym wyrazie względnego zmęczenia intensywnością jej ćwiczeń, doskonale skrywała tajemnicę tego, co stopniowo zachodziło w jej wnętrzu. Ekscytacja zastąpiona rozczarowaniem. Zachwyt zastąpiony goryczą. Powoli opuściła ręce i opadła na płaskie stopy, oddychając ciężko - i wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że brawa wcale nie ucichły.
Powoli odwróciła się w kierunku ich źródła, lustrując pozbawionym wyrazu wzrokiem znajomą sylwetkę opartą o framugę drzwi prowadzących do sali, podczas gdy jej wnętrzności znów zdawały się nagle, gwałtownie skurczyć. Vidari zawsze tak pięknie dopingował ją w baletowych aspiracjach, tak samo jak i w niemalże zbyt wielu dziedzinach ich wspólnego życia, a mimo wszystko Eden wciąż nie potrafiła mu zaufać z tym spędzającym jej sen z powiek problemem. Ani jemu, ani nikomu innemu. Zamiast zrobić to teraz, w tak doskonałych okolicznościach, ona jedynie ruszyła w stronę gramofonu i odtrąciła igłę z powierzchni płyty palcami stopy schowanymi pod różem pointy. - To twoja wina. Wiedziałam, że znowu coś zepsujesz - zarzuciła bezpardonowo, sięgając po uprzednio porzucony sweter, nie zważając na to, że jej organizm wręcz parował od gorąca wywołanego przez zaciekłość jej tańca. - Gdybyś nie patrzył, na pewno by mi wyszło... Na pewno. W ogóle dlaczego ty jeszcze nie śpisz?
Nie bez powodu skrupulatnie dobierała pory swoich treningów. Nawet mimo tego, że w oczach postronnego obserwatora jej balet byłby piękny, naprawdę piękny, wiedziała, że Vidari bez problemu rozgryzł, co tak naprawdę stało się w Gwiezdnej Sali. Wiedziała, że on wie. Wiedziała, że on rozumie. Pióra jej białego łabędzia znów, ach, znów zabarwiły się tej nocy na czarno.
Zadziwiające jest to jak człowiek skupiony na swojej pasji nie dostrzega zmian otoczenia dookoła niego. To właśnie działo się obecnie z baletnicą, która nawet nie zauważyła, że nie jest już w pomieszczeniu sama. Jednakże ta sytuacja dała ogromną okazję gryfonowi do obserwowania dziewczyny, a to nierzadko okazywało się na miarę złota, ponieważ Eden nie należała do osób prostych. Była skomplikowana i złożona z wielu warstw - niczym cebula. Początkowo mogła się wydawać cicha i wredna, ale pod wieloma warstwami była ta, której zależało na rodzinie i własnej sztuce. Jednak określenie jaką warstwę widzisz w danym momencie wymagało nielada znajomości ślizgonki... albo szczęścia. Ewentualnie bycia specjalistą od psychiki ludzkiej - też zadziałałoby, znając życie. Po nastąpieniu finału tańca szatyn nie przestawał klaskać dopóki Eden nie odwróciła się powoli w jego stronę. Wówczas posłał jej łagodny uśmiech, wyczuwając, że lepiej chwilowo zachować ciszę i poczekać na reakcję. Na całe szczęście, lub też jego brak - nie musiał czekać długo, gdyż już po chwili nerwy i problemy jego siostry zostały zrzucone na jego pobyt tutaj. Wbrew pozorom zdarzało się to często, więc nie został przez nią zaskoczony - ba, jedynie odszedł od framugi i zbliżył się do szatynki na kilka kroków. - Nie jestem tu od samego początku, Ed - powiedział łagodnie, czując, że coś jest na rzeczy. Na niemalże sztuczną pewność brunetki, że gdyby tylko go nie było to wszystko by wyszło, uniósł jedynie brew i przyjrzał się jej tym spojrzeniem, które dziewczyna bardzo dobrze znała. Nie uwierzyl jej w nawet najmniejszym stopniu. - Od lat nie sypiam dobrze, między innymi z tym miał mi pomóc psycholog - odpowiedział jej wymijająco, mając cichą nadzieję, że nie będzie naciskać na odpowiedź. Jak w końcu ma się zebrać na powiedzenie jej, że przez terror Jacoba ma koszmary, których nie może się pozbyć od trzech lat. Od tego pamiętnego wieczoru... Szybko potrząsnął głową, wyczuwając niechciany temat rozmyślań. Stanowczo to nie czas na niego. - Byłaś zdzwiona tym, że nie śpię, więc od jak dawna tu trenujesz o tej porze? Pytanie Vidariego mogłoby ujść za niewinne i czystą ciekawość, gdyby nie uważne spojrzenie, które skupiło się na brązowookiej. Wiedział doskonale, że tańczyła, gdy tylko nadarzyła jej się okazja. Prawdziwym znaczeniem pytania było jednak - od jak dawna jest w tym stanie psychicznym? Po chwili jednak westchnął cicho i skrócił kompletnie dzielącą ich odległość, przytulając ją do siebie mocno. - Co chodzi ci po głowie, skrzacie? - zapytał z nutką żartu, starając się rozluźnić siostrę i nieco zamaskować swoją troskę. Nie dał jej jednak się od siebie odsunąć pod żadnym pozorem, cały czas trzymając ją przy sobie. - Możesz mi zaufać, Ed.
Możesz mi zaufać, szeptał Von Rothbart, sięgając po drobną dłoń nieświadomej kłamstwa Odetty. Możesz mi zaufać, zapewniał Von Rothbart, przyciągając do siebie smukłą panienkę w alabastrowej sukience. Możesz mi zaufać, przyrzekał Von Rothbart, odsłaniając bladą skórę ku blasku wyłaniającego się na nieboskłonie księżyca. Zaufałaś mi, głupia, śmiał się Von Rothbart, obserwując, jak nowa królowa trzepotała skrzydłami w desperackiej próbie zrzucenia z siebie postaci łabędzia. Tym właśnie było zaufanie. Zaczynało się słodko, piękną obietnicą, by potem odsłonić kły szaleństwa i wgryźć się prosto w nieostrożne wnętrzności. I zabierało wszystko. Zaciągało kurtynę na idealnie odegraną sztukę tego dwuosobowego teatru, pozostawiało na scenie jednego aktora terroryzowanego przez ciszę samotności. Czy Vidari był tym czarnoksiężnikiem? Na pewno nie. Ale tej nocy, zmęczona kolejnym z serii wyczerpujących treningów, Eden nie była pewna bezpieczeństwa tak wielkiej inwestycji wiary.
- Ostatnio nie mówisz za często o psychologu - zauważyła wymijająco, wszystko, byle odegnać atencję od jej baletu. Nie do końca było to jednak tylko i wyłącznie przejawem jej egoizmu. O brata martwiła się naprawdę, w każdej chwili, gdy umysł nie był zaprzątnięty obsesyjnym rozmyślaniem o Jeziorze Łabędzim lub poszukiwaniem emocji, o których opowiadała jej Anastasya, a których wciąż nie mogła z siebie wykrzesać. I póki co nie powiedziała już nic więcej. Nic o skrzacie, którym raczył ją nazwać. Nic o przytuleniu, w jakim szczelnie ją zamknął; grymas jej twarzy nie zmienił się przy tym ani trochę, chociaż jego słowa sprawiły, że znów rozszalało się wnętrze. Ach, przecież tak bardzo chciała mu powiedzieć... Wyjawić prawdę o tym, jak silnym pragnieniem jej serce pałało do Odetty, a jakim rozczarowaniem okazywała się wschodząca na jej miejsce Odile. O tym, że rosły jej skrzydła błędnego koloru i o tym, że tak naprawdę niemożność odwzorowania ideału, który miała w głowie, rozdzierała jej serce. Ale nie zdradziła o tym ani słowa. Zamiast tego powstrzymała pierwotny instynkt wtulenia się w Vidariego i po prostu stała, stała jak słup soli, z rękoma luźno przy własnym ciele. Nie licząc krótkich paznokci, które wbijały się w jej własne udo, w poszukiwaniu ujścia wewnętrznej burzy.
