Chyba najfajniejsze pomieszczenie w całym Hogwarcie. Wystarczy coś sobie wymarzyć, a już to mamy. Niestety, nie można tam wyczarować jedzenia, ani picia, także jeśli chce się przygotować romantyczną kolację, posiłek trzeba przynieść samemu. Jedną z większych zalet jest, że gdy jesteś w środku osoba która nie wie czymś stał się dla ciebie ten pokój nie może dostać się do środka. Aby pojawiły się drzwi, przez które można wejść, należy przejść trzy razy wzdłuż ściany, myśląc o odpowiedniej rzeczy.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Rekonstrukcja bitwy o Hogwart:
Rekonstrukcja Bitwy o Hogwart
Dyrektor i nauczyciele szkoły postanowili pozwolić uczniom lepiej zrozumieć, jak naprawdę wyglądała tragedia tego historycznego wydarzenia sprzed 25-ciu lat i zorganizowali rekonstrukcję Bitwy o Hogwart. Każdy uczestnik, losowo przydzielony do jednej ze stron konfliktu może poczuć się jak uczestnik tego historycznego wydarzenia dzięki wyjątkowej akcji Ligii Pojedynków.
Zasady i dodatkowe informacje
•UWAGA! Jeśli Twoja postać, lub ktoś dla niej bardzo ważny brał udział/ucierpiał w Bitwie o Hogwart, proszę o dokładne przemyślenie udziału w evencie!
• Na wejściu do pokoju życzeń, każdy z was otrzymuje biały lub czarny pierścień. Jasny oznacza, że jesteście po stronie obrońców Hogwartu, ciemny, że jesteście napastnikami. Pierwsza osoba, która napisze posta rzuca kością k6. Wynik parzysty oznacza, że otrzymuje ciemny pierścień, nieparzysty - otrzymuje jasny pierścień. Kolejne pierścienie rozdawane są naprzemiennie bez rzutu kością. • Pierwszy post, bez względu na to, gdzie wylądujecie, musi znaleźć się w tym temacie! • Każdy z was, ze względu na ilość kuferkowych punktów z zaklęć i OPCM, staje przed jedną z trzech par drzwi: ~0-15 pkt. - Żółte drzwi prowadzą was do miejsca, które wygląda jak Korytarz przy Wielkiej Sali. (zostajecie w tym temacie) ~16-25 pkt. - Białe drzwi przenoszą was na Dziedziniec Wieży z zegarem ~>25 pkt. - Zielone drzwi przenoszą was na Błonia • Obowiązuje KATEGORYCZNY ZAKAZ używania zaklęć czarnomagicznych! • Po zakończeniu rekonstrukcji, kadra Hogwartu dba o wyleczenie wszelkich ewentualnych obrażeń, jakie mogliście otrzymać. • Obowiązkowy kod:
Kod:
<zgss> Ilość punktów z Zaklęć w kuferku: tu wpisz ilość</zgss> <zgss> Kolor pierścienia: </zgss> biały/czarny
• Zwycięzca pojedynku może zgłosić się po 1pkt. z historii magii oraz 2 pkt. z dziedziny, z której zaklęć używał, natomiast przegrany otrzyma 1 pkt. do kuferka. Jeśli używaliście zaklęć zarówno z OPCM jak i z transmutacji możecie wybrać sobie dziedzinę, z której punkty zostaną wam przyznane.
Zasady dla osób, które walczą w tym temacie
•Wybieracie konkretnego przeciwnika, z przeciwnym kolorem pierścienia do waszego, który będzie waszym rywalem. Jedna postać może walczyć tylko z jednym rywalem! • Kulacie 2xk100: jedną kością na atak, drugą na obronę, do czego dodajecie swoje punkty z Zaklęć i OPCM LUB z Transmutacji. Musicie jednak użyć w tej turze zaklęcia z danej dziedziny, której statystyki sobie dodaliście. Jeśli wybraliście Transmutację, możecie korzystać tylko z zaklęć z tej dziedziny, które nie wymagają więcej niż 15 pkt w kuferku! • Atak powyżej 85 daje automatyczny punkt dla atakującego. Jeśli Atak wynosi między 30-85, obrońca rzuca k100. Wynik większy od wartości ataku oznacza udaną obronę. Atak mniejszy niż 30 daje nieudane zaklęcie - nie potrzeba obrony. • Zwycięża osoba, która 3 razy celnie i skutecznie zaatakowała przeciwnika. Przegrany pada sparaliżowany na podłogę, aż do zakończenia całości rekonstrukcji. Zwycięzca może podjąć walkę z kolejnym niesparaliżowanym przeciwnikiem pod warunkiem, że ten posiada przeciwny kolor pierścienia. • Modyfikacje: - Osoby z cechami świetne zewnętrzne oko (spostrzegawczość) oraz gibki jak lunaballa mogą dodać sobie jednorazowo +20 do kostki na obronę
- Osoby z cechami silny jak buchorożec lub magik żywiołów mogą dodać sobie jednorazowo +20 do kostki na atak
- Osoby z cechami połamany gumochłon lub rączki jak patyki mają -10 do kości na obronę
-Osoby z cechami bez czepka urodzony lub dwie lewe różdżki mają -10 do kości na atak przy rzucaniu zaklęć z kategorii, jaką maja w nawiasie.
-Jeśli postać posiada którąś z poniższych genetyk, co rundę rzuca k6 na konsekwencje, wynik parzysty aktywuje poniższe akcje:
Jasnowidz:
Dostajesz wizji i przewidujesz kolejny ruch przeciwnika. Twoja obrona w następnej rundzie jest udana bez względu na wynik kości. Przez przebłysk tracisz jednak chwilę skupienia i Twój atak w tej rundzie spada o 20 oczek.
Wila:
Wybierz jedną z dwóch opcji: Twój czar działa na przeciwnika i go rozprasza. Następny jego atak jest o 35 mniejszy. LUB Adrenalina związana z bitwą sprawia, że Twoja harpia się budzi. Twój atak zyskuje 30 oczek.
UWAGA! Jeśli walczysz z oklumentą lub drugą wilą, przeciwnik rzuca k6. Jeśli otrzyma wynik nieparzysty, Twoje wilowe sztuczki nie działają!
Legilimenta:
Możesz wejść do umysłu przeciwnika i wyczytać jego kolejny ruch. Twoja obrona w następnej rundzie zwiększa się o 30.
UWAGA! Jeśli walczysz z oklumentą, przeciwnik rzuca k6. Jeśli otrzyma wynik nieparzysty, Twoje sztuczki nie działają!
• Raz na dwie rundy rzucacie kostką literką, żeby zobaczyć, co wam się przydarzyło w trakcie walki:
Scenariusze:
•A,C,E,G,I - nic się nie dzieje •B.....yło blisko - Walcząca obok para widocznie zatraciła się w pojedynku, a jedno z ich zaklęć przeleciało obok Ciebie, dekoncentrując Cię. Otrzymujesz -20 do obrony w tej rundzie. •D....rewniany atak - Obok was galopują przetransmutowane biurka. Skupieni na pojedynku, nie zwracacie na nie uwagi i jedno z was wpada na ożywiony mebel. Dorzuć k100. Wynik mniejszy niż 50 oznacza, że efekt dotyczy Ciebie, a wyższy lub równy 50. Jeśli k100 było parzyste, osoba, której dotyczy efekt traci -20do ataku w tej rundzie, a jeśli było nieparzyste. traci -20 do obrony. •F....ikuśne rozproszenie - Jedno z szalejących obok zaklęć trafia prosto w znajdującą się obok roślinę, a jej liście wpadają Ci do ust. Tracisz -20 do ataku, a następne zaklęcie, jakie rzucisz, musi być niewerbalne, ze względu na resztki rośliny w ustach. •H....isteria - Widać całe to wydarzenie zbyt mocno przeraziło jednego z uczestników, którego opętała histeria. Nie patrząc, co robi, wpadł na Ciebie, wytrącając Ci różdżkę z ręki. Nie masz możliwości obrony w tej rundzie. •J....azda ze skrzatami - Jak to w prawdziwej bitwie, nigdy nie wiesz, czego mogłeś się spodziewać. Nagle zauważasz, że między nogami latają wam skrzaty, które miały pomóc w walce. Osoba, która ma czarny pierścień obrywa od skrzata po łydkach i przez to nie jest w stanie wyprowadzić w tej rundzie ataku!
• Obowiązkowy kod:
Kod:
<zgss> Kolor pierścienia: </zgss> <zgss> Przeciwnik: </zgss> <zgss> Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: </zgss> <zgss> Atak: </zgss> Tu wpisz wynik rzutu kością + modyfikacje <zgss> Obrona: </zgss> Tu wpisz wynik rzutu kością + modyfikacje <zgss> Dodatkowo: </zgss>
•Wszelkie pytania kierujcie do @Maximilian Felix Solberg • Rekonstrukcja zakończy się 20.05 o godz. 19:00!
Parsknął, tak po prostu, bo i cóż innego miał jej odpowiedzieć na to głupie zwrócenie mu uwagi. - Bo Terry Watts jest pustym cwelem. - Podkreślił to po raz kolejny, ściągając brwi w nieco gniewnym wyrazie. - Nie ma zielonego pojęcia o sztuce… a w dodatku przyklejał Claudine muchy do warkocza, gdy byliśmy w trzeciej klasie, a potem rechotał, gdy dałem mu za to w zęby. - Przypomniał jej z zabójczą precyzją, nie mając pojęcia czy Caelestine w ogóle wie, o której sytuacji mówi. Mówił cokolwiek, byleby tylko odwrócić jej uwagę od bólu i konsekwencji wiążących się z tym stanem u jego siostrzyczki. Przy okazji wykazał się nieostrożnością, gdy tak okrutnie i jakże bezmyślnie się przed nią obnażył. Przyznał się, w końcu się przyznał, że zależy mu na Dinie trochę bardziej, niż to zawsze mówił. Był przekonany, że szczerze jej nienawidzi i właśnie tak zawsze oboje to wszystkim przedstawiali, gdy bez krępacji tłukli się słowami na korytarzu. Wychodziło jednak na to, że Swansea dbał o nią… na ten swój popierdolony sposób, którego nikt wokół nie pojmował. Nie chmurzył się dłużej, niż było to konieczne, po prostu spacerował nerwowo wzdłuż ściany, mając nadzieję, że Caelestine po prostu go posłucha i przywoła myślą coś - cokolwiek - z czego mogliby w tym momencie skorzystać. Cokolwiek miękkiego uratowałoby mu życie, nawet zwykła, prosta kanapa. Kiedy pojawiła się klamka, bezmyślnie chwycił ją między palce i trochę niezdarnie, bo wciąż trzymał Cysię, przekroczył próg. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi pokoju życzeń po prostu się roześmiał. Spontanicznie i gardłowo, ale tak szczerze jak od dawna się nie śmiał. - Jak TY to zrobiłaś. - Poprawił ją, a jego głos wręcz drżał od tłumionego rozbawienia. - Naprawdę? Mogłaś wyobrazić sobie wszystko, a ty chciałaś zobaczyć dom? - Zapytał uszczypliwie, ale przeszedł przez pokój, aby wsunąć Puchonkę do jej własnego łóżka. Ułożył ją na miękkich poduszkach, nachylając się w ślad za nią, aby ucałować jej czoło. Robił tak zawsze, gdy trapił ją jakiś wyjątkowo paskudny sen… czyli stosunkowo często przy jej wieszczych tendencjach. - Potrzebujemy przemeblowania? - Zapytał zaczepnie, nie potrafiąc powstrzymać się od drobnej uszczypliwości nawet w stosunku do niej i w sytuacji, w której ewidentnie cierpiała. Rozejrzał się jednocześnie po wykreowanej przez nią rzeczywistości, doszukując się w niej czegoś smutnego, czego po prostu nie potrafił w tym momencie nazwać. Wątpił czy kiedykolwiek będzie umiał to zrobić. I zadała mu pytanie. Tak kompletnie abstrakcyjne, że nawet przez myśl mu nie przeszło odpowiedzieć inaczej. - Dyniowe - chlapnął głupio, zaciskając mocniej wargi, gdy uświadomił sobie, że to niewłaściwa odpowiedź. - Nie, marchewkowe chyba bardziej. - Zmienił zdanie, spoglądając na jej rudawą czuprynę z zainteresowaniem. - Dlaczego pytasz?
