Niedaleko chaty gajowego znajduje się kamienna drewutnia, w której gajowy przechowuje zapasy drewna, którym czasem dzieli się hojnie ze skrzatami dokładającymi opału do szkolnych kominków. W okolicach znajduje się również ogród, w którym zazwyczaj rosną ogromne dynie i kapusty, niejednokrotnie podjadane przez korniczaki i gumochłony.
______________________
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine cieszyła się, że to z nim mogła spędzić ostatnią godzinę w kawiarni. Fajnie, że na nią trafil, to na pewno był szczęśliwy traf od losu, że po tak długim czasie to on był pierwszą osobą na jaką wpadła i przy okazji jej nie odtrącił. -Cieszę się, że na siebie wpadliśmy. Mimo wszystko bardzo poprawiłeś mi nastrój, stęskniłam się za Tobą, chciałabym ci tak wiele powiedzieć. Zwłaszcza o tym co okropnego zrobił mój ojciec - powiedziała odrobinę zasmuconym tonem, gdy szli drogą w stronę zamku, ponieważ już się ściemniało, a wypadało jednak po zmroku nie kręcić się poza szkołą. Nie chciała też na samym starcie otrzymać szlabanu za niesubordynację i nie stosowanie się do zasad ciszy nocnej. -Powiem ci, że to nie jest do końca tak. Ja się nie zamknęłam tak po prostu, to ktoś zrobił mi ogromną krzywdę. Dobrze wiesz jaka jestem naprawdę. Nie jestem przecież dla ciebie wredną zołzą, ale przy innych nie chcę okazywać, że jestem słaba i do niczego. Nie można pokazywać obcym swoich słabych stron bo mogą je wykorzystać przeciwko nam - powiedziała po czym w pewnym momencie po prostu chwyciła go pod ramię. Niezobowiązująco. Przecież tak naprawdę łączyło ich dziwne uczucie zwane przyjaźnią. Nic więcej. Nagle znaleźli się w pobliźu ogrodu gajowego, gdzie rosły te cudowne wielkie dynie. Kath stanęła nagle gwałtownie w miejscu po czym obróciła się przodem do chłopaka. -O Boże! Powiedz proszę, że pamiętasz! Pamiętasz to Halloween i tą dynię, jak wybuchła? Do tej pory nie wiem jak to się stało, ale byliśmy niczym dwie lepiące się, śmierdzące dynie. To było strasznie przerażające, a zarazem zabawne- powiedziała po czym usiadła pod płotem, tym samym łapiąc go za rękę i pociągając za sobą. -Dynie nocą są straszne, mam wrażenie, że zaraz któraś ożyje i zechce nas zjeść- powiedziała udając tonacją głosu, głos ducha. Teraz pora tylko wybuchnąć śmiechem. Cóż, starała się zrobić wszystko, byle tylko uciec od smutnego stanu w który wpadła jakieś 5 minut temu. Robiło się coraz ciemniej, ale nie chciała mu mówić nic o tym, że boi się ciemności. Wszyscy powinni wiedzieć, że Katerina nie boi się niczego. Nawet ona sama starała się by to sobie wmówić.
Z Kath trzymali się przez ostatnie lata w szkole dość blisko. Mieli podobne podejście do większości spraw, byli ogólnie dość podobni do siebie. Ale chyba tylko z pozoru. Lucasowi, kiedy z kimś rozmawiał, nie robiło jedynie różnicy to jaki ktoś miał status krwi. Nie przykładał do tego dużej wagi i o ile ten ktoś nie zalazł mu za skórę (tak jak ostatnio Olivia Callahan), to nie miał problemu z taką osobą. Także cieszył się, że wtedy przed kawiarnią zauważył starą przyjaciółkę. Naprawdę myślał, że wyjechała na dobre. Ale fajnie było pogadać, powspominać i przy okazji - dać się wkręcić z to, że nie wraca do szkoły. Na wzmiankę o ojcu, Sinclair zmarszczył nieco brwi i posłał jej pytające spojrzenie. - Co takiego zrobił? - spytał, mając świadomość, że to chyba poważna sprawa, skoro było słychać przejęcie w jej głosie. Skierowali swoje kroki na drogę powrotną, ku zamkowi, gdyż robiła się powoli szarówka, a lepiej było nie zapuszczać się poza tereny szkoły tak późno. - Wiadomo, nikt nie chce, żeby wyszły na jaw jego słabości, ale czasem trzeba pokazać swoją prawdziwą twarz, bo niektórzy mogą uznać to za atut. A tak? Wiem dobrze po sobie, że niektóre osoby mają mnie za dwulicowego ślizgona, który tylko udaje szarmanckiego, żeby wyrwać laski, a tak naprawdę jest jadowitym gadem, próbującym zniszczyć każdy skrawek ziemi, po którym stąpa. - to prawda, mówiąc to miał przed oczami swoją ostatnią rozmowę z prefekt jednego z domów, która właśnie tak określiła jego osobę. - Tylko, że jeżeli przy osobie, na której Ci zależy będziesz postępować tak samo jak przy innych, którzy wydają Ci się obojętni, ale nie chcesz, żeby poznali Twoje słabości; to ta bliska Ci osoba może mieć takie samo wrażenie, jak ci wszyscy inni. Czytaj: że nie widzisz nic poza własnym ego. Szli przez chwilę, w ciszy, po tym jak ślizgonka chwyciła go pod ramię, ale on nie miał nic przeciwko takiemu gestowi. Byli przyjaciółmi. Dobrze wiedział, że Kath miała wiele swoich takich specyficznych cech, które mogły odstraszać chłopaków, jednak był pewien, że jeśli chociaż trochę pozwoli sobie na uzewnętrznienie prawdziwej Katheriny Russeau - z pewnością ktoś może to docenić. Widząc podekscytowaną twarz dziewczyny, kiedy stanęli na terenie drewutni z ogrodem, uśmiechnął się w odpowiedzi na jej entuzjastyczne wspomnienia dotyczące Halloween. - Pewnie, pamiętam to i też nie wiem jak to się stało, że całe wnętrze tej dyni wylądowało na naszych twarzach. Wybacz, ale tak ohydnie wyglądającej Russeau to jeszcze nie widziałem - powiedział zaczepnie, śmiejąc się. Wiedział, że nie odbierze jego słów na poważnie, dlatego pozwolił sobie na taki komentarz. Usiedli pod płotem ogródka, przyglądając się okrągłym, pomarańczowym warzywom. Usłyszawszy jej kolejne słowa, parsknął śmiechem. - Dynie, pożerające ludzi? To materiał na kiepskiej klasy horror. Już prędzej spotkamy tu gdzieś wilkołaka, który nas zaatakuje, aniżeli warzywa rzucające się na nas - śmiejąc się, spojrzał na Kat wzrokiem starszego brata, nabijającego się z kilkulatki, która boi się wejść do piwnicy. Po kilku minutach, zanim przyszli i siedli pod płotem, zdążyło się zrobić już dość ciemno i chłodno, dlatego stwierdzili, że najwyższą pora udać się już do zamku.
// zt x2
Vittoria Sorrento
Rok Nauki : I
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Tatuaż dinozaura na szyi i koszulki z różnymi napisami
Grzecznie przyszła w ustalonym przez Gajowego terminie by wykonać zadania związane ze szlabanem. Nie zamierzała się kłócić - co by to dało? Doskonale wiedziała, że złamali regulamin i Pan O'Connor chciał czy nie chciał - musiał ją ukarać. Co innego Walsh, który mógł sobie odpuścić. Najwyraźniej jednak urodził się już stary i nie pamiętał jak to jest być młodym i niezakochanym. -Dzień dobry - Przywitała się związując włosy w kok na czubku głowy. Miała na sobie kilka rzeczy nadających się do zniszczenia, bo była niemal pewna, że to się dzisiaj stanie. Gdy Profesor wyjaśnił jej czego dokładniej od niej oczekuje (podkreślając, że nie może używać magii - jakby miała różdżkę...), wzięła rękawice i ubrała je na siebie żeby zabezpieczyć dłonie, po czym wzięła się do pracy. Najpierw wzięła się za spulchnianie gleby. Trzeba przyznać, że było to szalenie męczące. Już po chwili bolały ją ręce, ponieważ ziemia była nieznośnie twarda. Gdyby nie pora roku, to uznałaby wręcz, że jest zmrożona. Stróżka potu ciekła jej po skroni, ale mimo to udało jej się wykonać powierzoną pracę. Następnie chwasty. To było już zdecydowanie łatwiejsze, z tym że oporządzając dynię natrafiła na wyjątkowo ostre rośliny. Miała wrażenie, że ich malutkie kolce przechodzą przez rękawiczki i kują jej dość delikatną skórę. Kilka razy nawet zdjęła je sprawdzając, czy wszystko z jej rękami okej. Zdecydowanie kiepsko byłoby, gdyby na szlabanie zrobiła sobie krzywdę i sprawiła O'Connorowi kłopoty. Na końcu najprzyjemniejsza część - a przynajmniej tak jej się zdawało. Konewka była ciężka, a ona była tak zmęczona, że ledwo radziła sobie z noszeniem jej od rośliny do rośliny. Nawet raz czy dwa wyśliznęła jej się z rąk. W końcu wykończona podeszła do profesora. -Skończyłam. Jeszcze kilka takich sesji z Panem i zostanę fit modelką z wyjątkowo silnymi ramionami - Stwierdziła posyłając mu lekki uśmiech - Mogę już iść? Zdecydowanie muszę się wykąpać - Dodała zerkając na swoje brudne od ziemi ubrania.
