- Widzę, że ty też nie grzeszysz nagannym humorem. - Powiedziałam, a po chwili obie śmiałyśmy się jak dwie szajbuski. Po chwili zdałam sobie sprawę, że wszyscy siedzący na sali patrzą na nas jak na ostatnie kretynki, a mój brzuch nadal szalał. No cóż, w końcu ta sałatka to moja dzienna porcja warzyw. Więcej już jeść nie będę, więc władowałam sobie ogromną ilość warzyw na talerz. Tak samo uczyniłam z talerzem siedzącej naprzeciwko Elliott, uśmiechając się do niej. - Jesteś chuda jak patyk, dziewczyno. Powinnaś też coś jeść. - Dodałam, widząc jej zdezorientowaną minę. - A teraz, ładnie, siup. - Nabiłam na widelec sałatę i wcisnęłam jej do buzi. Sama później też sobie władowałam. Pewnie wyglądałyśmy teraz jak chomiki, z pełną ilością jedzenia zgromadzonego w policzkach.
Autor
Wiadomość
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Już miał rzucić "nie denerwuj się tak, słońce. Nie rozszarpią cię za to, że przyszłaś tu ze mną!", a następnie posłać pocieszający uśmiech. Chociaż.. Nie miałby nic przeciwko, gdyby zaczęli się o niego bić. Dobra, dobra, obudził się w nim taki prawdziwy, głupi facet. Ale jak miało być inaczej, skoro Clary wyglądała w tej sukience naprawdę.. ładnie? No i w ogóle, czuł się przy niej wyluzowany itepe, itede. Z nią mógł wszystko, czyż nie? Przeżyli tyle co stare, dobre małżeństwo, hy hy. Po chwili zrobił cudniastą minę pt. WSTYD MI ZA CIEBIE. - Blanchett, w czym ty wystartowałaś, kurwa mać? - spytał, udając wielce rozczarowanego. Ach te jego umiejętności aktorskie (i legilimencja)! No wiadomo, że nie wytrzymał tak długo. Roześmiałby się prędzej czy później, nie? Lepiej to zrobić prędzej, będzie więcej czasu na picie. - POSTARAM SIĘ - rzekł. Z góry było wiadomo, że i tak nie wytrzyma i LUKniE sobie do jej myśli. Widząc jej chwilowy kryzys o mało co się nie przewrócił. Aż sobie biedaczek musiał usiąść, bo go żeberka ze śmiechu bolały. - Przypominasz mi teraz rybę podczas wielkiego KRYZYSU - odparł, zwyczajnie naśmiewając się z Clary. - Ale byle rybom komplementu nie walę - dodał szybko, coby wiedziała, że w pewien sposób ją wyróżnił! Zresztą, i tak miała ten zaszczyt się z nim przyjaźnić. Pokiwał głową, ubolewając nad jej głupotą. CHYBA RZECZYWIŚCIE PODSKOCZYŁ JEJ STOPIEŃ UPOŚLEDZENIA. - Tak, Sao. Par-kiet. To takie miejsce, gdzie ludzie zwykle tańczą na balach.. - zaczął "cierpliwie" tłumaczyć, ale skubana mu nie pozwoliła dokończyć. Już miał na nią ponarzekać, że w ogóle, zachowuje się nieprzyzwoicie, ciągnie go przez pół sali itp. kiedy zorientował się, iż chodzi o alkohol. W dodatku mu nalała, jakaż ona uprzejma! - Wiesz? Wolę rum, jak na Nokturnie - stwierdził, patrząc jak obok jego znajomy z Durmstrangu, Orlov, właśnie uderzył Borisa. I DOSKO SIĘ CZUJĘ, SIALALALALA. W ogóle nie myśli o Lauren, w ogóle nie przejmuje się stratą małej, kochanej Szarlotki, w ogóle nie jest zdenerwowany, że musi siedzieć w garniturze. A CHOLERA MUSIAŁ. I MYŚLAŁ. I SIĘ PRZEJMOWAŁ. - Idę się przebrać - oznajmił. Miny Clarissy nie muszę chyba opisywać, co? - No okej.. ALE I TAK DŁUGO TUTAJ W TYM BADZIEWIU NIE POSIEDZĘ.