Z dzielącą ich różnicą wzrostu mogła co najwyżej wspiąć się na palce i oprzeć brodę na jego ramieniu, tylko tyle, aż tyle, lecz nie zrobiła nic. Cóż, w porównaniu do wysokiego jak dąb Gryfona rzeczywiście była skrzatem i w normalnych okolicznościach narobiłaby o takie określenie niezłego rabanu, ale najwyraźniej zmęczenie materiału robiło swoje. Widmo jeziora powoli odchodziło przy tym w niepamięć. Wspomnienie wykutej na pamięć muzyki zamieniało się w harmonię bezgłosu, który na dłuższy moment otulił ich w Gwiezdnej Sali; Eden musiała przyznać, że otoczenie wybranego na trening miejsca zdecydowanie pozwalało jej chociaż na moment odetchnąć od codziennego utrapienia. Gdzieś nad nimi migotały gwiazdy układające się w galaktyki, przemykały kolorowe obłoki. A wszystko to w tak wymyślnej gamie kolorów, że gdyby zamiast baletu zajmowała się malarstwem, z chęcią przystąpiłaby do mieszania barw. Ale ona była baletnicą, królową jeziora, królową łabędzi, królową...
- Kiedy przestaliśmy mówić sobie takie rzeczy? - zapytała nagle, natchniona myślą, która niespodziewanie zajęła całą jej atencję. - Kiedyś mówiłeś mi o psychologu, a ja tobie o balecie. O wszystkim. I nie mieliśmy tajemnic, Vid. Gnomie. Co się zmieniło?
Dopiero wtedy chude ręce owinęły się wokół talii Gryfona, przyciągając go do niej jeszcze bliżej, jeszcze mocniej, jeszcze bardziej, z siłą, o którą na pewno mało kto zdecydowałby się ją posądzić. Na gniew jeszcze przyjdzie czas. Tak samo na wyrzuty. I na to, by udowodnić mu, że to nie jej wina, tylko nie jej wina, że jej Odetta jest perfekcyjna. Tak jak Eden. Że Eden to Odetta. Ten nieunikniony sztorm, póki co, zawisł jednak w powietrzu gdzieś ponad galaktykami i chmurami płynącymi powyżej ich głów, czekając na swoją kolej. Później. Nie teraz. Jeszcze nie teraz.
- A ty o balecie - odpowiedział bez wahania, tylko dobijając ich oboje. Wiedział, że odkąd pewnego dnia Jacquelyn i Eden wyszły razem, zostawiając dwóch mężczyzn w domu - oddalali się od siebie przez ciężar ich największych sekretów. Tamten dzień zaczął ich oddalać, Vidari nie mówił żadnej z nim co się dzieje, gdy ich nie ma - ślizgonka zaś nie mówiła o balecie. Przez dłuższą chwilę stali bez ruchu, nie zmieniając swojej pozycji, oboje pogrążeni w swych myślach. Gdyby był tu ktoś, kto posiadał dar czytania w myślach - zauważyłby w głowie szatyna istną wojnę, po której stały dwie strony medalu. Pierwszą z nich było zmierzenie się ze swoim lękiem i zdradzenie Eden całego sekretu - powiedzenie wszystkiego. Powodów, przez które nie sypiał w nocy. Koszmarów, wracających codziennie - czasem nawet na jawie. Terroru, odczuwanego za każdym razem, gdy wracali do domu. Niestety nie miał teraz dość odwagi, aby wypowiedzieć na głos to wszystko. Cudem jest, że powiedział cokolwiek swojemu psychologowi - to jednak inna bajka, bo czy by się odezwał, czy też nie - oni i tak potrafili go odczytać. Jakby nie patrzeć to ich specjalność. Dopiero myśl o ich specjalności sprawiła, że westchnął i podjął decyzję. Nie musi od razu wyrazić całego swojego lęku, ale może wyjaśnić dlaczego źle sypia, czyż nie? Może i nie byłaby to całkowita prawda, ale i tak lepszy krok na przód, niż mizerne stanie w miejscu i oddalanie się od najbliższej mu osobie. - Koszmary - mruknął cicho, opierając podbródek o czubek jej głowy. - Dlatego jeszcze nie śpię i z tym pomaga mi psycholog - dodał, zatrzymując się na chwilę, aby przemyśleć swoje następne słowa. Dopiero po chwili namysłu przypomniał sobie, o tym co kiedyś powiedziała mu ich rodzicielka. - Dwa lata temu, gdy już poszłaś spać, mama przyszła do naszego pokoju. Nie wiem jak ona to robi, ale zawsze wie, gdy jest potrzebna. Tamtego dnia zauważyła, że nie mogę spać. Nie zapytała dlaczego, nie naciskała na nic. Powiedziała mi jedynie, żebym wyszedł do ogrodu i pospacerował, albo pooglądał gwiazdy - na chwilę musiał się zatrzymać, przypominając sobie, jak zanim Jacob zaczął go traktować niczym dziwadło, robili sobie regularnie noc na opowieści i obserwację gwiazd. - Gdy zapytałem ją o to, uśmiechnęła się jedynie, mówiąc, że czasami księżyc jest najlepszym słuchaczem i wsparciem na ukojenie nerwów. Od tamtej pory gdy nie mogę zasnąć idę na spacer, albo obserwuję niebo. Pomimo tego, że nie była to cała prawda, a jedynie duża jej część - niebieskooki poczuł ulgę i nadzieję, że chwilowo chociaż tyle wystarczy. Nie wiedział czy jest gotowy na wyjawienie całej prawdy. Zresztą jeden dzień - ba, jeden wieczór - to za mało, aby wyrobić sobie tak dużo odwagi. A może to wystarczający czas? Tego niewątpliwie można się niedługo dowiedzieć chwilowo jednak, Vidari był gotowy zapytać ponownie od jak dawna tutaj trenuje, jednak został zatrzymany w swym zamiarze przez kolejne słowa dziewczyny oraz jej nagły, mocny uścisk. Prawdę mówiąc, nie spowiedział się, że siostra odwzajemni jego objęcie. To nie było najbardziej zaskakujące. Zszokowały i zabolały dopiero wypowiedziane przez nią słowa. Co się w nich zmieniło? Oboje z jakiegoś powodu boją się wyjawić tego, co dręczy ich najbardziej. Dlaczego? To wiedzą jedynie oni sami i nikt inny. Chłopak w odpowiedzi zamilkł, gubiąc wszelkie odpowiedzi, które mógłby jej dać, bo prawdą było to, że nie było dobrego rozwiązania. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia to, żeby czegoś o sobie nie wiedzieli lub nie znali jakiegoś czasu z ich życia. Byli swoimi najlepszymi psychologami, a dzisiaj? Dzisiaj jest im tak trudno wyjawić tą jedną rzecz, jedyną, która tak im ciąży na sercu. Zagubiony we własnych emocjach i licznych pytaniach, pojawiających mu się w głowie i nie dających mu spokoju, nie zauważył nawet bycia nazwanym gnomem. Nawet jeśli, nie miał siły na to, by teraz się z nią droczyć i robić burdy o ksywki, jakie sobie nadawali za dzieciaka, aby tylko zajść sobie za skorę. Dzisiaj były one na porządku dziennym - co poradzić? Najwyraźniej takie rzeczy wchodzą w krew. Zagubiony we własnych myślach, nie zauważył zmieniającego się nieba w Gwiezdnej Sali. - Nie wiem, Ed - odpowiedział w końcu łamiącym się glosem. - Naprawdę nie mam pojęcia.
Księżyc jest najlepszym słuchaczem. I wsparciem dla ukojenia nerwów.
Nie. To nie mogła być prawda. Ich matka, to dzielne uosobienie początku ich egzystencji, nie mogłaby wypowiedzieć tak zdradzieckich słów. Nie kazałaby mu spacerować w świetle wiszącej na nieboskłonie kuli będącej świadkiem rozgrywających się nad jeziorem tragedii, nie mogła, nie mogła. Bo to znaczyłoby, że bliżej jej do czarnoksiężnika, Von Rothbarta, wyszeptując wprost do niewinnego ucha sugestie wiodące do absolutnego zatracenia samego siebie. Czy Jacquelyn mogłaby być do tego zdolna? Z pewnością nie. To Vidari źle zrozumiał, nie pojął prawdziwego sensu skrytego za jej wypowiedzią, a poddał się bezmyślnie temu, co łatwe i co zdradliwe. Oczy Eden rozszerzyły się na moment, tylko na sekundę, w owładającym ją zdziwieniu, by potem powrócić do beznamiętności, która zagnieździła się w niej na co dzień; nawet momentalne przerażenie spowodowane jego wyznaniem - tym, co usłyszeć chciała, a nie tym, co usłyszeć powinna - nie było w stanie wykrzesać z niej siły potrzebnej do przełamania skorupy czarnego jajka, w jakim była zamknięta. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie dziś, nie tu. Spoczywający w brunatnej mazi krwi i płynów łabądek wciąż musiał czekać na słodki dzień wyklucia.
