Gra trwała zadziwiająco długo - Edgcumbe nie do końca mógł rozgryźć dlaczego, zwłaszcza, że Pingwiniary na początku meczu naprawdę dawały im do wiwatu i praktycznie okupowały przestrzeń powietrzną po ich stronie boiska. Nic dziwnego, że Lowell nie nadążał. Sam Thaddeus przełamał passę Strusi trafiając do pętli - a w ślad za nim poszedł Fitzgerald, z którym solidarnie zbił po powietrznej piątce. Czyżby złapali drugi oddech, czy to były już tylko ich ostatnie podrygi? Będą musieli się przekonać - acz póki kafel w grze, nie ma co dumać o ostatecznym wyniku. Dlatego też widząc okazję - Edgecumbe zgrabnie wytrącił kafla pingwiniej Sinclair, przechwytując go w swoje dłonie. Nie pognał jednak daleko, bo tym razem nie widział dla siebie podejścia pod pętle - przerzucił więc kafla dalej, do jednego ze swych strusich kumpli.
Żachnęła się, choć miał w tym nieco racji, faktycznie już po raz drugi dziś nazwała się głupią. Z drugiej strony miał tupet pouczać ją w tej kwestii, kiedy sam wręcz k r ó l o w a ł w umniejszaniu swojemu charakterowi. Możliwe jednak, że podświadomie robiła to, by go zdenerwować i najwyraźniej poskutkowało. Działała impulsywnie, nie skupiając się na tym, czy sprawi to, że po dobrej przepychance słownej oczyszczą atmosferę, czy też zagęszczą ją jeszcze bardziej. Wbrew tym docinkom, nie chciała się z nim kłócić. W ogóle nie lubiła się kłócić, ale klimat dzisiejszego dnia najwyraźniej nie sprzyjał przyjacielskim fluidom. Poza tym Lockie dokładał swoją cegiełkę - prosto w twarz. - Z jakiegoś powodu strasznie Cię to wkurwia - zauważyła z uniesioną brwią, dając mu jednocześnie skinieniem znać, że mógł puszczać te tłuczki. Paradoksalnie bardziej bała się kolejnych rzeczy, które mogły paść z jego ust, niż nokautu od wściekle rozpędzonej piłki. Doświadczenie w machaniu pałką miała, cóż, zerowe. Praktycznie nigdy nie ćwiczyła na tej pozycji, zawsze wrzucano ją na ścigającą, a dopiero od niedawna zaczęła sprawdzać swoje siły na obronie - zresztą zgodnie z jego namową. Pierwszy tłuczek był dla niej zbyt szybki. Nie była przygotowana na prędkość, z którą piłka poszybowała w jej kierunku. Lockie stał w pogotowiu i przed tym pierwszym zdążył ją obronić i posłać go hen daleko. Z jakiegoś powodu wkurwiło ją to jeszcze bardziej. Przecież przyszła tu ze świadomością, że może boleśnie oberwać, dlaczego jej bronił? Czy nie byłoby mu lepiej oglądać, jak obrywa w łeb? Nie mogła nabawić się własnych siniaków, wiecznie zmuszona do wdzięczności do niego? Gdy nadleciał drugi tłuczek, wymierzyła w niego celnie i silnie, posyłając go gdzieś daleko w bok. Ręka paliła ją od nagłego spięcia, a nadgarstek zabolał od siły uderzenia, tylko siłą woli powstrzymała się od jęknięcia. Nie zamierzała mu pokazywać swoich słabości. Na trzecim tłuczku wyżyła się, kierując tor jego lotu prosto na Ślizgona. - Skąd możesz wiedzieć, co będzie dla mnie dobre? - wycedziła po tym ostatnim uderzeniu, które odbiło się echem w jej łokciu. - Przecież w ogóle mnie nie znasz - dodała gorzko. Jasne, była otwarta na nowe znajomości, szczera, skora do żartów, czasem dość prymitywnych, na pierwszy rzut oka można było uznać, że jaka jest, każdy widział. Lecz Lockie nie miał pojęcia o jej bolączkach, marzeniach, pasjach. Chyba nigdy nie zapytał jej o to "co sądziła", w jakimkolwiek temacie, który podejmowali.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Trudno było się nie zgodzić, kiwnął więc głową, przyznając jej rację. Strasznie go wkurwiały pick-me girls, a za takie uważał zachowania mówiące "och, bo jestem głupiutka" w odpowiedzi na wszystko. Tego jednak nie powiedział na głos, przymierzając się do nadlatującego tłuczka. Quidditch był sportem, a sport pomagał na rozładowywanie emocji. Wprawdzie Lockie preferował hokeja i pomimo tylu lat spędzonych w Hogwarcie nie dał się przekonać do tego, by uznać latanie na miotle za coś bardziej atrakcyjnego od jeżdżenia na łyżwach czy biegania za krążkiem po murawie. Nie umknęła jego uwadze jej złość, ale czy jej uwadze nie umknął uśmieszek, jaki zakwitł na jego ustach zaraz po tym, kiedy odbił pędzącego na nią tłuczka? Czy on celowo próbował ją poirytować jeszcze bardziej? Nie od dziś wiadomo, że ślizgoni lubią grać w te swoje mentalne szachy 5D, tylko po co, dlaczego. Tłuczek, który wystrzelił w jego stronę zakręcił się rotacyjnie w przeciwległym kierunku, przez co jedyne, co zdołał zrobić, kiedy w niego nie trafił, to spróbować uskoczyć, a piłka i tak grzmotnęła go w bark. Tylko co to za ból, na skali jego weltschmerzu. - Nie wiem, co jest dla Ciebie dobre. - uniósł brwi z pewną pretensją, bo nigdy przecież nie powiedział, że wie - Wiem, co jest dla Ciebie na pewno niedobre. Imaginowanie sobie mnie jako człowieka, którym nie jestem. - przechylił głowę w bok - Bo to dopiero mnie wkurwia. Kolejnego kafla uderzył znacznie mocniej, dając upust swoim emocjom. Przypomniały mu się czasy, kiedy z kolegami chadzał do mugolskiej dzielnicy nad Nową Mozą, gdzie rozwalali stojące na wysypisku stare wraki samochodów. Wtedy to dopiero myślał, że jest sfrustrowany. Teraz? Teraz jego jedynym zmartwieniem było, że umierał coraz szybciej i wbrew swoim usilnym próbom samoprzekonania, zaczynało go to obchodzić. - Osuwa Ci się pałka przy uderzeniu - poinformował jak profesjonalny profesjonalista, w momencie w którym tłuczki były w fazie nawrotu, pokazując jej jednocześnie - Spróbuj obrócić nadgarstek do zewnętrznej. Wbrew pozorom nie polecą do góry, są za ciężkie.
Te same 3k6 ale porażka już jest na 1,2 i 3. Jeśli zastosujesz się do porady Loka, możesz przerzucić jedną kostkę!