Impreza doprawdy zapowiadała się niesamowicie! Najgorętsza para w Hogwarcie woli podpalać alkohol niż migdalić się po kątach. Steve i tak za bardzo nie wiedział, co się dzieję. Wszak Lottka nie pisnęła o tym ani słówkiem, a plotek na balu nie słyszał, że Grigori znów chciał udowodnić swoją siłę. Mimowolnie narysował kółko na dłoni Lotty, kiedy było mu dane chociaż przez chwilę ją trzymać. - Ostberg, tak, to jest... - nie dokończył, bowiem poncz zajęły płomienie. Odskoczył wraz ze swoją partnerką, aby nikt (znowu!) nie został poparzony. Zaraz jednak mu się coś nie zgadzało. Spojrzał to na Effie, to na Griga. Nie ma to jak wybuchowe rozstanie! Nagle coś przecięło go jakby na wskroś. Czy Lotta naprawdę wołała jego wroga? Można by powiedzieć, że szczęka opadła mu na dół. W środku się cały gotował. Wyglądało to jakby to było wszystko przez nią. Ale... jak to możliwe? Jak? Jak? Nie zatrzymał się. Jego spojrzenie było wystarczającą "karą" dla dzisiejszej sytuacji. Mogłaby wybuchnąć kolejka bójka... Spojrzał oskarżycielsko na Lottę i zaraz chwycił niepalącą się szklankę z wódką. Gdy dynamicznie przechylił ją ku swoim ustom, skrzywił się niemiłosiernie. Jak można dać czystą do wielkiej szklanki?! Nieważne, nieważne, taki czyn ze strony Lotty powinien być zapity, porządnie zapity. Uniósł brew, widząc numer gazetki na parapecie. Co prawda wyglądała jakby zdeptało ją stado słoni (pierwszaków) a potem przeżuło i wypluło (nauczyciele) stado krów. Chwycił ją prędko, szukając tylko jednego "Ostberg". Skrzywił się też, widząc swoje nazwisko. Ciekawy będzie dziś wieczór. Na pewno skończony pod stołem. Nie potrafił się do niej odezwać. Jedyne co się cisnęło mu na usta to: - Idź do niego. Już jest wolny - syknął, zerkając tym samym na Effie, która zaczęła palić papierosa. Och! Jakże chciał do niej podejść i poprosić o jednego, zapominając o incydencie, który miał niedawno miejsce.
Mogła spróbować ugasić ten ogień i po prostu napić się ponczu, ale niby jak to miała zrobić? Zalać wodą? Jakoś nie przychodziło jej do głowy zaklęcie które ugasiłoby ogień i ocaliło ten marny poncz. Z resztą nawet nie chciało się jej przy tym kombinować, przecież i tak ten napój był jakiś dziadowski. Miała ochotę tylko zwiać z tego przeklętego balu i pewnie jakoś zacząć myśleć o czymkolwiek innym. Co chyba było niedziwne, po uroczej kłótni jaką odbyła. Dalej była zła, nadal trochę roztrzęsiona. Paliła sobie papierosa, chcąc nieco ochłonąć, oczywiście nadal miała w sobie masę złości względem Orlova. Chociaż teraz chyba i trochę żalu. Jednak powtarzała sobie w myślach nieustannie te same słowa, czego ty się do cholery spodziewałaś? Owszem, dalej paliły ją wypowiedzi, których się nasłuchała przed chwilą, ale one tylko pobudzały ją do tego, by odczuwać względem Rosjanina piekącą wściekłość. Rzuciła w końcu swojego papierosa gdzieś w kąt i ruszyła przez siebie. Nie zastanie go już w drzwiach, prawda!? Ruszyła przed siebie szybkim krokiem. Nie mogła jednak nie zauważyć, że ogółem na tej sali działy się dziwne rzeczy, jak nie jedni byli o siebie okropnie zazdrośni, to jacyś po prostu się bili. Czy czasem nie minęła chłopaka łamiącego laskę Samaela?! Pewnie normalnie z ciekawości podeszłaby, aby dowiedzieć się o co chodzi, ale w tej chwili właściwie kompletnie ją to nie interesowało. Dopiero odrobinę zwolniła, gdy niesłychanym zbiegiem okoliczności, na tej pełnej sali wpadła na Gilberta. Pierw się zawahała, czy ma sobie stąd już wyjść i dać ujście swojej złości w jakimś pokoju życzeń, czy czymś takim. Jednak później postanowiła, a że jeszcze zdąży. Hogwart się nie wali, pokoje pozostaną niezmienione, a ona może chociaż się jeszcze czegoś napije. - Gilbercie, nie posiadasz przypadkiem czegoś mocniejszego, alkoholowego, nie niebieskiego i zdatnego do picia? - Zapytała kiedy podeszła już w jego kierunku i zaczęła się rozglądać po stole, obok którego stał. Na pewno nikt nie zostawił tu do picia czegoś lepszego? Ba, nawet spojrzała pod stół. Niestety nic z tego nie wynikło. Przecież to było niemożliwe, by nagle wszyscy uczniowie pili tylko ten poncz i nie zostawili tu żadnych innych butelek.