- Mama często ma rację, nawet bardzo, ale nie w tej kwestii. Nie słuchaj jej - fuknęła więc stanowczo, mając nadzieję, że to wystarczy, by wybić bliźniakowi tak poronione pomysły z głowy. Im częściej przechadzał się wystawiając twarz ku srebrnej poświacie księżyca, tym bardziej zapraszał do swojego serca jego truciznę. Eden wiedziała lepiej. Eden znała księżyc. Znała jego ulotne piękno, znała to uczucie, gdy chudziutka rączka sięga w jego kierunku a opuszki palców niemalże dotykają świetlistej tarczy, by potem łamać kości, wbijać ostre końcówki piór w nieprzygotowaną do tego skórę. Znała ten gorzki smak rozczarowania spędzający sen z oczu. Być może właśnie dlatego Vidari nie mógł spać. Tak, na pewno! Stały za tym jego spacery, jego pusta nadzieja na to, że noc będzie w stanie ukoić zszargane nerwami myśli; ale pomylił się, bardzo, spadał na samo dno jeziora. Tam, gdzie spoczywały martwe łabędzie. A Eden nie chciała, by jej brat był martwym łabędziem.
Po kolejnym wyznaniu, przyznaniu niewiedzy, delikatnie wyswobodziła się z jego objęć i odsunęła jedynie o mały krok. Blada dłoń popłynęła do góry, pozwalając zmysłowi dotyku poznać skórę jego twarzy. Najpierw przesunęła palcami po łuku brwiowym, przechodząc do grzbietu nosa, do policzków, ust, podbródka. Na swój sposób był piękny gdy cierpiał. Taki niewinny. Taki bezbronny. Czy tego właśnie potrzebowała Odetta? Przez chwilę sprawdzała na języku smak tej myśli, zastanawiała się, czy byłaby w stanie pozwolić, by te emocje doszły u niej do głosu. By owładnęły nią tak, jak władały nad Vidarim. Ale do tego potrzebny był ogień, wulkan plujący lawą, który najpierw topi grube warstwy lodu na swej drodze, torując przestrzeń dla karety ułomności; bo tym właśnie było dla niej przyznanie się do własnej słabości. Bliżej ci do czarnego łabędzia, Eden. Bliżej Ci do Odile. Bliżej ci do obrzydliwości, którego tak nienawidzisz. Bez słowa cofnęła dłoń.
Skryta w kieszeni szarego swetra różdżka zastąpiła ciekawość jego oblicza, nagle skierowana ku niewielkiemu, staromodnemu gramofonowi umieszczonemu pod sąsiednią ścianą. Wyszeptane Vingardium Leviosa. Płyta Jeziora Łabędziego uniosła się w powietrze, by następnie osiąść na czarnej, minimalistycznej okładce z pojedynczym białym ptakiem, a na jej miejsce lewitowała już następna, niepodpisana, całkowicie czarna. Igła instrumentu dotknęła zarysowanej powierzchni i uwolniła takt kolejnej piosenki. Nie zdarzało się to zbyt często, by Eden samoistnie zrezygnowała z tak ukochanych taktów na rzecz innych orkiestr, jednak tego wieczora, tej nocy, gdy księżyc swoją iluminacją podbijał chaber nieba, uważała, że jest to konieczne. Czasem mowa nie daje sobie rady. Czasem jest niewystarczająca, nieodpowiednia, rozpraszająca, do odkrycia tego, co czai się na dnie, w ciemnościach. Bo pod piaskiem usłanym łabędzim truchłem krył się potwór pragnący wydostać się na powierzchnię. I w niej, i w nim.
- Skoro już tu jesteś, zatańczysz ze mną - zdecydowała, choć w pierwotnym założeniu miało to być pytaniem. Odwrócona do bliźniaka plecami, po raz kolejny pozbyła się wierzchniego odzienia, zastępując je widokiem treningowego body. - Przed snem trzeba się zmęczyć, zamiast chodzić po zamku jak debil, Vid. Znasz ten utwór?
et postquam ego colcavi me in te, modo, colca te tu in me
Nie odwracając się w jego kierunku, jej plecy wygięły się w łuk, szeroki, głęboki, pełen gracji, a ręce powędrowały ku twarzy Vidariego jeszcze raz; ale tylko na chwilę, na moment, ulotnie, by potem pozwolić sobie opaść ku niemalże zbyt smukłej talii. Ich ruch zastąpiły wówczas nogi. Jedna do tyłu, tuż obok jego sylwetki, a potem razem, gdy wróciła do poprzedniej pozycji. Ręce do boku. Przecinające powietrze niczym noże pragnące uśmiercić lub ukorzyć cierpienie. Nienagannie ułożone palce, które same w sobie przywodziły na myśl dzieło sztuki starych mistrzów. Intensywne cieniowanie Rembrandta. Łagodne kolory Rubensa. Tym razem nie przymykała powiek. Nie. Wpatrując się intensywnie w Gryfona, pragnęła wydobyć z niego to, co ukryte, to, co trujące. Cyklamenowe pointy wzbite ku górze, pozwalające na piruet wokół niego, niewymuszona gracja. Tym razem była delikatna. Płynęła przez obłoki miliona zgromadzonych wokół nich galaktyk, jednocześnie nęcąc Vidariego, by do niej dołączył. Jakkolwiek. Nawet chwyciwszy jej dłoń, obracając się z nią do rytmu narzuconego przez dyrygenta melodii.
ista est mea creatura
Ułożone we wcześniej elegancki kok włosy rozwiane były przez godziny morderczego treningu, tego nieskończonego danse macabre, które teraz Eden starała się wygnać ze swojej pamięci. Nie dbała o to, czy brat rzeczywiście dołączył do jej tańca. Nie dbała o to, czy pozwolił ponieść się pięknu dekadencji rozkładu ciała, jakim ostatnio był dla niej balet za sprawą umiejętnie wpajanych jej ideałów przez Anastasyę; jedynie o to, że pląsała wokół niego jak płomień, jak palący się sopel lodu, raz po raz ułożony w innej figurze baletowej. Najpierw po jego prawej stronie. W mrugnięciu oka po lewej. Z tyłu. Z przodu. Była wszędzie, gdzie Gryfon chciał być. Była wszędzie, gdzie Gryfon za żadne skarby nie chciał być. I choć był to taniec prawdziwy, tak daleko było mu wciąż od prawdy skrywanej przez jej wnętrzności. Powiedz mi, Vidari. W tańcu.