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Kate uwielbiała zdobywać uwagę innych ludzi i czasem bywała wspomnianą pick-me-girl (może nie w znaczeniu podkreślania "bycia inną niż wszystkie", bo akurat lubiła być "jedną z"), lecz rzucane w tej sytuacji słowa miały wyłącznie na celu podburzyć go. Obudził w niej ochotę eksplorowania granic, zarówno swoich własnych, jak i jego. Jak daleko da się pchnąć? Ile ona sama wytrzyma? Cała sprawa nie była warta tylu nerwów i emocji, ale już tu byli, pochłonięci agresywnym uderzaniem pałkami w chcące dosięgnąć ich latające piłki, na skraju prawdziwej kłótni i poważnych urazów fizycznych. Może to adrenalina strzelała jej do głowy, a może faktycznie była niemądra? Patrzyła jak obrywa odbitym przez nią tłuczkiem - obił go w ramię, lecz Lockie niemal nie drgnął. Był naprawdę ogromnym mężczyzną i właśnie to do niej dotarło - porwała się na zadanie, które zdecydowanie powinno ją przerastać. Po co jeszcze kontynuowała tę grę? - No to jaki jesteś? - wyrzuciła z siebie, prawdziwie poirytowana. - Nieustannie wysyłasz mi sprzeczne sygnały, a potem oceniasz mnie, że doprawiam Ci łatki - kontynuowała, na tyle zaangażowana w rozmowę, że niestety nie uniknęła spotkania z tłuczkiem, który podobnie jak jego, ugodził ją w ramię. Syknęła z bólu, ale nie miała czasu zastanowić się nad tym, co zrobić z pulsowaniem w barku. Nadlatywał kolejny tłuczek, a Ślizgon dawał jej instrukcje, co miała zrobić, by lepiej sobie z nim poradzić. Nie chciała go słuchać, ale jednak zrobiła to i udało jej się, choć obracanie nadgarstka w ten sposób nie było dla niej naturalnym ruchem. Dynamika tego spotkania wydawała jej się strasznie pokręcona. Co oni w zasadzie robili? Poczuła skraplający się na jej skroni pot. Ręce piekły ją od ściskania pałki, czuła, że po tym wieczorze nabawi się przynajmniej jednego czy dwóch odcisków. Nie mogła mu dorównać ani w szybkości reakcji, ani w sile odbijania tłuczków. Te, które trafiał, oddalały się naprawdę daleko w zatrważającym tempie, gdyby spotkały na drodze jej głowę, szkiele-wzro to minimum, które musiałaby otrzymać w Skrzydle Szpitalnym. Trzeci tłuczek ugodził ją w udo, gdy nie zdołała się przed nim uchylić. Była zmęczona, ale wciąż patrzyła na niego z takim samym zacięciem.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Miała w sobie ambicję typową wychowankom domu węża, ale też sporą dozę bezmyślnej pochopności, którą sam Lockie w gryfonach uwielbiał pasjami. Czy to dlatego przyszła z nim ćwiczyć? Mimo, że przecież w żadnej konfiguracji ten trening nie był fair. Szczególnie od momentu, kiedy zrobiła kwaśną minę na jego odruchową w zasadzie osłonę jej przed tłuczkiem - w końcu był pałkarzem i taka jego rola pilnować, czy inni nie obrywają tłuczkami. Ale teraz? Teraz to się książę obraził, skoro była taką Zosią samosią nie zamierzał nawet kiwnąć palcem. Kiedy trenował z Maxem, odbijali piłki jak w squashu, na zmianę w przestrzeń, ćwicząc uskakiwanie i wybieganie przed atak tłuczka. W przypadku treningu z Milburn sądził, że to będzie bardziej kwestia pracy mięśni i budowania siły w ramionach i barkach, jako, że oceniał wprawnym okiem, że było jej tam raczej niewiele. - No nie pomogę Ci, Kate. - prychnął rozbawiony, obracając pałką w dłoni- Nie lubię łatek. Przestań się upierać, żeby mnie jakkolwiek definiować. - aż cmoknął, mrużąc jedno oko, kiedy tłuczek dopadł ją z boku. Odbił nawracający tym razem w jego stronę tłuczek, który wybiła w przestrzeń pomimo wyraźnego dyskomfortu, a kiedy nadlatywał kolejny dosłownie wziął go na klatę, łapiąc w klamrę barków. Piłka wyrywała się i miotała, rzucając nim na boki, nim nie zapakował jej do skrzynki w milczeniu, potem przyzywając jeszcze jedną, a w przestrzeni pozostawiając tylko jeden tłuczek. Nie komentował tego na głos, ale najwyraźniej uznał, że jeden to wystarczająco, a wcześniejsze estymacje były nietrafione. Z natury nie miał problemy z kilku-płaszczyznownym toczeniem myśli o sytuacjach, w których się znajdował. Nie widział trudności w jednoczesnym uczeniu się czegoś, jak i rozmawianiu o tematach zupełnie z uczonym materiałem niezwiązanych. - Cieszy mnie, że jesteś wkurwiona. - powiedział i grzmotnął tłuczek w powietrze, po czym spojrzał na nią - Wkurwienie jest taką emocją, którą bardzo trudno udawać. Bicie tłuczków daje tę satysfakcję wyładowania bez niebezpieczeństwa wylądowania na dywaniku u opiekuna. - ostatnio bił po mordzie Maxa i musiał się gęsto tłumaczyć, więc dobrze wiedział, co mówił. - Jesteś zła. Śmiem twierdzić, że to bardzo dobrze. - uniósł brwi - Dzieją się chujowe rzeczy w Twoim życiu, a Ty bezsilnie płaczesz. Płacz niczego nigdy nie rozwiązał. - powiedział to dziwnym tonem. Takim, jakby wiedział coś z autopsji, chociaż przecież nie wyglądał na człowieka, któremu się zdarza płakać. Wyczarował w powietrzu pętlę i wyjaśnił jej zasady reszty ćwiczeń.
Rzuć 5k6 na trafianie w tłuczek, gdzie parzyste to sukces. Na każdy sukces rzuć literę na celowanie w pętle. Każda spółgłoska to sukces.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Ten wieczór w większym udziale był wynikiem tej pochopności, bo ambicji ciężko byłoby tu szukać. Po czasie sama nie wiedziała, po co w ogóle przyszła na boisko - chyba po wpierdol, bo inaczej nie dało się tego nazwać. Była atakowana zarówno fizycznie przez wściekłe piłki, których celem było zadanie jak największej ilości uszkodzeń jej ciału, ale Lockie wcale nie próżnował, próbując najwyraźniej złamać jej ducha. Nie wiedziała, czy widział jej irytację podczas tej pierwszej obrony tłuczka, ale nie zdziwiłaby się, gdyby miał oczy dookoła głowy i celowo wystawiał ją im "na pożarcie". Słysząc jego odpowiedź, ręce jej trochę opadły. Z bezsilności. Próby dotarcia do niego w tej chwili wydawały się równie bezcelowe, co jej obecność na tym boisku. Cała ta farsa nie była tego warta. Szkoda tylko, że ta rewelacja przyszła do niej po tak długim czasie i po tylu obrażeniach. A zanosiło się na kolejne. Patrzyła jak wyłapywał tłuczki, które następnie zamykał w skrzyni. Był silny. Mógłby spokojnie zmiażdżyć ją tymi ramionami, zrobić jej realną krzywdę. Trzymana w rękach pałka nie ochroni jej przed niczym w tej chwili. Czuła się dziwnie z tym, jakie myśli podrzucał jej własny mózg. Jeszcze kilka godzin temu obdarzała go uśmiechem, śmiali się. Trzymał jej dłonie, leczył ją. W tej chwili robił wszystko co mógł w swojej mocy, by dać jej do zrozumienia, że nic tu po niej. - O co Ci teraz, kurwa, chodzi? - wyrzuciła z siebie między próbami odbicia tłuczków. Pierwszy posłała celnie w kierunku pętli, nawet o dziwo trafiając, ale to zapewne fart nowicjusza. Nadgarstek dawał jej się we znaki, spróbowała więc zmienić rękę - bez sensu, bo przy drugim tłuczku całkiem chybiła. W międzyczasie Lockie dawał jej wykład z emocji, o którym nie wiedziała, co miała sądzić. Co on chciał osiągnąć? Co to za pierzona gra? To, że była wkurwiona, nie pozostawało wątpliwości. Kolejne dwa tłuczki posłała w powietrze z dużą siłą, wyładowując na nich cały gromadzony wkurw. Przelewała wszystko w ten ruch wychodzący z barków, by nie wylewać go w słowach. Ostatni tłuczek uderzył ją w bark. Ponownie syknęła, czując zbierające się w oczach łzy. Odchyliła głowę w tył, by nie pozwolić im wypłynąć poza brzegi powiek. Zamierzała łyknąć każdą z nich, nie pokazując mu, jak słono płaciła za obecność przy nim.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Przyglądał się jej próbom, widział, że była zmęczona, widział pot perlący się i płynący drobnymi kropelkami po jej szyi. Choć uderzał w tłuczek, kiedy byłą jego kolej, to robił to bez skupienia, machinalnie, przez co może i w niego trafiał, ale w pętle już ani trochę. Cieszył się, że przynajmniej się rozruszał, że sprawdził, czy jest fizycznie w stanie wziąć udział w meczu, bo miał obawy, że straci przytomność w powietrzu i zleci z miotły, łamiąc sobie kark. Starał się myśleć o wymachach, pilnować postawy, zwracać uwagę na błędy, które robiła gryfonka, bo przecież z obserwacji błędów i działań innych członków drużyny można wyłapać naukę dla siebie. Pokiwał głową, przyglądając się jej. Miał wrażenie, że w końcu docierała do granicy, w której przestanie logikować, szukać wytłumaczenia, usprawiedliwiać, pytać, mieć oczekiwania. Nie wiedział ile jeszcze musi posypać się między nimi okropnych słów, żeby się przełamała w sobie i dała upust frustracji. Zdawało mu się, że się do tego zbliża, kiedy grzmotnęła w tłuczek naprawdę z niezłą parą, wkładając w to uderzenie siłę z barków i obrotu ciała w biodrach. Przechylił głowę, wzdychając. - Po co tu przyszłaś, Kate? - odpowiedział, gdy posłała tłuczek hen daleko. Wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną- Tak serio, po co tu przyszłaś teraz. Wizg nadlatującego tłuczka nie sprawił, żeby oderwał od niej uważne spojrzenie. Wyciągnął rękę jakby w ostatniej chwili, przyjmując uderzenie magicznej piłki na śródręcze nadgarstka, przez co zbił ją z trajektorii lotu prosto w ich głowy, na kolejne kółko po polu małego boiska.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Zmęczenie było niedopowiedzeniem. Lawirowanie z kaflem było zdecydowanie prostsze dla niej niż odbijanie tłuczków. Jej ramiona, w ogóle nieprzygotowane i nierozgrzane do tego zadania, pomału wiotczały i traciły na sile. Mięśnie piekły ją, spinając się raz po raz w energetycznym skurczu. Oddychała ciężko, nie kontrolując już rozchylających się warg, które łapczywie chwytały kolejne hausty mroźnego powietrza. Związane w kitkę włosy podrygiwały przy każdym jej ruchu, a kilka zbłąkanych kosmyków zaczęło lepić się jej do czoła i za uszami, gdzie skórę delikatnie zraszał pot. Czuła tępy ból w nadgarstku, ewidentnie nadwyrężonym od machania ciężką pałką, podobnie pulsował jej bark, w który oberwała tłuczkiem już dwukrotnie. Tylko cudem trzymał się w zawiasach - ale ponownie, pewnie szczęście nowicjusza. Złość, którą jeszcze niedawno odczuwała na pełnej k... również opadała. Zjazd był nagły i bolesny. Spojrzała na niego zielonymi oczami, w których czaiło się wiele emocji naraz. Nie dostrzegł tam już na pewno złości, była zbyt zmęczona, by utrzymać siłę takiego uczucia. Wyraz jego twarzy był dla niej nieodgadniony, nie wiedziała, czego się spodziewać. Już podejrzewała, że przy nim nic nie było przewidywalne. Lockie był prawdziwym żywiołem, zmiennym jak pogoda. Raz dawał schronienie, mógł się przysłużyć; innym razem niszczył. - Nie wiem - wypaliła w pierwszej chwili, nieskora przyznać sama przed sobą w jak ciasny kąt ją zapędził. Nie miała dla siebie więcej usprawiedliwień. Nie mogła dalej iść w zaparte, że jej obecność tutaj miała związek z chęcią ćwiczenia, czy generalnie z czymkolwiek innym. Nie umiała dalej udawać. - Bo Cię lubię - wyrzuciła z siebie w końcu. Opuściła pałkę ku ziemi, stając przed nim obnażona, zupełnie bezbronna. Gdyby chciał, zgładziłby ją jednym dmuchnięciem. I szczerze mówiąc mógł to zrobić, bo nie miała siły walczyć.