W sumie już tego ponczu nie czuł. Pił to całkowicie automatycznie, nie zmieniało to nic w jego życiu i w ogóle. Sensu życia przez owy napój ni pojął, wiec dlaczego miałby się w ogole tym przejmować, no kurde. W sumie to się przyzwyczaił aż za bardzo. W ponczu, który smaku nie miał, w końcu zaczął wyczuwać delikatną nutkę czegoś w rodzaju szpirytusu. Czyżby ktoś się nad nim zlitował i mu tego dolał? Czyżby wreszcie ludziki zajęły się czymś lepszym niż miłostkami i przepychankami i zaczęły chlać? Im dłużej przyglądał się wszystkim naokoło tym bardziej był przekonany, ze nie powinien tutaj wchodzić. Jak to się działo, że on był aż taki mądry żeby nie mieć takich problemów, ludzie kochani. Magiczny to on był, jak nie lepiej. Co nie zmienia faktu, że przez to buzowanie w ciałach młodzieży, zaczęło go ciut nosić. Miał ochotę wstać i coś rozwalić, wyrzucić kogoś przez okno albo cokolwiek w tym rodzaju. Ale jego piękne oczy nie mogły znaleźć chociaż jednego ludzika wartego uwagi. -Nie wkurwiaj mnie dzisiaj Fontaine - Warknął kiedy ta znalałza się nagle przed nim w ogóle nie wiadomo skąd. Oczywiście to, że się zbulwersował nie oznaczało, że nie zlustrował jej całej wzrokiem. Biorąc sobie małego łyczka TEGO CZEGOŚ co było w jego kubeczku, przeleciał ją już w myslach ze dwa razy. No co? Młoda wila w pewien sposób jednak działa. -Zresztą, nawet jakbym miał...myslisz, że bym się z tobą podzielił ? - Uniósł brew zaskoczony jej sposobem myślenia. No kurde, na takie imprezki to sie samemu załatwia zaopatrzenie. Co innego gdyby byli w sytuacji bardziej mry i ojejku,wczorajskończyłmisięokrescotynatogilbertslone? Ale no niestety, coś czuł że ślizgonka nie ma ochoty na dziki seks na środku parkietu. Szkoda, szkoda
Alkoholu oczywiście nigdzie widać nie było, oczywiście poza ponczem. Dobra, nie była teraz na tyle wytrwała, by zacząć przeszukiwać pół sali za czymkolwiek lepszym. Wzięła więc jakąś szklankę i nalała sobie tego niebieskiego specyfiku. Wcześniej przynajmniej dolała sobie do niego wódki i jakoś lepiej smakował, teraz jednak nie było o czym ani gadać. Wypiła to dość szybko, a później jeszcze trochę sobie dolała. Na moment jej wzrok powędrował w stronę drzwi, ach no zrobiła to automatycznie. Chyba widziała tam Lottę. Więc jeśli ona stała przy drzwiach, kto wie, czy Rosjanin nie postanowił nieco opóźnić swojego wyjścia z tego pomieszczenia. - Już się dziś przekonałam, że bardzo dobrze mi to wychodzi - odrzekła unosząc lekko brwi na samą myśl o stoczonej przed chwilą kłótni. No bo rzeczywiście, jednak ona ją wywołała, do czego na pewno by się nie przyznała tak zupełnie, rozwścieczanie innych więc wyszło jej perfekcyjnie. Dobra, trochę ją te wydarzenia dzisiejsze wymęczyły. Właściwie miała trochę dość, bywa. Upiła tylko kolejny łyk tego niebieskiego dziwactwa. Natomiast kiedy Gilbert zadał swoje pytanie, podniosła na niego wzrok. - Wydaje mi się, że czasami potrafię być dość przekonująca - stwierdziła bez większego wahania. Jednak czy wystarczająco? Kto wie, jednak raczej nie zakładałaby z góry przegranej w tej kwestii. Niestety bowiem panna Fontaine wypiła już to co miała ze sobą w chwili przyjścia na tą przeklętą imprezę. Swoją drogą, ile on już tu siedziała? Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie miała dość jakiegoś przyjęcia! A teraz może właściwie zapali jeszcze jednego? Tak, tak koniecznie. Otworzyła więc torebkę i wyciągnęła paczkę. Zapałką odpaliła papierosa, po czym rzuciła ją gdzieś przed siebie.