ista est mea creatura
_________ 1. Kostki na zaklęcie 2. Piosenka grana przez gramofon 3. Znaczenie piosenki, mniej więcej: And after I have laid myself in you, now, lay yourself in me. This is my creature, this is my creature
Po swojej opowieści niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi siostry. Nawet tak mała część jego problemów była niezwykle trudna do zdradzenia, więc trudno było nie przewidzieć, że martwił się o odzew. Ba, był szczerze przerażony i widok emocji przechodzących przez dziewczynę, widoczne było to w jej oczach, jedynie wystraszyło go bardziej. Do przewidzenia był jej ostry ton, lecz na jego usłyszenie chłopak wyraźnie się skrzywił, cofając się o krok i nieznacznie odwracając spojrzenie. - Jesteś tego niezwykle pewna... - mruknął cicho, starając się uspokoić karuzelę emocji, które nim obecnie targały. Nagły wybuch brunetki go zabolał, fakt - jednak to stanowczy ton, jaki przybrała go przeraził. Jeśli w ten sposób reaguje na coś, co ich matka mówi to jak by zareagowała na usłyszenie całej wersji? Bez okrajania z żadnych faktów? Na chwilę obecną Vidari miał wrażenie, jakoby jego bliźniaczka mogła zareagować na te wieści znacznie gorzej, co bez wątpienia nim wstrząsnęło. Może i nie uderzyłoby go to tak bardzo, gdyby nie fakt, że po raz pierwszy powiedział tak dużo o swym problemie i nie spotkało się to z pozytywnym odzewem. Niestety. Przez następne chwile zastanawiał się czy nie lepszym pomysłem będzie się wycofać, zanim zrobi coś głupiego przez zranione emocje, jednak niespodziewany dotyk na twarzy go wybudził lekko z transu, w którym się znajdował. Nie było to niechciane, wręcz przeciwnie - w normalnej sytuacji Vidari cieszyłby się z owej czułości, teraz jednak nie potrafił zareagować, więc przez chwilę jedynie podniósł wzrok na dziewczynę. Tylko po to, by go po chwili znowu opuścić na podłogę. Jego ramiona stały się spięte, wyraźnie chłopak starał się zdusić swój własny lęk. W głowie odtwarzał dobrze już mu znane ćwiczenie na uspokojenie. Kiedyś nauczył go tego mugolski psycholog i trzeba mu przyznać - był to skuteczny sposób. Sztuczka ta polegała na kontrolowaniu swojego oddechu, poprzez powolne i głębokie wdechy, wydechy. Mężczyzna wiele razy mu wówczas powtarzał, że gdy osiągnie kontrolę nad tym - jego serce również spowolni, więc uspokoi go to. Cóż, wiedział co mówi i robi. Miliony pytań pojawiły się ponownie w jego głowie, gdy dziewczyna odsunęła się nieco bardziej i rzuciła zaklęcie na swój gramofon. Nie był to jednak utwór, który dobrze kojarzył. Ba, nie był pewny czy kiedykolwiek widział jego siostrę tańczącą do tego utworu. Zawsze musi być ten pierwszy raz, czyż nie? Z myśli wyrwało go nagłe stwierdzenie Eden. - Jesteś tego pewna? Oboje wiemy, że nie potrafię - odezwał się, by po chwili ponownie się skrzywić przez jej kolejne słowa. Od kiedy spacer to oznaka debilstwa? Pierwszy raz spotkał się z czymś takim, a już nie wspominajmy o tym, że każdy miał swoje sposoby. Vidari spacerował. Nie odpowiedział jednak na żadne z jej następnych słów, pozwalając by sama odczytała jego myśli. Czy wciąż zna go tak dobrze jak gdy byli te kilka lat młodsi? Nie był w stanie się poruszyć nawet gdy jej dotyk ponownie pojawil się na jego twarzy. Było to jednak tak ulotne, że nie zdążył zareagować - jednakże cofnął się o krok, nie wiedząc co zrobić. Chciał do niej dołączyć, ale dzisiejszy wieczór jedynie pokazał mu jak różni byli. Jak bardzo się od siebie oddalili. Czy naprawdę jeden taniec miał jakiekolwiek szanse to zmienić? Niemniej cofnięcie się o krok nie grało tu zadnej różnicy. Ona była wszędzie. Gdziekolwiek sie odwrócił, widział ją. Czuł jej obecność dookoła siebie. Nie wiedział kiedy ani dlaczego, ale gdy pojawiła sie wystarczająco blisko i miała obrócić się po raz kolejny - delikatnie złapał jej dłoń i pomógł jej z obrotem. Łagodnie, jakby wątpiąc w to, co robi. Pozwolił jednak jej poprowadzić ich ruchy, wiedząc, że wiedziała co robi. Sam jednak wciąż walczył ze swoimi emocjami, starając się zdusić własny lęk i świadomość, że pomimo swojej miłości do siostry i jej do niego - ich sekrety oddalały rodzeństwo coraz bardziej. Czy można się cofnąć do sytacji sprzed kilku lat?
Nie odpowiedziała. Znowu, znowu, była dla niego tylko ciszą, pląsającym po tafli jeziora łabędziem wzbijającym tumany powietrza ku nieboskłonie poprzez dramatyczne uderzenia skrzydłami. Gdzieś po drodze na pewno gubiła białe pióra. Gdzieś po drodze na pewno gubiła siebie, gubiła ich, w niepozornej mgiełce niedopowiedzeń i tajemnic jaka wypełniała ich płuca z każdym kolejnym ruchem. Splecione dłonie przy okazji piruetu. Splecione dłonie przy okazji obrotu. Splecione dłonie przy okazji popłynięcia w inną stronę. Nie pozwoliła, żeby owinięte wokół siebie nawzajem palce zostały pozbawione ciepła dotyku; zamiast tego delikatnie kierowała go w odpowiednim kierunku, zachęcając, by poddał się urokowi piosenki. Zrozumiał jej przekaz. Pozwól sobie wypełnić mnie.
Gdy Vidari odpowiadał na kolejne baletowe figury, kąciki jej ust unosiły się w ledwo dostrzegalnym, szczęśliwym uśmiechu. W pewnym sensie czuła, jakby to momentalne zjednoczenie dusz ze sztuką miało wszystko między nimi naprawić, skleić roztrzaskane fragmenty lustra i zaniechać kontynuacji przepowiedzianych lat spędzonych w nieszczęściu. Wierzyła w to. Wierzyła w to całą sobą, całą swoją esencją, z dziecięcą wręcz naiwnością. Jesteś moim potworem.
Kruche ręce powędrowały ku górze, by owinąć się wokół jego szyi, zaraz po tym, gdy wskazała jego kończynom usadowienie się na jej talii. Gdzieś za nimi, w galaktycznej oddali, między kolorowymi chmurami gwiezdnego pyłu, dochodził do głosu chór intonujący tak ważne słowa, a taniec zastygał w interwale. Nie poruszyła się już więcej. Nie teraz, nie teraz, nie gdy w końcu byli tak blisko, gdy byli niemalże jednym jak za dnia narodzin. Czuła na policzku jego oddech, ciepło jego dłoni przebijające przez blady róż baletowego body, słyszała w uszach huczące wręcz bicie jego serca. Łomotało między klatką stworzoną z żeber zupełnie tak, gdyby chciało się zeń wyrwać - i polecieć do niej na niewidzialnych skrzydłach, wprost pomiędzy jej bezpieczne dłonie. Ale tego nie zrobiło. Nie. Vidari nie mógł spaść na dno jeziora, jeszcze nie dziś. To przeklęte łabędzie nie miały serc.
- Powiedz mi, co się dzieje - poprosiła więc cicho, niemalże niesłyszalnie pomiędzy taktami melodii. Koszmary rodziły się z konkretnego łona. Niemożność zaznania onirycznego odpoczynku rodziła się z konkretnego łona. Łona, które brat postanowił przed nią skrywać, doprowadzając do tego, że teraz oboje stali na krawędzi przepaści. Bo przecież to nie ona się zmieniła. Nie ona. To nie ona poddała się czarom Von Rothbarta, słowom Anastasyi, i bezwładnie pozwalała się pochłonąć światu, który tak naprawdę nie istniał. To nie ona się zmieniła.
Siedzę. Próbuję myśleć samodzielnie. Wspomnienia powracając zbyt często. Każde kolejne bardziej dotkliwe niż poprzednie. Nie poddaję się. Nie mogę. Wiem, że zapomnienie znajduje się o krok. Zniszczyłoby ono jednak wszystko, na co tak ciężko pracowałem. Powoli. Powolutku. Budowałem swój świat na gruzach poprzedniego. Czeluście bezdennej przepaści ogarniały świat. Napierały na niego z każdej strony. Nie potrafiłem. Chciałem się oprzeć. Do tej pory miałem tę możliwość. Nie mogłem polec. Gdybym do tego dopuścił... Nigdy bym nie powrócił, miałem tę świadomość. Dlatego musiałem coś zrobić. Zabić czas. Poskromić myśli. Zamordować wspomnienia. Choć na chwilę. Na sekundę.
Muzyka była ukojeniem. Zawsze tak było. Nie wiedziałem, że na zawsze miało pozostać. Siedzenie z gitarą w dłoni, delikatne muskanie strun opuszkami palców. Każdy sądził, że to tylko dźwięki. Dla mnie, to było od zawsze coś więcej. Przesuwanie skórą po chropowatości metalu było uspokajające. Kojące. Pozwalało na chwilę oderwać myśli od rzeczywistości. Od wspomnień. Od wszystkiego, co doczesne. W pewien sposób przypominało obcowanie z kobietą. W obu przypadkach: nieprawidłowy ruch powodował zgrzyt. Melodia pozostawała tylko cichym westchnieniem a zamiast niej pojawiał się gniew. Nierzadko towarzyszyła mu złość. Irytacja irracjonalnym stanem rzeczy. Próba naprawy wszystkiego, co było wcześniej. Tak dobrze mi znana. Zarówno w muzyce jak w życiu codziennym. Gwiezdna sala wydawała się być idealna. Chłód podłogi wpływał na moje ciało. Jego podwyższona temperatura była poskromiona. Wiedziałem, czemu taka była. Nie chciałem się do tego przyznać. Podpora w postaci ściany stykała się z moimi plecami. Długie nogi leniwie wyciągnąłem przed siebie. Za uchem orle pióro, które delikatnie „zdobiło” mój kark ciemnym atramentem. Nie zwracałem na to uwagi. Tworzyłem. Potrafiłem zapomnieć o całym świecie. Przemawiała przeze mnie muzyka. Nuty same pojawiały się na pergaminie. Czułem, jakbym był dla nich tylko niezbędnym narzędziem. Jednak to one kierowały moim umysłem. Pragnieniem pokazania, że coś znaczę. Że wciąż potrafię wyrazić siebie. Nie zapomniałem, jak to się robi. Nigdy nie przestałem tworzyć.
