Po środku szkoły znajduje się sporych rozmiarów dziedziniec z równo przystrzyżoną trawą. Z każdej strony otaczają go mury zamku. Na samym środku stoi natomiast duża fontanna, zawsze zbierająca wokół siebie chcących odpocząć po lekcjach, uczniów.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 18:06, w całości zmieniany 2 razy
Uśmiechnęła się do siebie, gdy nagle poczuła że coś uderzyło ją w brzuch. Dostrzegła na bluzie śnieg. Uśmiechnęła się, a w jej uśmiechu było widać smutek, rozbawianie i złośliwość. - Osz... ty... -powiedziała, formując śnieżkę. Po chwili cisnęła ładunkami w stronę przyjaciela. Uwielbiała takie zabawy! Sprawiały, że na twarzy Jane od razu gościł uśmiech.
Simon oberwał po plecach. Z wielkim bananem na ustach odwrócił się do swojej przyjaciółki i wcelował w jej nogi krzycząc: -Tak trafiać w biednego mnie?-śmiał się głośno unikając pocisków Jane. Sam cały czas celował w ta roześmianą rudą osóbkę.
Jane z trudem unikała pocisków. Raz dostała w głowę i to ją wpieniło, tak, ze chłopak oberwał podwójnie. Była taka wesoła. Aż było widać emanujące od niej ciepło i radość życia. W jej zielonych, kocich oczach, szalały wesołe ogniki, a na policzkach pojawiły się rumieńce. Jane wyglądała teraz tak ładnie. Zawsze najładniej jej było naturalnie. Gdy była roześmiana i pełna energii. Tak, jak teraz.
Simon dostał chyba nawet poczwórnie. "ta dziewczyna to ma moc!" pomyślał śmiejąc się głośno. Sprawnie unikał pocisków,które wymierzał jego przyjaciółka. Dawno się tak dobrze nie bawił,a to pomagało mu zapomnieć o wszystkich troskach. Az tu nagle nasz hero dostał w głowę. Tak dla zgrywy padł "martwy na ziemię". Był naprawdę ciekaw co teraz Jane zrobi.
Jane przeraziła się nie na żary, gdy chłopak upadł na ziemię. W dwóch susach znalazła się przy nim, i nachyliła się, przerażona. - Simon ?-szepnęła, a w jej głosie przebrzmiewało zdenerwowanie i przerażenie. Przed chwilą się śmiał, a teraz co? Leżał na śniegu, jak martwy. Jane wstrzymała oddech. Wystraszył ją nie na żarty.
Właściwie powiedzieć muszę wam, że między myśleniem Tamary, a myśleniem autorki tego postu istniały dosyć znaczne różnice. Bo panna Markowa dosyć często piła alkohol, przynajmniej, gdy była jeszcze w Durmstrangu, jako rodowita Rosjanka była w niektórych momentach wręcz zmuszona do tego, choć tak naprawdę jakoś szczególnie nigdy nie oponowała przeciwko piciu. Ale rzadko zdarzało się, żeby urżnęła się w trzy dupy, że tak brzydko się wyrażę. No, czasem. Natomiast książki lubiła i to był jeden z jej sposobów spędzania wolnego czasu (oprócz imprez, których teraz było jakoś mało), który coraz częściej stosowała, choć nie tak często, by jakoś jej się to nudziło, bo jakąś wielką fanatyczką czytania nie była. Poza tym, nic nie jest w stanie zastąpić ludzi, żywych osób, z krwi i kości. Ale to chyba już pisałam. Jeśli patrzeć tylko na ten opis, który został przedstawiony powyżej, to Tamarę można by spokojnie zaliczyć do zacnego grona egoistów. Większość cech idealnie do niej pasowała. Właśnie, większość. Niestety dla niej, a może stety, sprawy innych ludzi stały czasem na przeszkodzie realizacji jej celów i pragnień. Zbyt głębokie relacje miała z niektórymi ludźmi, by móc ignorować ich potrzeby, a także poglądy. A gdy