Autor
Wiadomość
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: @Harmony Seaver Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: - Obrona: 11, nieudana Atak: 90, udany, bez szans na obronę Dodatkowo: Josephine 1 - 1 Harmony
Miała ochotę wyrwać nogi z dupy tej niezdarze, która na nią wpadła. Nie nauczył jej nikt ostrożności, zwłaszcza w takich sytuacjach, jakimi były pojedynki? Ta szkoła schodziła na psy. Rzuciła w myślach jeszcze kilka nieprzyjemnych słów, których nie chciała wypowiadać na głos, choć i tak jej kryjówka została zdemaskowana. Była na celowniku i to bez różdżki, genialnie. Nic więc dziwnego, że została trafiona niemalże bez żadnego trudu przez młodszą dziewczynę, która celnym zaklęciem jeszcze ją spowolniła. Zajebiście. Tylko tego jej brakowało do pełni szczęścia. Udało jej się jednak wcześniej chwycić swoją różdżkę, wystarczyło więc się odwrócić w naprawdę żółwim tempie i wyprowadzić kontrę. Skorzystała z tego, że jej ruchy były spowolnione i odchyliła się w bok, jakby chciała zrobić unik. W trakcie swojego opadania w slow-mo użyła na sobie Finite, a następnie, zanim jeszcze uderzyła o posadzkę, posłała w stronę Gryfonki Expelliarmus. Chciała zyskać na czasie, kiedy tamta będzie lecieć po swoją różdżkę. Przeturlała się w bok i w biegu podniosła, chcąc się oddalić i z jakiegoś innego miejsca zaczaić na przeciwniczkę.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Kolor pierścienia: biały Przeciwnik: @Josephine Harlow Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: +2 z zaklęć; A – nic się nie dzieje Atak: 97 + 2 = 99 Obrona: 23 -10 = 13 Dodatkowo: Harmony 2 – 1 Josephine
Nie mogła się długo cieszyć powodzeniem swojego zaklęcia. Josephine nie była przecież pierwszą lepszą wiedźmą i Gryfonka wiedziała, że nawet ze względu na sam wiek musiała wiedzieć i umieć dużo więcej. A w dodatku wyglądała na kogoś, kto umiałby wpierdolić. I wcale się nie pomyliła. Dziewczyna szybko zdjęła z siebie zaklęcie, zaraz też wytrącając jej różdżkę z ręki. Była sprytna, musiała jej to przyznać. Aż uśmiechnęła się pod nosem czując, jak przebiegł ją dreszczyk emocji i ekscytacji. Powoli rozumiała, dlaczego Victoria tak bardzo lubiła pojedynki. Skoro spowolnienie nie podziałało, musiała jakoś inaczej ją unieruchomić, unieszkodliwić. - Locomotor wibbly! – krzyknęła, wybiegając z kolejnej swojej kryjówki do następnej, w drodze skupiając całą swoją moc na zaklęciu, celując je prosto w Josephine.
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Kolor pierścienia: Biały Przeciwnik: @Frederick Shercliffe Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: B, -20 do obrony ale jasnowidzenie też wchodzi Atak: 84 – 20 (odpalone jasnowidzenie) = 64 Obrona: Odpalone jasnowidzenie -> perfekcyjny unik Dodatkowo: Jasnowidzenie time
Sparowali się wprost wspaniale. Dwójka niezbyt dobrze radząca sobie w zaklęcia czarodziejów, którzy w zaczepkach byli zdecydowanie lepsi niż w zaklęciach samych w sobie. Laena miałaby naprawdę większe pole do popisu, gdyby mogła tutaj coś uwarzyć, przynajmniej wizje były po jej stronie, zdradzając jej przyszłość na krótko zanim ta się wydarzy. Widziała, że jej zaklęcie nie trafia, spróbowała więc tym razem użyć innego. - Chce mi pan powiedzieć, że zmienił pan zdanie co do śpiewania smokom? – zachichotała, wyjątkowo dobrze bawiąc się swoim lawirowaniem między niebezpieczeństwem, jakby jej miało w ogóle nie dotknąć. Wariatka. Tak, może coś faktycznie w tym było, ale ona sama była ponad te określenia, po prostu wesoło psocąc tak jak się dało i gdzie się dało. – Czy to teraz pan chce wsadzić głowę do jego paszczy i zobaczyć, czy nie jest wielkim przyjacielem ludzkości? – zacytowała jego słowa z niemalże złośliwym uśmieszkiem. I chociaż bawiła się wspaniale, a może właśnie dlatego że tak było, nie chciała zrobić mężczyźnie realnej krzywdy. Wystarczyło go tylko unieszkodliwić. Wydawało jej się, że imite sella może być na tyle różne od wcześniejszego, żeby nie spełniła się wizja o jego obronie, ale, niestety, udało mu się mu umknąć spod jego działania. Z czym oczywiście nie pozostała mu dłużna, nawet po tym, jak tuż obok niej przeleciał odłamek muru, przed którym tylko uchyliła głowę. Nie przejmowała się, że była na linii kolejnego zaklęcia i po prostu go uniknęła, tak jak zagubiony atak kogoś innego. Nie zrobiła tego innym zaklęciem, nie kontrą, a ponownym, płynnym odsunięciem się, jakby była i ponad to, bezpiecznie stąpając wśród otaczającej ich walki.
Ostatnio zmieniony przez Laena Aasveig dnia Wto 16 Maj - 9:31, w całości zmieniany 2 razy
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: @Laena Aasveig Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: I (scenariusz) Atak: 72 + 11 = 83 Obrona: 95 Dodatkowo: -
Ich pojedynek nie miał najmniejszego nawet sensu. Był szaleństwem, które było bardzo trudno opisać, które nie prowadziło w żadne sensowne i konkretne miejsce, a jedynie mogło ich bawić. Zapewne powinni zupełnie inaczej do tego podchodzić, w końcu brali udział w czymś, co powinno ich jakoś ruszać, ale kiedy bitwa miała miejsce, Frederick miał niecałe dwa lata. I prawdę mówiąc, nie bardzo ciekawiło go, co działo się w tym czasie, nie szukał odpowiedzi, wspomnień, czy czegoś podobnego. Jeśli miał się czymś w życiu szczycić, to wystarczyło mu do tego jego nazwisko. Nie uważał go oczywiście za coś niesamowitego, ale jednocześnie miał świadomość, że na swój sposób był kimś więcej, kimś innym, niż pozostali czarodzieje. To była świadomość dość męcząca, bo zmuszała go do rzeczy, których nie chciał. - Nie mam, co do tego przekonania. Może powinienem poćwiczyć na pani? – odparł gładko, jakby właśnie w tej chwili nie czynił w jej stronę takiego, czy innego przytyku. Mogła oczywiście interpretować to dokładnie tak, jak chciała, mogła z tym zrobić, co chciała i domyślał się, że zamiast ataku, dostrzeże tam tak naprawdę pochwałę. Prawdę mówiąc, Frederick nie był aż tak przekonany do smoków, jak do innych magicznych stworzeń, ale siłą rzeczy potrafił się z nimi obchodzić, wiedział, jak do nich podchodzić, wiedział, kiedy lepiej ich nie drażnić, kiedy lepiej zostawić je w spokoju. Żyjąc jednak w rezerwacie, z dala od tych bestii, o wiele lepiej radził sobie z innymi stworzeniami. Kolejne zaklęcia przemknęły, nie robiąc im żadnych krzywd. Frederick nie miał problemów z odpieraniem ataków i w końcu kręcąc lekko głową oparł się o ścianę, kręcąc różdżką młynki, zastanawiając się, co właściwie mieli zrobić w tej patowej sytuacji. Inni dookoła nich walczyli, a oni rozmawiali sobie, jakby właśnie pili popołudniową herbatkę. - Obawiam się, że prawdziwy śmierciożerca znudziłby się już na moim miejscu – stwierdził, przekrzywiając głowę, kiedy przemknął obok niego jakiś dzieciak, najpewniej wyrzucony w powietrze przez cudze zaklęcie. – Wygląda na to, że nie nadaję się na bezwzględnego sługusa ciemności, bo wolałbym napić się herbaty.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Kolor pierścienia: Biały Przeciwnik: @Frederick Shercliffe Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: Scenariusz w następnym Atak: 42 – 20 (odpalone jasnowidzenie) = 22 Obrona: 100 i perfekcyjna obrona bo jasnowidzenie Dodatkowo: Jasnowidzenie again
Skoro już i tak nazywał ją szaloną, czemu mieliby trochę nie zwariować w walce, szczególnie, że ta z sekundy na sekundę stawała się coraz bardziej absurdalnie zabawna. Może i powinna przywiązać więcej wagi do całej powagi sytuacji, wczuć się w to, co miała zaprezentować rekonstrukcja, ale przerzucanie się kąśliwymi uwagami, które wcale ich nie kąsały a jedynie bawiły, było dużo ciekawsze. Fascynującym było zobaczyć jak i które mury Hogwartu uległy zniszczeniu, znaleźć się w środku akcji… Tylko że oni byli tak bardzo „w środku”, że kulturalnie byłoby zaproponować herbatę dla gości. - Oh, ależ proszę śmiało, śpiewać panu nie zabronię, kimże bym wtedy była – zachichotała, doceniając jego sprawne odbicie, w sumie bardzo miłej, zaczepki i nie pozostając dłużną w tym departamencie. Niby byli wśród cywilizowanych czarodziejów, a jednak zachowywali się jak na harcach w lesie. – Choć co do suszenia ząbków to jednak pan ma większe doświadczenie – dodała psotnie, przypominając sobie jak Frederick nie wytrzymał napastowania przez łupduki. Tak rozbawił ją komentarz mężczyzny, że aż nie rzuciła zaklęcia, po prostu obracając różdżkę między palcami. Skoro i tak wiedziała, że jej czar nie trafi, mogła równie dobrze wykorzystać tę okazję na rozmowę, która zdawała im się wychodzić znacznie lepiej od rekonstrukcji. - To w sumie całkiem dobrze się składa, że nie jest pan sługą ciemności – zaczęła, wyczekując kolejnego ataku, wiedziała skąd i jak nadejdzie i bardzo śmieszyło ją, że mogła sobie między nimi przemykać jak sarenka. – Bo ze mnie chyba nienajlepszy obrońca – dokończyła, wzruszając ramionami i odsuwając się z pola zaklęcia. Doprawdy do tego wszystkiego brakowało, żeby mężczyzna przypuścił na nią atak. – Zdecydowanie najbardziej z tej całej scenerii podoba mi się pana pomysł z herbatą. Czarna, owocowa, zielona czy ziołowa? – prychnęła, jakby właśnie przygotowywała się do naszykowania im poczęstunku.