Kolejne muśnięcie strun. Ponownie otaczają mnie dźwięki gitary. Tak dobrze znane, tak bardzo upragnione. Niezbędne do osiągnięcia katharsis. Powodowały chęć powrotu. Jednak nie do starych nawyków. Raczej do publiczności. Do kolejnych opowieści. O moim świecie, moich odczuciach. O historiach z nimi związanych. O mojej obserwacji świata wokół mnie. Lubiłem to. Jednak to przeminęło. Razem z dawnymi czasami. Pozostało tylko wspomnieniem.
Chciałem stworzyć nową historię Wiedziałem, jakie słowa przelać na papier. Co powiedzieć, aby mnie usłyszano. I właśnie to robiłem. Tworzyłem kolejny utwór. W swojej opinii, miałem nadzieję na dzieło. Nie chciałem jednak teraz go ujawniać. Miało pozostać tajne i bezpieczne. W najbezpieczniejszym miejscu na świecie. W moim własnym umyśle. Bo tylko tam, mogło pozostać nietknięte. Zapisać chciałem tylko nuty. Te, które mogły ulecieć. Tylko niektóre. Co odpowiedniejsze momenty powstającego „utworu”. Tak, aby wciąż pozostawały zagadką. Znaną tylko mnie.
Idź-szybciej. Oglądała się przez ramię bardzo dyskretnie, ale już była absolutnie pewna, że on za nią idzie - zbyt bardzo kluczyła, a on podążał jej śladem, żeby był to tylko przypadek. Czuła, że zaczyna panikować i już kompletnie nie wie, co ze sobą zrobić. Czy chciał jej zrobić fizyczną krzywdę, czy tylko coś zabrać? Przecież w ogóle niczego przy sobie nie miała. Trzeba było od razu po zajęciach iść do domu, a nie włóczyć się po szkole. W dodatku nie miała się do czego przytulić, bo teczka z nutami gdzieś się zawieruszyła, a Beethoven wylegiwał się dziś w jej mieszkaniu. Nie miała też ze sobą żadnej książki, więc zupełnie nic nie dodawało jej otuchy w ucieczce przed prawie-nieznajomym. Prawie, bo trudno było nie zapamiętać tej twarzy, przystojnej, ale przywodzącej na myśl nie najmilsze wspomnienia. Zapamiętał ten stary incydent i chciał odwetu? Czy miała stać się zupełnie przypadkową ofiarą? I czego ofiarą? Nie mogła już bardziej przyspieszyć kroku, a nie chciała biec, bo pewnie on też zacząłby biec i dopadłby ją szybciej. Chwilę zajęło jej podjęcie decyzji - skręciła za róg, otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i możliwie jak najciszej je zamknęła. Zrobiła kilka kroków w głąb pokoju i odetchnęła głęboko. Albo go zmyliła, albo jednak za nią nie szedł - przynajmniej tak jej się wydawało po tych kilku sekundach względnego spokoju. Zamknęła oczy. Serce tłukło się w jej kruchej piersi, niemalże łamiąc żebra, a kolana drżały. Piekły ją mięśnie od zbyt szybkiego tempa. Naprawdę aż tak się wystraszyła jakiegoś niewinnego blondynka? Raczej nie zrobiłby jej wielkiej krzywdy. Poczuła wstyd i okropne zażenowanie, że jest tak wstydliwa i tchórzliwa, że ucieka przed byle chłopcem jak spłoszone zwierzątko. Może tylko chciał się zapytać o godzinę jutrzejszej lekcji zaklęć albo o pracę domową z historii magii? Żałosna jesteś, Josie.
Późną nocą, może wczesnym rankiem, zanim jeszcze słońce wychyliło swoją niewdzięczną twarz zza horyzontu, otrzymała, zagrzebana w ciepłych pieleszach list. Korespondencja, która nie mogła czekać do śniadania, która nie mogła czekać, aż sowy gęsto zasnują sklepienie Wielkiej Sali, korespondencja przeznaczona tylko dla niej, nakreślona pochyłym, wąskim pismem jej matki. Takim podobnym do jej własnego. Litery składały się w słowa, słowa w zdania, wszystkie kursywą jakby zgarbione ciężarem swojej treści. Nie mogła zasnąć, przewracając się niespokojnie po materacu, czytała treść krótkiej wiadomości podpisanej Mama raz za razem, by w końcu wciągnąć na chudą dupę dres i trochę zbyt dużą bluzę, którą kiedyś, w zamierzchłych czasach w wakacje ukradła Gunnarowi. Błąkanie się nocą po korytarzach nie ma sensu, szczególnie jeśli się jest takim pechowcem jak Harlow, można mieć pewność, że prędzej czy później natknie się na prefekta, który urwie jej sto tysięcy punktów, a potem Edgar ją zamorduje i wypcha, by postawić na kominku w kolekcji uczniów, których nienawidził najbardziej. Jakimś cudem jednak dotrwała do świtu, otulona cichym szmerem samotności, ciepłym pledem anonimowości, odprowadzana po korytarzach milczącym spojrzeniem posyłanym jej z ram mijanych obrazów. Na drugie piętro dotarła późno, choć i tak wcześnie w perspektywie pozostałych uczniów, którzy gęsto zmierzali na śniadanie. Nie miała ochoty jeść, już od dawna w sumie, dziś jeszcze mniej niż zazwyczaj. Chodziła do tej pory struta zupełnie inną trucizną, szukając zupełnie innego leku. Wplątując się w błahe i płytkie koleżeńskie relacje by znaleźć panaceum na ten cierń w boku jakim była daleka od niechcianej relacja damsko-męska, której nie potrafiła ugryźć - szukała towarzystwa chcąc świętego spokoju. Teraz? Teraz wprost przeciwnie, umykała do odosobnienia wiedząc, że nie chce być sama. A jednak. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, pomiędzy dwiema smugami pastelowego światła słońca, wpadającego przez wysokie witrażowe okna, stała samotnie na środku sali i patrzyła w wymalowane na suficie gwiazdy. Była niewyspana, zmęczona, była rozdrażniona i smutna, była w najsłabszym psychicznym momencie w jakim można było ją zastać i choć powinno być w życiu inaczej, nie każdy zasługuje na chwilę świętego spokoju. Słysząc kroki na korytarzu powoli oderwała wzrok od gwiazd i spojrzała przez ramię zaciskając palce na wymiętym już do granic możliwości pergaminie listu. W cieniu korytarza, zanim jeszcze zstąpił w plamy słonecznej światłości, widziała już jego postać. Nie musiała się nawet przyglądać, stał się jej kolejną alergią, jedną z wielu, doprowadzających do szału, drażniących w gardle i wywołujących swędzenie. Powinna była w tej chwili wyjść, zadrzeć nosa jak to miała w zwyczaju i wymaszerować dumnie, zamaszyście mijając go niczym cesarzowa wsiura, ale jaka z niej była cesarzowa w dresach? Z tym zmęczeniem wymalowanym cieniami pod oczami, tą mordą, która nie była w stanie się nawet specjalnie szpetnie na jego widok skrzywić. Wróciła spojrzeniem na sufit.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Coś się zmieniło. Coś się kończy, a coś zaczyna. Pod wpływem ich własnych pochopnych, niechybnie też idiotycznych decyzji, niesionych falą na tym wzburzonym morzu ich emocji. Byli winni tego wszystkiego wyłącznie sobie. Jedni bardziej od innych. Jedni też bardziej od innych byli w stanie udawać, że nic się nie stało, być może doprowadzając tym drugą stronę do szału. A może nie? Ciężko stwierdzić. Swansea w ostatnich dniach w ogóle się na Harlow nie napotykał. Nie miał pojęcia czy ta specjalnie umykała mu z drogi (wszak jego zauważyć w tłumie było o wiele prościej, niż tę małą jasnowłosą pchłę) czy może był to jedynie czysty przypadek. Hogwart był duży, mógł być to nawet czysty przypadek. Chociaż Cassius zazwyczaj nie zawracał sobie głowy własnym zachowaniem i decydował się na brnięcie tą samą, wybraną przed laty ścieżką nawet wówczas, gdy przestawało sprawiać mu to przyjemność tym razem było kompletnie inaczej. Był uparty jak hipogryf i tak jak on miał tendencję do rozdzierania szponami każdego, kto chociażby naruszył jego godność. Tym razem jednak miał wrażenie, że to on bardziej naruszył godność tej drugiej osoby. W jego oczach to w pewien chory, pokręcony sposób zerowało wszystkie ich winy i sprawiało, że zarówno Dina jak i on byli wciąż na tej samej stopie jak przed kilkoma tygodniami, kiedy złośliwie rzucali w siebie z wieży żabim skrzekiem. Trudno jednak było porównywać miotanie ingrediencjami do przewracania się na ziemię i potrzeby wybijania drugiej stronie zębów. Jego emocje zdążyły już opaść. Nie wściekał się nawet za poranioną brzydko rękę, którą zdążył już potraktować eliksirem uzdrawiającym. Po zębach Diny nie było już ani jednego śladu. Więcej za to było ich na jego płaszczyku godności, ale spychał te myśli na drugi plan, zupełnie nie widząc celu w rozpatrywaniu ich teraz czy później. Nigdy więcej. Zaskakująca myśl jak na kogoś, kto często widział w zemście coś więcej, niż jedynie styl życia. Cassius Swansea był osobą skomplikowaną, sprzeczną, decydującą o wszystkim pod wpływem chwili. Często też nie decydował