to robiła, nie wychodziło to dla niej dobrze. A ideałem nie była, nie jest i nie będzie. I cały w tym jej urok. Nie sposób było nie zauważyć „uśmiechu”, jaki pokrywał twarz chłopaka. Właściwie ona nie nazwałaby tego uśmiechem, a raczej grymasem. Dobrą miną do złej gry. Dobrze znała ten stan, gdy musiała udawać, że było wszystko w porządku, choć naprawdę było źle. Gdy musiała przybierać różne miny, pozy, w zależności od sytuacji – takie, jakie chcieli zobaczyć inni. - Pokój Życzeń? – zapytała zaintrygowana. Słyszała o tym miejscu kilka razy, gdy była na wspólnym posiłku w Wielkiej Sali (na który chodziła dosyć rzadko - znowu te zaburzenia łaknienia związane ze stresem, niestety). Jednak nigdy w nim nie była. A teraz miała okazję usłyszeć od kogoś, kto tam był, jaki ten pokój był, czy naprawdę działał tak, jak słyszała. - Nasza hipoteza… - mruknęła do siebie, jakby musiała przemyśleć te słowa. – Czyli winna jest wszystkiemu zima i ogólne lenistwo. No, kto by pomyślał, ale w sumie czego można było spodziewać się po flegmatycznych Anglikach - zaśmiała się, powtarzając jeden z zasłyszanych niegdyś stereotypów. - Znasz jakieś ciekawe miejsca w zamku oprócz Pokoju Życzeń, do którego niewątpliwie powinnam się udać? – zapytała, a potem przypomniała sobie o jednej ważnej rzeczy. – Zapomniałam się przedstawić. Tamara – dodała, po czym wyciągnęła rękę.
BUUU!-otworzył szeroko ozy i podniósł głowę,zaraz się śmiejąc. Ale w oczkach Jane zobaczył przerażenie. kurcze! to nie miało być tak! Chciał się tylko zabawić! Głupek z niego! Podniósł się na łokciach i szepnął do Jane: -Nic mi nie jest,żartowałem-i posłał jej uśmiech mając nadzieje ze to ją uspokoi
Jane przeraziła się nie na żartu. Nie, nie. To Simon przeraził Jane nie na żary. A teraz się podniósł z bananem na ustach, jak gdyby nigdy nic. Gdy chłopak zapewnił ją że żartował, uderzyła go w ramię, ale jednocześnie odetchnęła z ulgą. - Idiota... Chcesz żebym dostała zawału serca? – znów go uderzyła, robiąc obrażoną minę. Oczywiście żartowała, ale była ciekawa, co zrobi Simon. A co! Teraz jej kolej na udawanie, co nie ?
Simon nie znosił takich sytuacji. Jego siostry zwodziły go w ten sam sposób! Kurcze kobiety są w jakiejś zmowie! Popatrzył w zielone oczęta Jane i powiedizał łagodnym głosem: -Proszę nie gniewaj się na idiotę który siedzi na śniegu,idiota nie chciał-popatrzył na nią jak kot ze Shreka,mając nadzieje ze Jane mu wybaczy
Jane nie potrafiła kłamać. Co za tym szło, udawała też kiepsko. Ale Simon uwierzył. Zaśmiała się. - Wybaczam, wybaczam kocie w butach –powiedziała, wstając. Ona też siedziała na śniegu. Jej spodnie były już i tak całe mokre. Po chwili dostrzegła znajomą sowę. Podeszła do Hope i pogładziła ją po głowie. Przeczytała wiadomość od Elliott. Westchnęła. Odwróciła się do Simona. - Ell mnie wzywa. Muszę już iść –powiedziała, podchodząc do niego. Wciąż siedział na śniegu. Kucnęła – Simon, jesteś moim przyjacielem. Potrzebuje Cię. Błagam, nie rozmyślaj więcej na takie tematy. Proszę – pocałowała go w policzek na pożegnanie i wstała. - Pa –powiedziała, odchodząc. Nie chciała go tam zostawiać samego, ale nie mogła wystawić do wiatru najlepszej przyjaciółki. Simon jest silny. Poradzi sobie. Taką przynajmniej miała nadzieje.