Z niecierpliwością czekał na dzisiejszy dzień, w którym to czekały go kolejne zajęcia indywidualne ze swoim ulubionym mentorem, jak zwykł nazywać Christophera w głowie. Zapewne miało to związek z tym, że ów był gajowym i zajmował się zielarstwem (które Sev wręcz uwielbia), ale trzeba było przyznać, że chłopak zdążył polubić nauczyciela za jego charakter. Miał ogromną wiedzę na temat roślinek, był niewyczerpalnym źródłem wiedzy i cały czas się dokształcał. Puchon oczywiście szedł w jego ślady, jednak bardzo długa droga przed nim, żeby choć w kilku procentach móc "dorosnąć" do poziomu wiedzy gajowego. Był zdania, że taką wiedzę zbiera się przez całe życie i nigdy nie można powiedzieć, że jest się w tym najlepszym. No, ale to, że on miał takie zdanie nie znaczyło, że każdy ma, niemniej jednak każdy powinien mieć w sobie choć trochę skromności. Jeśli nie nauczonej, to chociaż nabytej. Nie przepadał za osobami zbyt pewnymi siebie i z reguły bardzo szybko się ulatniał z takiego towarzystwa, oczywiście jeśli okoliczności ku temu sprzyjały. Najnormalniej w świecie nie miał zdrowia do wysłuchiwania takich osób. Przechadzał się pomiędzy ogromnymi dyniami i nie szczędził im wzroku pełnego podziwu. Potrafił sobie jedynie wyobrazić, ile pracy wymaga to, żeby zajmować się takimi dużymi roślinami. Choć, jeśli wziąć pod uwagę ogrom wszystkich roślin, to te nie wydawały się znowu takie duże, ale na chłopaku i tak robiły wrażenie. Jednocześnie zaczął się zastanawiać, czy gajowy w jakiś sposób wspomaga się jakimiś zaklęciami przy opiece nad tymi żyjątkami. Co prawda, każde z nich wymagało szczególnej opieki (mimo że były takie same), ale też zachodził w głowę, jakim cudem udaje się to wszystko ogarnąć? Chyba, że mentorowi ktoś w tym wszystkim pomaga? Na pewno nie jest w tym sam. W zasadzie Sev powinien się tym tematem trochę zainteresować, jako że pracę gajowego brał pod uwagę, jeśli chodzi o wybór zawodu w przyszłości. Obecnie jednak nadal był na etapie zastanawiania się i wciąż nie mógł się zdecydować... Oby tylko to nie przedłużało się do momentu, aż zostanie mu bardzo mało czasu na podjęcie decyzji. Zajęcia dodatkowe z gajowym traktował również jako osobistą motywację do tego, żeby robić cokolwiek w kierunku zielarstwa, coś więcej, niż indywidualne nauczanie. Miał nadzieję, że dzięki takim spotkaniom uda się w nim "zaszczepić" smykałkę do zielarstwa na tyle silną, żeby poszedł bardziej w tym kierunku. ONMS sprawiało, że nadal się wahał. Rozmyślania przerwał mu widok czyichś pleców i po kilku następnych krokach rozpoznał swojego mentora. Doszły go słuchy, że ten trafił do szpitala jakiś czas temu i był niesłychanie ciekaw, jak też się miewa. - Dzień dobry - powiedział cicho na przywitanie, nie chcąc przestraszyć gajowego. Miał nadzieję, że się nie spóźnił, zaraz jednak dopadło go wrażenie, że Christopher siedzi tu już jakiś czas; w sumie nie było się czemu dziwić. - Jak zdrówko? Rozmowa rozmową, ale aż się palił, żeby usłyszeć od mężczyzny nowinki, a potem przejść do tego, po co się tutaj spotkali.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Wspomnienie o spotkaniu z akromantulami nieco zbladło, ale trudno było powiedzieć, żeby zniknęło zupełnie. To nie wyglądało w ten sposób, nie dało się bowiem wyrzucić z pamięci obrazu, jaki wtedy się przed nim roztaczał, nie dało się tak po prostu uznać, że wielki pająk mu się przyśnił, czy coś podobnego. Noga jeszcze czasami go bolała, chociaż podejrzewał, iż były to raczej urojenia jego umysłu, który nie do końca oswoił się z sytuacją, w jakiej się obecnie znajdował i miał problemy z zaakceptowaniem faktu, że ciało zostało poskładane w całość, skóra się zrosła, a mięśnie mogły ponownie działać. Wiedział jednak, by nie wchodzić zbyt głęboko do Zakazanego Lasu, a jeśli już musiał to robić, postępować niesamowicie ostrożnie. Nie tylko on obiecał w końcu śmierć potworowi, działało to niestety w dwie strony i Christopher, choćby chciał, nie mógł od tego tak po prostu uciec, nie mógł powiedzieć sobie, że to nic nie znaczyło. Akromantula nie była w końcu taka łagodna i niewinna, jak niektórzy chcieliby myśleć, była niesamowicie groźna, a skoro tak - to oznaczało to tylko jedno - kiedyś jeszcze się spotkają. Na razie jednak miał inne zajęcia. Wiosna była w rozkwicie, a on musiał koniecznie zająć się warzywami, pilnować dyń, by rosły jak najporządniej, żeby były w sam raz na Noc Duchów, musiał wysiać rumianek, by wspomagał wzrost roślin w ogrodzie, trzeba były przypilnować wielu rzeczy, jak chociażby tego, żeby w drewutni było jak najwięcej szczap, by skrzaty miały czym napalić w kuchni. Poza tym musiał mieć przygotowane wszystko, co możliwe, by móc wydawać im to do kuchni, nie tylko zioła, ale właśnie i warzywa, które pięły się radośnie w górę. Z owocami było trudniej, bo w dużej mierze nie był to jeszcze na nie czas, aczkolwiek Chris dawał na nie baczenie, by nie przegapić przypadkiem ich nagłego wzrostu. Nie chciał również, żeby coś mu zjadło truskawki, więc grządki były obrzucone zaklęciami, w końcu mógł z nich korzystać i niekoniecznie musiał uciekać się do jakichś niemądrych oprysków, które nie zawsze zdawały egzamin. - Dzień dobry - powiedział na to prostując się i otrzepując dłonie z ziemi. Uśmiechnął się lekko do chłopaka, który zaliczał się do grona jego wiernych słuchaczy, którzy przychodzili co jakiś czas na korepetycje. Uniósł lekko brwi, bo nie sądził, żeby plotka dotycząca jego pobytu w Skrzydle Szpitalnym dotarła daleko, ale z drugiej strony - opowiastki o utracie palca chyba krążyły uparcie nie tylko wśród studentów, nie miał się zatem czemu dziwić. - O wiele lepiej, dziękuję, że pytasz. Rozumiem, że chcesz się przekonać, co można robić w ogrodzie warzywnym i jaki to ma związek z zielarstwem, co?
- Cieszę się, że lepiej - odpowiedział szczerze. Plotki niestety były nieodłącznym elementem hogwarckich uczniów i roznosiły się szybko. Najgorzej było wtedy, kiedy do takiej plotki każdy dopowiadał "coś swojego" i w efekcie końcowym była to jakaś okrutnie zmyślona bajka, niemająca niemal nic wspólnego z pierwotną wersją. Tego typu plotki na szczęście nie dotarły do Seva, jednak słyszał je mimowolnie, nawet podczas śniadania, kiedy tuż obok siedziała jakaś grupa osób. Ogród warzywny? Już na samo wspomnienie o tym radośnie zatrzepotało mu serce. Nareszcie się doczekał! Czas zająć się roślinkami, poświęcić im tyle uwagi, ile wymagają i przy okazji nauczyć się czegoś pożytecznego. Żeby tylko mama wiedziała, jaką miłością Sev pała do zielarstwa. Zawsze się z niego śmieje, że ciągle przynosi jakieś krzaczki (z tych jadalnych) albo nieznane jej przyprawy, a chłopak miał nadzieję, że może nawet uda mu się z korepetycji zaczerpnąć coś, co będzie mógł wykorzystać w kuchni. Skoro dzisiaj mowa była o warzywach, to widział szanse na to. - Niesłychanie mnie to ciekawi - odpowiedział zgodnie z prawdą, wciąż wpatrując się w dorodną dynię. Przez chwilę ogarnęła go fascynacja, że z małego ziarenka może urosnąć takie monstrum. - Opowie mi pan coś o tym, czy na początek zestaw pytań, na które mam odpowiedzieć zgodnie z moimi przypuszczeniami? Cóż, tak czy siak nie zabłyśnie w tym temacie jakoś wybitnie. Warzywa znał głównie od strony kulinarnej, ale chyba najwyższy czas to zmienić.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher nie miał pojęcia, ile dokładnie dotarło do uczniów z tego, co działo się w lesie i chyba nawet nie do końca chciał to sprawdzać, jeśli się nad tym poważnie zastanowić. Nie miał ochoty wracać do tamtego spotkania, wciąż jeszcze ciążyła mu świadomość, że naprawdę naraził Perpetuę i była to jego wina, że powinien był pomyśleć, nim ruszył przed siebie. Walsh uświadomił mu to tak dobitnie, iż nie mógł od tego uciec w żaden sposób. Na całe jednak szczęście - Severinus o nic nie dopytywał, nie chciał znać szczegółów, nie próbował dowiedzieć się, co się działo i skoncentrował się po prostu na tym, co mogli tutaj dzisiaj robić. Z pewnością nie było to takie niesamowicie fascynujące, bo w końcu kto chciałby słuchać o glebie, nawadnianiu i nawozie, prawda? Z drugiej strony, jeśli Puchon naprawdę się tym interesował, to zdecydowanie miał co robić i co zapamiętywać, jak również miał co ćwiczyć. - Jedno. Zajmowałeś się kiedykolwiek ogrodem warzywnym, wiesz co się z tym wiąże i co należy robić, żeby rośliny rozwijały się poprawnie? - spytał zatem wyciągnął różdżkę i z jej pomocą przywołał do siebie parę rękawic, które następnie wręczył chłopakowi. Nie chciał, żeby ten babrał się w ziemi tak po prostu, ostatecznie bowiem to nigdy nie było zbyt bezpieczne. Istniały stworzenia, które się tam kryły i chociaż może nie były śmiertelnie niebezpieczne, to lepiej było z nimi nie zadzierać. Zresztą, niezbyt przyjemnie było wsadzić rękę w sam środek mrowiska albo natknąć się na coś jeszcze, prawda? Tak czy inaczej, zamierzał mu dzisiaj nieco poopowiadać przy pracy, może nawet zdradzić mu sekret wzrostu dyń, które przecież na Noc Duchów musiały być co najmniej olbrzymie, należało więc dbać o nie tak bardzo, jak to tylko możliwe. I wbrew temu, co sądzili inni, nie opierało się to jedynie o ich podlewanie, czy coś podobnego. Jednakże - wszystko po kolei, by się nie pogubić, prawda?