wcale, decydując się na ślepe działanie wedle własnych zachcianek, bądź pod wpływem niszczycielskich niczym szatańska pożoga emocji. I tym razem wybrał się na spacer po zamku zamiast udawać się na ucztę. I tak samo jak zwykle wybrał pierwsze drzwi z boku, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, że faktycznie może tutaj kogoś zastać. Zdziwił się więc całkiem konkretnie, gdy okazało się, że śmieszna, gwiezdna sala, w której już niegdyś przebywał okazała się zajęta przez drobną, jasnowłosą postać. Ubraną dziwnie niechlujnie, co natychmiast dostrzegł, a jednak bardziej normalnie, niż ci zakuci w czarodziejskie szaty uczniowie, klony bez gustu. Zmierzył ją spojrzeniem i tak nieco marszcząc nos na ten jej dresik i bluzę, chociaż nie powiedział nic, co już samo w sobie zdradzało, że coś między nimi było nie w porządku. Coś się skończyło… - I to już? - Zapytał zaczepnie, bo po skrzyżowaniu się ich spojrzeń ciężko było oczekiwać, że Claudine go nie zauważyła. Widziała bardzo dobrze. Najwidoczniej nie mógł żyć z myślą, że ktokolwiek ignoruje jego obecność, gdy już przebywa w tym samym pomieszczeniu. Zwłaszcza ona. Podszedł bliżej, ręce nonszalancko moszcząc w kieszeniach ciemnych jeansów. Spojrzał na nią z góry. Bez agresji, jedynie z ciekawością. Zobaczył kartkę, spróbował oczytać słowa. Mimowolnie nieco nachylił się ku niej, gdy to robił. Pachniał papierosami i drogimi perfumami, chociaż jego ubrania przesiąkły już zapachem farby. Wstał wcześniej i malował czy może w ogóle się nie kładł? - Wyglądasz jak gówno. - Zauważył jeszcze uprzejmie, kiedy zorientował się, że jej bladą twarz szpecą dodatkowo ciemne podkowy pod oczami.
Fascynującym rdzeniem tej relacji był fakt, że choćby oboje wybierali bycie ponad to, wyższość i chłodną obojętność - był to stan nietrwały. Zarówno ona, jak i on mieli w rękach klucz matkę, ingrediencję doskonałą, ostatni składnik, którego wystarczyło rzucić okruch w stronę drugiego, by zaprzepaścić wszelki spokój, by złamać każdą lodową krę, by spopielić wszystko co rozsądne kiedykolwiek zakwitło w głowie. Było w tej relacji coś, czego nie chciała uznać, a co jawiło się strasznie potrzebnym, uzależniającym, coś, z czego wcale nie chciała rezygnować mimo, że wypierała się tego każdego dnia. Być może ten dyskomfort, ta alergia, ta reakcja organizmu wcale nie byłą związana stricte z jego osobą, a z całym tym wysiłkiem jaki wewnętrznie wykonywała, by oszukiwać samą siebie. Zamknęła oczy licząc jego kroki, monstrualne, zwierzęce susy nieuniknionego. Jeden, drugi, trzeci, zapach osoby Cassiusa dosięgnął jej szybciej niż fizycznie się z nią zrównał. Zapach wszystkiego, czego nienawidziła najbardziej. Otworzyła lekko jedno oko, po to tylko by zaraz znów je zamknąć zniechęcona i zniesmaczona faktem, że wciąż był równie wielki i wysoki jak ostatnim razem. - Zaraz dostaniesz zeza. - powiedziała zaciskając palce ciaśniej na pergaminie i wciągając go bardziej pod pachę. O ile był w stanie rozszyfrować tę ostrą kaligrafię dostrzegł kilka słów. Coś o niejakiej Constantine, o tym, że została uznana za zaginioną. Powód tego zaginięcia niknął jednak pod bladymi palcami, a teraz, ponieważ chcący czy nie okazał zainteresowanie pergaminem, ukryła go wciskając głęboko w kieszeń. - Strasznie mi przykro... - wycedziła - ...że wyglądam jak gówno. Wiem jakim jesteś estetą, zanotuje sobie by po lunchu z żalu rzucić się z najwyższej wieży. - złośliwość jak każda inna, a jednak jakaś taka bez ikry, bez rozbawienia, którym podszyte są zazwyczaj jej komentarze. Pomimo zbieranego latami arsenału kąśliwych uwag i pretensjonalnych wyrzutów dochodziła do wniosku, że chyba mówi w obcym języku skoro do tego typa wciąż nie dociera jak bardzo niską - pomimo wprost przeciwnych rozmiarów - jest dla niej osobą. Mniej niż karłem, niż karaluchem. Gdyby był karaluchem nawet nie chciałaby go rozdeptać! Zastanawiała się, czy kiedyś język ludzki wykształci odpowiednie słowa, czy jej krtań nauczy się odpowiednich tonów i będzie w stanie zakomunikować mu wszystko to, co chciała. Żyli w magicznym świecie, a jedna wciąż nie zostało opracowane dobre zaklęcie umożliwiające połączenie się dwóch mózgów w jakimś podświadomym neuronalnym strumieniu świadomości, umożliwiającemu komunikację na płaszczyznach na których zawodziły zwykłe słowa. - Wiesz co mówią o tej sali? - powiedziała ściągając usta. Żyli przecież właśnie tu, właśnie w magicznym świecie, w sali mogącej wyrazić więcej niż najbardziej kwieciste peany, niż najpiękniej skonstruowane zdania- Daj mi rękę. - wyciągnęła rękę z kieszeni wystawiając ją w roszczeniowym geście w jego kierunku, nie spoglądając jednak w jego stronę ze świadomością, że jeśli to zrobi, to się rozmyśli. Wzrokiem śledziła sklepienie w poszukiwaniu tej najjaśniejszej, tak mówili? Tej najjaśniejszej. Tam gdzie zawodził angielski przecież mogła liczyć na kurioza komnat tego zamku - in for a penny in for a pound.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Denerwowała go jej obojętność. Kiedy uchyliła na moment oko tylko po to, aby za moment je zamknąć, Cassius ściągnął nieco usta w ten swój grymas niezadowolenia. Sądził, ze znowu go zignoruje, a to już zdecydowanie nie pozwoliłoby mu zachować się wobec niej tak uprzejmie jak w tym momencie. Tak, pomimo tej „gównianej” treści, naprawdę był w tym momencie wyjątkowo potulny jak na to, jaki do tej pory bywał w jej obecności. Teraz był po prostu uszczypliwie zaczepiający zamiast po prostu wrogi. Odpowiedziała mu jednak, co mimowolnie wywołało u niego niewielki uśmiech. Nie zdołał ukryć zadowolenia, a jednak mógł je przekuć w kpinę, która pasowała mu zdecydowanie bardziej, niż ten ludzki odruch, jaki właśnie objawił. - Jakby mój zez miałby ci w czymś przeszkadzać. - Odniósł się do słów, zgrabnie unikając w ten sposób idącego za nimi przekazu. Łowił pochyłe pismo z nieuprzejmą, ciekawską precyzją grafologa. Sam przecież pisał jak kura pazurem pismem pochyłym, ostrym i wściekłym jak jego charakter. - Co to za Constantine? - Zapytał, zupełnie nie zastanawiając się nad tym czy było to pytanie taktowne. Wiedział, że nie było, najpewniej dlatego je zadał. Nieszczególnie też zależało mu na odpowiedzi, więc nie łudził się nawet, że mu jej udzieli, ani nie zamierzał jej z niej wydobywać. Pozwolił schować jej kartkę bez większych awantur. Po prostu przewrócił oczami w ten swój denerwujący sposób, czego ona najpewniej miała nie zauważać, skoro wciąż udawała, że go nie widzi. To wszystko sprawiało, że odzywała się w nim jakaś niewypowiedziana potrzeba, aby po prostu wciąż robić jej na złość. Kiedy zamykała oczy, pragnął włazić i wciskać się przed nią w ten sposób, aby jednak była zmuszona przyznać, że oto tu jest i widzi go, że nie zniknął i nie przestał się dla niej liczyć. Nawet najgorętsza nienawiść była mu milsza od tej suchej obojętności, jaka zresztą przecież wcale jej nie pasowała. Uniósł brwi, kiedy dodała kilka słów. - Mogę ci pomóc, nawet w tej chwili. Bez lunchu polecisz dalej. - Odpowiedział, dziwnie neutralnie i nieuszczypliwie. Odezwał się tylko i wyłącznie po to, aby nie dać jej satysfakcji wywołanym milczeniem, chociaż w głowie zachodził o co może jej chodzić. Dlaczego taka z niej zdechła flądra. Co takiego się zmieniło, że przestała chcieć wydrapać mu oczy. Nie podobało mu się to tak bardzo, że musiał poznać prawdę. - Nie - powiedział po prostu. Szczerze, bo i nie wykazywał szczególnego zainteresowania dziwactwami zamkowych komnat. Fakt, że w większości bywał sam też najwidoczniej nie pomagał mu zrozumieć sposobu ich działania. Toteż kiedy wyciągnęła rękę, on po prostu bezmyślnie ją chwycił, bo i pomyślał sobie, że najpewniej się tego po nim nie spodziewa. Chciał zrobić jej na złość, jednocześnie zaspokajając własną ciekawość. Upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jego palce były zimne, najpewniej dopiero co wrócił z porannego palenia i lekko szare od farby, co tylko potwierdzałoby teorię o malowaniu z samego rana. Uniósł spojrzenie tam gdzie ona, bo wpatrując się w sufit najwidoczniej spodziewała się ujrzeć tam coś interesującego.