Sama chęć jednej osoby nie wystarczy. Nikt nie zmusi kogoś do zmiany trybu życia. Czy naprawdę łatwo jest naprowadzić alkoholika, ćpuna czy mordercę na ten lepszy tor? Pokazać mu, że może wszystko naprawić? Nie. Syzyfowa praca; coś niemal niewykonalnego. Każdy ucieka. Boimy się kopa w dupę, delikatnie mówiąc. Czy Naleigh nie uciekła z Meksyku po wypadku? Uciekła. Obawiała się najgorszego, które i tak nie nadeszło. Ale czy to ważne? Uczymy się na błędach. Popełniamy je, upadamy i MUSIMY się podnieść.. .. więc dlaczego Charlotte nie potrafiła tego zrobić? Patrzyła na nią szczerze zdumiona. Zawsze uważała ją za najbardziej odpowiedzialną. To najczęściej Charlotta podczas wyjątkowo silnej depresji wyciągała ją z dołka. - Nie płacz. Jérôme nie jest wart twoich łez, słyszysz? Po co chcesz mu oddać swoją duszę? ON NA TO NIE ZASŁUŻYŁ. Zostawił ciebie, mnie oraz innych, którzy go potrzebowali. Był tchórzem. Dlaczego, do jasnej cholery, chciałaś zrobić to samo? Szar, nie rób tego nigdy więcej. Proszę - spojrzała na nią błagalnie i pogłaskała ją czule po policzku. W oczach Nali można było wyczytać teraz wszystko. Strach, niepokój, współczucie, bo w końcu strata ojca, jaki by on nie był, zawsze boli. Ale przede wszystkim troskę zmieszaną z gniewem. Jak ona mogła jej to zrobić?! Bezradna przeniosła wzrok na Regisa. Nie miała pojęcia co robić. Z jednej strony nie chciała mu psuć balu, musiał tu być i pilnować reszty, bo z tego co widziała to Orlov nieco się wkurzył. Jednak z drugiej nie mogła zostawić Lottki. Skąd mogła wiedzieć co strzeli jej do łba? - Pomóż - wyszeptała bezgłośnie. Miała głupią nadzieję, że mężczyzna coś zrobi.
Skończył swoją ognistą i spokojnie ruszył z miejsca, by dostać się ku stolikowi z tak wspaniale płonącym ponczem, stanął nad nim uśmiechając się, ktoś wybitnie go nie polubił, popatrzył na wazę i wpadł na pomysł, rozejrzał się i znalazł pokrywę na tą wazę z ponczem spokojnie podniósł ją i umieścił na naczyniu, kiedy po paru minutach ogień zgasł z braku powietrza napełnił sobie filiżankę, by spróbować, Paskudztwo.