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Nie sądziła, że zaoferowanie pomocy profesor Blanc będzie wiązało się z trzygodzinnym spacerowaniem po szkole i błoniach. Nogi już ją mocno bolały, a na policzkach rozkwitły rumieńce z przegrzania. Słońce dzisiaj ładnie grzało, a to nieco utrudniało poszukiwania. - Ile razy wchodziliśmy i schodziliśmy po schodach? Dwadzieścia czy dwadzieścia dwa razy? Zgubiłam się przy osiemnastym razie... - zapytała Russella, którego poznała dokładnie trzy i pół godziny temu. Okazało się, że też chciał (a może został zmuszony?) wspomóc w odnalezieniu manekinów pielęgniarki. Szukali ich wszędzie, a przecież zamek jest ogromny, a błonia rozległe. W końcu padła propozycja, aby poszukać na zewnątrz to chociaż nogi odpoczną od notorycznego kręcenia się po schodach. Mimo wszystko szła już zdecydowanie wolniej. Gdyby rano zjadła treściwsze śniadanie to może teraz nie padałaby z nóg. Jej wysoka waga też nie ułatwiała przemieszczania się i zdawała sobie sprawę, że przez nią jest bardziej zdyszana niż Russell. Nie chciała jednak narzekać nowo poznanemu chłopakowi, aby nie wziął jej za jęczybułę. Innymi słowy robiła dobrą minę do złej gry. - Gdzie zaczarowany manekin chciałby wybrać się na spacer? - zapytała na głos, a w jej głowie pojawiła się już nuta desperacji. Zatrzymała się po to, by złapać oddech. - Pewnie wszędzie, prawda? Ciężko przewidzieć co zrobi zaczarowany przedmiot przy odrobinie wolności. Nie uważasz, że te manekiny są trochę przerażające? Wyszły ze skrzydła szpitalnego. - wzdrygnęła się i wolała nigdy nie spotkać takiego obiektu powiedzmy po zmroku.
Zgłoszenie się do zadania podjął dość spontanicznie. Miał dobry humor, niedawno dostał się do drużyny, pouczył się trochę do eliksirów, których nie znosił, postanowił zakończyć przyjaźń, a na dodatek bardzo lubił profesor Blanc. Nie da się ukryć, że Russell bardzo lubił uzdrawianie. Często zdarzyło się tak, że chłopak z kimś się bił, a potem sam bez pytania leczył rany. Kiedyś, zanim dostał list z Hogwartu, chciał zostać strażakiem, chciał ryzykować własne życie na rzecz innych, chciał pomagać ludziom. I teraz pomimo jego wybuchowej natury tak mu zostało. Chciał pomagać innym ludziom, ale druga jego cześć nie mogła się powstrzymać, by komuś nie przyłożyć. Dlatego był takim dziwadłem. Trzy godziny ciągłych poszukiwań dały im w kość. Podziwiał dziewczynę za wytrwałość. Był pewna, że nie jedna z nich usiadłaby na schodach i powiedziałaby, że dalej nie idzie, ale ta nawet nie zażądała przerwy. Czyżby chciała mieć to jak najszybciej za sobą? Chyba coś im to nie wychodziło, skoro trzy godziny szukali głupich manekinów. Russell tam nie narzekał. Chociaż spędził miło czas z nową koleżanką. Po jego przygodach i ciężkich znajomościach dobrze mu to robiło. Zaśmiał się z jej słów. Nie wierzył, że liczyła. Była fajniejsza, niż myślał. Dziwne, że nie poznał jej wcześniej. Najwidoczniej nigdy nie musiał jej poprawiać humoru. - Nie wierzę, że liczyłaś. Mnie by się odechciało po trzecim razie- przyznał. Szczerze mówiąc, to musiałby to zapisać na kartce, by nie zapomnieć. Nie miał zbyt dobrej pamięci i nie miał dobrej orientacji w terenie, dlatego cieszył się, że dziewczyna tu była z nim. - Może był tu więziony i uciekł do zakazanego lasu? Tak, zdecydowanie uważam, że są przerażające. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, gdzie teraz jest- a co jeśli naprawdę są w zakazanym lesie? Czy tam też będą musieli szukać? Oby tak daleko nie wyruszyli. Na pewno sami nie będą mogli tam szukać, a profesor Blanc skaże im jeszcze z tysiąc razy przeszukać zamek i błona.
- Nie liczyłam, co ty! To jedynie szacowanie, a sprawę ułatwia fakt, że sir Lancelot marudził za każdym razem, gdy go mijaliśmy. To było chyba pięć razy. - posłała mu krótki uśmiech i zdecydowanie zwolniła tempo. Nie chciała wyjść na taką, co się poddaje przy pierwszej przeszkodzie. Nie była odważna, ale to nie znaczy, że należała do panikar i jęczybuł, które żądają noszenia na rękach, gdy bolą nogi. Poza tym nie oszukujmy się - nigdy w życiu nie dałaby się nikomu podnieść. Przeżyła szok, gdy Thadeus to zrobił i nie chciała powtarzać tego zdarzenia. Z jej sporą nadwagą (istniejącą w psychice, a nie w ciele)? Nigdy. - Och nie kracz, bo ja nigdy w życiu nie zapuszczę się do zakazanego lasu. Może gajowy widział jakiegoś manekina? Warto zahaczyć o jego domek, skoro i tak już tu trafiliśmy. - zaproponowała i wskazała dłonią uroczą chatynkę nieopodal. Nie miała pojęcia, że Russell ją w czymkolwiek podziwia i zapewne nieświadomie wyprowadzi go z błędu, bowiem chciała poprosić o chwilę przerwy właśnie przy domku gajowego. Podeszli w tamtą okolicę, a im bliżej się znajdowali tym wyraźniej dało słyszeć się dziwny dźwięk. Coś się poruszało w ogródku, nieopodal drewutni i to sprawiło, że nogi Bonnie nagle wrosły w ziemię. - Stój! - zawołała do chłopaka i niechcący, acz odruchowo chwyciła go na wysokości łokcia. - Widzisz? Tam coś jest. - jej oczy robiły się coraz to bardziej okrągłe. - S-spra...s-sprawdzisz? - cała jej pewność siebie uleciała niczym powietrze z napompowanego balonika. Cokolwiek poruszało się w ogródku obawiała się iść na pierwszy ogień. Podobno Gryfoni są odważni to miała ogromną nadzieję, że Russell podejdzie bliżej i sprawdzi co tak klekocze i porusza chaszczami w ogródku gajowego. Zrobiła mały krok w tył i do połowy schowała się za plecami chłopaka.