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: @Harmony Seaver Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: scenariusz G - nic się nie dzieje Obrona: brak, bo atak Harmony 86+ Atak: 85, udany Dodatkowo: Josephine 2 - 2 Harmony
Szły łeb w łeb i bardzo jej się to nie podobało, a jednocześnie pretensje mogła mieć tylko do siebie, bo dała dupy. Miała wcześniej idealną okazję, żeby dobić dziewczynę, rzucić jeszcze jakieś zaklęcie, a zamiast tego odwróciła się i popędziła w stronę innej kryjówki. Przeszłości mię mogła już jednak zmienić, więc należało skupić się na rzeczywistości i dalej walczyć. Dążyć do wygranej, bo po to ty zresztą przyszła. Uczestnictwo i edukacja swoją drogą, ale jeśli mogła wyjść zwycięsko... Nie miała szans na obronę przed kolejnym atakiem ze strony dziewczyny. Ten mały pasożyt rzucił na nią zaklęcie galaretowatych nóg, co przypłaciła upadkiem na kamienną posadzkę i bólem kolan, ale zacisnęła tylko zęby i szybko skończyła działanie czaru Finite. Najwyraźniej młoda nie uczyła się na błędach przeciwnika, bo też jej nie dobiła, a to z kolei stwarzało idealną okazję do kontry. Wykonała szybki ruch różdżką i już po chwili Gryfonka została ugodzona Acusdolor. Nie było to przyjemne w skutkach zaklęcie, ale i to dokładnie chodziło. Nie miała się tu z nią pieścić, tylko walczyć i miała nadzieję, że przybliżyło ją to do zwycięstwa.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Kolor pierścienia: biały Przeciwnik: @Josephine Harlow Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: +2 z zaklęć; scenariusz w następnej Atak: 34 Obrona: 85 – 10 + 2 = 77 Dodatkowo: Harmony 2 – 2 Josephine
Nie było łatwo i sama sobie to utrudniała swoją niewiedzą. Wystarczyło szybciej zareagować, rzucić jedno zaklęcie więcej, rozłożyć przeciwnika, osłonić się geniuszu. Ale nie była na tyle doświadczona, czary nie przychodziły jej z taką lekkością jak sztuka, której poświęcała większość swojego czasu (może właśnie w tym tkwił problem…). Victoria mówiła, że powinna płynąć z zaklęciem, trochę jakby dała się porwać muzyce. Póki co to ta „muzyka” raczej rwała ją, aż zgięła się w pół gdy dopadło ją zaklęcie żądlące. - No wiesz co?! – krzyknęła, trochę rozbawiona, trochę obolała, podekscytowana walką i zdecydowanie wkurzona na siebie, że tego nie osłoniła. – No chyba… – rzuciła, widząc, że Jo przygotowywała się do kolejnego zaklęcia. – Fumos! – machnęła różdżką czym prędzej i z całą siłą, wykorzystując zasłonę na swoją korzyść. Wyczarowała zza jej osłony ceruisam, nie wiedząc, czy trafiła i, póki jeszcze czarny dym osłonił najbliższą okolicę, schowała się cichutko wśród murów, przygotowując się do kolejnego ataku.
- Nie pani przyzna, ta cała nauka śpiewu była obliczona na właśnie taką okoliczność, kiedy w największej niewiadomej będzie mogła pani przyzwać do siebie najbardziej niebezpieczne magiczne stworzenia - powiedział na to, uśmiechając się do niej, przy tej okazji nieco niebezpiecznie odsłaniając zęby, jakby chciał jej powiedzieć, że skoro ugryzł łupduka, mógł zrobić to samo z nią. Miał, mimo wszystko, lisią naturę i nie znosił znajdować się w krzyżowym ogniu, nie lubił również walki jako takiej, wolał, o wiele bardziej, wypatrywanie ofiary, którą mógłby później przygwoździć do ziemi. Tutaj jednak sprawy miały się zupełnie inaczej, a to, że Laena była w stanie przewidzieć dosłownie wszystko, co za chwilę się wydarzy, odbierała pojedynkowi jakiekolwiek cechy pojedynku. Nic zatem dziwnego, że Frederick czuł się tym już nieco zmęczony, a z całą pewnością znużony, chociaż jednocześnie bawiło go to, że uczniowie i studenci, którzy również się tutaj znajdowali, walczyli, jakby od tego zależało ich życie. Nie zależało i może mogli liczyć na jakieś pochwały za dobrze rozbitą głowę sąsiada, ale dla Shercliffe'a był to dość żałosny popis nie wiadomo czego. - Dość łatwo to pani przyjmuje - zauważył, nie przejmując się tym, że jego zaklęcie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia, wybierając już tak proste bzdury, jak avis. - Z arszenikiem. To zapewne byłaby doskonała opcja dla kogoś, kto zamierza pokonać każdego wysłannika dobra - odparował, pokazując jej jasno, że wciąż jeszcze powinna na niego uważać, chociaż rozmowa, jaką prowadzili, naprawdę go bawiła. Nie umiał powiedzieć dlaczego tak się stało, ale znajdował w tym pewną przyjemność, uznając, że tak nierozważne mielenie ozorem miało swój urok. Nawet jeśli nie dotyczyło rzeczy wzniosłych i było jedynie odbijaniem piłki, która nigdy między nimi jeszcze nie upadła na nazbyt długo.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Kolor pierścienia: Biały Przeciwnik: @Frederick Shercliffe Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: I – nic się nie dzieje Atak: 6 – 20 (odpalone jasnowidzenie) = herbata Obrona: 54 ale perfekcyjna obrona bo jasnowidzenie Dodatkowo: Jasnowidzenie again
- W największej niewiadomej? – rozejrzała się dookoła, jakby czegoś szukała, by zaraz przenieść psotne spojrzenie na niego. – Nie widzę tutaj krwiożerczych łupduków do przegonienia – zachichotała, wcale nie kryjąc się z zadowolenia zarówno na jego jak i swoją odpowiedź. Już wcześniej zauważyła, jak dobrze bawiła się w lawirowanie między jego przestrzenią osobistą, którą strzegł z takim zapałem, a odbijaniem piłeczki. Teraz jednak miała wrażenie, że było w tym więcej obustronnej frywolności i, choć nie zamierzała z taką pewnością przekraczać poznanych już granic z jaką rzucała następnymi tekstami, zamierzała cieszyć się tym nieplanowanym spotkaniem najlepiej jak potrafiła. Oczywiście ze szczyptą tak sumiennie wypominanego jej szaleństwa, przecież nie chciałaby zawieść wysokich oczekiwań w tym zakresie. - Myśli pan? Jednak do bycia dobrym obrońcą przydałoby mi się jeszcze w pana trafić – zakręciła się, płynnie przesmykując się pomiędzy kolejnym zaklęciem. – Oh, czyli ziołowa z przyprawami? – uniosła na niego brew w rozbawieniu, jakoś niespecjalnie przejmując się groźbą, traktując ją jak kolejne popisowe pokazania zębów młodego lisa, prezentujących je razem z dumną kitą. – Mógłby pan zmienić te cegły w kubki? Ja zajmę się zaparzeniem – i w sumie trudno było stwierdzić, czy mówiła to w żarcie, gdy zupełnie poważnie proponowała herbatkę przy zaklęciach, choć faktycznie przygotowała różdżkę.
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: @Harmony Seaver Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: +5 za zaklęcia Obrona: 71, udana Atak: 72 + 5 = 77, remis - nic się nie dzieje Dodatkowo: Josephine 2 - 2 Harmony
- No wiesz co?! Nie wiedziała i chyba nawet nie chciała. Ledwo powstrzymała parsknięcie, czego nie udało się już zrobić z przewróceniem oczami. - Trzeba się było lepiej osłaniać, maluchu - mruknęła pod nosem. Nie czuła potrzeby wdawania się w dodatkową rozmowę czy potyczkę słowną, choć ta druga mogłaby nawet podziałać na jej korzyść, gdyby Gryfonka dała się łatwo wyprowadzić z równowagi. Postanowiła jednak bardziej skupić się na walce. Sama zresztą po chwili rzuciła Protego, żeby zasłonić się przed lecącym ze strony przeciwniczki zaklęciem. Sprytnie to sobie wymyśliła, to musiała jej oddać - najpierw wyczarowała zasłonę dymną, dzięki której stała się niewidoczna i mogła zaatakować z zaskoczenia. Na to jednak Josephine była przygotowana. Kiedy tylko Fumos odbiło się od chroniącej jej tarczy, sama przystąpiła do ataku. - Expelliarmus! - wypowiedziała formułkę zadziwiająco spokojnie i pewnie. Skoro wcześniej zadziałało, to czemu teraz miałoby zawieść?
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: Laena Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: - Atak: 47 + 11 = 58 Obrona: 59 Dodatkowo:
Frederick zmarszczył lekko nos na jej uwagę, mrużąc nawet oczy, aczkolwiek wyglądało to nadal na całkiem przyjacielski grymas. Trafiła całkiem celnie, ale jednocześnie mężczyzna nie zamierzał pozwalać jej na to małe zwycięstwo. Nie należał do osób, które łatwo by się poddawały i było to dobrze widoczne, zaraz więc rozejrzał się, nieco znudzony, po tym, co ich otaczało, jakby jednak szukał tutaj jakiegoś dzikiego stworzenia, czy czegoś podobnego. Westchnął ostatecznie, dostrzegając jedynie uczniów, którzy traktowali tę rekonstrukcję niesamowicie poważnie albo też upatrywali w tym swojej szansy na udowodnienie Merlin raczy wiedzieć czego. - I właśnie dlatego jest to takie niebezpieczne. Kto wie, może kryją się tutaj korniczaki albo całe stado nieśmiałków, które przybędą, kiedy tylko zacznie pani śpiewać? – odpowiedział, rozglądając się po korytarzu, zawieszając spojrzenie na miejscach, w których jego zdaniem mogły kryć się niebezpieczne magiczne stworzenia i nie należało o nich zapominać. Właśnie wtedy spróbował również rzucić zaklęcie, chociaż bez większego przekonania, orientując się, że nie może wiele w tym temacie zmienić i uniósł lekko brwi. - Mam tylko nadzieję, że przyprawy będą odpowiednio ostre – stwierdził, westchnąwszy ciężko, a później faktycznie transmutował dwie najbliższe cegły w puchary, żeby zaraz napełnić je po prostu wodą, doskonale się przy tym bawiąc. Jakoś inne zaklęcia zupełnie im nie wychodziły, robiły z nich głupców, którzy nie byli w stanie rozstrzygnąć swojego pojedynku, którzy nie byli w stanie zrobić absolutnie niczego poprawnie, kiedy dzieci radziły sobie całkiem nieźle. - Zdaje się, że lepiej by nam poszło rozstrzygnięcie tego pojedynku w szachach. A może sprawdzimy w fusach, kto jest zwycięzcą? – zapytał prosto, starając się lekko w nią uderzyć, mając świadomość, że z jego strony było to, rzecz jasna, nie do końca uprzejme.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Kolor pierścienia: biały Przeciwnik: @Josephine Harlow Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: +2 z zaklęć; B; magik żywiołów Atak: 87 + 20 = 107 Obrona: Nie potrzeba, wcześniej powala Jo Dodatkowo: Harmony 3 – 2 Josephine 🥳
Schowała się w ciemnej mgle, pod jej osłoną przemykając w bezpieczne miejsce. Serce biło jej jak szalone, krew buzowała w uszach, a ona myślała intensywnie i szybciej niż kiedykolwiek, szybciej nawet niż gdy musiała w trakcie programu na nowo liczyć i analizować punkty po błędzie. Jej przeciwniczka się nie certoliła, nie oszczędzała młodszej i nie miała skrupułów ani sentymentów. Harmony nie lubiła dostawać forów, ale w tej sytuacji zdecydowanie bardziej doceniłaby zaklęcie unieruchamiające niż ostre żądlenie. Skoro więc studentka nie zamierzała się w żaden sposób hamować, chcąc ją szybko zdjąć z planszy – i ona musiała uderzyć. Raz a porządnie. Usłyszała zaklęcie mające wyrzucić jej z dłoni różdżkę, jednak to nie dosięgnęło jej, przemykając gdzieś obok. Pod osłoną schowała się za filarem. Ślizgonka rozkręcała się z każdym zaklęciem i Remy wiedziała, że jeżeli nie skończy tego teraz, to sama skończy marnie. Miała jedną szansę. Wdech. Wydech. Skupienie, pełen przepływ energii. Działaj, tak powiedziałaby jej Victoria. - Acusdolor! – wykrzyknęła, wyskakując zza swojej kryjówki, celując prosto w Josephine. Trafia… Trafiła! W pierwszej chwili aż podskoczyła ze szczęścia, w drugiej z szoku. - Na Merlina! – szybko podbiegła do dziewczyny, bo ta upadła sparaliżowana. Niby mówili, że dokładnie to się stanie, ale chyba nie była gotowa na takie konsekwencje w rzeczywistości. Rozejrzała się dookoła i w tym momencie jakieś zaklęcie przeleciało tuż obok niej, omal w nie nie trafiając. – Nie ma szans… Nie mogę cię tu zostawić. Tu jest zbyt niebezpieczne – fuknęła jak obrażony kot na nieuważnego ucznia, który omal ich nie uderzył i złapała dziewczynę za ręce, podnosząc ją lekko do góry. – Wyniosę cię stąd – i ruszyła do wyjścia, szurając butami studentki o ziemię i pilnując, by przypadkiem nic jej się nie stało.