Na jego pytanie odpowiedziała wymowna cisza. Sufit nie był aż tak zajmujący, jednak Harlow wpatrywała się w niego z takim zapałem, jakby tam przynajmniej Boschowski Ogród rozkoszy ze wszystkimi detalami analizowała. Wiedząc o nim wciąż niewiele, mimo tak szczerej, wieloletniej i doglądanej z uwagą nienawiści, nie spodziewała się, że Cassius Swansea mógłby zrozumieć lęk, jaki zakwitł dzisiaj w jej sercu. - To moja siostra. - powiedziała z suchością w gardle. Nie spodziewała się, by potrafił wymyślić w swoim zakutym łbie jakie to straszne uczucie kogoś stracić, a już na pewno nie stracić siostrę. Miał przecież kuzynów na pęczki, pewnie jakby mu któryś zaginął nawet by się nie zorientował. Poza tym, uważała, że zamiast serca nosił w piersi kawałek zamarzniętego krowiego placka, trudno więc zakładać, że byłby zdolny do jakiegokolwiek poczucia żalu. Skrzywiła się zaraz, bo pomimo, że to były tylko trzy sowa, były to o trzy słowa więcej niż zamierzała w tym temacie mówić. Cmoknęła z niezadowoleniem patrząc na niego krzywo. - Tylko skończony palant mógłby odmówić samobójcy ostatniego posiłku. - powiedziała obnażając zęby w sugestii, że właśnie go nazywa tym skończonym palantem. To zresztą nie było nic nowego, korzystała przecież z każdej możliwej okazji by podkreślić za jakiego ćwierćinteligenta go uważa, prawie jakby sama nie była wcale kuną bystrą jak woda w studni. Nie spodziewała się wprawdzie, by ją tak po prostu złapał za rękę. Trudno powiedzieć czemu w ogóle zakładała, że to zrobi, no ale przecież wyciągnęła rękę, tak? No to chyba musiała brać pod uwagę, że odpowie na ten gest - a jednak, gdy jego zimna skóra zetknęła się z jej,w pierwszym odruchu miała ochotę cofnąć rękę i wsadzić ją głęboko do kieszeni, coby uchronić się przed jego dotykiem. To jednak równałoby się kapitulacji, a przecież nie będzie mu okazywać słabości, ani teraz, ani nigdy - mimo, że dotyk tych właśnie zimnych dłoni kojarzył się jej tylko z krzywdą. Trudno by było inaczej, był chyba pierwszym mężczyzną, który podniósł na nią rękę, a mimo to, cóż, niezaprzeczalnie dawała świadectwo swojego masochizmu garnąć do tego dotyku. Palce miał tak długie, że przypominały blade odnóża pająka, który jej rączkę złapał jak ofiarę. Ani mrugnęła. - Mówią - zaczęła zamykając drobne klamerki swoich palców na tej paskudnej, pięknej łapie- Że jeśli wezmę Cie za rękę i popatrzysz na tę gwiazdę - podniosła drugą rękę wskazując konkretne miejsce na suficie- to się dowiesz, jak bardzo Cię nienawidzę. - dokończyła prawie szeptem. Pomimo słonecznego poranka, wpuszczającego do pomieszczenia przez okna wiele ciepłego światła, sufit zaścielił się powoli gęstą falą chmur. Altostratusy, zbudowane z wody i brzęczących w ciszy jak maleńkie kryształy, ostrych drobinek lodu przepłynęły nad nimi nabierając ciemnych odcieni marengo, zaraz za nimi, kłębiaste, deszczowe cumulonimbusy zwijające w antracytowy wał burzowy. Błyskawica ostrym blaskiem przecięła niebo, jak ostry nóż tnący materiał rozerwała nimbostratusy w spektakularnym rozplataniu, odsłaniając kryjące się pod nimi atramentowe niebo usłane tysiącami lśniących jak cekiny gwiazd. Lśniące leniwie centrum galaktyki, obłoki Magellana tulące blask satelit przeplatanych z ciemnością wszechświata. Gwiazdy składające się w gwiazdozbiory w tańcu tak łagodnym, że nie mogła oderwać od nich oczu, Strzelec, Perseusz, Orion.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Tym razem nie odpowiedział. Pozwolił, aby te słowa rozgrzmiały w ciszy długim echem, podczas gdy on naprawdę nie wiedział czy powinien wbić w nią szpilę czy raczej nie. Z jednej strony wokół niego od lat krążyli członkowie licznej rodziny, a jednak ich relacje były bardzo skomplikowane jak na czysto rodzinne. Jednych gorąco nienawidził, innych kochał szczerą miłością. Chociaż ktoś taki jak on zdawał się być wykuty z lodowatej, niewzruszonej skały, względem niektórych kuzynek czy chociażby własnej siostry był zazwyczaj delikatniejszy w obyciu. Wiedział o tym każdy, kto chociaż raz dostrzegł go idącego pod ramię z Billie czy niosącego dzielnie książki Caelestine, jaka jak zwykle przeładowała torbę podczas wizyty w bibliotece. Mimo wszystko nie zdawał sobie sprawy z tego czy atakując ją słowem w istocie zrani ją dokładnie tak jak chciał czy wprost przeciwnie, dogodzi ją łącząc się z nią w nienawiści. Ten jeden jedyny raz po prostu pozwolił tematowi rozbrzmieć i wygasnąć. Jak nie on, a zarazem tak bardzo jak on. Unikając potencjalnej kompromitacji wolał zachować siły na później. I uśmiechnął się, z radością przyjmując jej kolejne słowa, bo podczas gdy ona jeżyła się i szczerzyła kły jak rozwścieczony jamnik, on odzyskiwał balans odnajdując się w tej rozmowie. - Kiedy cię zrzucę to nie będzie żadne samobójstwo - uściślił, posyłając jej uśmiech tak obrzydliwie miły, że aż ciarek można było od niego dostać. Tak samo od dotyku jej palców. Jej chuda, słaba dłoń była jakaś taka nieporęczna w trzymaniu. Obca, to chyba był główny argument przeciw niej i fakt, że należała do Diny też niekorzystnie wpływał na jej jakość. Mimo wszystko musiał przyznać, że było to ciekawe doświadczenie. Samo trzymanie jej, bo przecież na niebo nie zdołał jeszcze spojrzeć. On paradoksalnie cofać się nie chciał. Wręcz miał ochotę jeszcze bardziej naprzeć na jej sferę fizyczności i zburzyć resztki spokoju, jakimi się otaczała. Mimo wszystko zaczekał z tym wszystkim, bo i podążył za wskazaniem jej palców, starając się zauważyć na wiszącym nad nimi niebie coś interesującego. Z początku wszystko to wydało mu się oczywiste. Gęsty woal z ciemności rozpraszany błyskawicami oraz kłębiącymi się wokół niech miękkimi, mrocznymi chmurami. Burzliwe niebo wywołało na jego ustach nieznaczny uśmiech zadowolenia. Pocieszającą wydała mu się myśl, że chociaż ona sama nie zdołała cisnąć w niego mieczem, gdy tutaj wszedł, wciąż skłonna była gryźć go w rękę do samej krwi. Tylko może nie teraz, nie w tych dziwnych, siostrzanych okolicznościach. Wtedy też wreszcie załapał, dlaczego była tak przybita. Poczuł względem niej jeszcze większą niechęć. Nie było dla niego nic gorszego od pocieszania, a chociaż nawet mu w głowie nie postało, aby mógł podrzucić jej chociażby jedno miłe słowo to i tak wewnętrznie aż się wzdrygnął. To znaczy, wzdrygnąłby się, gdyby na niebie ni stąd ni zowąd nagle nie pojawiły się rozświetlone gwiazdy. Zmarszczył brwi w zamyśleniu, starając się pojąć znaczenie wszystkich tych małych punktów śmiejących się do niego tym urokliwym blaskiem, ale był na to zbyt niecierpliwy i zamknięty na jakikolwiek przekaz. Zbyt tępy i przyziemny. - Całkiem ładna ta twoja nienawiść. - Zauważył tylko, nie mogąc jej odmówić chociaż tego jednego.