//autorka stwierdziła, ż nie ma sensu dalej pisać. Lepiej pogadajmy gdzieś już po wydarzeniach z balu xD//
Ach, zrobiło się cudownie wiosennie, nadszedł marzec, ptaszki świergoczą, słoneczko świeci, śnieżek topnieje, jest okropnie wesoło, radośnie i wszyscy się cieszą, koniec długich zimowych wieczorów i marznięcia przy kominku, koniec wiecznych mrozów i zawiei śnieżnych, tak, nareszcie zaczyna się ta lepsza, mondrzejsza część roku, wreszcie można wyjść na zewnątrz i nie dygotać z zimna! Z tejże okazji, stwierdziwszy, iż dalsze przesiadywanie w zamku nie ma absolutnie żadnego, no ale żadnego sensu, Kolinosław postanowił wyjść na zewnątrz, i tak też uczynił. Właściwie to chciał udać się do sowiarni, by wysłać list do ciotki Peli (właściwie to nie powinien, bo ostatnio napisał jej, ze zakochał się w Joelu, a w odpowiedzi otrzymał wiązkę bardzo ładnych epitetów i komentarzy na temat jego zdrowia psychicznego, lepiej nie będę cytować, bo Pela to swojska kobieta była i w słowach nie przebierała; no, ale już jej wybaczył, nie umiał się długo gniewać), ale w połowie drogi zmienił zdanie. I tak oto znalazł się tutaj, mając ambitny plan łażenia bez celu tudzież zaczepienia kogoś znajomego i gawędzenia; niestety, na chwilę obecną nikogo takiego nie widział. Ach!
Pan Riczard także cieszył się piękną pogodą, więc w takim też nastawieniu, na ciepło i gwar uczniów, wyszedł sobie na dziedziniec. Nie wiedział dokładnie, dlaczego akurat wybrał to miejsce. W końcu przywykł do chodzenia po błoniach, ale to miejsce na pewno było jakąś miłą odmianą. Tym bardziej, że teraz dobry humor dopisywał panu Johansonowi, więc wszystko go cieszyło i niczym się nie przejmował. Jeszcze bardziej zaskoczył go widok znajomej twarzy, siedzącej na dziedzińcu. Colin! Och, jak miło go było widzieć! - Cześć! - Zawołał wesoło, a potem od razu podbiegł do towarzysza, ściskając go na powitanie, a przy tym szczerząc się wesoło. Siadając na jakiejś ławce, wskazał na siedzenie obok siebie, aby chłopak usiadł. Chłopak wiedział już, że na pewno rozmowa z Kolinem nie będzie nudna, o. Teraz tym bardziej jego poziom zadowolenia się zwiększył.
W sumie to nic dziwnego, bo trzeba by było być nienormalnym, by nie doceniać tej cudownej zmiany, jaka zaszła w otoczeniu, nieprawdaż? A przynajmniej Kolin tak uważał. Z drugiej strony jednak, jego cieszyło wszystko, a jeśli dodamy fakt, że do tego wszystkiego był zakochany, to już w ogóle mieszanka wybuchowa! On tymczasem z początku nie dostrzegł Ridża, tylko usłyszał, głosu w sumie też nie poznał, bo znów aż tak dobrze się nie znali, ale kiedy się odwrócił, został niemalże oślepiony bijącym od niego seksapilem, i już wiedział, kto nadchodzi! Oczywiście, był pod ogromnym wrażeniem, że spotyka swojego niemalże idola, i już miał powiedzieć coś głupiego w stylu "daj mi autograf", ale na szczęście się powstrzymał. Odpowiedział tylko równie radośnie na jego powitanie, po czym usiadł obok i zapytał niezwykle inteligentnie: - Co słychać?