A już myślał, że dziewczyna naprawdę liczyła ile razy i po jakich schodach schodzili. To byłoby co najmniej dość dziwne, ale chłopak ostatnimi czasami poznał tyle przedziwnych osób, że to nie byłoby dla niego żadne zaskoczenie. Jego pogląd na świat ostatnio po prostu uległ zmianie. I to nie tylko dlatego, że dziewczyna, za która uważał ideał, okazała się puszczalską zdzirą. To była jedna z wielu rzeczy. Tak czy inaczej, zaśmiał się cicho z jej słów i pokręcił głową w niedowierzaniu. - O pięć razy za dużo. Nie bez powodu profesor szukała pomocy. Nie wiedział jednak, że będzie to takie ciężkie do wykonania- przyznał. Spojrzał na swój mugolski zegarek, by się upewnić czy aby na pewno trzy godziny minęły. Niestety taka była prawda. Nie kłamał kiedy powiedział, że nie wiedział, że będzie to aż takie ciężkie do wykonania. Myślał, że zajmie im to pół godziny. W sumie to nawet nie wiedział, dlaczego mieli to robić we dwójkę. Nie zapuści się nigdy do zakazanego lasu? Czyżby nie kusiło jej nigdy, aby tam zajrzeć? On już podczas pierwszego roku tam trafił. A potem jeszcze wielokrotnie później jako forma szlabanu. Chłopak był tym, który lubił się pakować w kłopoty, ale rozumiał, że dziewczyna moi sie tam zaglądać. Roiło się tam od różnego rodzaju niebezpieczeństw i nawet kilka książek na ten temat powstało. - Nie martw się. Sami na pewno tam nie zajrzymy- uspokoił ją. Sam może by zerknął, ale nie chciał narażać dziewczyny. Miała zarobić karę przez niego? Dlatego zgodził się do pójścia do gajowego. Ten to wszystko widział na bank. Ostatnio miał wrażenie, że widział go wszędzie. Nim się zorientował, a ta go zatrzymała złapaniem za łokieć. Z początku nie wiedział, o co chodzi, ale nagle i on usłyszał ten dziwny dźwięk. Nie wiedział, dlaczego przestraszyła się aż tak. Przecież to mógł być jakiś głupi uczeń czy zwierze, które nie zrobiłoby problemu. Nie wiedzieć czemu jednak zapragnął się nią zająć. Była strasznie słodka i wystraszona. - Dobrze. Sprawdzę, zostań tu- i ruszył bliżej. Gdyby tylko był dobry z zaklęć, rzuciłby na siebie zaklęcie wyciszające, ale teraz nie chciał ryzykować. Nie chciał znów zrobić sobie krzywdy. Jego oczy jednak ujrzały co innego. Dał znać dziewczynie ręką, by się przybliżyła. Położył palec na ustach, by zrobiła to cicho. Nie wiedział, czy będzie na tyle odważna - to Ględateki. Mało kto je widział. Nie wiem, czy jakiś uczeń miał możliwość. Są płochliwe i niegroźne, nie masz czego się bać. No i wychodzi na to, że znaleźliśmy naszą zgubę- powiedział, patrząc na manekin w opłakanym stanie. Przynajmniej jeden.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Czuła ulgę, że nie chciał wyciągnąć jej do Zakazanego Lasu. Nie szukała kłopotów, wolała ich za wszelką cenę uniknąć. Skoncentrowanie się na poszukiwaniu manekinów było jak najbardziej w porządku i nawet jeśli byli zmęczeni trzygodzinnym spacerowaniem po zamku to nie powinni wracać do nauczycieli z pustymi rękami. Cieszyła się, że Russell poszedł jako pierwszy upewnić się czy źródło buczenia przypadkiem nie zechce ich zjeść. Dołączyła do niego dopiero wtedy, gdy ją zawołał. - Masz na myśli ględatki? - zapytała i wyjrzała znad jego pochylonego ramienia. Odetchnęła z ulgą. - Raczej nas nie zjedzą, ale nie wiem czemu wzięły się za naszego zaginionego. - posłała mu pogodny uśmiech, a to był znak, że wszystkie strachy uleciały hen daleko. Wyminęła chłopaka i weszła do ogrodu gajowego - nie było go w domku, bowiem inaczej z komina buchałby dym, a więc nie zaprzątała sobie głowy pukaniem do drzwi i wyjaśnianiem kłopotów. - Sio, już was nie ma, zostawcie biednego manekina. No, sio! - tupała głośno i machała rękoma nad leżącym i nieruchomym manekinem, a śmieszne ględatki pouciekały w popłochu. Kucnęła przy ich zaginionym. - Ojej, ale go pogryzły. Zobacz ile on ma dziur. Będziemy go naprawiać chyba przez pół godziny. - zamachała do Russella, aby podszedł. - Pomożesz mi go wynieść z tej kapusty poza ogrodzenie? - zapytała uprzejmie, bowiem zanim ona chociażby podniosła manekina to Russell zdążyłby go już samodzielnie naprawić. - Mam nadziej, że profesor Blanc nie będzie zła, jeśli go spróbujemy naprawić. - asystowała aktywnie przy eskortowaniu manekina poza ogrodzenie, choć największą robotę odwalał oczywiście Gryfon.
Nigdy nie wyciągał nikogo na siłę. Nie do zakazanego lasu. Zawsze robił to sam na własne ryzyko. Niekiedy z jakimś innym śmiałkiem, ale nigdy nie zmuszał nikogo do swoich chorych pomysłów. Chociaż trzeba przyznać, że manekin wałęsający się po zakazanym lesie brzmi całkiem zabawnie. I dość realistycznie. Ciekawe czy wróciłby sam. Jeśli do tej pory nie było po nim ani śladu to pewnie nie. - Tak, jakoś tak- przytaknął. Nie był zbyt dobry w zapamiętywaniu nazw zwierząt, ale dobrze je kojarzył. Gdyby ktoś zapytał o dane zwierze, to wiedziałby jak się z nim obchodzić. W większości. Ekspertem to on nie był, ale jednak coś tam do egzaminu musiał przeczytać. Nazwy cały czas przekształcał więc jeśli chciał popisać się przed dziewczyną, to właśnie się zbłaźnił. - Może przyciąga kłopoty?- uniósł pytająco brew, bo to było pierwsze, co mu przyszło do głowy. Przyjrzał się, jak dziewczyna odgania niechcianych gości od biednego manekina. Wyglądała naprawdę słodko kiedy tak troszczyła się o uciekiniera. Nie chciał jej przeszkadzać w poczynaniach, więc ruszył dopiero kiedy go zawołała. Na szczęście był silny więc przeniesienie go z ogródka w bardziej przyjazne miejsce. - Spokojnie, poradzimy sobie. Oby pozostałe manekiny były w lepszym stanie- mruknął i wyciągnął różdżkę z kieszeni. - Reparo- rzucił pierwsze zaklęcie. Potrzebował więcej pracy, niż myślał, ale ważne, że był już odnaleziony. Spojrzał na dziewczynę ciekaw czy zna jakieś lepsze zaklęcie.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Nagle zdała sobie sprawę, że się chyba za bardzo rozgadała przy tym manekinie. Zacisnęła usta i próbowała nieporadnie pomóc Russellowi go przenieść, choć to on odwalił kawał największej roboty. - Brakowałoby, aby magiczny przedmiot pakował nas w kłopoty. - wzniosła oczy ku niebu i przykucnęła przy ich niedziałającym egzemplarzu zaginionego. Obserwowała przez moment czynność Gryffona, gdy ten rzucał czar. Uśmiechnęła się leciutko, usiadła na miękkiej trawie (wiwat odpoczynkowi, nogi mogły odpocząć od trzygodzinnego spaceru) i wyciągnęła z kieszonki spodni błyszczącą czystością różdżkę. Skierowała ją do pogryzionej ręki manekina i magią niewerbalną z pomocą "Reparo" trochę naprawiła materiał. Nie było to jednak perfekcyjnie wykonane zaklęcie, więc musiała je ponowić. Dosyć szybko okazało się, że na paru inkantacjach to się nie zakończy. - To niemożliwe, aby pomyliły go z sałatą albo dynią. Może im dokuczał. - nie chciała niezręcznej ciszy, a więc w przerwie między regularnym rzucaniem zaklęć postanowiła chociaż postarać się w utrzymaniu rozmowy. Współpracując szło im to znacznie szybciej niż gdyby robiła to jedna różdżka. - Och, nie wiem gdzie jeszcze ich nie szukaliśmy. Hmm... może zacznijmy pytać ludzi to się jakiś na nas napatoczy... albo my na niego. Niech tylko ten tutaj odżyje, bo przecież nie możemy go dźwigać całą drogę. - znów się rozgadała więc zamknęła buzię, uciekła wzrokiem w manekina i raz dwa doprowadzili go do stanu użyteczności. Drgnął, a to znak, że nie będą musieli go targać. Odetchnęła z ulgą, podniosła się do pionu, otrzepała kolana i tyłek z trawy i ziemi, a potem pociągnęła manekina za rękę. - Ty idziesz z nami. Tylko grzecznie i obok nas. - musiała poprosić chłopaka o pomoc w podniesieniu go na równe nogi. - Czy to dziwne, że mówię do przedmiotu a on patrzy na mnie choć nie ma oczu? Brr. - po jej plecach przebiegł nieprzyjemny dreszczyk, gdy usłyszała swoje teoretyczne pytanie. Tak, te manekiny były przerażające.