Wpatrywała się w piękno nocnego nieba malujące się nad ich głowami bez słowa, jakby zupełnie zapominając gdzie są, zapominając, że trzyma za rękę swojego największego arcy wroga, że ten widok miał przedstawiać zupełnie inne uczucie. Nie była królową wszelkich nauk, z Astronomią miała na bakier jak w sumie z większością przedmiotów, mimo szczerych chęci musiała włożyć wiele pracy w rozumienie podróży ciał niebieskich po nieskończoności w której dryfowała ich planeta. Podążała wzrokiem za migotliwym tańcem astronomicznych plejad, za odległymi mgławicami, błękitnymi olbrzymami i kwazarami błyskającymi w ciemnościach. Było w nocnym niebie coś, co trącało w niej najbardziej ukrywane struny uczuć, choć nie miała wielkiego pojęcia o wszechświecie darzyła gwiazdy głębokim miłowaniem. Piękne i odległe, nieuchwytne, choć dostrzegalne tu i teraz dla pcheł zamieszkujących powierzchnię planety - dawno temu martwe, nieistniejące, a jednak których światło wciąż mknęło przez setki lat świetlnych, ciesząc ludzkie oko. Być może to ta przeklęta natura rusałki garnąca do meandrów przyrody, albo zwyczajnie miała w sobie jednak wrażliwość większą niż niedorozwinięty gumochłon. Trzymała się dłoni Swansea jakby był kotwicą w tej rzeczywistości, kiedy droga mleczna leniwie, kusząco rozplotła się przed ich oczami przybliżając się, ukazując pękate i promieniste obłoki Magellana. Jeden z nich, gęstniejąc emanował trudną do opisania energią stając się prze ich oczami pierwszą, lśniącą protogwiazdą, rosnącą nieubłaganie, dojrzewającą w ogniu i blasku. Błękitny nadolbrzym świecił światłem tak jasnym, że konkurowało ono z naturalnym słonecznym blaskiem, którego zdawała się już nie dostrzegać, aż wielka, spektakularna supernova eksplodowała feerią swoich barw zalewając ich postacie, podłogę i ściany swoim promieniowaniem. Ładna ta Twoja nienawiść. Porażona tym widokiem, tymi słowami, wyrwała gwałtownie rękę z jego uścisku. Nie to chciała mu pokazać, nie tak miało być. Zmarszczyła gniewnie brwi, bo to na pewno była jego wina - wszystko było przecież jego winą. Magiczne imaginarium nocnego nieba rozmyło się, gdy przycisnęła dłoń, chwilę temu zamkniętą w jego palcach, do piersi z wyrazem ogromnego oburzenia. Słyszała, że ma być inaczej, że obrazem najszczerszej nienawiści w tej sali jest wielka, elektryzująca burza mogąca wstrząsnąć najmniejszym atomem obserwującego. No i gdzie ta burza? Co to za oszustwo? Pewnie rzucił jakieś psujące zaklęcie, albo nie, sam był jak psujące zaklęcie. Cholerny Swansea, swoim istnieniem niweczył wszystko! - Nie przyzwyczajaj się, Swansea. - warknęła, wycierając rękę o bluzę, w geście tak mu znajomym. Lubiła podkreślać jak bardzo była obrzydzona jego osobą, oprawie tak bardzo jak on jego, choć nigdy nie pozwoliłaby sobie nazwać go żadnym plugawym epitetem na miarę mieszańca, nawet gdyby nim w rzeczywistości był. Patrzyła na niego w milczeniu przeciągającą się chwilę, z której upływem na jej twarzy malował się coraz większy gniew i zniesmaczenie. Przez kilka oddechów jedynie, jakaś część, ułamek jej podświadomości próbował połapać się w zrozumieniu, interpretacji tej wielkiej wizji narodzin najjaśniejszych z gwiazd. Czy taki był im pisany los? Spalić się wzajemnie? A proszę bardzo! Wsadziła ręce w kieszenie i odwróciła głowę zadzierając nosa. O.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Czy podobna niewrażliwość na piękno przyrody to była przywarą należąca wyłącznie do tego jednego ze Swansea? Czy być może jakiś gen, upodobanie czy myśl skłaniająca go ku miłowaniu ludzkiego ciała sprawiała, że nie był w stanie w chmurach czy tęczy dostrzec wszystkiego tego czym zachwycało się pospólstwo? Trudno powiedzieć, a jeszcze ciężej ostatecznie to stwierdzić i dokleić mu jedną z łatek. Patrzył w migające na niebie gwiazdy, rozpoznawał pojedyncze błyski, zdawał sobie nawet sprawę z poszczególnych układów budujących całe konstelacje. Widział planety, słońca i śmigające nad nimi komety, ale tak naprawdę zachwyciło go dopiero narodzenie się zniszczenia. Oczy mu błyszczały, chociaż głos miał tępy, mrukliwy jak żyletka. Nie umywało się to do piękna splecionych ramion i nagich, ludzkich kości starających przebić się przez skórę. Delikatne sploty żył wyznaczały ścieżkę o wiele urokliwszą od Drogi Mlecznej, a pulsujące serce było rytmicznym, doskonałym wybuchem powtarzającym się tak długo jak tylko starczyło mu sił. Czymże więc była supernowa i dzieło większe i poważniejsze, niż jego ukochane obrazy, ot niewielki fragment całego dzieła stworzenia? Dla niego jedynie pięknym epizodem wygasającym niespodziewanie, kiedy jej szponiasta łapa przypomniała sobie gdzie jest jej miejsce. Niebo ponownie stało się obrzydliwie neutralne, co natychmiast sprawiło, że kompletnie stracił nim zainteresowanie. Wobec tego spojrzał na nią, która to właśnie pieczołowicie wycierała palce, jakby obawiała się, że może ją czymś zarazić. Paradoksalnie uśmiechnął się na ten widok, nasycając ten gest odpowiednią porcją złośliwości. - Nigdy nie przyzwyczaję się do twoich porażek. Chcę je za każdym razem przeżywać z tą samą przyjemnością co za pierwszym razem. - Oznajmił, chcąc sprowokować ją do spojrzenia na siebie. Kiepsko mu to wyszło, skoro tylko odwróciła się do niego plecami. - Co spodziewałaś się tam zobaczyć, skoro zamieszanie i widmo zagłady cię zawiodły? - Zaatakował, pijąc oczywiście do gniewu, jaki dostrzegł na jej twarzy sekundę po tym jak wyrwała rękę spomiędzy jego palców. Nacierał, jak zawsze nieubłaganie. Wykorzystał swą spostrzegawczość jak zwykle do kolejnego z niecnych celów. Chciał ją podburzyć, zmusić do tego, aby wyjaśniła mu co do cholery miało oznaczać całe to niebo. Nieszczególnie wierzył w te wszystkie magiczne bzdury z Hogwartu, stawiając zaczarowane sklepienie na równi z ciasteczkami z wróżbą. Po raz pierwszy w życiu aż tak się czymś przejął, czego ona z pewnością nie mogła wiedzieć. Chyba, że szokiem dla niej byłoby już samo to, że oto Swansea faktycznie zauważył, że coś związanego z nią może być „całkiem ładne”. Złapał ją za ramię i szarpnął, aby na niego spojrzała. - Patrz na mnie jak do ciebie mówię. - Zażądał i idąc za jej przykładem zmarszczył gniewnie brwi.