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Kolor pierścienia: Biały Przeciwnik: @Frederick Shercliffe Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: Parzymy herbatę Atak: 🧋 Obrona: 🫖 Dodatkowo:
Zauważyła ten lekki grymas, nie kryjąc swojego zadowolenia na ten cień uznania i będąc jeszcze bardziej radosną faktem, że ich gry i tak nie przerwał. Było w niej coś bowiem wyjątkowo wciągającego, ciekawego, niemalże hazardowego, uważne obserwowanie, czy któreś z nich w końcu się potknie, podda, odda zwycięstwo. Jak dobrze, że się na to nie zapowiadało! Wszak nie byli ludźmi nudnymi w całym swoim dziwacznym oderwaniu od rzeczywistości! Jak inaczej można by nazwać to, co właśnie robili? Bawiło ją to równie bardzo co ich słowne potyczki. - Oh tak, jakże mogłam o nich zapomnieć! Przerażające nieśmiałki! Jeszcze pana oblegną i zaduszą na śmierć! – zażartowała, chichocząc perliście, mijając kolejne zaklęcie. Sama już nawet nie widziała sensu w ich rzucaniu, różdżkę trzymając w dłoni tylko po to, by faktycznie zaparzyć im tę herbatę. - Obiecuję, że doprawię pańską z taką uwagę, że nawet krwiożerczy nieśmiałek by się jej nie powstydził – powiedziała równie podstępnie co psotnie, zdradzając jednak swoje głupiutkie wygłupy szerokim uśmiechem. To co robili bawiło ją chyba bardziej niż powinno, ale nic nie mogła poradzić na to, jak komicznym było ich zakończenie walki. Jednym ruchem różdżki i zaklęciem podgrzała wodę do wrzenia, drugim zmieniła ją w herbatę z dodatkiem przywrotnika, kopru, skrzypu, anyżu, liści malin i róży. - Ależ proszę śmiało, tyle pan mówi o wróżeniu z fusów, chętnie zobaczę jak się pan w tej dziedzinie spisuje – powiedziała wesoło, upijając łyk swojej herbaty. – Mi już podpowiadają, że szachy pójdą nam równie bezowocnie – zażartowała, ciesząc się ciepłem kubka i smakiem domu. – Może więc od razu ogłosimy remis i spróbujemy znaleźć na jarmarku jakąś przekąskę pasującą do naparu? – podeszła delikatnie, psotnie na pół kroku bliżej, jedynie ocierając się o jego komfortową granicę i wlepiając w niego swoje figlarne spojrzenie. – Chyba że chce pan ze mną przyzwać łupduki z rożna, wyjątkowo niebezpieczne, ogniste bestie.
/zt x2
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
Kolor pierścienia: czarny Przeciwnik: @Harmony Seaver Modyfikacje, wydarzenia i bonusy kuferkowe: scenariusz C - nic się nie dzieje; +5 za zaklęcia Obrona: 63 + 5, i tak bez szans Atak: 73, ale za późno Dodatkowo: Josephine 2 - 3 Harmony
A więc runda bez trafień z żadnej ze stron... Niech i tak będzie. Pluła sobie trochę w brodę, że nie wycelowała dokładniej, bo to mógł być ten moment, w którym mogłaby zakończyć ten pojedynek, ale zabrakło tej precyzji. Albo to młoda była na tyle zwinna, że uniknęła zaklęcia. Mniejsza z tym. Schowała się za filarem, przyklejając do niego plecy i trzymając różdżkę uniesioną, gotową do rzucenia ataku lub zaklęcia obronnego. Młoda Gryfonka wykazała się jednak nie lada sprytem i najwyraźniej musiała się przemieścić i to bezszelestnie, bo podeszła ją z drugiej strony. I Josephine poległa. Nie zdążyła nawet się obronić, formułka odpowiedniego zaklęcia zamarła jej na ustach, kiedy poczuła, jak całe ciało zaczęło okropnie ją boleć. Poległa i to w dodatku pokonała ją jej własna broń. Karma to rzeczywiście suka. Cieszyła się, że nie widziała szczęścia na twarzy dziewczyny, kiedy tamta świętowała zwycięstwo - Harlow w tym czasie leżała bez ruchu na posadzce i jedynie jej oczy mówiły wszystko, co w tej chwili czuła. Złość. Ból. Upokorzenie. I to chyba to ostatnie było najgorsze, zwłaszcza kiedy małolata zaczęła ględzić o tym, że jej tu nie zostawi i wyniesie z pomieszczenia. Ktoś inny zapewne odczułby ulgę i może nawet wdzięczność do swojego bohatera, ale nie ona. Odczuła to jako ujmę na honorze i nie potrafiła tego przełknąć. Co jednak miała zrobić? Była zdana na łaskę Seaver, czy tego chciała, czy nie.
| z.t x2
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Niewiele osób wiedziało o tym, gdzie znajduje się pokój życzeń - jeszcze mniej potrafiło do niego wejść. Sam fakt jego istnienia był przekazywany z ust do ust, urastał do rangi mitycznej znajdźki, kolejnego sekretu dla wielkich odkrywców. Saskia była tu kilkukrotnie. Po raz pierwszy miejsce pokazał jej Aslan, a później już… jakoś się potoczyło, że jeśli sytuacja wymagała miejsca, w którym nikt nie mógł ich odnaleźć, a ich nieograniczana wyobraźnia naginała wszelkie zasady przestrzeni, na tyle, jak bardzo pokój im pozwalał. Tymczasem miała w głowie plan. Miejsce. Myślała o nim intensywnie, o każdym szczególe, nawet tym najmniejszym, co zaraz okaże się bardzo przydatne. Jednak dopóty, dopóki czekała na Lockiego, przykleiła ciało o zimny kamień, oparta o ścianę. Delikatnie odbijała się od niej splecionymi za plecami dłońmi, licząc swoje oddechy. Pięćdziesiąt jeden. Pięćdziesiąt dwa. Chciała się dzisiaj z nim spotkać. Jutro z samego rana wyruszała do Londynu, realizować swój głupiutki pomysł razem z Marlą i Ryśkiem - przecież nic się złego nie wydarzy, a nawet jeśli, to kto inny, jak nie oni, bez szwanku spierdoli przed piekielną mordą starszego smoka. Uśmiechnęła się pod nosem, myśląc o tym, jacy są nienaruszalni. I ile mogą zyskać na tym poświęceniu. Mimo wszystko coś ją gniotło, kiełkując zwątpieniem. I dlatego właśnie uznała, że nie chce spędzać wieczoru w dormitorium, że pozwoli Lockiemu zająć wolne godziny, tak samo jak zajmował ostatnio jej myśli. Nigdy mu się o tym nie przyzna. Poza tym mieli umowę, a Saskia dotrzymuje złożonych obietnic. Kroki rozległy się w korytarzu. Osiemdziesiąt trzy. Ktoś się zbliżał. Osiiemdziesiąt cztery. Odgarnęła do tyłu rozpuszczone włosy, wychylając się jednocześnie, zerkając zza winkla. Oto i on. Osiemdziesiąt pię-sze-siedem. — Nie spieszyłeś się — droczyła się z nim w znajomy sposób.