Przestańcie już, powiedziała Vivien, gdy trzask łamanej laski stał się już faktem, a Samael nie miał na czym zaciskać dłoni, więc zacisnął ją po prostu w pięść. Złamał mu laskę. Śliczną laskę. Właściwie to nie wiedział, czy była śliczna, ale kochał jej fakturę, kochał w niej wszystko, dlatego używał jej tylko w wyjątkowych okazjach. Dzisiejszy dzie też najwyraźniej był wyjątkowy, idealny by stracić przyjaciółkę albo sadzić pieprzone marchewki. Jakimś cudem zmierzał bardziej ku pierwszej opcji. Otworzył usta i je zamknął. Merlin jeden wie czemu uszanował prośbę Viv, by już przestali. Na usta cisnęło mu się kilka niewybrednych komentarzy, gratuluję doboru partnera, Vivien, widać, że wie jak postępować z laskami... albo meksykański temperament to chyba jego jedyna zaleta, bo najwyraźniej jest tępym kretynem bez mózgu. W ostateczności : wracając do tej kaczki w sosie z wina nurzanej w arszeniku, spodziewaj się jednego ze składników pocztą, bon appetite! Ale nie powiedział nic, pokręcił tylko powoli głową. Czemu Jacqueline sobie poszła? Nie wiedział, co teraz zrobić. Nie panował nad sytuacją, nad którą chciałby mieć całkowitą kontrolę, bo od jej ukształtowania zależały przyszłe relacje jego i Vivien. Stukot obcasów rozległ się bliżej, podmuch wiatru smagnął rękaw jego wyjściowej szaty, Lorelei Lacey Elise musnęła go przypadkowo w tym gwałtownym nadejściu. Samael znieruchomiał jeszcze bardziej, a jego wysoka sylwetka otoczona trykotem u szyi zdawała się teraz raczej posągiem. Już chciał parsknąć coś na to jej oskarżycielskie co ty wyprawiasz?!, gdy w chwilę później zorientował się, że nie jest skierowane do niego.
nie zmieniła perfum
czy to jej skóra ma taki zapach?
Bez laski czuł się absolutnie bezbronny. Miał wręcz wrażenie, że ciężko mu bez niej utrzymać równowagę, wszak podpierał się na niej wiecznie, od lat. Pojawienie się Elise, wściekła Vivien i głupi Kaktar to zabójcze combo tego wieczora. Znacznie mniej zjadliwe niż tania wóda mieszana z lurowatym ponczem. - Cóż, Vivien - powiedział po chwili, głosem zaskakująco opanowanym. Suchym, niemal szeleszczącym jak pękający lód. - Niezmiernie się cieszę z twojego udanego pożycia. Do zobaczenia kiedyś. Może jak wytrzeźwiejesz. Odwrócił się na pięcie i zamaszyście odszedł od Elise, Vivien i Kaktara. Oczywiście wpadł na stół, przewrócił wazę z niebieskim ponczem, wszystko rozsypało się w proch wraz z głośnym hukiem. Równie głośny szlag trafił dramatyzm jego odejścia. Zaklął siarczyście pod nosem i niezgrabnym krokiem odszedł jeszcze dalej, aż natrafił kolanami na przeszkodę w kształcie krzesła. Usiadł na nie z widocznym trudem, upewniając się, że nic tam nie ma. OK, było, czyjaś torebka. Rzucił ją więc gdzieś pod nogi tańczących. Przy odrobinie szczęścia uda mu się kogoś zabić. Oparł łokieć o stolik a twarz ukrył chwilowo w dłoni. Facepalm miesiąca. Westchnął ciężko, a martwe spojrzenie zawisło gdzieś na sklepieniu WS. Było tak intensywne, jakby w istocie miał możliwość wpatrywania się w gwiazdy. przyjdź, lacey elise, potrzebuję tej laski, wiem że mnie słyszysz, zła kobieto, podejdź, potrzebuję tej laski, potrzebuję laski, potrzebuję cieb...ciepłej laski, mojej laski, oddaj mi ją. elise.
Dziwne żeby Dżoel nie miał pojęcia o tym, że Hania lubi go trochę bardziej niż powinna. Przewijała się przecież przez wszystkie etapy w jego życiu, jak nie psując czegoś co jest dla niego ważne (zaręczyny) to dopingując go w momentach równie ważnych (turniej). Marzenia o ich wspólnym życiu na plaży z z m&m'sów w lukrowym domu porzuciła wraz z akceptacją jego związku z Colinem, co też było dla niej bardzo bolesne no, ale pogodziła się z tym w końcu. W momencie gdy Joel zaprosił ją na bal znów sobie wyobraziła, że będą mieli te dzieciaki i będą jednak tą szczęśliwą parką. No, przeklinający Dżoel trochę ją zdemotywował, ale była tak wkurzona, że sama miała ochotę poprzeklinać, najlepiej na niego. Bo serio wierzyła, że Joel to ten sam Robert, który połamał serce Żaklin na kilkaset małych odłamków i to trochę zburzyło jej wyobrażenie o idealnym i do znudzenia dobrym zwycięzcy turnieju. - No to ja też pierdole. - Stwierdziła, omal nie robiąc wielkiego fejspalma. Chyba nie przeklinała od czasu przerwania oświadczyn Dżoela z Kolinem, czyli Garcon doprowadza ją do skrajności, bo na dodatek miała ochotę iść wypić coś mocniejszego niż poncz. Zdążyła się też od niego oderwać, bo w tym momencie stwierdziła, że nie należy mu współczuć, że Kolin go zostawił dla Kath. Zresztą właściwie to nawet mu pogratulowała i złośliwie oceniła, że ślizgonka, która przed chwilą wymiatała z puchonem na parkiecie ma lepsze nogi niż Francuz. - Aha. - Skomentowała jego wywód. Dobra, miło jest usłyszeć, że jest się dla kogoś ważnym, ale Glau i tak był zła, że jest dla Joela TYLKO ważna. - Dobrze ci tak. - Stwierdziła za chwilę, zastanawiając się w które miejsce go kopnąć. - Nie dziwie się, że Kolin wybrał Kat. - Dodała jeszcze, coby dopełnić efekt, wkurzonej za to, że jej nie kochają kobiety i z całej siły przywaliła mu obcasem w kostkę. Już chciała odejść, ale uznała, że to jeszcze za mało, więc chwyciła w dłoń szklankę pełną ponczu i oblała nimi piękne loki Dżolesława. Dopiero wtedy ugodziła w niego groźną miną i poszła sobie usiąść gdzieś w kąt żeby się trochę poużalać nad sobą.