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Skoro podjął decyzje o tym, że wyjeżdża, faktycznie musiał zająć się zorganizowaniem sobie zastępstwa. Wiedział doskonale, że nad cieplarniami przejmie władzę profesor Vicario i po cichu prosił, by nie doprowadziła do jakiegoś skomplikowanego wybuchu albo nie rozmnożyła czystym przypadkiem niebezpiecznych gatunków roślin, kiedy go nie będzie. Obawiał się szczególnie o mandragory, o które dbał od czasu, gdy podjął decyzję, że to najwyższa pora dokształcić się z zakresu transmutacji i spróbować poradzić sobie z tym, co w nim siedziało - z tą chęcią sprawdzenia, jak wygląda świat oglądany oczami zwierzęcia. To jednak w tej chwili nie było aż tak istotne. Tak więc, gdy skrzaty zgodziły się doglądać ogródek warzywny, poprosił je o to, by pojawiły się na miejscu o konkretnej godzinie, a później wyjaśniał wszystko cierpliwie wysłannikom - ci byli uważni i chętni do pomocy, ostatecznie przecież większość warzyw hodowanych przez Christophera trafiała do zamkowej kuchni, więc skrzaty były jednymi z głównych zainteresowanych, jeśli chodzi o to, by roślinność ta znajdowała się zawsze w dobrym stanie. Poza tym skrzaty same uważały, że mają u niego dług wdzięczności za tę odzyskaną od niuchaczy zastawę. Niemniej jednak Chris nieco się denerwował, obawiał się, że jego nieobecność nie wpłynie zbyt pozytywnie na zamek i jego okolicę, ale jego rozmówcy zapewniali go, że nie powinien się martwić, tylko skoncentrować na tym, by nieco odpocząć od pracy, by zająć się tym, co właściwie robi się na wakacjach i na pewno nie martwić się tym, czy dynie aby odpowiednio rosną. Przyglądał się uważnie skrzatom, gdy opowiadał im, jak dokładnie mają zajmować się poszczególnymi roślinami i czuł, że serce mimo wszystko dość mocno mu bije. Zapytał również, czy mogą czasami zerknąć na polanę przy chacie, gdzie znajdowało się kilka gatunków interesujących go roślin, a gdy został zapewniony, że nie jest to żaden problem, odetchnął głęboko. Zabrał skrzaty również do schowka przy chacie, by pokazać im, gdzie dokładnie przetrzymuje nawozy, ziemię, odpowiednie narzędzia - wszystko było już posprzątane i ułożone tak idealnie, jak to było możliwe, wystarczyło zatem jedynie po to sięgnął i brać się do pracy. Poprosił jedynie, by narzędzia nigdy nie zostawały na deszczu, bo wolałby nie musieć później naprawiać ich - choćby prostym zaklęciem. Skrzaty potakiwały, słuchały, a gdy przekazał im klucze od schowka, zdawały się być tym niesamowicie przejęte. On również, bo pierwszy raz zamierzał wyjechać na tak długo, a jak widać - dyrektor nie protestował, co oznaczało, że faktycznie mógł odpocząć. O ile umiał, bo nie był co do tego przekonany. Skoro jednak okolice zamku zostały przygotowane na jego niebecność - ostatnie dni spędził na intensywnym pielęgnowaniu wszystkich roślin, doglądaniu ich, nakładaniu czarów na płot okalający ogród, jak zaproponował mu Alex, szykowaniu nawozów i wszystkiego, co tylko przyszło mu do głowy - skoro skrzaty przyjęły jego prośbę i wszystko wskazywało na to, że były gotowe wypełniać swoje obowiązki bez lęku i zająknięcia, Chris mógł odetchnąć głęboko. Podziękował skrzatom, co te przyjęły nieco speszone, a później sprawdził jeszcze, czy aby na pewno schowek jest zamknięty, czy w ogrodzie nie zostały zapomniane narzędzia, czy nie pojawiły się szkodniki, z którymi powinien sobie jeszcze uporać, zrobił obchód po błoniach, upewnił się, że żadne groźniejsze zwierzę nie znalazło się blisko granicy Zakazanego Lasu i... Zapadł wieczór. Nie miał już nic, czym mógłby się zająć, pozostawało mu zatem nieco się denerwować i jednocześnie cieszyć przed wyjazdem. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
z.t
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Zajęła miejsce na dachu drewutni, kładąc miotłę obok siebie i wyczekując na ekipę, która powinna już przywyknąć do szurania na miotlarskie aktywności kiedy tylko po dłużej przerwie była ku temu okazja. Miała gratulacje do złożenia, kilka zaczepek w zanadrzu dla wybrańców, a przede wszystkim grę zespołową, która miała sprawić, że ucierpieć powinno jak najmniej rosnących w okolicy dyń. Na początek jednak ktokolwiek musiał się tutaj pojawić i dołączyć do prowadzonej przez Davies rozgrzewki. Czy na nowy rok Gryfoni będą potrafili wykrzesać z siebie motywację, by po zeszłorocznych wpadkach rozpocząć wszystkie przygotowania od nowa? Wierzyła, że mieli wystarczająco duży uraz po porażkach, wystarczająco dużo woli powrotu na szczyt. I wystarczająco ambicji, by na nim zostać. Do tego jednak dzieliła ich długa droga. I jeszcze więcej przelanego potu.
Rozgrzeweczka na wejście
Rzuć kością-k6 i przekonaj się, jak poszło Ci bieganko.
Dynioslalom, czyli 5 rozgrzewkowych kółek wokół chatki:
K-6:
1 - wiem, że jesteś tu właśnie po to, a nie dla jakichś miotlarskich głupot. Wypatrywałeś tego od chwili pojawienia się na błoniach i ujrzenia Davies. No to jest, pluszowy kwintoped leżący na parapecie. Czyżby ktoś zdążył go zgubić już w pierwszym tygodniu szkoły? Cóż, chyba się nie spodziewałeś treningu BEZ pluszaków? Czeka Cię 2 dodatkowe okrążenia u boku Morgan, bo ta, nie zatrzymując się, porwała Cię i zagadnęła na temat zbierania przytulanek, zmuszając do dodatkowych rundek. To przypadek, czy dzielicie hobby? Nie zgłaszaj się w upomnieniach, tylko zaznacz w poście zdobycz. Załatwimy to. 2 - Wydawałoby się, że to nie było nic trudnego - ot, chwila biegania między tymi pomarańczowymi monstrami, co może pójść nie tak? Wszystko szło dobrze, ale w pewnym momencie tuż przed Twoją nogą wyrósł korzeń wielki jak bela, o który oczywiście się potknąłeś i wydzwoniłeś twarzą w pomarańczowy owoc (albo warzywo, jak wolisz). Wylądowałeś głową wewnątrz dyni. Dorzuć kość: - parzysta: w środku znajdujesz pięciogaleonówkę! Nie pytaj, bierz. - nieparzysta: przy upadku gubisz 10 galeonów, które wydają się turlać/uciekać pod korzenie. W obu przypadkach zgłoś zysk/stratę sam-wiesz-gdzie. 3 - ktoś powiedział bieganie? Czy Ty w ogóle lubisz bieganie? Co czujesz, kiedy biegasz, co daje Ci tego rodzaju wysiłek fizyczny? Czy bieganie to w ogóle sport i czy jest jakkolwiek zdrowe? Kto je wymyślił i o co mu chodziło? Czym się różni bieganie dla zdrowia od zwykłego pośpiechu? Popłynąłeś w takie zamyślenie nad całą ideą wykonywanej czynności, że nawet nie wiesz, kiedy skończyłeś. Filozoficzny nastrój pewnie Ci niedługo minie, choć może na przyszłość uważaj z tym całym bieganiem. Chyba, że Ci się spodobało? 4 - powakacyjny spadek formy? Dzisiaj Ci kompletnie nie idzie, masz tak ociężałe ruchy, że sam siebie nie poznajesz (chyba, że to normalka). Nie jesteś w stanie odpowiednio dopasować oddechu, szybko się męczysz, wszystko jest nie tak. Gdzie Twoja kondycja? 5 - podczas jednego z kółek pod nogi wpadł Ci kamień. Miały nie ucierpieć dynie? Nie ma sprawy. Pech polega na tym, że zamiast dyni ucierpiało okno drewutni, które wybiłeś tym nieszczęsnym kamieniem. Lepiej się tym zajmij. Chris albo tu jest albo jest całkiem niedaleko. I raczej mu się nie spodoba, jeśli nie posprzątasz powstałego bałaganu. 6 - Świetnie, doskonale, super. Zamiast pięciu kółek zrobiłeś sześć, bo potrzebowałeś jeszcze jakiejś tryumfalnej rundki. Masz najlepszy czas, najsprawniej omijałeś przeszkody, żadne korzenie nie były Ci straszne. I w ogóle jesteś dynio-gwiazdą, bo przez jedną chyba nawet z rozpędu przeskoczyłeś, choć sięgała Ci do pasa. Dobry dzień?
Przerzuty: 1 za każde 15 punktów GM, wyposażenia nie wliczamy. Rynsztunek: weźcie miotły, reszta jak chcecie. Termin:krótki! 6.09, godz. 19:00. Spóźnialscy tracą przerzut w następnym etapie.
Naturalnie, że gdy tylko dostał od Morgan cynk o treningu w pierwszą sobotę września, zjawił się w wyznaczonym miejscu i to w dodatku jako jeden z pierwszych, zwarty i gotowy by dać z siebie wszystko i jak najlepiej zacząć tegoroczne przygotowania do zaorania wszystkich przeciwników na boisku. Przywitał się dziarsko z panią kapitan, wysłuchał co tam miała im do powiedzenia i co mają zrobić, po czym od razu, zgodnie z poleceniem, przystąpił do rozgrzewki. Miał wybitnie dobry dzień, mnóstwo energii i wielką ochotę na ćwiczenia, dlatego lawirowanie pomiędzy rosnącymi wszędzie dyniami i jakimiś wystającymi znikąd korzeniami szło mu wyjątkowo dobrze, a w pewnym momencie nawet wysunął się na prowadzenie przed resztę drużyny, choć to wcale nie był wyścig i nie trzeba było się spieszyć. Biegło mu się tak świetnie, doskonale i super, że z rozpędu, tchnięty wielkim entuzjazmem, przeleciał jeszcze jedno dodatkowe okrążenie dookoła chatki, bo czemu nie, a rozgrzewkę zakończył brawurowym skokiem przez najokazalszy dyniowy okaz. No. Jeśli na meczach będzie mu szło tak dobrze jak podczas tej przebieżki, to puchar mają w kieszeni.