Rzeczywiście - nie spieszył się. Teoretycznie podała konkretną godzinę, ale nigdy nie był najlepszy w dotrzymywaniu terminów. Ani obietnic. A jednak miał z nią umowę i trudno powiedzieć, czy z własnej woli, czy z powodu tego zawiązanego paktu, którego finał spodziewał się dograć dziś, przyszedł w końcu. Ledwie kilka minut po ósmej. Bussiness is bussiness, czy kiedy warunki ich układu zostaną wypełnione, będzie wciąż szukała pretekstów do spędzania z nim czasu? czy będzie dalej taki skłonny i ochoczy, by stawiać się jak pies na jej gwizdnięcie? Chyba w poszukiwaniu swojej domniemanie wyszczerbionej godności tak zwlekał, kiedy pojawił się na korytarzu, uniósł brwi i wystawił jej środkowy palec, w odpowiedzi na jej zaczepkę. - We wspólnym slytherinu trwa bardzo poważna tura w eksplodującego o wysoką stawkę. - przyznał szczerze i szczerym bólem pożegnał okazję do podjęcia próby ocyganienia kolegów z domu na kilka galeonów- Co to za tajemnica? - westchnął i rozejrzał się. To chyba gdzieś tu właśnie był ten legendą owiany Pokój Życzeń, który niestety nigdy nie uznał go za godnego poznania swoich podwojów. Kiedy tylko przyszedł do Hogwartu, jeszcze w szóstej klasie, postawił sobie za punkkt honoru dostać się do środka. Każdego dnia tak układał sobie plan zajęć, żeby przynajmniej raz przejść się wzdłuż ściany korytarza na siódmym piętrze. Każdego dnia. Przez niemal rok. Jak łatwo tej parszywej szkole zgasić zaintrygowanie w dziecku, kiedy był jeszcze cały taki mały, niepowgniatany przeciwnościami, jakie zaczęły mu spadać na głowę z każdym kolejnym rokiem bycia żywym. Przeniósł spojrzenie na Saskię i uśmiechnął się zagadkowo, jak zwykle, jakby coś wiedział szczególnie interesującego i nie zamierzał się tą wiedzą podzielić.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
— Eksplodującego durnia? I to o wysoki hajs? A mimo to tu jesteś? — taksowała go spojrzeniem, nie przestając ironizować. Po chwili pokręciła głową, cmokając z udawanego niedowierzania — Zaprowadzić Cię do skrzydła szpitalnego, czy coś? Jeśli źle się czujesz, to tylko powiedz. Oderwała się po tym jakże miłym przywitaniu od ściany, krążąc od lewej do prawej. Przymknęła oczy, co pozwoliło jej się skupić na tym, co niemal przyklejone miała pod powiekami. Wyobraziła sobie światło, zapach, ruch powietrza. Unoszący się w powietrzu pył, kurz w zakamarkach, wszechobecny nieład. Trzykrotnie przemaszerowała krótki odcinek zaułku, nie zatrzymując się, dopóki nie usłyszała pustego dźwięku zapadających się cegieł - te wsuwały się w siebie, odkrywając drewniane drzwi. — Jesteś pewien, że nie chcesz wracać? — zapytała jeszcze, podpuszczając, chociaż nie patrzyła na niego, tylko na półokrągłe wejście. Wręcz wlepiała w nie ciemne oczy, jakby chciała pchnąć je siłą wzroku. Jeśli wyraził chęć zostania, wyminęła go, by pierwszej chwycić za klamkę — no dobrze, to zapraszam do pokoju życzeń. Mojego pokoju życzeń. Po wejściu do środka, pierwsze co mogło zaskoczyć, to wpadające do środka promienie słoneczne, chociaż jeszcze przed chwilą mogli oglądać za oknami ciemne niebo wieczoru. Mrugnęła dwukrotnie, przyzwyczajając się do jasności. Znajdowali się w pracowni, nie byle jakiej, bo latami naznaczonej saskowymi dłońmi. Wszędzie walały się przedmioty - niedokończone rzeźby, jak i skończone okazy, rysunki i szkice, puste ramy, zużyte farby, piec do wypalania ceramiki, oraz koło garncarskie. Przez ramę krzesła przerzucony był nawet jej sweter, który - gdyby tylko przyłożyć do niego nos - na myśl przywodził bergamotkę i różowy pieprz. Nabrała głębokiego oddechu, jakby upewniając się, że pachnie tutaj tak, jak zawsze - mieszanką kurzu i wilgoci, charakterystycznej dla świeżo rozrobionej gliny. Nie dało się tego zapachu podrobić, to samo czuła wąchając swoją amortencję na zajęciach z eliksirów. — Chciałeś ostatnio, żebym Ci coś opowiedziała. To uznałam, że zamiast opowiadać, to coś Ci pokażę — odwróciła się plecami do pracowni, a przodem do Lockiego. Jeśli był wyjątkowo uważny, mógł zauważyć, że ten uśmiech, który malował się na jej twarzy, był inny niż wszystkie, które mu serwowała. — To moja pracownia, a przynajmniej tak wyglądała, gdy opuszczałam ją po raz ostatni. — Pewnego letniego dnia, kiedy słońce odbijało się w szybach, a na stole schły wyrzeźbione lwy. Ostatni dzień, kiedy była w domu. — Tak ją zapamiętałam, chociaż pewnie panował tam większy pierdolnik, ale trochę wstyd chłopaka zapraszać, jak nie posprzątane, co? Mrugnęła do niego, robiąc kilka kroków do tyłu. Przestrzeń tą znała lepiej niż samą siebie. Mógłby związać jej oczy, zakręcić nią kilkukrotnie, a i tak odnalazłaby się bez cienia problemu.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Uśmiechał się na jej zaczepki dość łagodnie, prawie jak do dziecka, po czym pochylił się lekko i dodał: - Jeszcze raz zapytasz, czy nie chce wracać i rzeczywiście sie zawrócę. - obiecał, całkowicie szczerze i bez kpiny w głosie. Zaczynał bowiem się zastanawiać, czy rzeczywiście chciała, żeby tu przyszedł, czy ta ich parada umawianych naprędce spotkań to tylko pretekst do przekomarzanek. Kiedy pchnęła drzwi, za jej plecami zgasił uśmiech i wywrócił dramatycznie oczami, by po chwili wejść do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu, solidnie zagraconym nie tylko dziełami w różnych fazach produkcji, ale i narzędziami, produktami i innymi gratami, które tylko artysta mógłby uznać za przydatne. Podobne składowiska widywał w domu Swansea, gdzie każdy jeden to artysta i każdy koszyk, czy połamane krzesło miało potencjał. Nawet go to wewnętrznie ubawiło odrobinę, jak bardzo była podobna w pewnych aspektach do łabędziarzy, dużo bardziej od niego, tak odpornego na uroki dziedzin artystycznych, jak tylko był w stanie to uzewnętrznić. Trochę jak w interaktywnym muzeum, zaczął się przechadzać wzdłuż szafek, przyglądając się różnym bibelotom, które się na nich układały wystawką, wziął w rękę starą popielnicę, zdziwiony, że znalazł w niej kurz a nie popiół po petach, zepsuty zegar, dwie filiżanki, jedną nieco wyszczerbioną, jakby ktoś gniewnie ugryzł jej brzeg powstrzymując wypowiedzenie nieprzyjemnych słów podczas popołudniowego five o'clock'a. Rzeczywiście, mógł z tego obrazka pewnie wyczytać więcej, niż chciałaby mu opowiedzieć, ale przecież chciał, by było jej niewygodnie, chciał, by mu opowiedziała. - A ja myślałem, że nie wiesz co to wstyd. - pokręcił głową, choć pozostawał w zamyśleniu nad tą pracownią. Pod skórę wdzierało mu się nieprzyjemne uczucie, wspomnienia, których nie chciał pamiętać. Pracownia przypominała mu coraz bardziej pracownie jego matki, w której choć był już względnie starym koniem, zawsze czuł się jakby znów miał sześć lat, był mały, patrzący ufnie na swoją rodzicielkę z różdżką i tuszem w rękach. Mechanicznie objął się ramionami, by nonszalancją zasłonić chwile słabości po czym uniósł pytająco brwi. - Jaki jest plan? Lepimy kubeczki, czy co tam sobie lepisz. Talerzyki? - wiedział, zresztą, widział, że tworzyła prawdziwą sztukę, ale przecież nie mógł powstrzymać się od umniejszenia jej pracy, skoro na codzień parała się produkcją ceramiki użytkowej.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Wydawał się jej jakiś nie w sosie. Właściwie, to niezbyt go rozumiała. Był chimeryczny, zmienny, humorkowaty - czasem częstował ją uszczypliwymi komentarzami, serwował jej środkowe palce, a niekiedy jego oddech był bliski, a głos miękki. Mówią, że to kobiet nie da się zrozumieć. Lockie Swansea musiał mieć w takim razie w sobie coś z kobiety. Ona podążała za tą zmiennością, próbując elastycznie dopasować się do panującej energii. Jakby była lustrem, w którym się odbijał, serwując mu to, co sam pokazuje. — Cieszę się, że nie wróciłeś. Chciałam, żebyś został. — zdecydowała się odpowiedzieć, odsłaniając się na metaforyczne uderzenie. Może i on przestanie być bucowaty, gdy trochę spuści z tonu. Gdyby zapytał, czy gdy skończy się ich zawarta po pijaku umowa, to będzie się chciała z nim spotkać, odpowiedziałaby, że tak. Że przecież nie są dwójką osób zmuszoną do tego, by robić ze sobą interes, a później spierdalać w podskokach w przeciwne strony. Że te naprędce umawiane spotkania nie wynikają ze zmuszenia, a chęci. Dobrze zrobiłoby im nauczenie się komunikacji, ale najwidoczniej on był kamieniem, a ona kosą. Zanim tu weszli, sądziła, że może doceni to, że pozwala mu się poznać, pokazując coś tak dla niej bliskiego, że wręcz intymnego. Teraz myślała jednak, że ciężko było tego od niego oczekiwać. — Wstyd? Trochę go mam, ociupinkę, o tyle-tyle — powiedziała z cieniem uśmiechu, unosząc do zmrużonego oka zbliżone na milimetr palce, jakby upewniając się, że jest pomiędzy nimi jakakolwiek szpara. Przyglądała mu się zza tej minimalnej przestrzeni, widząc, jak z niemrawą miną skanuje przestrzeń. No nie była to najpiękniejsza z pracowni, ale mógł się powstrzymać przed tą oceną, malującą się na jego twarzy. Przynajmniej to tak zinterpretowała, gdy ręką swobodnie opadła wzdłuż jej boku, ale wzrok pozostawał utkwiony w chłopaku. Przestała się uśmiechać. Kiedy wspomniał o kubkach, czy tam talerzykach, zacisnęła zęby, czując, jak mięśnie jej szczęki twardnieją. — Nie no, planowałam Ciebie uwiecznić, ale w sumie czym to się różni od rzeźbienia d z b a n a. — wycedziła, bo uderzył w jej czuły punkt. Tym gorzej dla niego, jeśli zrobił to intencjonalnie. Saskia najbardziej bała się, że w pewnym momencie zostanie sprowadzona do tych nic nieznaczących przedmiotów, które najwyżej mogą służyć do sprawnego trzymania herbaty, czy chuj wie czego, co tam ludzie robią z garnkami. Widocznie zirytowana, odwróciła się na pięcie, podchodząc do podłużnej, białej komody z kilkoma szufladami. Gwałtownie odsunęła jedną z nich. Na tyle, że okrągły uchwyt został jej w dłoni - nie była to pierwsza popsuta rzecz w pracowni, niejedyna też zniszczona pod wpływem emocji. Przetarła wierzchem dłoni twarz, wzdychając ciężko. Nawet na niego nie spojrzała: — Nie stój tak. Usiądź na krześle, tym z granatowym obiciem.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Komunikacja nie była ich mocną stroną. Kiedy tu się zbierał, był zadowolony, a kiedy tu wylądował, skojarzenia z zakątkami rodzinnego domu zgasiły sporą część jego aroganckiej dumy, wymuszając niejako w efekcie pewien dystans i chłód. Kąciki ust drgnęły mu lekko, na to zapewnienie o posiadaniu maleńkiej ilości wstydu, a bo to przecież zawsze słodkie i urocze, jak się dziewczę peszy. Przynajmniej w oczach trepa, jakim był Lockie. Z oglądania rzeźbionej fajki wyrwał go jej pełen złości głos, na dźwięk którego podniósł zaskoczone spojrzenie i jak zwykle nietrafnie interpretując sytuację, wybuchnął śmiechem, bo to w końcu był całkiem przedni żart i bardzo trafny przytyk z tym dzbanem. Pokręcił głową, rozluźniając się przez tę sytuację odrobinę bardziej, kiedy wspomnienie matki z tuszem w ręku wyblakło, zastąpione kształtem napiętych barków krukonki. Obserwował ją z ciekawością dziecka w zoo, przyglądającego się harpii miotającej po klatce. Nieuchwytne emocje, wzbudzone z niewiadomej iskry, nadawały kolorytu jej twarzy i pewnej surowej, szczerej prawdziwości, którą chowała przed nim zawsze w swoich docinkach i uśmiechach. Zmrużył oczy, kiedy nakazała mu usiąść i jak posłuszny pies, którym się przy niej stawał zbyt łatwo i zbyt często na własne preferencje, klapnął sobie na wskazanym krześle. Milczał chwilę, zaciekawiony tym, co zrobi z trzymanym uchwytem, przełykając słowa, które powinny się jednak wydostać z jego ust, walcząc ze sobą, swoim naturalnym, nieprzyjemnym charakterem przystosowanym głównie do tego, by zawsze odwrócić się plecami, jak jeż, kiedy ktoś tylko spróbuje dotknąć jego miękkiego brzuszka. Miałby to w dupie. Powinien mieć to w dupie. A jednak zapytał. - To te kubeczki Cie tak wkurwiły? - zapytał w końcu, opierając się - Czy współczujesz mi bycia dzbanem. - nawet nie zaprzeczał swojemu dzbanizmowi. Nie przepraszał za to, w końcu wiele lat trzeba było, by ten okropny charakter w nim wykiełkował, a on przez te lata nie robił absolutnie nic, by temu przeciwdziałać. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jedynie podlewał pędy kolczastych krzewów, nie przywiązując się ani do ludzi, ani ludziom nie pozwalając przywiązywać się do siebie. - Jak mam zapozować?