Już przewracał oczami w duszy na to jej "nie wiem" bo wiedziała przecież. Nawet on wiedział. Cała ta fala jej złości i frustracji kiełkowała z jednego miejsca, te pretensje, konfuzja, niezrozumienie - trudno jej było te uczucia precyzować, kiedy osąd przysłaniało jej tyle innych rzeczy. Nie było to rozwiązaniem ekonomicznym, ale zawsze sukcesywnym, żeby spalić to poletko chwastów myśli szybko i sprawnie, odsłaniając gołą prawdę. Rozmawianie z gryfonką przypominało mu łamanie dzikiego konia, którego trzeba było najpierw zirytować, zmęczyć, przegonić, żeby w ogóle w głowie zakwitła koncepcja komunikacji. Lockie lubił gierki jak mało kto, ale nie w momencie, w którym dziewczyna wypłakuje sobie oczy po nieudanym związku i zupełnie nie potrafi podnieść gardy. Czy to dlatego, że sam czuł do niej sympatię? Mógłby przecież całkowicie obojętnie przejść koło jej rozterek, jak robił to z każdym innym znajomym w Hogwarcie - to nie byli jego znajomi, nie pałał do nikogo jakąś szalenie bliską sympatią. A jednak. Wkurwiło go to na tyle, że misyjnie uznał za stosowne tego pstrego konia głupoty ujarzmić, ukręcając mu uwiąz z trudnych słów i zmęczenia. Uśmiechnął się do niej. - Taka mądra, a taka głupia. - pochylił się, by zrównać z jej twarzą swoją twarz, po raz kolejny zmniejszając między nimi dystans do niewygodnie małego, takiego, w którym zdawało się brakować tlenu dla nich obojga. Przyglądał się jej oczom, dobrze wiedział, co robi, dobrze wiedział, że obserwowała teraz każdy jego gest. Co tu dużo kłamać, znał dziewczęce serca, wiedział, co robił, kiedy jego spojrzenie wpływało po jej rzęsach, prostej linii nosa, na te lekko rozchylone w minimalnej zadyszce usta. Gdyby się przysłuchał, pewnie mógłby usłyszeć nawet bicie jej serca, wyczuć gorąco, bijące z jej twarzy. - Nawet ja siebie nie lubię, a już na pewno nie na tyle, żeby przyjść na trening dać się sponiewierać tłuczkom. - uniósł brwi, sięgając dłonią do jej biednego, zmęczonego nadgarstka i miłosiernie zwalniając ją z obowiązku dźwigania quidditchowej pały - Dwie zasady. Prośby właściwie. - powiedział, odrzucając pałki w bok i rozglądając się za śmigającym w powietrzu tłuczkiem- Jak ktoś Cię wkurwia albo sprawia Ci przykrość, to mu to powiedz wprost. - złapał piłkę, by i ją zapakować do skrzyni, którą ukucnął i zamknął na zawleczkę. Spojrzał na nią z dołu z jakimś nieodgadnionym uśmieszkiem na twarzy - Po drugie. Spróbuj może mówić o lubieniu mnie w jakiejś kawiarni. Albo chociaż pomieszczeniu. Szkolne boisko to taki słaby aranż do analizowania i wyperswadowania Ci kolejnej, niechybnej, złej decyzji uczuciowej. - obnażył zęby w uśmiechu- Pracujesz we francuskim pocałunku, nie? - podniósł się i zaklęciem posłał sprzęt do schowka przy wejściu do boiska.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Nie lubiła czuć się bezbronna - a dokładnie tak się czuła w tej chwili, gdy wyrzuciła z siebie ten palący ją od tygodni fakt. Lubiła go. I choć wiedziała, że nie powinna, nieustannie zagłuszała w swojej głowie ten głosik. Nie umiała odwrócić wzroku, nie potrafiła obojętnie przechodzić obok jego osoby. Nie sprostała w nazwaniu, co też takiego miał w sobie, że zwracał jej uwagę na tyle, by zupełnie postradała zmysły. Kto przy zdrowym umyśle posunąłby się do takiego szaleństwa, jakim był ów trening? Wyznanie było balastem, lecz po wypowiedzeniu wcale jej nie ulżyło - słowa zawisły w powietrzu w i tak gęstej atmosferze, i dźwięczały w otaczającej ich ciszy. Kate stała, po prostu próbując zachować pion, nie ugiąć się, nie pochylić głowy, nie odwrócić wzroku, niemalże desperacko chwytając się ostatków siły, którą chowała gdzieś głęboko. Jego komentarz jej nie zdziwił, była na niego przygotowana. Nawet specjalnie nie zabolał - szczerze mówiąc po ich wcześniejszej zaostrzonej wymianie zdań na temat nazywania ją tym konkretnym słowem, słysząc go z jego ust niemal miała ochotę się roześmiać. Milczała, wciąż jednak niezdolna do podjęcia tej rękawicy. Skutecznie złamał ją i doprowadził do ściany, a teraz jeśli tylko chciał, mógł jej do niej przygwoździć. Nagłe zmniejszenie dzielącej ich odległości naprawdę odebrało jej na moment oddech, który spłycił się znacznie, zupełnie jakby bała się zmącić tę odrobinę powietrza między nimi. Obserwowała każdy jego gest, czując jak serce wali jej w piersi, gdy zjeżdżał wzrokiem po elementach jej twarzy, zawieszając go na moment na ustach, wciąż rozchylonych, spragnionych. Widział ją, widział ją całą dokładnie taką, jaka była i ewidentnie czerpał z tego jakąś satysfakcję. Lub po prostu chciał, by tak myślała. Zasiał w jej umyśle chaos. Bez protestów oddała mu pałkę, poddając się temu krótkiemu dotykowi ich dłoni, gdy ją od niej odbierał. Wciąż patrzyła mu w oczy szukając odpowiedzi, jednocześnie pewna, że na próżno szukała jej właśnie tam. Dopiero gdy oddalił się ten krok czy dwa wzięła głębszy oddech, a mroźne powietrze zakłuło ją w gardle. Skinęła mu głową w odpowiedzi na pierwszą prośbę, wciąż niezdolna do sklejenia pełnego zdania. Zaczęła irytować się sama sobą za tę niemoc, ale była tak zmęczona, tak cholernie zmęczona... Gdyby nie jego uśmiech, zupełnie ominęłaby rzuconą aluzję. - Tak - odparła z ledwie słyszalną chrypką. - Zapraszam - dodała nieco ciszej, a kącik jej ust na chwilę drgnął w szybko powstrzymanym uśmiechu.
+ samonauka
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Poprawił golf pod dresem, poprawił rękawy, myśląc już o tym, żeby wziąć długą kąpiel i trochę rozmasować nogi, bo czuł, że będą mu jutro dokazywać. Westchnął ciężko, kiedy się w końcu odezwała, nie kryjąc zrezygnowanej miny i podszedł bliżej, łapiąc ją za oba ramiona, by potrząsnąć lekko. - Dokładam trzecią zasadę. Nie pozwalaj nikomu nazywać się głupią. Nawet sobie samej. - strząchnął nią jeszcze raz, niemal rozbawiony, nim nie ruszył w stronę wyjścia z boiska. W pół kroku obejrzał się na tę biedną skołowaną gryfonkę, jak na swoje piękne zimowe dzieło i uniósł brwi: - Zostajesz? - upewnił się, wskazując kciukiem bramę - W nocy będzie zimniej. - zauważył z przekąsem, puszczając jej oko i wyszedł. A ona pewnie po nim.