Kość:6 Kufer: 23 Miotła: szkolna szczota Pozostałe przerzuty: 1/1 Zdobycze/straty: dynio-gwiazda nr 2
Czy to możliwe aby Ode opuściła jakikolwiek trening, który był organizowany przez Moe? Chyba musiałaby być ciężko chora, wręcz umierająca. Ostatni raz siedziała na miotle podczas meczu quodpota na wyjeździe i od tego czasu bardzo stęskniła się za lataniem. Poza tym, chyba mieli w tym roku do skopania wiele tyłków, aby puchar Quidditcha w końcu był ich! I nawet jeśli Worthington nadal grzała na meczach ławkę rezerwowych, to nie traciła nadziei na to, że kiedyś nadejdzie ten dzień, kiedy będzie pełnoprawnym zawodnikiem lwiej drużyny. Dotarła na miejsce jako jedna z pierwszych osób i po krótkim wstępie, jakim uraczyła ich Morgan, można było przejść do rozgrzewki, która poprzedzała właściwy trening. Tym razem miał to być tradycyjny trucht wokół chatki gajowego, w liczbie okrążeń pięć. Kiedy więc pani kapitan oznajmiła, że można zaczynać, ruszyła biegiem, nie dając się rozproszyć kilku pluszakom, znajdującym się na parapecie jednego z okien i zwinnie omijając wystające gdzieniegdzie korzenie. Na tyle przyspieszyła tempa, że pogubiła się w liczbie kółek i zamiast pięciu zrobiła ich sześć, na koniec zgrabnie przeskakując dynię, która sięgała jej do pasa, a która chyba postawiona była tam specjalnie, aby się na nią nadziać. Ale nie z nią takie numery! Czujnym i zwinnym trzeba być nawet jeśli dotyczy to tylko zmutowanej dyni.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Kość:1 Kufer: 30 Miotła: własna Pozostałe przerzuty: 2/2 Zdobycze/straty: kwintoped (mój pierwszy pluszak od Morgan )
Trening! Nie mogła tego pominąć, a i tak czuła, że się spóźni, albo prawie. Mimo to, przebrała się szybko w wygodne ubranie i wybiegając na błonia, wskoczyła na miotłę, aby nie przejmując się krzykami mijanych uczniów, dolecieć jak najszybciej na miejsce zbiórki. - Spóźnilam się? - spytała, dolatując na miejsce, gdzie zeskoczyła z miotły i ruszyła do rozgrzewki, wraz z pozostałymi. Bieg był całkiem w porządku, choć nie brylowała niczym gwiazda kończąc wszystko w zastraszająco krótkim tempie. O nie… Dlaczego? Bowiem pierwszy raz w trakcie treningu zauważyła pluszaka! Z racji, że w Anglii nie miała właściwie ani jednego magicznego zabawkowego towarzysza, nie zamierzała udawać, że go nie widzi. Zresztą, czy ten kwintoped na parapecie nie wyglądał smutno i samotnie? Należało się nim zająć. Z tego powodu złapała go i z pluszakiem w dłoni kontynuowała rozgrzewkę.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Zerkając na tablicę ogłoszeń zauważam, że drużyna Gryffindoru jako pierwsza organizuje trening, ledwo po rozpoczęciu roku. Czytam na prędce informację, starając się zapamiętać datę i miejsce, bo chcę zobaczyć w akcji moją dawną drużynę. Dlatego w sobotę z lekkim trudem wstaję wcześniej z łóżka i idę na miejsce spotkania. Dlaczego wybrali jakąś drewutnię zamiast boiska, nie mam pojęcia, ale już zdążyłem poprzeklinać w myślach pomysł wstawania do drużyny, kiedy idę znużony przez całe błonia. Mam na sobie fioletowy płaszcz, na którym na plecach jest wielki eliksir, który co jakiś czas naprawdę dymi, albo wyrzuca z siebie bezgłośne fajerwerki. Na nos założyłem okulary przeciwsłoneczne, bardziej z przyzwyczajenia niż wiary, że coś dziś dadzą. Kiedy zbliżam się do drewutni widzę... bardzo smutny widok. Trójka uczniów biegała wokół domku, a niewielka, ruda sylwetka przyglądała się temu z boku. Staję obok dziewczyny, zerkając na nią spod okularów. - Morgan Davies? - upewniam się, bo oczywiście zdążyłem już wypytać Perpetuę wszystko na temat drużyny Gryfów. Zerkam na mizerną grupkę, która kończyła rozgrzewkę. - Huxley Butcher, Magia Lecznicza - przypominam na wszelki wypadek kim jestem. - Jeśli zajęliście drugie miejsce z taką drużyną, to jak wyglądała reszta? - pytam unosząc do góry brwi i z zafrasowaniem drapiąc się po nieułożonych włosach. - Chciałem was zobaczyć, bo też grałem te dwieście lat temu w Gryffindorze. Pozwolisz, że zostanę, skoro już przeszedłem taki kawał drogi - mówię i rozglądam się w poszukiwaniu miejsca gdzie mogę sobie przysiąść. - Słyszałem, że większość z was jest niesforna, ale dobra w tym co robi? Więc liczę na to co teraz widzę to tylko pozory? - pytam kiedy reszta, mniej lub bardziej zdyszana pojawia się obok pani kapitan.
Kość:3 Kufer: 26 Miotła: szkolna Pozostałe przerzuty: 1/1 Zdobycze/straty: Bo jak tak właściwie jest biegać, dobrze?
Pro dawno nie siedział na miotle, co jedynie dodatkowo motywowało go, żeby odbyć trening, który zapowiedziała im Morgan. Ostatni finał przegrali, pomimo doskonałej passy, jaką mieli przez większość roku szkolnego. Uśmiechali się po przegranej, nie wyzywali, a przynajmniej on tego nie robił, ale wciąż jednak świadomość utraty pucharu bolała. Zdawało się, iż już należał do nich, ale jednak... cóż, stało się inaczej. Teraz musieli to nadrobić. Spodziewał się, że jego przyjaciółka dopilnuje, żeby każdą wolną chwilę wykorzystywali na trening. Zapewne będzie o quidditchu śnił, bezmyślnie myślał i przypadkowo pisał o nim w wypracowaniach na różne zajęcia. Jeśli tylko miało im to dać wygraną — nie miał nic przeciwko. Przywitał radośnie wszystkich zgromadzonych. Co prawda nie zjawili się wszyscy, ale wierzył, że po prostu się spóźnią. W końcu każdemu z gryfonów leżało na sercu dobro drużyny. Co jak co, ale quidditch był rzeczą świętą. Radość, motywacja, ogólnie pojęte przejęcie treningiem, który właśnie zaczynali. Właśnie tak czuł się teraz Pro, a przynajmniej do czasu. Gdy bowiem zaczęli biegać, napadły go nagle filozoficzne myśli związane z tą właśnie czynnością. Bo jak tak właściwie jest biegać, dobrze? W jego głowie niemal natychmiastowo pojawił się dość długi wywód, który jednak przyniósł więcej pytań niż odpowiedzi.
"- Bo jak tak właściwie jest biegać, dobrze? - Moim zdaniem to nie ma tak, że dobrze albo że nie dobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ekhm... Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem. I dziękuję życiu. Dziękuję mu, życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo, ale jak ty to robisz?, skąd czerpiesz tę radość? A ja odpowiadam, że to proste, to umiłowanie życia, to właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład buduję maszyny, a jutro... kto wie, dlaczego by nie, oddam się pracy społecznej i będę ot, choćby sadzić... znaczy... marchew."