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Być może Lockie miał dzisiaj wyjątkowego pecha. Albo wyjątkową celność. Coś, co każdego innego dnia zostałoby niezauważone, albo najwyżej przyjęte z przewróceniem oczu, dzisiaj zdawało się być skutecznym środkiem do zburzenia tamy, za którą wzbierała fala jej złości. Ta kumulacja jednak tylko w niewielkim stopniu odnosiła się do niego. Gryzła policzek od środka, połykając słowa, które ciężko byłoby cofnąć i z pewnością zepsułyby wieczór. Lockie i tak nie byłby ich adresatem, a przypadkową ofiarą. W Saski złość rosła od lat, podsycana niesprawiedliwością i traktowaniem jej niczym pionka na planszy. A gdy przestała być użyteczna, gdy nie spełniała już narzuconej jej roli, to pozbyto się jej bez mrugnięcia okiem. I całkowicie nie wiedziała, co ma począć. Sztuka była jedyną stałą w jej życiu. To miejsce. To samo, które teraz obrzuca niechętnym spojrzeniem, bo jest tylko iluzją. Nic nie jest prawdziwe, a jej wspomnienie zaciera się coraz bardziej. A ten dzban śmiał sprowadzić ją do roli kubeczkotwórcy. — Nie. Tak. To znaczy… nie do końca — odpowiedziała cicho, wciąż się wyżywając na cholernym uchwycie, z którego całkiem skutecznie zdzierała paznokciem farbę. W końcu łaskawie się odwróciła, wskakując na komodę, tak, że jedna noga zwisała jej wolno, a drugą przyciągnęła do siebie, stopę opierając o wewnętrzna stronę uda. — To, że Ci współczuję bycia dzbanem, to z pewnością — oparła głowę o ścianę, przymykając oczy. Zastanawiała się, na ile może się przed nim otworzyć. I czy w ogóle interesuje go ta jej poplątana historia niczym z tanich książek dla podstarzałych czarownic? Postanowiła zaryzykować. — Gdybyś wspiął się na tamten stół, to za oknami powinieneś zobaczyć dom. Ciężko go przegapić. Duży, stary, wygląda jakby w nim straszyło. Na piętrze, po lewej stronie jest mój pokój, pewnie jest uchylone okno, nigdy go nie zamykałam. Jeśli pójdziesz w głąb korytarzem, doszedłbyś do gabinetu mojego ojca — wycedziła, uśmiechając się pod nosem - ale ciężko było szukać w nim radości, za to pogardę zauważyłby i ślepiec — dzisiaj, jeśli dobrze pamiętam, jest dwudziesty lutego, trzy lata temu. Kilka tygodni wcześniej, ktoś uprowadził moją matkę, odnaleźliśmy ją po kilku dniach, bez języka, całą poranioną, patrzyła na nas tak nieświadomie, jakby jej nie było... — przełknęła ślinę, zastanawiając się czy sens jest to wszystko skracać. Ale chciała, żeby się poznali, a przecież to wymagało jakiejkolwiek szczerości. Jeśli będzie chciał wstać i wyjść, nie powie nawet słowa, żeby go zatrzymać. Kiedyś i tak musiałby się dowiedzieć, może lepiej, żeby stało się to prędzej. — na tym nie miało się skończyć, bycie skurwielem w Wizengamocie ma swoją cenę, nie? Następny miał być mój brat, który trenowany był na dziedzica całego majątku. Później moja siostra. Każdy z nas miał przesądzony los. Stary zawarł pakt - za informację, dające mu przewagę, miał pozwolić obcej krwi dostać się do rodziny. Zagwarantować możliwości. Przyszłość. Kontakty. Chuje nie zdawały sobie sprawy tylko z tego, że żądając mojej ręki, tak naprawdę robią ojcu przysługę. Kurwa, musiałbyś to widzieć, jestem pewna, że wyglądał jakby na loterii wygrał — zaśmiała się smutno, bo chociaż nie była świadkiem wydarzeń na wyspie Man, to znając chytrość ojca, musiał czuć, że złapał samego Merlina za nogi. — W ciemno trafili akurat w to, na czym zależało mu najmniej. Za darmo by mnie oddał, a tu jeszcze przypadkowo stałam się gwarantem bezpieczeństwa. I tak oto, jestem w tym ostatnim wspomnieniu. Siedzę dokładnie tam gdzie Ty teraz i zastanawiam się, co dalej, już jako przyszła pani Morris. Ładny chłopiec to był, taki z manierami, każdego potrafił owinąć sobie wokół palca, zawsze umiał dobierać odpowiednie słowa, dzień dobry mówił, przepuszczał w drzwiach — ironizowała, a wspomnienie o Lyallu, jego lepkości, brutalności i arogancji powoduje u niej odruch wymiotny, więc pośpiesznie kontynuuje, by zagłuszyć odruchy ciała. Czasem nadal widzi jego twarz w tłumie i czuje, że tonie. — a przynajmniej taki był przed innymi, gdy czuł na sobie cudze spojrzenia. Dla mnie był inny. Ojciec miał załatwić mu szybki awans na sędziego. Kto się postawi sędzi i jego rodzinie? Kto będzie kwestionować ich działania? Skończyła swój monolog, chociaż to był dopiero środek historii, punkt zapalny. Wzrok wbijała w swoje dłonie. Miała wrażenie, że atmosfera jest tak ciężka, że wystarczy tylko iskra, by wszystko zamienić w popiół. Nie mogła się pozbyć odczucia, że chociaż jest w pełni ubrana, to siedzi tu naga i bezbronna. Objęła się rękoma, próbując zminimalizować ten brak komfortu. — Zawsze się tutaj chowałam, przed wszystkimi potworami świata. Prawdziwymi, czy nie. To jest moje schronienie, chociaż nawet nie wiem, czy jeszcze istnieje. — dodała. Czy gdyby na wstępie ją podkurwił, to stałaby teraz przed nim, składając się z samych emocji i miękkości? Czy może przerzucaliby się zdaniami, odbijając piłeczkę, ale mówiąc tak naprawdę niewiele? Nie chciała skończyć na tak dramatycznej nucie, więc postanowiła podzielić się nowiną, zmuszając się do uśmiechu. — A na domiar wszystkiego, zostałam kapitanem krukonów. Dziwne, nie? Ale jakoś tak wyszło. Srako wyszło, Saskia. Jak to spotkanie.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Wpatrywał się w nią w milczeniu. Nieruchomo. Jak na modela przystało, tylko, że akurat w tym momencie nie był modelem, prawda? Nie był nawet modelowym słuchaczem, bo choć odbierał to co mówiła, to nie przyjmował tej opowieści jak kronikarz, jak powinien przyjmować ktoś, komu powierza się tak delikatną materię, jakie są zwierzenia. Przyjąć do wiadomości, nie oceniać, dać przestrzeń i zrozumienie. W głowie Swansea każde zdanie dokładało kolejnych nici do gobelinu jej osoby, który tkał z jej spojrzeń, tych, które rzucała nieświadomie, grymasów w odpowiedzi na jego słowa - tych nie wymuszonych, niespodziewanych, półsłówek i gestów innych, niż te wypracowane reakcje pomiędzy prychnięciami, złośliwościami i wywracaniem oczyma. Podniósł się z krzesła i wiedziony jej słowami podszedł do okna, zawieszając spojrzenie na starym domu w oddali, z niego również wyciągając kolejne nitki do tkanego obrazu, zamazany kształt ogrodu, znacznie mniej wyraźny, niż krawędzie komód i kredensów, dając jawne świadectwo temu, jak bardzo ważniejszym dla jej serca była ta pracownia, niż jakikolwiek cień wspomnienia rodzinnych stron. Może powinien się wzruszyć, speszyć, historia, którą się z nim dzieliła nie była historią pocałunków, nie była zawodami żłopania piwa ani wybuchających kociołków. Była szlakiem blizn, innych niż jego własne, perłowe, widoczne i możliwe do dotknięcia palcem. Siatką skaz w środku, ułożoną gdzieś między narządami, pod sercem, uwierając bardziej niż naciągnięta skóra, napinając się jak struny, grały zawsze tony zwątpienia, braku zaufania, niepewności. Nic dziwnego, że reagowała jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon. Mógł w końcu wybaczyć, ale nigdy nie zapomni i minie tak wiele czasu, nim da się pogłaskać. Odwrócił się na powrót do wnętrza pracowni, ignorując właściwie już wszystko, co było wewnątrz, tracąc zainteresowanie bibelotami, z których wcześniej sklejał sobie w pamięci rzeźbę, reprezentującą rzeczy, które ją ciekawiły. Przestało go ciekawić, co ją ciekawiło, jakie formy uważała za piękne, kiedy się zaśmiała gorzko, jego usta machinalnie rozciągnęły się w uśmiechu, choć nie był wesoły. Im więcej sylab wpadało do bębna jego głowy, tym silniej i silniej na powierzchnię wybijało się jedno pytanie, które może powinien odepchnąć, z pewnością powinien, gdyby miał w sobie knuta empatii, wyczucia, dobrego smaku. Przechylił głowę jak zaciekawione psisko, kiedy opisywała mężczyznę, któremu została przyrzeczona. Tyle pięknych słów, tak ładnie złożone zdania, jednocześnie całość zabarwiona była brudną wodą pretensji, ukrytych pod woalką komplementu, jak siniaki ukryte pod nocną koszulą. Podchodził bliżej, niespiesznie, pozwalając jej ułożyć mu dywan ze swoich wspomnień, z tego, co tak długo ropiało w jej wnętrzu, stając się jakimś pierdolonym przyczynkiem oczyszczenia, co pewnie rozbawiłoby go, gdyby tylko nie to pytanie, które drżało mu w głowie coraz mocniej i mocniej, aż czuł je w opuszkach palców, aż stawało się to nieznośne. Wyciągnął rękę po ściskaną w jej dłoniach, oskrobaną już do reszty w nerwach gałkę i cmoknął z niesmakiem na wspomnienie o kapitanowaniu drużynie krukonów. Mimo że był ślizgonem, członkiem domu znanego z podstępności, ale i tchórzliwości, brzydziło go to. Nie znał nic niższego od tak karkołomnej próby ucieczki od własnych słów i emocji, rozłożonych przed nim jak rozkoszny kram pamiątek, który sprzedawca nieudolnie próbuje zasłonić malutką serwetką. On teraz chciał w tych bibelotach przebierać, brać je do ręki, ściskać, smakować. Odłożył gałkę na blat obok, opierając dłonie po obu stronach jej kolan z nieco zwieszoną głową, oblizując usta i westchnął. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytał, podnosząc wzrok, a kiedy całkiem spodziewanie skrzywiła się, skaleczona tym tonem, całkiem trafnie odbierając to jako chłodną pretensję i niechęć do jej zwierzeń, chwycił jej podbródek, potrząsając głową. Nie mogła teraz uciec, powtórzył - Dlaczego. Mi. To. Mówisz. - powtórzył powoli, wpatrując się w jej oczy o kolorze równie niezdecydowanym, co jej dusza. Znalazła w nim z jakiegoś powodu odbiorcę swojego żalu, a smak tej goryczy nie był mu wcale obcy. Niesprawiedliwość nierówna niesprawiedliwości, ludzkie tragedie, o które można polakeczyć ręce i stopy na każdym kroku, tak długo, aż skóra nie stanie się twarda i sztywna, odporna na wrażliwość. czy tym było błogosławieństwo jego matki? Taką mu dała ochronę? Skórę, pod którą nie wdzierało się już nic? - Jaki widzisz finał tej historii. Finał, który jest tylko w Twoich rękach. - szepnął, nie odrywając dłoni od jej żuchwy, nie odrywając miodowego spojrzenia, od jej wilgotnych oczu - Ile funtów inercji, apatii i tkliwości będziesz dalej za sobą niosła. Jak daleko będziesz słaniać się jeszcze w roli ofiary, ile razów może przyjąć pies, zagoniony w kąt, nim się odwróci i ugryzie. - mówił cicho, mówił tylko do niej. Nie rozumiał, dlaczego dała mu tak cenny prezent. Nie wiedział, dlaczego mu mówiła o tych burych gwiazdach, którymi utkany był czarny całun jej przeszłości, nie wiedział, dlaczego ciągnęła go za sobą. Nie zasługiwał na takie zaufanie, nie był współczujący, nie był rycerzem w lśniącej zbroi. Widział ją przecież, taką popękaną, jak ta oskrobana z emalii gałka, nie potrzebował jej szczerości, która czyniła ich relacje zbyt prawdziwą i namacalną. Poruszył barkami, jakby rzeczywiście na nich czuł ciężar odpowiedzialności tego wyznania i opuścił dłoń, opierając czoło o jej czoło i zamykając oczy z westchnieniem. - Nikt mnie nie nauczył współczuć, Saskia. Mogę dać Ci wyuczoną, plastikową imitację miłosierdzia, jeśli tego potrzebujesz, ale powiedz mi, dlaczego mi to mówisz. - otworzył powoli oczy - Jaką grację we mnie widzisz, której ja nie widzę, że to mi zdecydowałaś się dać ...to wszystko...