2 x zt
+ samonauka
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka oczywiście miała przygotowane wszystko jak należy. Nie byłaby sobą, gdyby coś skopała w temacie tak podstawowym jak prezent urodzinowy, tym bardziej, że składali się na niego całą ekipą. Zamówienie było przygotowane wedle najwyższych brandońskich standardów, z należytą starannością i precyzją. Wszystko na miarę puchońskiego kapitana, a kto wie? Może i przyszłego profesjonalnego zawodnika? - Wszystko gotowe, Remciu - potwierdziła przyjaciółce i pokazała dyskretnie ukryty prezent czekający na jubilata. A potem pojawił się sam Jin ze swoją wzruszającą przemową, od której Aneczka poczuła ciepło w serduszku. - Jin, jesteś wspaniałym kapitanem i dumą Hufflepuffu! - powiedziała, kiedy nadszedł czas przekazania prezentów. - W imieniu nas wszystkich chciałabym przekazać w twoje ręce prezent. Wierzymy, że pozwoli ci sięgać po najwyższe wyniki i pomoże rozwinąć skrzydła twojej miotlarskiej karierze! Przytuliła Jina mocno, a potem przekazała duże pudło zapakowane w zdobiony borsukami papier, przewiązany złotą wstążką z wielką kokardą. W pudle znajduje się nowiutka Błyskawica w czarnym kolorze, podpisana złotymi literami "Hyung Jin-woo", z naniesionym obok herbem Hufflepuffu oraz kartka urodzinowa z życzeniami i podpisami wszystkich zaangażowanych w prezent i przygotowanie imprezy.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Zaczynała odczuwać naprawdę niezłą tremę przed meczem. Miał się odbyć już, był tuż za rogiem, a Kate na myśl o wyjściu na boisko dostawała lekkich mdłości. Ten mecz był jej debiutem w oficjalnym składzie drużyny Gryffindoru i w związku z tym nakładała na siebie niezwykle dużą presję - szczególnie że miała bronić pętli, zamiast do nich strzelać. Do tej pory wiecznie ćwiczyła jako ścigająca, jakoś tak się utarło, że wsadzono ją na miotłę w tym celu i miało to być jej jedyne przeznaczenie. Dopiero pewien Ślizgon zwrócił jej uwagę, że jej mocne strony powinny skierować ją ku innej pozycji i raz zaszczepiona o tym myśl nie potrafiła wyjść jej z głowy. Na treningach rozpoczęła pierwsze przymiarki do bycia obrończynią i musiała przyznać, że podobała jej się ta nowa rola. Nie musiała martwić się aż tak bardzo o tłuczki - lecąc z kaflem i skupiając się na tym, gdzie on był, często zapominała, że powinna mieć oczy dookoła głowy i że będąc w posiadaniu kafla stanowiła lepszy cel dla pałkarzy. Z poziomu pętli również będzie musiała śledzić dokładnie grę i reagować odpowiednio szybko, lecz odpadał jej cały ten problem z odpowiednio szybkim manewrowaniem, by nie wlecieć w kogoś na czołówkę. Musiała poza tym zapoznać się dokładnie ze swoją nową miotłą. Trzymanie jej w rękach ze świadomością, że należała tylko do niej, wciąż było surrealistyczne. Normalnie nie wierzyła własnym oczom i własnej głowie, że wspomnienie kupowania jej za jej własne pieniądze było prawdziwe. Zaciskając palce na trzonku mogła przysiąc, że czuła przepływającą przez jej rękę nową energię - w sam raz do spożytkowania na krótkim treningu! Pojawiła się na boisku i zaczęła swój trening od przebieżki. Kilka okrążeń wokół murawy skutecznie podniosło jej ciśnienie, przyspieszyło bicie serca oraz oddech, a także oczyściło jej umysł z negatywnej energii. Czując, że nogi powoli jej wiotczeją, wykorzystała ten moment na krótkie rozgrzanie stawów. Kilka skłonów do każdej z nóg, później jakieś przysiady, ponownie skłony. Z racji śniegu nie siadała na ziemi, by nie zmoczyć sobie ubrań - mogła roztopić biały puch przy pomocy kilku zaklęć rozgrzewających, ale już jej się szczerze mówiąc nie chciało. Wykonała parę wymachów rękami, by nie nadwyrężyć za bardzo barków. W lewym łokciu wciąż okazjonalnie czuła delikatne ciągnięcie po ostatnim treningu z Lockiem, podczas którego odbijali wściekle tłuczki. Liczyła, że w faktycznym meczu ta niewielka kontuzja nie zagra większej roli i nie zatrzyma jej przed złapaniem każdego szybującego w stronę pętli kafla. Nie wyciągała skrzyni z tłuczkami, nie chciała się dziś przypadkiem znokautować, a nie wierzyła, że podołałaby obronie samodzielnie. Dosiadła swojej miotły i wzbiła się w powietrze - musiała ją najpierw wyczuć. Co prawda latała już na Błyskawicach, ich drużyna użyczała tych mioteł do treningów i gry, więc ich dynamika nie była jej obca. Jej własna miotła jednak była nowiuśka, ani jedna witka nie odstawała, trzonek nie posiadał ani jednego otarcia. Leżał w jej rękach jak ulał! Poczuła wiatr we włosach i ten zastrzyk adrenaliny płynącej w jej żyłach. Lawirowała przez kilkanaście minut w powietrzu, ciesząc się smagającym ją mroźnym powietrzem, tą lekkością i osiąganą szybkością. Wiedziała, że pewnie mogłaby lecieć jeszcze szybciej, ale nie chciała stracić kontroli - na tym w sumie chciała skupić się na tym treningu, by nie spaść. Wykonywała gwałtowne zwroty, beczki, pętle. Szybowała pionowo w górę, by wyhamować i zawisnąć w powietrzu, następnie nurkowała ku ziemi, by poderwać koniec trzonka i wyrównać lot na kilka metrów przed murawą. Początkowo szło jej średnio, raz prawie się ześlizgnęła, na szczęście będąc dość nisko nad boiskiem, więc ewentualny wypadek niekoniecznie skończyłby się rozwaloną głową. Im dłużej latała, tym więcej stresu z niej ulatywało, po czasie mogła czuć się naprawdę lekko, gdy lawirowała w powietrzu slalomem między słupkami, które widziała wyłącznie jej wyobraźnia. Czuła już jednak zmęczenie, pewnie przez tę intensywną rozgrzewkę, więc zrezygnowała z wyciągania kafla i prób rzutów na pętlę - bo po co? Nie umiała też zaczarować ich w sposób, by same leciały na pętlę, żeby mogła ich przed nimi bronić. Wykonała więc jeszcze trzy szybkie kółka wokół boiska, traktując pętle jak przeciwników, przed którymi używała zwodów i technik wymijania, by finalnie postawić nogi na ziemi i zejść z miotły. Czuła, że miała łydki z waty. Zabrała swoje rzeczy i starając się o raźny krok, ruszyła w kierunku zamku, by po takim wycisku zjeść jeszcze coś dobrego w Wielkiej Sali i pójść spać. Szkoda tylko, że nie mogła na miotle wlecieć na siódme piętro... Wyprawa po tylu schodach mogła się skończyć dla niej drzemkę gdzieś w połowie drogi.
/zt
+
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Ostatni miesiąc minął mu zadziwiająco szybko. Powrót do szkoły po przerwie świątecznej okazał się równie przyjemny jak zjedzenie fasolki Bertiego Botta o smaku wątróbki tuż po delektowaniu się przez tydzień piernikami, bożonarodzeniowym puddingiem i czekoladowymi mikołajami. Niechętnie opuszczał rodzinny dom, by po krótkiej przerwie powrócić do miejsca, które budziło w nim tak wiele sprzecznych emocji. Jak się okazało młody Puchon nie miał jednak czasu by po powrocie marudzić i boczyć się na cały świat. Nauczyciele najwyraźniej uznali, że wraz z nowym rokiem nadszedł czas na rozpoczęcie intensywnych przygotowań do egzaminów - tak jakby do tej pory dawali piątoklasistom choć odrobinę luzu. Zawalony pracami domowymi, wypracowaniami, obowiązkowymi powtórkami i zadanymi z podręcznika rozdziałami, Terry spędził cały styczeń krążąc między lekcjami, biblioteką, a pokojem wspólnym, starając się znaleźć w całym tym ferworze czas na posiłki. Po raz kolejny dziękował losowi, że kwatery Puchonów znajdowały się tak blisko kuchni. Nie raz zdarzyło mu się prosić skrzaty o resztki z obiadu lub talerz kanapek, bo zwyczajnie nie zdążył na ucztę w Wielkiej Sali. Kiedy więc któregoś wieczoru na tablicy ogłoszeń zobaczył wywieszoną przez Cleo informację o zbliżającym się treningu, chłopak nie posiadał się z radości. Kiedy ostatni raz dosiadał miotły? Chyba jeszcze przed świętami... Ze zdumieniem odkrył, że bardzo brakowało mu drużynowych treningów. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielką sympatią zaczął pałać do współzawodników i z jakim wyczekiwaniem odliczał dni między kolejnymi treningami. Co prawda zapisał się do drużyny tylko po to, by spędzać więcej czasu w towarzystwie Jina, ale po kilku miesiącach wspólnych ćwiczeń Terry odkrył, że naprawdę polubił grę w quidditcha i z tym skwapliwiej zaczął angażować się w sportowe życie szkoły. W poniedziałek maszerował więc przez błonia z uśmiechem na ustach, ubrany w strój sportowy, nałożony na bieliznę termoaktywną, która jak miał nadzieję ochroni go przed kąsającym styczniowym mrozem. Niósł pod pachą wszystkie te wspaniałe prezenty, które otrzymał pod choinkę, a których do tej pory nie miał kiedy przetestować. Dotarłszy na miejsce spostrzegł, że nikt poza nim jeszcze się nie pojawił, toteż postanowił wykorzystać tych dodatkowych kilkanaście minut wskakując na miotłę i wykonując kilka okrążeń dookoła boiska - w ramach rozgrzewki oczywiście!