Gdy w końcu zakończył rozgrzewkę, podszedł do Moe, obdarzając ją wyjątkowo mocno zamyślonym spojrzeniem. W jego głowie wciąż odbijały się wszystkie te rzeczy, a jego irytował fakt, że wciąż nie był pewien swojej odpowiedzi. - Zastanawiałaś się kiedykolwiek, jak nazywałoby się bieganie, gdyby słowa "bieganie" użyto do nazwania stania w miejscu? - rzucił w jej stronę pytającym tonem, szczerze licząc, że będzie potrafiła mu odpowiedzieć.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Po ogłoszeniu tego, co mieli robić, zgrabnie zeskoczyła z chatki i miała zamiar dołączyć do swoich, ale przerwał jej nadchodzący profesor. Czy chciał się na nich powydzierać i kazać przejść na boisko? Nawet nie. Zachowywał się niby uprzejmie, ale było w nim coś znajomo zgryźliwego. Mniej więcej w tej chwili złapał ją również Pro ze swoim pytaniem, którego przez to, że gadała z profesorem, póki co musiała odesłać bez językoznawczej riposty. - Są beznadziejni. - przytaknęła profesorowi, jednocześnie prawie zabijając go ilością cynizmu w głosie. - Ten duży zawstydził umiejętnościami połowę kontynentu, na którym spędzał wakacje, choć wcześniej przez dwa miesiące głównie leżał do góry brzuchem. Mam też reprezentantkę kraju, królową voodoo, rudego filozofa i świeżynkę, która zdążyła już zawstydzić połowę obrońców w szkole. - nawet nie brzmiała, jakby kogokolwiek chwaliła. Gdyby słyszeć ją z daleka, można byłoby odnieść wrażenie, że ciągle narzeka na niski poziom drużyny i obecność samych patałachów. - Jakby nie byli do niczego to nie przychodziliby na treningi, prawda? - skończyła swój odrobinę-pretensjonalny wywód na temat zawodników stwierdzeniem, które nie tyle miało komukolwiek potem siedzieć w głowie, co raczej powinno uświadomić Huxleyowi, do czego dążyli. Davies cieszyła się z frekwencji, jednocześnie rozumiejąc, że nie każdemu pozwalało na obecność zdrowie, czas, czy uraz do tego, co wydarzyło się w czerwcu. Do pierwszego meczu powinno być jednak lepiej niż solidnie. - To co, poćwiczymy? - zaproponowała profesorowi, który najwyraźniej póki co wolał obserwować ich >mizernym wysiłkom<. Dołączyła do wykonywania zadania, choć w zdecydowanie wolniejszym od reszty tempie. Obserwowała Ode, z uznaniem spoglądała na Boyda, czy Lou, a potem wraz z nią dostrzegła jakieś porzucone miśki, którym niedługo potem zapewniły nowy dom. Połowy kółek pewnie nawet nie zrobiła, bo wolała zaczepiać podczas rozgrzewki pojedyncze sztuki i wymieniać się z nimi uwagami. - Jak nie smoki to pluszaki? Przywiozłaś jakiegoś z wakacji? - zaczepiła Lou zanim zwolniła, aby poczekać na obiegającą kolejne kółko Odeyę. - Nie mija Ci zaangażowanie, co? Dobrze Cię widzieć, Odds. - zapytała Worthington z usatysfakcjonowanym uśmiechem, bo nic tak nie otulało serduszka, jak kolejne utalentowane Lwiątko, które ochoczo darło na każdy trening. Choć nie chciała dziewczynie niczego obiecywać, wydawało jej się oczywistym, że niedługo miała przestać być wyłącznie rezerwową. Trochę żałowała, że Butchera (doskonałe nazwisko dla uzdrowiciela) ominęła rozgrzewka. Czy też - że chyba świadomie z niej zrezygnował. Ale na ten moment pozostało jej tylko rozdać piłki i wyjaśnić drugie ćwiczenie. Czy na oczach obserwatora z zewnątrz mieli poczuć dodatkową motywację i wykonać wszystko perfekcyjnie? Pewnie nie, ale i nie o to chodziło. Idealnie miało być dopiero na meczu.
Dynioslalom 2.0
Morgan chyba chce Was wykończyć kondycyjnie, bo ponownie zarządziła bieganie wokół chaty, tym razem parami. Waszym zadaniem jest jak najszybsze zrobienie trzech kółek, podczas których musicie jak najsprawniej wymieniać podania - najlepiej bez zatrzymywania się, potykania, niecelnych rzutów, czy innych przykrych wypadków przy pracy. Trudność polega przede wszystkim na tym, że każda osoba z pary posiada na start własną piłkę i musicie kombinować tak, by kafel jak najkrócej znajdował się w Waszych rękach - najlepiej, gdy obie piłki w danej parze są ciągle w ruchu. Konieczna może być odpowiednia synchronizacja. Bieg kończycie rzuceniem kafla w wiszącą z drzewa tarczę - robi to każdy z Was, po to też mamy tyle piłek. Najlepsza para (z najwyższym wynikiem punktowym) zyska bonus w ostatnim etapie.
1 - potwornie kaleczysz. Piłka wypada Ci z rąk, potykasz się o korzenie, rzucasz kaflem jak paralityk. Ktoś Cię powinien odesłać do łóżka, zanim zrobisz sobie krzywdę. Jesteś pewien, że chcesz kontynuować zabawę? 0 punktów i w ostatnim etapie powinieneś na siebie uważać. 2 - kim jesteś i co zrobiłeś z nadającym się do drużyny zawodnikiem? Swoim biegiem opóźniasz partnera, Twoje rzuty są wyjątkowo słabe i ogólnie czujesz się, jakbyś zaraz miał paść z wycieńczenia. Słabo Ci? Spadł Ci cukier? Nie martw się, pluszowy dementor już leci na ratunek. Wytuli Cię i w następnym etapie będzie lepiej. 1 punkt. 3 - Morgan patrzy na Ciebie ze zmartwieniem, bo wszystko wychodzi Ci tak bardzo przeciętnie, jakbyś był jakimś podstawionym służbistą. Niby wszystko idzie dobrze, choć Twój brak wyróżniania się jest tak wyraźny, że można nabrać podejrzeń, czy aby na pewno jesteś sobą. 3 punkty. 4 - do pewnego momentu wszystko idzie w porządku. Biegniesz, unikasz przeszkód, dobrze wymieniasz podania. Kiedy jednak wpadasz nagle na jedną z dyń, coś zaburza Ci się w dotychczasowym rytmie. I Twoje rzuty robią się wyjątkowo niecelne. 4 punkty i odwraca Ci się rzut na literę: spółgłoska: pudło - 0 punktów; A - 2 punkty, E - 3 punkty, I - 5 punktów. 5 - zasuwasz jak nieprzyzwoite myśli po puchońskich głowach. Zrywasz się, nieźle podajesz, dobrze kluczysz między przeszkodami. Jeżeli Twojemu partnerowi idzie słabo, co chwilę się musisz zatrzymywać, aby tuż po tym znów wystrzelić w pogoń. Jeżeli Twój partner wyrzucił 3 lub mniej, bardzo często musiałeś się zatrzymywać, a podczas jednego ze swoich ponownych startów gubisz 10 galeonów. 6 punktów. 6 - dokładnie o to chodziło. Zgrałeś się z tym, co reprezentował sobą partner, przez co w parze wyglądaliście wyjątkowo dobrze. Z Twojej strony obyło się bez nieprzyjemnych wydarzeń, a przy tym udało Ci się utrzymać świetne tempo, dobre rzuty i z gracją sarenki przeskakiwałeś przez przeszkody. 8 punktów. 7 - teoretycznie w ogóle nie powinno Cię tu być. Odejdź uczyć profesjonalnych lekkoatletów, jak sobie radzić z podzielnością uwagi, utrzymaniem kondycji i wyczuciem możliwości osób, z którymi ćwiczysz. Serio, jeżeli właśnie nie pobiłeś jakiegoś rekordu to tylko dlatego, że pewnie sam wcześniej ustaliłeś go. W końcu 'Rekordzista Biegu Wokół Stodoły' brzmi całkiem dumnie, co? 10 punktów.
Litera:
Samogłoska - pudło: 0 punktów. Spółgłoska - trafienie w tarczę: B, C, D - ledwo: 2 punkty; F, G, H - blisko środka: 3 punkty; J - idealnie w środek: 5 punktów.
Przerzuty: 1 za każde 15 punktów GM, wyposażenia nie wliczamy. Przerzucacie co chcecie. Bonusy: Boyd i Ode +1 do wyrzuconych oczek k-6. Termin: 12.09, godz. 20:00
Spóźnianko za uzgodnieniem, chyba, że wbijecie w dwie osoby (wtedy po prostu od każdego rzutu kością-k6 odejmujecie 1 oczko).
Kość:1 i I przerzucone na 1 i I kostka k6: 1 + 1oczko (za rozgrzewke) -> 2 Kufer: 23 Miotła: szkolna Pozostałe przerzuty: 0/2 Zdobycze/straty: pluszowy dementor Wynik drużynowy: 1skromny punkciak od Ode + Gracz2 = ?