Ridż, zafascynowany tym banalnym pytaniem, wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozłożył się na ławce wygodnie, z.akładając* noga na nogę. Potem jeszcze trochę zamyślił się nad odpowiedzią, po czym wesoło zaskrzeczał: - Wszystko jest cud, miód i orzeszki! Mówiąc to, zamknął na chwilę oczy i oparł głowę o tył ławki, przysłuchując się szmerom lekkiego powiewu wiatru i głosom innych uczniów na dziedzińcu. - A co słychać u Ciebie? - Zapytał po krótkiej ciszy. Och, jaki Ridge był dzisiaj szczęśliwy! Miał ochotę niemal skakać i turlać się po trawie, ale oczywiście tego nie zrobił. O nie! Przecież nigdy nie ubrudziłby sobie swoich cudownych butów od Gucciego!
Ach, Kolinosław tymczasem śledził z zachwytem drogę nogi Ridża, kiedy ta wędrowała na drugą, była to doprawdy fascynująca, porywająca wędrówka; bardzo przyjemnie umilała mu czas oczekiwania na jakże wyszukaną odpowiedź. - Ej, przez ciebie zrobiłem się głodny - poskarżył się, bo w istocie, kiedy usłyszał o tych orzeszkach, poczuł niezmierną ochotę, by je zjeść. Jaka szkoda, że nie nosił przy sobie bufetu! - Nooo, u mnie też cudownie, ta wiosna chyba robi coś z ludźmi! - ach, podzielił się z nim takim fantastycznym spostrzeżeniem, naprawdę, filozoficznie się zrobiło. Co do turlania się po trawie, Kolinosław mógłby to zrobić bez problemu, bo sam posiadał szykowne adidaski z serii Deichmann Uliczny Szyk - idealne do brudzenia!
mnie też, zak <3 i do tego rozbraja mnie podpis Ridża ahhahah
- Hm, głodny? - Zapytał zaciekawiony, po czym zmienił pozycję i zaczął grzebać w kieszeni swoich spodni. Z tego, co pamiętał, ostatnio kupował w Cukierni paczuszkę fasolek Bertiego Botta, które potem zapomniał z niej wyciągnąć. Może to było w tych spodniach? O, jakie szczęście, że je znalazł! Wesoło pomachał Kolinowi paczuszką przed nosem, a potem otworzywszy ją, poczęstował chłopaka. Sam wziął jedną, która wydawała mu się jakaś ładna i sympatyczna. Niestety, zawartość fasolki była koszmarna. Smak kiełbasy? Fuuuj! Chłopak miał ochotę ją wypluć, ale uznał, że byłoby to bardzo nieestetyczne dla jego towarzysza siedzącego obok, więc po prostu skrzywił się i z niechęcią połknął resztę fasolki. Miał nadzieję, że kolejna, którą weźmie, będzie miała bardziej wyrafinowany smak. - O tak! - Zgodził się z chłopakiem. Jak widać, wiosna działała na nich wszystkich. Ridż miał już wielką ochotę biegać po podwórku w koszulce na krótkim rękawie, leżeć na łące i słuchać towarzyszące mu bzyczenie pszczoły, albo też zagrać z przyjaciółmi w eksplodującego durnia. Zamyślony, wziął następną fasolkę. Tym razem szczęście mu dopisało, bo była o smaku truskawek, co bardziej pobudziło go o rozmyślaniu o nadchodzącym cieple. A najlepiej, gdyby już były wakacje. Chłopak przyrzekł sobie, że jeszcze kilka miesięcy wytrzyma, a potem nareszcie będzie mógł się cieszyć upragnionym latem.