Miałam ogromne szczęście, że poznałam Gale'a Deara (dziwaczność naszego pierwszego spotkania będzie mnie chyba bawić już do końca moich dni...). Nieśmiało zaczepiłam Ślizgona na korytarzu z pytaniem czy mi nie pomoże przygotować kilku rzeczy na boisku, bo planuję poprowadzić trening, jako że kapitan Hyung aktualnie nie ma do tego głowy. Najwyraźniej pod maską dość zdystansowanego, chłodnego Księcia Slytherinu kryje się dobre serce, bo zgodził się użyczyć mi swojej różdżki. A nie wątpiłam, że ktoś wychowany w rodzie Dearów posługuje się nią sto razy lepiej niż ja. Właściwie to Gale zrobił za mnie wszystko, łącznie z nałożeniem specjalnych płonących zaklęć na obręcz i z utworzeniem kilkunastu kafli ze zbitego lodu. Chłopak wyjaśnił mi też, jak uruchomić te magiczne sztuczki, bo na razie wszystko czekało w bezruchu na rozpoczęcie zmagań Puchonów. Trochę się obawiałam, że ludzie się zszokują, jaki rodzaj treningu im przygotowałam, bo zapewne spodziewali się po tak nieśmiałej, cichej osobie czegoś prostego, nudnego i bezpiecznego, a tymczasem dosłownie zrobię im chrzest ognia na tym boisku! Chciałabym, żeby Gale przy mnie był, ale miałam silne wrażenie, że te domy w Hogwarcie jakoś mocno ze sobą rywalizują i nie podchodzą zbyt chętnie do socjalizowania się w kwestii Quidditcha (i poza nim trochę też). I wiedziałam, że jakoś szatyna nie bardzo lubią osoby z drużyny. No a przynajmniej Terry, którego właśnie wypatrzyłam na miejscu. Aaaaa! Jak dobrze go było widzieć! Myślałam, że padnę ze stresu przy prowadzeniu tego treningu, ręce mi drżały, a całą twarz miałam dziwnie gorącą pomimo panującego mrozu, ale akurat obecność Andersona nie dokładała mi strachu. Styczeń minął mi praktycznie identycznie jak jemu, kilka razy po prostu płakałam ze stresu nad pojawiającymi się znikąd Trollami z zaklęć i transmutacji. I możliwe, że raz napłakałam mu na notatki, gdy tkwił razem ze mną w puchońskich podziemiach przy ciężkiej nauce. Razem próbowaliśmy podtrzymywać się na duchu i odpytywać z tematów, które akurat przerabialiśmy wspólnie. Nie miałam pojęcia czy teraz nadejdą luźniejsze czasy, podejrzewałam, że nie i dlatego naprawdę musiałam chociaż na chwilę rozluźnić się treningiem. Zamachałam od razu do młodszego chłopaka energicznie, a kiedy tylko wylądował na miotle obok mnie to podbiegłam, aby go ciepło przytulić. Pogłaskałam delikatnie plecy Andersona dłonią w rękawiczce bez palców, po czym odsunęłam się i uśmiechnęłam. Bardzo, bardzo na Ciebie liczę, Terry, zdawały się mówić moje oczy, bo ktoś musi przeczytać to wszystko, co jest na kartce, ludziom... Spoważniałam i wyciągnęłam z torby przewieszonej przez ramię kartkę zapisaną niezwykle eleganckim, drobnym pismem. Postukałam w nie palcem. Hej, tu Cleopatra, poprosiłam o pomoc, żeby można to było przeczytać na głos i mam nadzieję, że brak mówienia z mojej strony nie będzie stanowić dużego utrudnienia... - zaczynał się długi tekst. Patrzyłam badawczo na twarz młodego, chcąc wierzyć, że rozumie o co mi właściwie chodzi. Na sobie miałam bardzo podobny strój do gry w Quidditcha wraz ze wszystkimi moimi gadżetami, które podostawałam na święta oraz miotłą Nimbus 2015. Na szyi oprócz naszyjnika ze złotym zniczem wisiał także gwizdek, mój wymyślony sposób na komunikację podczas latania.
Pomimo mrozu i szarości przysłoniętego chmurami nieba, Terry był w naprawdę dobrym humorze. Od zawsze przepadał za wysiłkiem fizycznym i choć zdecydowanie preferował sporty letnie, uprawiane w pełnym słońcu, to śmigając na miotle wśród wirujących dookoła płatków śniegu chłopak nie mógł na nic narzekać. Lodowaty wiatr smagał mu twarz, na której prędko pojawiły się rumiane plamy, a wszechobecny biały puch rozmywał się w jasne smugi, gdy piętnastoletni puchon ścigał się sam ze sobą od pętli do pętli. Zdążył okrążyć boisko osiem razy, nim dostrzegł znajomą postać machającą do niego z przysypanej śniegiem murawy. Bez wahania skierował się w jej stronę i już po chwili tonął w uścisku Cleo. Uwolniwszy się z objęć koleżanki dostrzegł na jej ślicznej twarzyczce cień niepokoju. No tak, to pierwszy trening który poprowadzi, nic dziwnego, że trochę się stresuje. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na pewno świetnie Ci pójdzie. - posłał jej dodający otuchy uśmiech i rozejrzał się dookoła. Nadal byli jedynymi osobami w zasięgu wzroku. – Myślisz, że reszta zaspała? Może przedzierają się przez zaspy? – spróbował żartem rozluźnić nieco atmosferę. Będąc na miejscu Cleo, pewnie okropnie przejmowałby się tym, czy ktokolwiek pojawi się na treningu. Nie podejrzewał jednak kolegów z drużyny, by wystawili dziewczynę do wiatru po tym, jak spędziła wiele godzin obmyślając i przygotowując im ćwiczenia. Nie, na pewno by jej tego nie zrobili… Uwagę Puchona ponownie przyciągnęła towarzysząca mu koleżanka, która wyjęła z torby jakąś karteczkę i teraz stukała w nią palcem, wyraźnie wskazując, by przeczytał treść notatki. Wzrok chłopca prześlizgnął się przez kilka pierwszych zdań napisanych drobniutkim pismem, do którego tak przywykł przez kilka ostatnich tygodni, kiedy to wymieniali się notatkami lub spostrzeżeniami na temat prac domowych…albo zwyczajnie narzekali na swój biedny uczniowski los. - Chcesz, żebym im to przeczytał? – spojrzał pytająco na Cleo, a uzyskawszy odpowiedź uśmiechnął się szeroko – Nie ma sprawy! Ponownie wbił wzrok w kierunku zamku, przekonany, że lada moment wychyną zza śnieżnych pagórków znajome sylwetki członków drużyny.
Miło było widzieć Terry'ego, szalenie wręcz miło. Czułam, że dobrze się zgrywamy na boisku, jak podczas treningu kapitana Hyunga, gdy wygraliśmy drużynowo utrzymanie się na czubku drzewa. Miałam nadzieję, że Puchon się u mnie nie wynudzi. Uśmiechnęłam się lekko na jego żarty, które odrobinę łagodziły niepokój. Czekaliśmy. Czekaliśmy. Czekaliśmy... Nadal czekaliśmy. Zaczęłam mieć nagle flashbacki ze swoich urodzin nie wiedzieć czemu. Z minuty na minutę ogarniał mnie coraz większy stres. Dłonie zaczęły mi się pocić w rękawiczkach, przyłapywałam się na nerwowym zaciskaniu palców na trzonku Nimbusa 2015, na powtarzalnym zdmuchiwaniu kosmyka czarnych włosów wpadającego mi do oczu, na wierceniu czubkiem buta w śniegu pod stopami. Serce ściskało mi się w węzeł. Oczywiście, że nikt poza Terry'm już się nie pojawił. Trening powinien zaczął się pół godziny i trwać już w najlepsze, gdy ostatecznie zmusiłam się do wzięcia w garść. Ale najpierw wyciągnęłam czysty notesik i długopisem nabazgrałam na nim krótkie: Jednak nie będzie potrzeby czytać tego na głos. Nie chciałam, żeby chłopak patrzył na moją twarz w tym momencie, więc jeszcze raz go przytuliłam. Bogowie, jak dobrze, że chociaż on tu był! Jedyne światełko w tunelu, jedyna osoba, której ewidentnie zależało. Jina rozumiałam, prowadziłam ten trening właśnie dlatego, że jego teraz nie było, ale co z pozostałymi? Z trudem połknęłam rosnącą gulę w gardle i podałam mu właściwą kartkę, tę pięknie zapisaną z instrukcjami. Hej, tu Cleopatra, poprosiłam o pomoc, żeby można to było przeczytać na głos i mam nadzieję, że brak mówienia z mojej strony nie będzie stanowić dużego utrudnienia. Na wszelki wypadek mam ze sobą gwizdek, którym będę sygnalizować, że akurat warto na mnie popatrzeć, bo mogę coś wskazywać rękami albo ogólnie przerwać na chwilę trening i poczekać aż napiszę dalsze instrukcje. Jest dzisiaj zimno, więc przygotowałam specjalne rozgrzewające zadanie, mianowicie płonącą obręcz! I kafle z lodu! W czasie, gdy chłopak kontynuował czytanie, ja ustawiłam się naprzeciwko pętel. Teraz czułam się jeszcze mniej pewnie niż zazwyczaj, a ręka mi drżała, gdy unosiłam swoją różdżkę. O tak, brakowało tylko tego, abym zepsuła zaklęcie i wszystko rozwaliła. Ale gdy bez słowa rzuciłam czar nie stało się nic złego. Wręcz przeciwnie. Trzy obręcze zgodnie ze słowami Gale'a zapłonęły gorącym, wysokim płomieniem. Potem podeszłam do ciężkiej skrzyni z okuciami, gdzie miałam na wszelki wypadek przygotowane dziesięć kafli z twardego, przezroczystego lodu. Zadanie jest proste, macie jak najszybciej przelecieć całe boisko aż do obręczy, po czym odpowiednio wyhamować, wycelować i przerzucić przez nie kafla. Będę liczyć, ile razy wam się to uda zanim kafel całkowicie się roztopi. Dalej był fragment też o podawaniu sobie, ale już aktualnie zupełnie nieważny. Spojrzałam na swoje buty, a potem wypuściłam powietrze nosem. Cóż, w dwójkę też można się dobrze bawić i czegoś nauczyć. Podałam jednego kafla w dłonie Terry'ego. Zgodnie z opisem - są trzy ogniste obręcze. I to takie niemałe płomienie, a jakby serio z piekieł wyciągnięte. Kafel ma 100 pkt życia, jeśli spadnie do 0 to się całkowicie roztapia/rozpada w Twoich rękach. Rzucasz tyle razy ile chcesz, ale patrz czy kaflowi nie skończyło się "życie", wtedy Cleopatra gwiżdże.