Bieganie nie było dla niej jakimś super wysiłkiem. Mając motywację w postaci świadomości, że trening z drużyną się popłaci (bo zawsze się opłacał!) mogła spokojnie włączyć siódmy bieg i przelecieć nawet dziesięć okrążeń. Przy trzecim kółku dostrzegła nauczyciela (@Huxley Williams), którego widziała na uczcie rozpoczęcia roku i słyszała, że jest nowym profesorem, nauczającym uzdrawiania. Nie była to jej dziedzina i nigdy zbytnio się do niej nie przykładała, ale plotki zawsze wzbudzały w niej zainteresowanie, dlatego pomimo, że jeszcze nie miała okazji uczestniczyć w jego zajęciach, wiedziała kim jest. Chwilę później zauważyła, że wdał się w rozmowę z ich panią kapitan (@Morgan A. Davies). - Dzień dobry, panie profesorze zdążyła rzucić w biegu, kiedy ich mijała, szczerząc się jak pięciolatka. Przy ostatnim okrążeniu zaśmiała się widząc @Loulou Moreau sięgająca po pluszaka, który znajdał się na parapecie jednego z okien, a nie dalej jak kilka minut później także rudowłosa Gryfonka zainteresowała się kolejną maskotką, na co Ode uśmiechnęła się pod nosem. - Nigdy mi nie minie! - odparła na pytanie dziewczyny, omijając kolejną gałąź, wystającą z uklepanej ziemi. - Jak dla mnie możesz robić treningi co drugi dzień. Po co komu lekcje? - zażartowała. Po dynioslalomie okazało się, że to jednak nie koniec wypruwania sobie płuc. Moe podzieliła ich w pary, nakazując, aby każdy wziął po kaflu i wytłumaczyła kolejny etap treningu. - Łoooł, jak się nie zabije na tych korzeniach, to będzie dobrze - zwróciła się do Lou, z którą była w parze. - Nie wiem czy mam na tyle rozwiniętą podzielność uwagi, żeby rzucać i patrzeć pod nogi - dodała, śmiejąc się, aby ostatecznie ustawić się i za chwilę zacząć swój bieg przetrwania. I tak jak myślała, to nie był dobry pomysł, aby próbować skupiać się jednocześnie na podaniach i kontrolować to co dzieje się z jej nogami. Przez to, że za bardzo uważała na drogę, którą biegły obie Gryfonki, nieco opóźniała Moreau, a kiedy już rzucała kafla w jej stronę, rzut był zbyt słaby, aby mógł dosięgnąć brunetki. Poza tym było jej słabo i czuła zmęczenie. To chyba efekt zbyt intensywnej rozgrzewki. Chyba jej zapał tym razem nie popłacił. Na sam koniec, jakby tego było mało, spudłowała także przy rzucie w tarczę. Jedynym pocieszeniem był fakt, że i jej trafił się pluszowy misiek, a konkretnie przytulaśny dementor. - Wybacz, Lou. Chyba narzuciłam sobie zbyt duże tempo tą rozgrzewką - zwróciła się do koleżanki z drużyny i choć było jej przykro, że swoim osłabieniem utrudniała ćwiczenie partnerce, to ostatecznie posłała jej blady uśmiech. W końcu to nie koniec świata, jak na razie Morgan nie gryzie za źle wykonane zadania. NA RAZIE.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
- Stanie? - pytam Gryfona, który zadał pytanie swojej pani kapitan, bo obstawiam, że to jakiś żart albo zagadka. Zanim jednak uzyskuję jakieś tego rozwiązanie, Gryfonka obok mnie odpowiada mi znienacka w sposób, którego się nie spodziewam. Unoszę brwi i patrzę na dziewczynę, która kontynuuje swój cyniczno - ironiczny wywód, na który nie spodziewałem się wpaść. Kiedy w końcu kończy przez chwilę patrzę się na Morgan, po czym pochylam się tak, by być mniej więcej na jej poziomie. - Jakby spotkała mnie pani na Nokturnie, śmiało by mogła mnie ocenić jako możliwy margines społeczny - mówię podnosząc wytatuowane dłonie na których miękko latały najróżniejsze tatuaże i pokazuję na swoją zmęczoną twarz. - Jednak gdybyś ze mną zagadała, prędko odkryłabyś, że się mylisz - kontynuuję ze spokojem, patrząc na buńczuczną Gryfonkę. - Kiedy ja patrzę na panią widzę naburmuszoną, małą dziewczynkę, a kiedy coś mówisz... wciąż jesteś naburmuszoną, małą dziewczynką - zauważam i prostuję się z westchnieniem. Nie wierzę w cuda i nagłe transformacje w przemianach młodzieży, zazwyczaj próbuję powiedzieć oczywistość, którą każdy może zauważyć (tak jak wcześniej patrząc na to jak niewiele osób było na treningu). W międzyczasie odmachuję @Odeya Worthington i krzyczę dzień dobry. - To nie reprezentantka - stwierdzam odprowadzając ją wzrokiem, po czym wracam do pani kapitan. - Każdy jest jaki jest, panno Davis, rozumiem kompletnie pani chęć obrony drużyny (ale niech pani jeszcze raz pomyśli jak wyglądali wśród dyń) i to doceniam, w pani wieku miałem równie gorącą głowę - stwierdzam z nostalgią wzdychając do tamtych czasów. - Ale ja nie byłem kapitanem drużyny Gryfonów, a to poważna funkcja i wolałbym, żeby inni nauczyciele z większym poważaniem traktowali mojego kapitana. Talent nie zawsze wszystko załatwi - mówię z mieszanką dumy i równocześnie poniekąd zafrasowania. Chcę od razu oznajmić, że nie będę biegał, za nic w świecie, ale liczę prędko osoby i zauważam, że ktoś nie miałby pary. Więc zamiast tego ściągam płaszcz pod dość nierozsądnie mam krótki rękawek (nie spodziewałem się, że będę go zdejmował). Kolorowe tatuaże wiją się po moim ciele, buchające eliksiry, tańcząca sylwetka kobiety, kilka mioteł lata prędko po moich przedramionach. - Mam też Gryffindor - mówię wesoło, podciągając lekką rękawek, gdzie ryczy czerwono - złoty lew. - W każdym razie panno Davis, proszę nie mieć mi tego za złe, jestem do pani i Gyfonów usług, w razie problemów - dodaję, kłaniając się lekko jeszcze kiedy idę do wyznaczonej mi pary. Kiwam głową do wyższego niż ja chłopaka, który mi się przedstawia. - Pan to ten, który zawstydził umiejętnościami połowę kontynentu, na którym spędzał wakacje, choć wcześniej przez dwa miesiące głównie leżał do góry brzuchem- cytuję co powiedziała Morgan o Boydzie i chichoczę sobie pod nosem. - Co takiego pan wyczyniał po drugiej stronie oceanu? - pytam na dwuznaczność tego zabawnego stwierdzenia i wzdycham słysząc, że to wcale nie jest trening na miotłach. - Mam formę palącego czterdziestolatka. Będzie pan mnie musiał ciągnąć - oznajmiam szczerze, ale mimo to z westchnięciem zabieram się za zadanie. Oczywiście męczę się po kilkunastu krokach. Ostatnio biegłem jakieś sto lat temu i to pewnie po prostu po fajki. Na koniec po prostu rzucam piłkę w kosmos i ze zmęczeniem opadam na jakąś pobliską dynię. - Proszę natychmiast wezwać panią Perpetuę na pomoc - oznajmiam Boydowi, dysząc ciężko. - Nawet jeśli nie potrzebuję pomocy, miło będzie na nią popatrzeć - dodaję żartobliwie i wyciągam rękę, by poklepać po ramieniu mojego partnera i pokazać kciuk, że jest super ekstra.
Kość:1, E :miotla: Kufer: - Miotła:szkolna Pozostałe przerzuty: - Zdobycze/straty: Wynik drużynowy: 0 :D + Gracz2 = ?
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Kość:5 i B Kufer: 90 Miotła: Błyskawica 2 Pozostałe przerzuty: 5/6 Zdobycze/straty: -10g jeżeli Pro rzuci 3 lub mniej Wynik drużynowy: 6 + Gracz2 = ?
Jak to było z nieocenianiem książki po okładce? Była daleka od szufladkowania kogokolwiek pod kątem wyglądu, czy przynależności do domu. Jasne, na co dzień lubiła szyderczo wypowiadać się o Ślizgonach, ale nie zmieniało to wcale faktu, że miała wśród nich przyjaciół, czy też nieco dalszych znajomych. Taki Shercliffe też niby w przeszłości był Gryfonem, ale czy to sprawiało, że musiała go lubić przy tym, jak się zachowywał? W zupełności wystarczyło zachować grzeczność. Choć ta najwyraźniej zawiodła podczas pierwszego kontaktu z Butcherem. - Przepraszam. Po prostu nie lubię ograniczać się do boiska. - i reszta zapewne też nie, skoro mimo wszystko na treningu zameldowała się większość drużyny. Czy jej metody były jakkolwiek niecodzienne? Błonia Hogwartu widziały już najróżniejsze lekcje i treningi, jej z pewnością nie wyróżniały się szczególnie na tle tego, co dotąd było już uskuteczniane. Swoimi słowami trochę wycofała się ze swojego tonu, uznając, że ten był zupełnie niepotrzebny. Nikt nikomu nie miał tutaj nic do udowodnienia. - Witamy w drużynie. - skłoniła nieznacznie głowę, jednocześnie zapraszając nauczyciela do wspólnego treningu. Z nikim innym, a właśnie Callahanem, choć chyba niekoniecznie po to, by ten wytarł Butcherem trawę. Potrzebowała względnie wyrównanych par. A że przy okazji Boyd miałby szansę na naukę współpracy ze słabszymi zawodnikami - nawet lepiej. - Codzienne treningi Wam nie grożą. Lubię, kiedy macie też trochę czasu na oddech. - przyznała Odds, bo choć była jednym z najczęściej przeprowadzających treningów kapitanów to jednak zdawała sobie sprawę, że dla większości z nich to była raczej aktywność poboczna, która miała sprawić przyjemność i trochę ich rozruszać, gdyby przypadkiem miotlarstwo Walsha niewystarczająco dało w kość. Skończyła swój bieg u boku Pro zupełnie niczym się nie wyróżniając, bo znów wolała raczej doglądać tego, jak wyglądały pozostałe próby. Jakkolwiek abstrakcyjnie to nie brzmiało, analizowała dyniowe wysiłki pod kątem tego, nad czym należałoby się pochylić przy kolejnych treningach. W końcu nowy sezon oznaczał też stare problemy, niejednokrotnie zaniedbane, czy przeoczone. Wyglądało na to, że nawet ona miała sporo do nadrobienia w kwestii formy. - W porządku? - zapytała Butchera po tym, jak ten zatrzymał się u boku Callahana po wykonanym ćwiczeniu. Na szczęście to miał być już koniec biegania. Z wzywaniem Whitehorn miała jednak kiepskie skojarzenia - wolała spotykać ją przypadkiem i wymieniać się uprzejmościami, bo wołanie o pomoc zwykle wiązało się z czymś wyjątkowo rozpaczliwym.