Kiedy człowiekowi potrzeba alkoholu to nie znajdzie ani kropli. Ale kiedy ma go już dość (o zgrozo, to rzadkość) albo jest chory i mu jeszcze po nim gorzej albo w ogóle nie wiadomo co jeszcze, to mnoży się jak jakieś króliki. Takie sytuacje strasznie irytowały panicza Slone, po prostu. Według niego alkohol czy innego rodzaju używki powinny być wciąż odnawialne i na swój sposób nieskończone. Coś jak tlen, azot albo nie wiadomo co jeszcze. Szkoda, że nie można się sztachnąć tlenem, leciałby na bani dosłownie na okrągło. A tak? Jeszcze pieniędzy do tego trzeba mieć, no przecież to podchodziło pod lekką paranoje. Nic dziwnego, że taki wścieknięy Gilbert zrezygnował z ponczu rzucając szklaneczkę gdzieś tam za siebie, zapewne trochę po drodze rozlewając, nie obchodziło go to. Absolutnie. Jaką więc miał alternatywę? Fajki to zawsze coś. Odpalił sobie jedną różdżką, paczki nawet nie podsunął pod nosem ślizgoni, nie zdurniał. Za mało mu zostało owej życiodajnej pykawki. Teraz pozostaje mu czekać na hojne dary niebios. -Kpisz czy o drogę pytasz? Fontaine jak chcesz się pieprzyć to po prostu masz, a nie odwalasz niewiemkurwaco. Chyba nie jestem idealną osobą do mamrotania, że nie wspomnę o wylewaniu z siebie czegokolwiek w mojej obecności - Fakt, że nie zachowywała się w jego stylu oznaczał, że zwyczajnie miała ze sobą problem, a jemu robiło się słabo na samą myśl o czymś takim. Nie miał ochoty obcować z kimś komu wyraźnie coś nie leży, ot co. Na znak tego, że ma wybierać oczywiście wypuścił dym prosto na jej ryjek. No to takie znaki w stylu wręcz wymarłych Indian, nie? SIę tak porozumiewali na wojnach czy polowaniach. Znaki dymne, etc.. a jemu ładne kółeczko wyszło, kurde.
Widać, że troszeczkę impreza rozkręcała, gdyż już wiele osób się zebrało w wielkiej sali (dokładniej nie chciało mi się wszystkiego czytać :P). No cóż, w tym roku pucharu domu to Gryffiaki nie zdobyli, no ale miejmy nadzieje, że w nowym roku szkolnym uda się. Ale wracając do rzeczywistości. Haru miała niestety bardzo, bardzo skromną kreację, co nad tym niemiłosiernie ubolewa, choć z drugiej strony nikt nie będzie zadawał pytań typu ,,O! Gdzie ją kupiłaś?" czy coś w tym stylu. Spojrzała się na chłopaka po czym uśmiechnęła się z nów do niego. -Miło mi Ciebie poznać Pada...yyy...sorry, nie umiem wymówić tego imienia - wytłumaczyła chłopakowi i od razu podała rękę na przywitanie. O! Nareszcie Irek się przywlekł! W dodatku z kimś. Ciekawe któż to może być? Czy aby Irek wystawił Haruki do wiatru? Nieee, taki zacny skrzacik nie może być zdolny do takich okropnych rzeczy. -Hej jestem Harukichi - zapoznała się z dziewczyną po czym wzięła ciastko i wzięła całe do buzi. Ach! Ta niezręczna cisza. Czeba jakoś to towarzystwo rozkręcić. -No to co?...Idziemy? - zapytała całą gromadkę wskazując na środek sali. No niech kurcze Irek zaprosi Haru do tańca! a nie będą stać jak ludzie pod monopolem czy pod mugolskim marketem Tescco.