Ach, teraz przypomniało mi się hasełko z reklamy Liona - głodny nie jesteś sobą! Muahah. Nie no, z Kolinem nie było aż tak źle, ale mimo tego z radością przyjął cudowny dar Ridża (po pierwsze dlatego, że był głodny, po drugie dlatego, że uwielbiał te nieprzewidywalne fasolki, a po trzecie - oferował mu je zacny pan Johanson, no nie można mu było odmówić!). O, no i zaznaczę jeszcze, że bynajmniej nie przeszkadzałoby mu gdyby towarzysz w jakże subtelny sposób pozbył się kiełbasianej fasolki (mógłby ją wtedy zabrać i oprawić w ramkę i zawiesić na ścianie, to byłoby coś!!!), więc mógł się nie krępować, hehe. - O, dzięki, jesteś miszczem! - zawołał tymczasem, losując jakąś fasolkę; jak się okazało, była ona w super mhrocznym czarnym kolorze i uraczyła jego podniebienie smakiem przypalonych ziemniaków. Ale nie szkodzi, była naprawdę smaczna; to znaczy były niedobre, ale on naprawdę lubił przypalone ziemniaki. W zasadzie gdy gotował je jego ojciec, zawsze takie były, hehe, więc zdążył się przyzwyczaić. Ach, aż go napadły wspomnienia i zrobiło się mu się okropnie smutno, bo zapomniał o tym, że jest wiosna, jest wesoło i oboje z Ridżem mają ochotę na bieganie po trawie i rozkoszowanie się urokami cudownej pogody. Z tegoż powodu nagłej zmiany nastroju zrezygnował z sięgania po kolejną słit fasolkę, zrezygnował z podziwiania seksownego Ridża i całego pięknego świata, i tylko patrzył gdzieś w przestrzeń wzrokiem skopanego jelonka. Biedaczek.
Ojejku, czyżby pan Fitzgerald był smutny? Czy Ridż powiedział coś nie tak? A może tak bardzo zaszkodziła chłopakowi fasolka, którą wziął? Gryfon zastanawiał się nad tym, ale jakoś żadna odpowiedź nie nasuwała mu się na myśl. Po prostu postanowił zapytać, co gnębi Kolina. - Coś się stało? - W jego głosie można było usłyszeć taki jakby... strach? Ridż był bardzo wrażliwy i po prostu martwił się o towarzysza. Tym bardziej Colina, którego bardzo polubił. Mieli podobne charaktery, o. Chłopak postanowił na razie nie zadawać więcej pytań, gdyż nie chciał po prostu wyjść na nachalnego. Teraz wpatrywał się w Puchona niemym wzrokiem, czekając spokojnie na jego reakcję. No i przy okazji zżerał fasolki. Wziął trzy naraz, wszystkie w odcieniach różowego. Potem, jak się okazało, wyczuł w nich takie smaki jak marchewkowy, pomidorowy i jeszcze jeden, wyjątkowo ohydny. Ach, a chłopak już myślał, że skoro będą w takim słit kolorku, to będą miały pyszny smak! Jak bardzo się zdziwił... Teraz już był nieco zatroskany o Kolina i przełknąwszy resztę słodyczy, przytulił chłopaka. Miał nadzieję, że doda mu to nieco otuchy. Hm, a to tego Kolin bardzo ładnie pachniał, więc chłopak przy okazji zaczął napawać się jego zapachem. Obiecał sobie, że potem zapyta chłopaka, jakich używa perfum.
Zgaduj zgadula gdzie złota kula, hihi. Co prawda owe powiedzonko nie bardzo tu pasuje, ale to nic. Jest bardzo fajne. Hmmm, Kolin w sumie nie wiedział, czy powinien mu się teraz zwierzać, czy też udawać, że wszystko jest w porządeczku i kontynuować beztrosko rozmowę. Szczerze mówiąc, stracił na to ochotę, ale z drugiej strony nie chciał też teraz zacząć smęcić i prawdopodobnie zepsuć Ridżowi humoru; poza tym, nie wiedział, czy jego naprawdę to obchodzi, czy pyta tylko z grzeczności. Chwilę sobie zatem milczał, patrząc jak Ridżu zajada fasolki w rozkosznych kolorkach, aż wreszcie się odezwał. - Nieee, nic, tylko się mi się coś przypomniało - wymamrotał wciąż trochę niemrawo, wybierając w miarę bezpieczną opcję. Tu też postanowił się ogarnąć, bo uznał, że jak zacznie dalej w to brnąć, to jeszcze się rozklei i narobi sobie wstydu, ale nie miał na to czasu, bo ktoś (I TO KTO) porwał go w objęcia, tak tak. No nie powiem, dodało mu to otuchy, absolutnie i niezaprzeczalnie. Tym bardziej, że Ridż również zacnie pachniał, bowiem jakieś słitaśne i zapewnie kosmicznie drogie perfumy skutecznie odwróciły jego uwagę od tego, że jest zdołowany. - Dzięki - szepnął tylko, nie mając jednak zamiaru uwalniać się z uścisku, hehe.