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Była zagubiona. Teraz jeszcze bardziej niż wcześniej. Wyznanie zburzyło misternie budowaną fasadę, odsłaniając pobojowisko, które w sobie chowała. Palącą wrażliwość, niezdecydowanie, rozgoryczenie i niezrozumienie - swoistą mozaikę, piękne szkiełka, która chowała głęboko za przełykiem, ignorując ich ostre krawędzie. Trzeba było otworzyć ją od środka, przeciąć w pół, wyrwać z niej prawdę siłą, bezduszną przemocą. A jednak sama sobie to uczyniła. Jej słowa odbijały się od ścian, wracając do niej rykoszetem, niczym szklane drobiny, napędzane pulsującą ciszą. Nie robiła przed nimi uników. Pozwoliła na to, by przekroczył niewidzialną barierę, którą się otoczyła. Nie spuszczała z niego wzroku, zarówno, jak kończyła swoją opowieść, jak i teraz - milcząc na zewnątrz, w środku szarpana myślami o konsekwencjach. Znali się przecież tak krótko. Powierzchownie. Jednocześnie przyciągając, jak i odpychając - niczym w tańcu, w którym żadne nie chce pozwolić brylować drugiemu. Jego obraz, jaki stworzyła sobie w głowie, składał się w większości z wyobrażeń na jego temat, niż z niego samego - tych myśli, do których mu się nie przyzna, wyolbrzymionych gestów, podwójnych znaczeń, nawet jeśli komunikaty padające z jego ust były prostolinijne i niewymyślne, spojrzeń złapanych przelotem na korytarzach. Jednak gdy znajdował się obok, rodziła się synergia. Dlaczego mi to mówisz? Gdyby miała prosto odpowiedzieć na jego pytanie, powiedziałaby: dlatego, że to jesteś Ty. Ale jego słowa odebrała, jak odtrącenie. To uczucie jednak wybrzmiało na sekundę w ambiwalencji sytuacji, w której znajdował się tak blisko, odgradzając jej drogę ucieczki - choćby wzrokiem, w jakiś kąt, gdzie będzie mogła zebrać myśli, by zgasnąć, odgonione dotykiem jego dłoni. Gubiła się, przeskakując spojrzeniem po jego twarzy, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Jego słowa jednocześnie ją leczyły i raniły. Wypowiadał je w taki sposób, że bardziej traciła grunt pod nogami, przekonanie, że ta historia jest tylko o niej - tylko ofiara będzie w stanie poznać ofiarę, tylko ona będzie umieć odczytać nuty posępnych pieśni, które chociaż tłumione, nie przestawały grać w ich trzewiach. Gdyby nigdy nie był w jej miejscu, nie umiałby jej czytać tak, jak właśnie to robił. Nie rezonowałby z nią. Nie byliby we wspólnej koniunkcji. Wciąż nie decydowała się na odpowiedź, jakby nie miała w sobie już więcej słów, tylko to spojrzenie, podatność, poddańczość tak jej znaną. Cokolwiek przychodziło jej na myśl, każda odpowiedź wydawała się zbyt trywialna, okraszona ludzką nieudacznością - a ona, ona czuła się niemal poza ciałem, jednak zbyt świadoma otoczenia. Ugniatało ją jego spojrzenie - nie było przed nim odwrotu, niewygodnie wyciągało ją do powzięcia rękawicy, którą sama rzuciła. Chciała, żeby mógł czytać jej w myślach - może zobaczyłby siebie jej oczami, może zrozumiałby to, co zamknięte było w jej podświadomości, niemal niedopuszczane do głosu, rozpaczliwie chcąc wybrzmieć. Przez krótką chwilę, gdy oparł czoło o jej, miała nadzieję, że może faktycznie się tak wydarzy. Zasługiwał jednak, na coś więcej, niż cud, którego ciężko było tu szukać. — Widzę Ciebie — jej głos, chociaż cichszy od szeptu, rozdarł napierające napięcie. — Widzę Cię, Lockie. Może nie rozumiem, może nie znam, ale w i d z ę. — Coraz ciężej było ignorować jej wołanie ciała, drżenie uda, niewidzialną rękę popychając ją do przodu, by usunąć jakąkolwiek przestrzeń pomiędzy nimi. W swoim rozedrganiu, jej dłonie zdawał się nie mieć oporów przed prawdą. A ta była jedna. Zacisnęła pięści na jego swetrze, tak mocno, jak gdyby morska toń zalewała ją po raz kolejny i w ostatniej chwili zdołała wyczuć pod opuszkami deskę ratunku. Wysunęła podbródek do przodu, zmuszając go do tego samego, zbliżenia w zbliżeniu. Powiedziała mu, że gdy go widzi, nie patrzy przez niego, a na niego, że dostrzega te wszystkie misternie splecione opowieści - jak jej, tworzące całość zbyt wyraźną, by była prawdziwa. Że nie wie, skąd się to bierze, ale chciałaby się dowiedzieć, rozpruć nici, rozebrać go, otworzyć. Że nie szuka współczucia ani litości. — Dlatego chciałam, żebyś i Ty mnie zobaczył. Wszystkie te słowa padały milimetry od prawdy, rysującej się łukiem na jego twarzy, w której starała się nie zapaść.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Czy był zdolny do przemocy, której potrzebowała? Z pewnością. Czy zamierzał ją nią uraczyć? Oczywiście, choć tym mniej, im więcej kart o sobie odkrywała. Gra w odbijanego pękiem podpalonego dynamitu, pośród śmiechów i zapewnień, że to tylko fajerwerki, była zabawna do czasu, aż któreś z nich zdejmowało zbroje i odsłaniało przyłbicę, ujawniając prawdziwość i wrażliwość kreaturki ukrywającej się wewnątrz. Przyglądał się jej, takiej nagiej bez pancerza, sam, spomiędzy szczelin swojego hełmu, przechylając głowę z zaciekawieniem, jak wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczył magiczne stworzenie. Takie nierealne, a namacalne, tuż przecież cal przed jego rękami. Mierzył głębię błękitu jej słabości, kąt nachylenia jej spojrzenia, które nie mogło się zdecydować między ucieczką a trzymaniem warty, spektrum mimowolnego drżenia mięśni mimicznych, walczących ze świadomością realizmu faktu, że słowa już padły. Zapisały się w jego pamięci. Były teraz nieodwracalne, nieodwoływalne, gończe psy spuszczone ze smyczy dobrego wychowania, powinności, tajemniczości, które pobiegły za lisem i już żadne wołanie ich nie zawróci. Chciałby umieć czytać w jej myślach, odkrywać dalej co ma pod skórą, kontynuować tę sekcję w melodii chwili, która jeszcze ostatnimi drganiami strun brzmiała. Może podświadomie szukał następnych aktów tego spektaklu, podświadomie lgnął do fizycznego kontaktu, opierając się na myśli, że to w nim zaklęte są niespodziewane, kolejne ruchy batutą tego wirtuoza, który im tę melodię pisał. A skrzywił się. Niemniej, a nawet bardziej szpetnie od niej, kiedy z taką prostotą przyznała, że go widzi, w tej prostocie dotykając go bardziej, niż gdyby wiedziała o nim cokolwiek więcej. I chciałby i mógłby to zignorować, zakpić, przewrócić oczyma jak zawsze, zaciskając sceptycznie usta, nie cofnął się, swoją podejrzliwość i miałkie zaufanie zamykając szczelnie pod węzłem zmarszczonych brwi. Powoli podniósł dłoń, dotykając palcami jej kości jarzmowej, ujmując policzek z westchnieniem. Miał przygotowaną przecież całą ewidencję odpowiednich słów i zdań o tym, jak bardzo nie powinna patrzeć. Posortowane repertorium o tym, że nie warto, że niepotrzebnie, że pokłada w nim więcej własnych interpretacji, niż w rzeczywistości miał wartości. Był tylko śmieciem, tandetną szmirą, opatuloną kolorowym pazłotkiem uklejonym z sugestywnych uśmiechów i tajemnicy, która niczego nie ukrywa. Przygotowany był przecież zawsze, niezależnie od tego jak głębokie dziewczęta miały oczy, jak rumiane policzki, jak wilgotne usta. A jednak to przecież nieprawda. - To bardzo niedobrze. - uśmiechnął się miękko, bo wiedział przecież, że żadnemu z nich nie wyjdzie to na dobre. Ujął palcami drugiej dłoni jej nadgarstek, trzymający kurczowo materiału jego swetra z zapalczywością trwałego przylepca, w sposób podobny do tego, jak chwytał nieproszone dłonie próbujące wedrzeć się pod jego taszki, fartuch i napierśnik. Jednak nie odciągnął jej dłoni od siebie, co zwykł robić, odwracając uwagę od swojego ciała słodko-palącymi pocałunkami, pomiędzy którymi jego stan nie miał znaczenia, a podciągnął ją w górę, dalej, niemal zachęcająco do tego, by kontynuowała swoją nieroztropną eksplorację. Chciała znać te misternie plecione opowieści? Rozpruć nici? Rozebrać? To było prostsze, niż mogło się wydawać. Odstąpił krok, by wyswobodzić z golfa głowę, oderwał od niej dłonie, by wyplątać je z bezpiecznych kokonów rękawów, jeśli miała go widzieć i na niego patrzeć, to przecież czemu by nie w całej przytłaczającej krasie, którą reprezentował.