1 - okazuje się, że kafel nieźle przymroził Ci palce, bo jak chcesz nim rzucić do obręczy to pozostaje przyczepiony do Twoich rękawiczek, przez co marnujesz kompletnie swoją szansę i musisz robić nawrotkę po całym boisku do ponownego podejścia! -10 pkt 2 - lecisz tak pewnie i szybko, że nic nie jest w stanie Cię teraz zatrzymać. Przelatujesz o włos od płomieni, które chętnie zajęły się Twoim ubraniem oraz włosami. Ale czujesz tylko intensywne gorąco, a potem rzucasz kaflem i faktycznie przelatuje przez obręcz. -15 pkt Dorzuć literkę czy zdołasz go złapać po drugiej stronie. Samogłoska to nie, kafel wpada w zaspy śniegu i poświęcasz kilka minut na wygrzebywanie go i ponowne wzbicie się na miotle, Spółgłoska to tak, robisz świetny zwrot i chwytasz kafla w ramiona zanim upadnie. 3 - zdecydowanie nie zdążyłeś wyhamować przed płonącą obręczą! Wpadasz prosto w płomienie, które parzą wybraną przez Ciebie część ciała. Marnujesz tę okazję do strzału, bo przez chwilę myślałeś, że zostaniesz ludzką pochodnią, ale na szczęście ubranie się nie zajęło. -30 pkt 4 - lecisz powoli i gdyby to był mecz to inni ścigający na pewno zabraliby Ci tego kafla z dziesięć razy. Jest to bardzo mało popisowa akcja, ale ostatecznie ostrożnie zatrzymujesz się przy płonących pętlach i rzucasz po dłuższym celowaniu. I trafiasz. -20 pkt 5 - podlatujesz szybko, ale zdaje się, że jednak te płomienie trochę zbiły Cię z pantałyku, bo zamachnąłeś się już kompletnie źle. Aż Cię nadgarstek zabolał od kiepskiego zgięcia. Kafel leci zupełnie nie do pętli i musisz go gonić, a potem ponownie całe boisko do pokonania. -10 pkt 6 - nie da się nic zarzucić w tym podejściu! Świetna koordynacja, prędkość, a do tego niezachwiana odwaga przy podlatywaniu do pętli. Kafel trafia idealnie w środek pętli, a Ty możesz od razu go złapać i lecieć kolejny raz po boisku. -10 pkt
Nie chciał tu być. Tak bardzo, bardzo, nie miało go tu być, ale po drodze natknął się na kilku Puchonów, którzy wspomnieli coś o niskiej frekwencji na treningu Quidditcha, podśmiechując się z rozleniwienia ich kolegów z Domu. Wyjrzał wtedy przez okno na najniższym piętrze Hogwartu, spoglądając na Cleo i młodszego kolegę z niższego roku. To był cały skład? Bił się z myślami, po co to robi, ale wyszedł na błonia, zupełnie nieprzygotowany, w samym swetrze, rozgrzewając się zaklęciem Fovere. Miał jedynie owiać się lekkim ciepłem, ale czar objął całe jego ciało i oblał jego policzki czerwienią, a skórę potem, jeszcze zanim dotarł do Małego Boiska. Zapominał – wciąż – że nie powinien był używać magii, nawet najprostszej. Po co tu był? Wypominał to sobie jeszcze nawet w momencie, w którym machnął z oddali Cleopatrze i Terry'emu dłonią. Nie lubił spóźnien, ale podłóg oficjalnie tego, jak to wyglądało – był spóźniony, a przecież nawet nie chciał tu przychodzić. Wbił wzrok w ziemię, dłubiąc butem w śniegu, w skrępowaniu podnosząc rękę do karku, na którym wstąpiła mu już gęsia skórka od wyraźnego podrywu wiatru, kontrastującego z jego nienaturalnie rozgrzaną skórą. — Młody? — spojrzał na Terry'ego, czując narastające napięcie także w tym, że nie znał jego imienia. Był od niego młodszy, nie mieli razem zajęć, więc było to całkiem naturalne, że mógł go kojarzyć, ale nie znać osobiście – jednak w sytuacji, w której Ced znajdował się poza kręgiem swoich znajomych, zdawało się, że czuł się znacznie mniej pewnie – wyrzucał sobie pewne rzeczy, jak nieznajomość młodszych kolegów. — Co robimy? — posłał pytanie gdzieś pomiędzy chłopaka, a niemą Seaver, nie wiedząc od kogo powinien przyjąć polecenia. Wydawał się bezpośredni, śmiały, ale tylko w słowach, wewnętrznie miał wrażenie, że zaraz zwróci śniadanie. Quidditch nigdy nie był jego mocną stroną.
Mijały kolejne minuty, a dla stojącej na środku boiska dwójki Puchonów stawało się coraz bardziej oczywiste, że nikt więcej nie zamierzał pojawić się na treningu. Czyżby reszta drużyny nie przeczytała wywieszonego przez Cleo ogłoszenia? Wydawało się to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że każdy uczeń Hogwartu już w pierwszych tygodniach pobytu w zamku wyrabiał sobie nawyk spoglądania na tablicę informacyjną choćby kątem oka, ilekroć mijał ją rano w drodze na śniadanie lub wieczorem, wracając do dormitorium. Oczywiście mogło się zdarzyć, że ktoś w ferworze zajęć przeoczył któreś z ogłoszeń, ale szanse na to, by pięć osób nie zauważyło tej samej notatki wydawały się – no cóż – niewielkie. Alternatywa wydawała się jednak jeszcze mniej prawdopodobna; Terry nie mógł uwierzyć, że cała drużyna zdecydowała się zwyczajnie olać trening organizowany przez Cleo. Nie, to nie było w ich stylu…
A jednak stoicie tu jak dwa ciołki.
Cichy głosik odezwał się szyderczo w jego głowie. Czyżby naprawdę okazał się zbyt naiwny i źle ocenił członków drużyny? Pokręcił głową, odganiając od siebie nieprzyjemne myśli. Po treningu dowie się, dlaczego reszta postanowiła bez słowa ominąć spotkanie i jeśli faktycznie stało za tym lenistwo albo – takiej opcji nawet do siebie nie dopuszczał – złe intencje wobec nowej szukającej, to solidnie wysuszy im głowy. Teraz jednak należało skupić się na miotłach, w końcu po to tu przyszli! Czując, że po raz drugi tonie w uścisku koleżanki, Terry miał wrażenie, że serce rozpada mu się na tysiąc kawałków. Wiedział, że Cleo, podobnie zresztą jak on sam, nie należała do osób najśmielszych, bolała go więc sama myśl, jak dziewczyna musi się teraz czuć. Już miał się odezwać, pocieszyć ją, że przecież razem też mogą poćwiczyć i że reszta na pewno ma jakiś ważny powód, żeby ominąć trening, ale gula w gardle uniemożliwiła mu wyartykułowanie jakiegokolwiek składnego zdania. Nim otrząsnął się z nagłej niemocy, spowodowanej niechybnie targającymi chłopcem emocjami, Cleopatra oddaliła się, by przygotować boisko do treningu. Puchon westchnął ciężko i pochylił się nad pozostawionymi mu instrukcjami, sporządzonymi równie zgrabnym pismem jak pierwsza notatka. Akurat kończył czytać, kiedy znikąd pojawił się przy nim straszy o dwa lata Puchon, którego Terry kojarzył z widzenia, jednak nigdy nie miał okazji zamienić z nim więcej niż może parę zdań. - O hej! Nie widziałem, kiedy przyszedłeś. – powitał przybysza z odrobinę przesadnym entuzjazmem w głosie, przez co całość zabrzmiała dość piskliwie, wywołując na i tak już zaczerwienionej z mrozu twarzy chłopca szkarłatny rumieniec. Czuł taką ulgę, że ktoś jednak pojawił się na treningu, że udało mu się nawet powstrzymać cisnący się na usta grymas po tym, jak usłyszał protekcjonalny zwrot, skierowany w jego stronę. Wiedział, że był najmłodszym członkiem drużyny, nie potrzebował, by ktokolwiek mu o tym przypominał, jednak w tamtej chwili gotów był zignorować wiele, byle tylko poprawić humor koleżance. No właśnie Cleo! Zawołał ją, starając się przekrzyczeć huczący nawet na ziemi wiatr, a gdy dziewczę dołączyło do nich, obdarzył ją tak serdecznym uśmiechem, że gdyby mógł, zapewne roztopiłby wszystkie lodowe kafle. - Patrz, mamy towarzystwo! Przekazał nowoprzybyłemu Puchonowi instrukcje dotyczące ćwiczeń zgodnie z notatką otrzymaną od Cleo, po czym przyjrzał mu się uważnie. - Wszystko jasne? Potrzebujesz rozgrzewki, czy możemy zaczynać? – kończąc spojrzał na Cleo i uśmiechnął się zachęcająco. – Na Twój znak pani trener.