Ohohohoh, ciężkie jest życie studenta, powiadam wam! Nie dość, że profesorowie robią tysiąc pięćset sto dziewięćset wykładów tygodniowo, to jeszcze jest na nich nudno, bo jak można wysiedzieć cicho i słuchać uważnie, jak ktoś gada, gada, gada, i przestać nie może? No nie da się, po prostu! Ale jakoś trzeba. Eh, czemu w ogóle o tym piszę? Ano dlatego, że Joelek właśnie na taki wykład pędził. A teraz narzekania ciąg dalszy: nawet nie wspomnę o tym, że te wszystkie zajęcia odbywały się w jakichś nieludzkich godzinach, kiedy każdy normalny człowiek wolałby porobić co innego. Na przykład posiedzieć na ławce, wystawić twarz do słońca i po prostu się obijać, jak to właśnie robili Colin i Ridge. Hym, Joelek przyuważył ich, jak szedł dość szybko do skrzydła studenckiego. A że wracał z błoni, to droga przez dziedziniec była w tym wypadku najkorzystniejsza. No i okej, w sumie cieszył się, że jego chłopak się nie nudzi, kiedy Francuz akurat nie ma dla niego czasu. Fajnie, że sobie z Rdżem rozmawiali. No, a przynajmniej do czasu! Bo gdy Joel spojrzał na nich chwilę potem, jakoś znudziła im się rozmowa! Więcej - ten zdradziecki młotek obściskuje się z Johansonem! O nieeee no, teraz to już przesadził. Bo Joel absolutnie nie miał nic przeciwko temu, że sobie siedzą i gadają, ale takie publiczne (i niemiłosiernie dłuuuugie!) obściskiwanie się, to już za dużo jak na jego nerwy. I, proszę mi uwierzyć, że gdyby właśnie nie musiał już biec do auli, bo był nieźle spóźniony, to chyba by tam podszedł i wygarnął obydwóm, co właśnie teraz sobie o nich, i o tej sytuacji myślał. A to nie było nic miłego, o nieee. Jakoś się ogarnął i ruszył w dalszą drogę, w głowie układając sobie niezły monolog, którym potem uraczy Colina. Albo w ogóle się do niego nie odezwie, o.
Ridż tak sobie siedział na ławce, pocieszając Colina. No bo niby co? Mógł, czyż nie? Nie wiedział, że ktoś ma coś przeciwko, a z resztą i tak nikogo na dziedzińcu nie było. Więc oto takim sobie sposobem dwóch chłopaków siedziało i żaden jakoś nie za bardzo kwapił się do wyciągnięcia z objęć drugiego. Aż tu nagle... Bach! Pan Johanson zauważył, że Joel ich obserwuje. No, może nie obserwuje, bo jak jego oczy dostrzegły chłopak się bardzo spieszył. W końcu to student, a oni teraz mają o wieeeeeeele więcej nauki od zwykłych uczniów. Hm, no właśnie. Joel tam jest, a on się ściska z Colinem jak stare dobre małżeństwo. Ridge wyplątał się z uścisku i usiadł z powrotem na ławce. Zarumieniony lekko, spojrzał na siedzącego obok towarzysza. Miał nadzieję, że on także zauważył obecność swojego chłopaka i nie obrazi się na niego za taki gwałtowny gest. No trudno. Teraz będą musieli ponownie podjąć jakiś temat. Kątem oka Gryfon zauważył, że Joel się oddalił. Pewnie gdyby się nie śpieszył, pewnie podszedłby teraz do nich i rozwalił mu tą cudowną buźkę. Chyba. W końcu student nie wyglądał na agresywnego. Miał takie słit loczki... Ridż otrząsnął się i ogarnął w myślach, a potem westchnął i wziął kolejną fasolkę z pudełka. Może ta go jakoś zmotywuje do rozmowy. Och tak! Czekoladowa! Gryfon natychmiast o wszystkim zapomniał i jedynie co go teraz interesowało, to konsumowanie fasolki. Ona miała go zachęcić, a nie omamić.