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Potrzebowała zebrać się w sobie. Posklejać jak najszybciej, jeśli nie chciała się tu zaraz rozkleić do cna, zamienić w maź, która spłynie mu między palcami i zbierze się kałużą przy stopach. Śledziła jego reakcje, wciąż niepewna, czego może się po Lokim spodziewać - w swojej ufności potrafiła być powściągliwa, albo chociaż nadmiernie wyczulona. Skrzywił się przecież, na co mimowolnie uniosła brwi, zastanawiając się, czy trafiła w czuły punkt i zaraz bańka pęknie, drzwi trzasną i tyle go widziała. A ten znowu, jak przystało na specjalistę od dezorientacji, zamiast odwrócić się na pięcie, ujął jej twarz, serwując kolejną porcję mętliku, jakby niewystarczająco chaotyczna była to sytuacja. Ten dotyk ją jednak bolał, bo był niewystarczający - zbyt ostrożny w swoich eskapadach, niedokończony, niemal świadomie urwany, niczym pieśń wystraszonego czyjąś obecnością ptaka. Trwając w tej pozie, była pewna finału: mogłaby odstawić swoje puste kieszenie na to, jak się to wszystko skończy, i - jak zwykle, zostałaby z niczym. Może jej intuicja nie była wystarczająco rozwinięta. Albo, zwyczajnie coś takiego jak intuicja nie istniało, tylko braliśmy za nią przewidywanie schematów, widzianych wystarczająco wiele razy, by móc odgadnąć ich skutek. A Saskia w takiej sytuacji była po raz pierwszy. Na ręce jednej ręki mogła zliczyć osoby, które znały jej życiorys, tylko i wyłącznie dlatego, że byli bezpośrednimi świadkami wydarzeń. Nikomu jeszcze tak po prostu go nie opowiadała, przez co jej wyznanie było pełne dziur i niedopowiedzeń, wypadając z jej gardła nieprzemyślenie. Jednak jej nie pocałował. To bardzo niedobrze. Trudno się jej było nie zgodzić. Zamiast tego zacisnął palce na saskowej pięści, nie kontrując ruchu, z niemym przyzwoleniem obserwując, jak materiał golfa podnosi się mimowolnie, zanim sam przejął kontrolę. Sama tego chciała. Jak sobie zażyczyła, tak się spełniło - oddał jej pięknym za nadobne, pieczętując wymianę. W pierwszym odruchu jej myśl nie nadążyła za rejestrowanym obrazem. Nie była w stanie powiedzieć, na co patrzy, oprócz tego, że na niego. Jego skórę pokrywały setki - nie, tysiące linii, tworząc mozaikę prowadzoną czarnym tuszem. Rozbiegane spojrzenie próbowało znaleźć jakiś punkt wspólny, sens tego wszystkiego, sunąć po ramionach, torsie, gubiąc się w podbrzuszu, na granicy materiału. Powoli, jakby obawiając się, że gwałtowny ruch go spłoszy, oderwała się od blatu komody, zsuwając się na podłogę. Pod tatuażami kwitły perliste blizny, gdzieniegdzie przecinając się z atramentem, w niektórych miejscach samodzielnie tworząc obraz wyryty brzytwą. Przyłożyła zaciśniętą dłoń do ust, jak zawsze, gdy była zestresowana. O kurwa. Bezszelestnie stawiając kroki, prowadzona symbolami, obeszła go, wbijając spojrzenie w jego plecy. W napięte barki, które drżały, jakby mocował się z decyzją, którą podjął. Niektóre to runy, ale…. Skóra Lockiego była nośnikiem jakiejś niepojętej w tym momencie dla Saski historii, bo chociaż umiała rozpoznać część elementów, to większość z nich nie miała dla niej sensu, jakby ktoś zadał sobie trud, by stworzyć szyfr zrozumiały dla wybranych. Gorzki to był obraz. Tych blizn, niektórych rozciągniętych i białych, jakby zadanych lata temu, innych świeższych, płaskich, zgrubiałych, nierównych. Pulsująca kronika niezrozumiałej krzywdy. Chciała coś powiedzieć. Ale po co? Co z resztą miała z tych słów, które najpierw płynęły z niej potokiem prawdy, a teraz kłębiły się w krtani i nic nie można było z nich poskładać - same resztki, nadtargane, wymemłane, durne słówka. Paradoksalnie, to pytania były jej domeną. Teraz wybrzmiewały w niej trzy: jak, czemu i kto? Mieląc je na języku, w myślach słysząc swój głos, już czuła, jak głupio by brzmiały - zza zaciśniętych warg wyrwało się jej jedynie stłumione westchnienie. Da mu przestrzeń na to, by sam zadecydował, ile chce powiedzieć. Wszystkie te pytania i tak wybrzmiewały głośniej niewypowiedziane, malując się na jej twarzy. Wróciła w zasięg jego wzroku, nerwowo przygryzając od środka policzek. Dawno z myśli uciekły jej przepychanki, pocałunki, rozkosz jakakolwiek. Stali tak, wpatrując się siebie. Poza rozsądkiem. Poza wszystkim, czym miał być ten wieczór, który w promieniach słońca, nawet udawał, że nie jest wieczorem. Z opuszczonymi gardami. Ot, zbroje opadły bezgłośnie na podłogę, w kolczugach popękały metalowe sploty, żadni z nich byli obrońcy niezdobytych murów, najwyżej parobkowie z zaciśniętymi pięściami.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Obserwowali się jak krążące po arenie, zmuszane do walki ze swoją codziennością psy. Obserwując wzajemne słabości i miękkości, dzięki którym przecież dobrze wiedzieli, gdzie można byłoby ukąsić tak, aby zabolało. Przyglądał się jej reakcji z mieszaniną głębokiej niezręczności i rozbawienia, którym próbował tę niezręczność trochę rozwodnić. Sam był przecież całkiem przywykły do tego, co ukrywał pod ubraniami, żadna ilość wrzących pryszniców, ani drapania skóry szorstką gąbką nie mogła na to pomóc. Czym innym było obnażanie się w bezładnych, gorących splotach miłosnych uniesień, kiedy nikt przecież się aż tak nie skupia na tym jak właściwie wyglądasz, tylko co robisz, a czym innym było takie stanie, jak obiekt, okaz w zoo. Jego dłoń klepnęła w okolice splotu słonecznego, masując skórę w bezmyślnym geście. Nie odwracał się, dał się obejść, przestudiować, a jednak jej westchnięcie opadło mu na ramiona nieznośnym ciężarem wyrzutu sumienia. Mówienie prawdy, zdradzanie tajemnic, działało równie źle w obie strony. Słów raz powiedzianych nie można było cofnąć, obrazu raz ujawnionego nie mógł wydrapać z jej oczu. Westchnięciem dołożyła mu wielki kamień wątpliwości, czy to była dobra decyzja, jednak ta wątpliwość nie dosięgnęła jego mimiki. Gdy znów pojawiła się w zasięgu wzroku, uniósł pytająco brwi, jakby to ona miała znać odpowiedzi na jakieś zagadki, a nie on pokazał jej najbardziej misterne skupisko hieroglifów na tej półkuli. Sięgnął po jej rękę, ostrożnie, z pewną obawą, że teraz ona się wycofa, w końcu to nie było ładne. Nie wyglądał estetycznie. W chaosie jego tatuaży i blizn nie było sensu, żadnej równowagi ani geometrii. To nie było artystyczne dzieło, w którym można było doszukać się jakiegoś głębszego znaczenia. Powoli podniósł lewe ramie i położył jej dłoń na swoich żebrach, na których gdzieś pod siatką rozedrganych, brzydkich linii, pęczniła się okrągła blizna, pełna przecinających się bez sensu wypukłości. - To moja pierwsza. - powiedział z niemal dumą, choć w jego oczach można było dostrzec coś pomiędzy smutkiem a nostalgią- Kiedy miałem siedem lat, mojej mamie przyśniło się, że spłonę na stosie. W jej śnie wysłannik niebieski, powiedział jej, że musi dać mi pieczęć, by uchronić mnie przed ogniem. - uniósł brwi. Nie miał pojęcia czym był owy wysłannik niebieski, zresztą jego matka też nie wiedziała. To był jakiś zupełnie inny wymiar urojeń, języki, którymi wypisywała na jego skórze inkantacje nigdy nie istniały, symbole nie miały żadnego sensu. Przesuną dziewczęcą dłonią po swojej skórze, a linie pod jej palcami drżały niemal jak struny, tatuaże niby nieruchome, ale pełne magii, która zdawała się nie mieć pojęcia co ze sobą zrobić. Przyciągnął ją bliżej, dociskając jej palce do przeciwległego barku. Na skrawku skóry poza bezsensownymi freskami nie było widać wiele, ale jednak po kilku oddechach wydawało się, że pod skórą żarzy mu się jakiś kanciasty symbol, niewidoczny dla oka, ale jakże wyczuwalny dla zakończeń nerwowych. - Dwa lata później na wakacje miała podobną wizję. Tym razem przekonana, że to musi być w środku, żeby działało. - wyjaśnił, choć nie sprecyzował, co właściwie było w środku- Czasami jedno z drugim sprzęga się gdzieś w środku i dostaje przewlekłego zapalenia wątroby. - uśmiechnął się rozbawiony myślą, że oba symbole miały chronić go przed ogniem, a jedyne, co mu dawały do zapalenie ogranu- Tutaj - przesunął jej palce wzdłuż piersi, w stronę brzucha, jakby znał jakąś niejasną ścieżkę w poplątaniu linii i form i dopiero, kiedy ją nią prowadził, dało się dostrzec w tym bezsensie jakikolwiek sens - kosmiczny brat podyktował jej ochronną inkantację, która miała zatrzymać największą tragedię mojego życia. - powiedział dramatycznie, choć na jego twarzy malowała się niejasna emocja, przypominająca rozczulenie ojca, pokazującego znajomym pierwsze rysunki swojego dziecka- Nie wiem jaka tragedia mogła czekać dwunastolatka, ale może nie wiem, bo mnie uchroniła. - uśmiechnął się słabo. Pociągnął jej rękę dalej, w stronę pleców, obok kręgosłupa, na długie i twarde wybrzuszenie- Zaszyła mi w plecach łodyżkę asfodelusa. - pamiętał tamten wieczór. Była przekonana, że łącząc go na trwałe ze składnikiem wywaru żywej śmierci, uodporni go, cóż, na śmierć. Kontynuował po cichu, tym razem będąc jej osobistym kuratorem, przewodnikiem po muzeum dziwów i niesamowitości, zapisanych latami w jego ciele. Opowiadał historię o szaleństwie i miłości, matki do syna i syna do matki, dotkniętej w głowie chorobą, na którą nie było lekarstwa. Mówił cicho, pozwalając, by jej dawno porzucona setki kilometrów stąd pracownia, przywołana na ten wieczór w ramach zboczonej i kompromitującej potrzeby ekshibicjonizmu, stała się miejscem ujawnienia wszystkich sekretów.