To co potrzebował Ced to nie była rozgrzewka, a jakaś naturalna katastrofa, która sprawi, że w boisko spadnie meteoryt, ziemia się rozstąpi pod ich stopami, jezioro wyleje na błonia, tajfun przejdzie przez ten kawałek trawnika i będą mogli wrócić do dormitoriów, do ciepłego kominka w Salonie Głównym Hufflepuffu. Savage nie był przykładem prawdziwego entuzjasty sportowego, chociaż lubił ruch, wolał proste spacery, aktywności znacznie bliżej... ziemi. Kąt ust drgnął mu więc przed odpowiedzią na pytanie Terry'ego, kiedy powstrzymał się od tego tragizmu, jaki chodził mu teraz po głowie. — Wszystko jasne — przyjął tłumaczenie kolegi skinieniem głowy i jeszcze na moment pozwolił sobie na kilka spokojnych, głębokich oddechów, którymi mógł aspirować o pozostanie buddystą. — Jestem Ced, a Ty? — rzucił mimochodem pomiędzy czekaniem na znak od Pani trener, a rozpoczęciem treningu, do którego na razie nastawiał się bardziej psychicznie niż fizycznie. Choć fizycznie już teraz był zmęczony i niepocieszony wiatrem wdzierającym się pod materiał swetra. Kiedy w końcu dostają zielone światło od Cleo, Ced pewnie odbija się od podłoża na miotle – jego pewność siebie ma swoją naturalną przyczynę, chciałby jak najszybciej dotrzeć do pętli, przerzucić tego kafla tyle razy, ile jest to konieczne i zdecydowanie czym prędzej postawić nogi z powrotem na twardym gruncie. Z tego, jak jednak Ced pamięta swoje lekcje latania, przypomina sobie, dlaczego ich nigdy nie lubił, wiatr jest zimny, mrozi skórę, ciśnie się w oczy i wyciska z nich łzy, które spływają po policzkach z mieszanką ulgi, że przynajmniej nie czuje już nieznośnego szczypania, ale dla Savage’a, nie ma nic swobodnego w tej uldze. Nie ma także wolności w poczuciu oderwania od ziemi. Jest tylko niepokój i niecierpliwość, zupełnie do niego przecież niepodobna, ale na miotle Ced nigdy nie był sobą. Docierając do obręczy chce mieć to już za sobą, ale tylko wydłuża swoje męki. Zmuszony jest wygrzebywać kafla ze śniegu, albo wykręcać nadgarstek w nienaturalnej pozycji, aż do zbolałych kości i stawów. Innym razem okazuje się, że ręce przymarzły mu już do kafla i musi robić głupie kółka po całym boisku. Nie jest jednak zły. Wydaje się bardziej sobą rozczarowany, bo nie chciał zawieść Cleopatry, a kręci się bez celu, jak gówno w przerębli – tylko nazywa to łagodniej w swojej głowie, a nie powinien, bo dokładnie tak też wygląda w locie. Nawet zwyczajowy blask jego złotych włosów i oczu, zielonych, ale jednak kolorytem tak bursztynowych, jakby w niektórym świetle przechodziły w płynne złoto, w powietrzu gaśnie. Wydaje się, jakby był najgorszą, najbardziej mierną wersją siebie, której tylko dwa razy udaje się przelecieć przez boisko z dobrej postawie. Gwizdek Cleo sprowadza go na ziemię. Ląduje na boisku z wyraźnym rozluźnieniem, zaraz obok pani trener. Nie robi tego intencjonalnie, ale haczy o nią witkami mioteł, a chwilę później, opadając ciężko na śnieg, dopada do niej, gotów chwycić ją, gdyby miała stracić równowagę. Ale nie jest nim, trzyma się dzielnie – prosto. Nie tak pokracznie jak on. Chociaż jak tylko jego nogi dotykają ziemi – Ced odzyskuje swój dawny rezon, grację ruchu, wyważonego i zawsze opanowanego, nawet w tak gwałtownych ruchach, jak przed chwilą.
W gruncie rzeczy Terry nie miał pojęcia, jak nowopoznany Puchon radzi sobie na miotle, był jednak zbyt przejęty nieobecnością członków drużyny i troską o samopoczuciem Cleo, by poświęcić tej kwestii choć odrobinę uwagi. Z zadowoleniem pokiwał więc głową słysząc odpowiedź kolegi i sięgnął po własną miotłę, gotów do startu, gdy tylko rozbrzmi gwizdek dziewczyny. - Terry. - rzucił, poprawiając na nosie zaparowane gogle, po czym posłał Ceodwi szeroki uśmiech - Super, że przyszedłeś, serio. Nie było jednak czasu na dłuższe pogawędki, Cleo dała bowiem sygnał i trening wreszcie się rozpoczął. Po tak długiej przerwie od latania, Terry, pomimo wcześniejszej rozgrzewki, potrzebował kilku minut, by odpowiednio ułożyć lodowaty kafel w dłoniach i znaleźć najbardziej ergonomiczną pozycję na miotle. Metodą prób i błędów udało mu się wreszcie komfortowo ułożyć na drążku i po chwili chłopak mknął z prędkością światła w kierunku płonących obręczy. Cleo nie żartowała, naprawdę przygotowała im piekielnie dobrą zabawę - jęzory ognia sięgały kilku metrów, odznaczając się jasną łuną na szarym niebie. Im bardziej zbliżał się ku obręczom, tym mocniej czuł na skórze bijące od nich ciepło, które przerodziło się w prawdziwy gorąc, gdy Puchon mijał zaczarowane płomienie. Przerzucił kafel na drugą stronę ognistej zasłony i z ogromną dumą obserwował jak lodowa kulka prześlizguje się przez sam środek przez sam środek "bramki". Był tak urzeczony kolorowymi jęzorami ognia, że dopiero po chwili uświadomił sobie, że powinien przecież złapać kafel po drugiej stronie obręczy. Okrążył słupki i zanurkował, jednak nie udało mu się dogonić spadającej z zawrotną prędkością piłki. Chcąc nie chcąc, Terry zmuszony był przeszukać kilka pobliskich zasp, nim wreszcie znalazł zgubę i wzbił się ponownie w powietrze. Przez kolejne pół godziny śmigał tam i z powrotem po boisku, czując jak kafel powoli kurczy mu się w dłoniach. Jak się okazało, z każdym kolejnym rzutem coraz trudniej było chłopcu wycelować, mokra piłka wyślizgiwała mu się bowiem spomiędzy palców, i raz czy dwa zdarzyło się, że Puchon złapał ją w ostatniej chwili. Musiał przyznać, że Cleo naprawdę nieźle przemyślała całe ćwiczenie – trenowali nie tylko standardowe rzuty przez pętle, ale także zręczność, prędkość reakcji i umiejętność dopasowania się do niestandardowych warunków. Ponownie ogarnęła go złość, że reszta drużyny olała trening i ciężką pracę, którą Puchonka włożyła w jego przygotowanie. Chcąc dać upust narastającej irytacji, włożył całą siłę w ostatni rzut i posłał kafel – który był teraz rozmiarów piłki tenisowej – w sam środek migoczących płomieni. Lodowa kulka przeleciała przez obręcz, a następnie pękła i rozsypała się na malutkie kawałki. Wśród podmuchów wiatru doszedł do uszu chłopaka dźwięk gwizdka trenerskiego, zawrócił więc i wylądował obok Cleo. - O rany, ale to było super ćwiczenie. – wysapał, gdy tylko jego nogi dotknęły ziemi. Policzki miał zaróżowione, a oczy skrzyły mu się z podekscytowania. – Jak wrażenia? Coś byś poprawiła? Tylko szczerze!
Estelle Welland
Rok Nauki : VI
Wiek : 17
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 160
C. szczególne : za wszelką cenę unika kontaktu wzrokowego (!); bardzo delikatne piegi, łagodne rysy twarzy
Najtrudniejszy zawsze był pierwszy krok. Najgorzej zacząć, bo potem to leci się z górki. Potem wszystko będzie łatwiejsze. Najważniejsze to tylko złapać okazję i mocno ją trzymać. Nie pozwolić jej uciec. Stella zdawała się być pozbawiona instynktu walczenia o swoje, kiedy mając idealną okazję, nadarzającą się raz na możliwie nigdy, prawie wcale z niej nie skorzystała. A teraz musiała biec, niemal jak oparzona, z pożyczoną wprost ze szkolnych zbiorów miotłą, prosto na boisko; w ostatniej chwili chyba przypomniała sobie o treningu, a teraz biegła tak, jakby od tego zależało jej życie i w duchu cieszyła się, że chociaż tej kondycji jej nie brakowało, a pokonywanie kolejnych metrów zarówno przez mury zamku jak i śnieg, nie stanowiło dla niej większego problemu. Tylko jak pojawiła się na miejscu, to chyba cudem zdążyła usłyszeć, o co dokładnie chodziło w tym, co mieli robić.
Zapewne to ta adrenalina sprawiła, że wyszło jej tak, jak powinno. Że ogień jej nie przestraszył, lot był nienaganny; sama była w ciężkim szoku, jak ładnie jej to wszystko wyszło! Normalnie jakby już jakiś czas latała w miotle, a przecież to nieprawda była; ona to tylko podziwiała z oddali, ale dzisiaj? Dzisiaj, jak się okazało, to wszystko miało się zmienić! To jej szansa! Jej nadzieja! Jej radość!
Ta radość okazała się chyba zgubna. Bo chociaż leciała pewnie, do tego rzuciła poprawnie, to momentalne ciepło, ba, momentalny gorąc sprawił, że nie zdążyła złapać tego smutnego kafla, który zanurkował w śniegu, a ona zaraz za nim, mamrocząc pod nosem, że to normalne, że dziadek pewnie też tak zaczynał, że to jej okazja do zaczęcia swojej jakże wspaniałej kariery...
Potem było gorzej. Wlecenie w ognie i świadomość, że od ramienia zapala się cała, przez co nawet nie rzuciła. I chyba ten stres sprawił, że następne dwa rzuty były... zupełnie takie sobie. Niefortunne. Brzydkie wręcz; pewnie musiała wyglądać komicznie, kiedy goniła za tym nieszczęsnym kaflem. A później znów poczuła, jakby się paliła; tym razem od drugiego ramienia i...
Gwizdek. Ziemia. Lądowanie.
Spojrzała się po obecnych i grzecznie skinęła głową, jakby na powitanie. – Przepraszam... za spóźnienie – jej zdanie przerwał głośny wdech, mający na cele opanowanie oddechu. Nie takie łatwo było jednak to całe latanie na miotle, chociaż takie się wydawało. I to igranie z ogniem; niebezpieczne to całkiem. Ale za to ile radości sprawiało!
Woźny ze wszystkich rzeczy, które musiał robić w szkole, najbardziej nienawidził prac porządkowych i modernizacyjnych na boiskach. Pech chciał, że to właśnie dziś wypadł ten najgorszy dzień w roku. Mężczyzna mruczał wściekle pod nosem zmierzając w stronę małego boiska, które - jak się okazało - było zajęte przez Puchonów. Opryskliwym tonem oznajmił wam, że wasz trening musi być zakończony wcześniej i musicie poszukać innego miejsca na swoje sportowe wyczyny. Jego mina sugerowała, że nie warto wdawać się z nim w jakiekolwiek dyskusje.