Oczywiście, że mógł, no nawet było to wskazane. I nie było w tym żadnego, absolutnie żadnego podtekstu przecież! Bo równie dobrze na jego miejscu mógłby być ktokolwiek inny, na przykład jakiś absolutnie niepociągający, heteroseksualny frajer! I z pewnością fakty, że Ridżu był taki super, a Kolin lubił chłopców (mweheheheh) nie wpływał na to, że uścisk trwał dłużej niż powinien! Skądże znowu, jak możecie go w ogóle o coś takiego podejrzewać. Cóż, on niestety spoglądał w inną stronę i nie dostrzegł Żoela. A zapewniam, że gdyby tylko miał taką możliwość i go zauważył, zapomniałby o Ridge’u i pognał do swojego ukochanego na skrzydłach miłości, uwielbienia i nie wiem czego tam jeszcze. Bo cała ta sytuacja miała przecież tylko i wyłącznie przyjacielski wyraz, gdzieżby Colin śmiał chociaż myśleć o tym, by zaprzepaścić taki cudowny związek dla Ridża, który, of kors, zacnym gościem był, ale niestety, posiadał jedną bardzo, bardzo poważną wadę: nie był Joelem! Trafiony-zatopiony. W każdym razie, kiedy skończyli, Kolinosław czuł się doprawdy dużo, dużo lepiej, pokrzepiony, pocieszony i tak dalej. - Ach, dziękuję, to pomogło – stwierdził, po czym sięgnął po kolejną fasolkę, tym razem o smaku kiszonego ogórka (od razu pomyślał, że powinien ją schować i zanieść Irkowi, ale zrezygnował z tego zamiaru, bo była naprawdę smaczna!). Wtedy też dostrzegł dziwne zakłopotanie Ridża, więc, nieświadomy niczego, spytał: - Ej, coś nie tak?
Cieszył się, że poprawił komuś humor. Samemu Ridżowi też od razu zrobiło się lepiej na duszy. Zawsze tak miał kiedy w grę wchodziła jakaś pomoc czy okazanie zrozumienia. O tak! Ridge był jak... jak jakaś Superniania, o! Mógłby nawet założyć jakieś przedszkole i wychowywać podopiecznych! Ale, cóż... Chciałby też zostać Ministrem Magii lub (co najmniej) jakimś tam mugolskim prezesem. O! Mógłby mieć własną fabrykę gum do żucia. Niewątpliwie rodzice by go chyba zabili za takie podejście. Przecież oni zawsze mówili że "mugole tamto, mugole sramto". Nawet nie spostrzegł, że Kolin dziwnie na niego patrzy, kiedy to on tworzy wielki monolog w swojej głowie. Zatrzepotał lekko głową, a jego dawno już nieobcinane włosy poruszyły się w wirze jego ruchów. - Nie skąd. - Od razu zapewnił chłopaka, na którego patrzył jeszcze przez chwilkę. Cóż, Ridż miał wielką nadzieję, że Żoel się na niego nie pogniewa za tę chwilę zadumy. W końcu często to mu się zdarzało. No i jeszcze zobaczył ich Żoel. Te ich gadanie, tulenie itepe było oczywiście tylko przyjacielskie, nic innego! Gryfon chyba nie miałby serca, gdyby odbił któremuś z chłopaków partnera! Teraz chłopak z uwagą patrzył jak Colin pochłania fasolkę. Nie było to zajęcie fascynujące, ale chłopak zwrócił uwagę na kolor wybranej przez Puchona fasolki i był ciekawy, czy też miała równie interesujący smak. O dziwo, chłopak się nie skrzywił.
Och toż to młody panicz Ridge ... Moja krew zawrzała na sam jego widok a oczy zaczęły przybierać żółtawy kolor. Wyglądałem właśnie przez okno na korytarzu trzeciego piętra gdy ujrzałem znienawidzonego pseudo gryfona który ośmielił się obrazić Sigrid na dziedzińcu szkoły.Stanąłem nieco bardziej w cieniu i czułem jak na moich ustach maluje się sadystyczny mroczny uśmiech gdy wezwałem do siebie swego kruka... Wielkie ptaszysko miało szpony i dziób godne nie jednego sokoła a życie w Bieszczadach nauczyło go jak polować na króliki i drobną zwierzynę. Szybko nałożyłem na zwierzę kilka czarów ochronnych Salvio Hexia starając się jak mogłem nad ich siłą i ukryłem ptaka czarami Silencio by wyciszyć odgłos uderzania jego skrzydeł i Abdico Visus by uniemożliwić zlokalizowanie mojego małego napastnika. Tak byłem ciekaw jak poradzi sobie ten głupiec przeciw niewidzialnemu przeciwnikowi który zaatakuje z zaskoczenia jego twarz i oczy szponami i dziobem... Och dla odwrócenia uwagi od mojego kruka wyczarowałem zaklęciem Serpensortia kilka jadowitych węży. Plan był prosty węże miały ruszyć na Ridga a gdy ten zajmie się ucieczką lub walką z nimi ( lub ktoś z jego otoczenia) niewidzialny kruk miał spikować i rozorać mu twarz lub wydziobać oczy... Przy dostaniu się pod ostrzał lub ryzyku iż osłony jakie stworzyłem dla niego nie wytrzymają nakazałem mu odwrót ... Cóż pozostało stanąć w cieniu i rozkoszować się zemstą na tym głupim dzieciaku... I pomyśleć że głupi przyjaciele tego chłopaczka grozili Sig ! No to zobaczymy kto komu pogrozi dziś.
( Dobrze obrazuje nastrój mojej postaci https://www.youtube.com/watch?v=k1haJ17ht64
Prawie cały śnieg już stopniał, było coraz cieplej i słoneczniej. Trzeba było więc z takiej pogody korzystać, ponieważ nikt nie wie, co się stanie jutro. W związku z tym Ver postanowiła pójść sobie (chyba już trzydziesty raz) na mały spacerek po Hogwarcie i okolicach. Ostatnio baaaardzo się nudziła. Wszyscy przyjaciele gdzieś poznikali, ofiary zresztą też. Nawet Koni nigdzie nie widziała. Szkoda, miała tyyyle pomysłów na uprzykrzanie jej życia. Spacerowała tak i spacerowała, aż w końcu znudziło się jej bycie samej. Ta, potrzebowała jakiegoś towarzysza do wędrówki i rozmówki. Dużo osób było zwykle na dziedzińcu, dlatego tam się skierowała. W końcu doszła do celu i zobaczyła Kolina i Ridża. Był to doprawdy słodki widok, ale gdyby tak tego pierwszego zastąpić panem Joelem G., z pewnością byłby jeszcze cudowniejszy. Ver wyjęła różdżkę i rzuciła na siebie Abdico Visus (zaklęcia kameleona jeszcze nie umiała, mimo treningów na lekcji u Hanki) , by spokojnie podsłuchiwać sobie ich pogawędkę i pozostać niezauważalną. Ok, i wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że na Gryfona nagle rzuciło się kilka węży. Wkurzyła się, ponieważ nie mogła pozwolić, aby coś przerwało rozmowę i zniszczyło jakże piękną twarz chłopaka. Postanowiła więc szybko działać i najpierw rzuciła na Ridge'a Abdico Visus, Salvio Hexia oraz Protego Horriblis na teren wokół chłopaków, a następnie wypowiedziała słowa w języku węży, by zmusić jadowite istoty do zaatakowania ich twórcy. Zwierzęta w natychmiastowym tempie pognały gdzieś w głąb zamku. Veronique miała chęć pójścia ich śladem, jednakże ostatecznie skierowała się do lochów. Wykonała to, co chciała zrobić, toteż nie musiała już siedzieć na dziedzińcu.