Trening zakończony z powodu dłuższej nieobecności autorki.
Po powrocie z Himalajów chyba miał taki zapał w dupie, że wciąz mu się chciało uprawiać sporty. Zimowe szaleństwo obrodziło w nowy sprzęt snowflowingowy i wielkie marzenia o większej aktywności fizycznej na codzień. Niewiele się zastanawiając, zgarnął swoją miotłę i puścił wiadomość pozostałym wychowankom domu Salazara, że oto nadszedł czas by trochę polatać na miotłach. Stawił się na małym boisku jako pierwszy, siorbiąc Alakazama, od których zaczynał się poważnie uzależniać i czekał na przybywających uczniów. Kiedy zebrali się wszyscy wyjaśnił pokrótce, że dziś poćwiczą sobie równowagę i zręczność, ale bez obaw, będzie sobie można i tak skręcić kark. Jak zawsze ze Swansea, wyłożył 40g dla tego, komu pójdzie najlepiej w lataniu na czas, po czym sam wskoczył na miotłę i wszyscy zabrani się za trenowanie.
Trening równowagi i zręczności.
Ćwiczenie I - Lot satojąc na miotle. Zadanie jest takie, by lecąc na miotle wskoczyć na jej trzonek stopami i oderwać ręce, łapiąc równowagę.
Rzuć k6 na sukces: 1 - spadasz z miotły 2,3,4 - udaje Ci sie wejść na miotłę i oderwać ręce od trzonka, ale tylko na chwilkę, nim tracisz równowagę i musisz usiąść. 5 - łapiesz super równowagę, ale lecisz nisko nad ziemią, tak z ostrożności, by w razie upadku nie skręcić karku... 6 - lecisz zjawiskowo, widowiskowo, wysoko, wszyscy biją brawo
Ćwiczenie II - Lot na czas z kulką na tacy Zadaniem jest przelecenie od punktu A do punktu B, trzymając na wyciągniętej dłoni tarczę, na której leży kulka. Trzeba nią balansować tak, by jej nie upuścić
Rzuty: K100 na to jak szybko dolatujesz do mety. Kość litery na to, czy udaje Ci sie utrzymać kulę na tarczy. Samogłoska - kula spada. Spółgłoska - udaje się ją balansować aż do mety!
Następny etap wrzucę 24.03 skończymy w tym miesiącu
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widziadła:G Scenariusz: n/d Ćwiczenie I K6:3 Ćwiczenie II Szybkość:80 Kula:D
Co z tego, że jeszcze tydzień temu umierał bez mięśnia w nodze, jak Brewer go poskładał. Co prawda wciąż było chujowo, ale nie na tyle, by alkohol sprawy nie załatwił i reszta zaleceń doktora imiennika, oczywiście. Na trening więc postanowił się stawić, bo i nie widział powodu, czemu by nie. Trochę sobie dziabnął przed i już leciał na boisko, gdzie na ten moment czekał na niego tylko Swansea. -Elo mordo. Co, dziś łapiemy jedwabne szaliczki w zęby? - Zapytał radośnie, nawiązując do tych popierdolonych himalajskich zawodów, w których uczestniczyli. Zaraz też dowiedział się, że nie taki jest plan, na co westchnął rozczarowany. Za to ponownie się wyszczerzył, gdy Lockie wyjaśnił mu, że będą odpierdalać woltyżerkę na miotłach. No to było coś, co mogło się skończyć albo wizytą w Mungu, albo zajebistą zabawą. -Eliksirowar, biznesmen, akrobata. Pa na to. - Od razu wskoczył na Pioruna i rozpoczął ćwiczenie, a gdy osiągnął odpowiedni pułap i prędkość, wsparł się na rękach, w których siłę to miał ogromną i postawił obydwie stopy na trzonku miotły, balansując jak baletnica. A przynajmniej przez pierwsze kilka sekund, bo zaraz też się przekonał, że za mało wypił, albo za dużo, a łydka nie jest w stanie wytrzymać jeszcze takiego obciążenia. Zawahał się i stracił równowagę, w ostatniej chwili łapiąc dłońmi miotłę, na którą to się podciągnął jak na bardzo ekstremalnym drążku, zawieszonym kilkanaśnie metrów nad ziemią. -Żyję!- Wydarł się tylko, zaraz biorąc tarczę z piłeczką i lecąc dalej. Nie było co się roztkliwiać, miał tu zadanie do wykonania. I to drugie zadanie poszło mu naprawdę zajebiście. Popierdalał jak głupi, a kulka nawet nie wyglądała, jakby chciała mu spierdolić. W końcu przekroczył z nią metę, podbił na talerzyku, po czym wziął zamach i pierdolnął w nią spodkiem tak, że przeleciała przez pobliską obręcz. -Sto punktów dla Solberga! - Wykrzyczał zadowolony. Widać było, że jest podpity, skoro emanował tak dobrym humorem mimo, że wszystko wokół niego zaczęło się sukcesywnie walić od kiedy powrócił z ferii.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Widziadła:G, nie Scenariusz: - Ćwiczenie I K6:6 Ćwiczenie II Szybkość:5 Kula:J
Pobyt w Himalajach sprawia, że Gale postanawia przyjść na trening. Po południe w soboty nigdy nie zarezerwowałby dla ćwiczeń miotlarskich, Salazar Slytherin mu świadkiem, a jednak zjawia się, oczywiście ubrany na czarno, z miotłą drużynową, którą wziął ze składzika ich domu. Nie widzi mu się to totalnie, ale, jako że treningi organizuje Swansea, Dear wie, że jedyny powód, dlaczego postanawia zmarnować sobie kawałek weekendu to czysty hazard, Lockie to człowiek iście pięknych cnót takich jak wyłożenie czterdzieści galeonów dla najlepszego miotlarskiego gimnastyka; cenił czas innych, motywował — prawdziwy kapitan. - Hej. - Nie może się nie przywitać z @Lockie I. Swansea i @Maximilian Felix Solberg, widząc, że ten drugi to taki dzisiaj wesolutki, pewnie po buteleczce raksi, Dear ma oko do takich rzeczy, odkąd przeszedł chrzest pod czujnym okiem Swansea. - Bez komentarza, ja tu tylko w sprawach biznesowych. - Dodaje, mając nadzieje, że chłopki, nie będą robić idiotycznych min, bo książę Slytherinu się tu zjawił, jaśnie pan co tak się deklarował, że nie lata na miotle, nie gra w quidditcha — to prawda, ale czego nie robi się dla pieniędzy. Zwłaszcza że po ostatniej przegranej w zakazanym lesie, slytherińskie ambicje kazały mu rywalizować do skutku, bo tak bardzo pragnął tego hajsu Lokiego, nie dlatego, że mu brakowało kasy no może trochę, odkąd ojciec mu wysyłał jakieś drobne, a te szły na... zakłady, raksie i Merlin wie co jeszcze. Pierwsze ćwiczenie stania na miotle brzmi tak absurdalnie, że blednie trochę i myśli nad tym, czy nie uciec, ale już się przywitał, oznajmił, po co tu jest — ma swoją Dearowską godność. Lecąc na miotle, odrywa ręce od niej niczym zawodowiec, wskakując stopami na trzonek miotły. Zjawiskowo to robi, tak że tylko wzruszenie ciśnie się w oczy, widać, że ma talent, a marnuje go. Skoro mu tak świetnie idzie, do drugiego zadania podchodzi już z mniejszym uściskiem strachu w splocie, trzymanie kulki na tarczy, balansowanie — kto by pomyślał, że i tu mu wyjdzie, chociaż kosztem prędkości; ale czego mógł oczekiwać od miotły szkolnej ze składzika; za to Solberg szczęśliwy posiadacz pioruna, zachwycony jak zwykle jeden z tych pierwszych. Gale wie jedno, mrużąc niezadowolony zielone oczy, że jeśli chce wygrać, musi zaopatrzyć się w dobry sprzęt to sprawa honoru.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Uśmiechnął się do Solbiego, który najebany jak zając w Wielkanoc radził sobie na miotle wybitnie. - Ty chyba musisz ćwiare przed każdym meczem, wtedy zaczniemy wygrywać. - zauważył, spojrzeniem chwytając zbliżającego się Deara. Puścił mu oko, nie komentując jego obecności, bo cieszył się z jakichkolwiek obecnych na treningu ludzi, wiedział bowiem, że ani ich drużyna nie ma kompletnego składu, ani samo latanie na miotle nie było szczególnie ulubioną aktywnością węży. Uniósł zaraz jednak brwi, kiedy Gale oderwał się od ziemi, a potem od miotły, szybując niczym, ten orzeł w przestworzach i zaczął mu nawet bić brawo! Takich umiejętności to dawno nie widział, czemu ten guwniak nie był w drużynie? A, bo ambicja do wygrywania była w Slytherinie bardzo wybiórcza. Wskoczył na miotłę zaraz po nich, próbując na gibiących się kolanach podnieść dupsko z miotły i na niej stanąć w trakcie lotu i choć tylko na dwie sekundy, to mu się nawet udało ustać z rozłożonymi rękoma na wąskim trzonku, co uważał za swój osobisty wielki sukces. Gorzej z ćwiczeniem zręczności, bo kula, którą położył na swojej tarczy, niemal natychmiast z niej spadła, bo koordynacji to miał tyle, co galeonów w kieszeni. Czyli zawsze za mało. - Kurwa. - mruknął, kiedy nawet mimo dość ślimaczego tempa co chwila musiał lądować, by podnieść kulkę, która mu spadała z tarczki.