Podróż z wieży na bal przeminęła zadziwiająco szybko. Już zapomniała, po co tam w ogóle poszła, jak to zwykle się zdarzało, mimo tego, że sprawa była ważna, istotna i w ogóle ściśle tajna. Aż tak tajna, że sama nie wiedziała, o co chodzi. Ale z niej miszcz tajniaków. W każdym razie, z uśmiechem na twarzy powróciła do Wielkiej Sali akurat w momencie, w którym Grześ przywalał Boriskowi, a idąca przed nią LSD (znana również, jako LSB) podeszła do tego drugiego i gdzieś go zabrała. ŻE CO? To, że go na chwilę zostawiła, by uratować CDLB nie znaczy, że od razu można go podrywać, no helooł. Jeleniom wstęp wzbroniony do tego banana! Czyżby to zgniłe bananisko o tym zapomniało? Phi! Pofukałaby na głos, ale wolała nie ryzykować popluciem się w towarzystwie. To nie wypada. Na razie musiało jej, więc wystarczyć zgrabne tupnięcie nóżką. Swoją drogą, to LSD jest strasznie dwulicowym bananem. Raz się do niej uśmiecha, a zaraz potem kradnie jej chłopaka. Tak się nie robi, moja droga. Mamusia nie uczyła? Ja nie mogę… biedne dziecko. Nie dość, że gapie i brzydkie (wcale nie *smutek*), to jeszcze sprowadza na złą drogę porządne tygrysy. I to w łazience! Cóż za tupet. Podeszła naburmuszona do fontanny z ponczem, a w każdym razie zamierzała, tylko po drodze wpadła na Stiwa, którego rzecz jasna przytuliła i trochę jej się humor poprawił. Ratować BORISA? Jak widać ON radzi sobie bardzo dobrze z LSD, więc nie jest mu już potrzebna. Burak jeden. Ale jak widać nie tylko ją olał partner. Grzegorz również zgubił gdzieś swoją niby dziewczynę Effie, która znalazła miejsce przy erotomanie Gilbercie. Chwytając szklaneczkę z ponczem i w biegu doprawiając ją whisky, podążyła za Rosjaninem. - Siema Grześ. Tobie też się dzisiaj nic nie udaje?– Chciała wyskoczyć z jakimś tekstem typu „Poczekaj na mnie, my pyszne i dobre banany powinniśmy trzymać się razem”, ale nie wiedziała, czy takie komentarze są aby na miejscu.
Grigori stwierdził, że w końcu może wyjść. Steve zaczął coś warczeć na Lotkę, a ta była już całkowicie zamotana. Wódka mu się kończyła i na dodatek miał wrażenie, że ten smak zabija mu kubki smakowe. Była taka okropna. Potrzebował czegoś do popicia, zdecydowanie. Nie pamiętał kiedy alkohol ostatnio był taki niedobry. I nagle kolejny głos. Po raz kolejny Grig nie wymknął się z Wielkiej Sali po zrobieniu swoje małego zamieszania. Najwyraźniej nie było mu to dane. Na początku chciał powiedzieć, że nie ma czasu i musi wyjść, ale kiedy usłyszał co mówi Kortni westchnął i zatrzymał się w miejscu. Miała szczęście, że nie widział jak tuliła się do Steve’a, bo wtedy z pewnością nie gawędziłby sobie z nią. Orlov odsunął się od drzwi wejściowych i oparł się o ścianę. Pokiwał głową i spojrzał na to co ma w ręku dziewczyna. Wziął od niej kubek bez pytania i napił się trochę. - Nie jest za dobrze – mruknął. Oj nie jest, Wielki Bracie Bananie. Podniósł do góry wzrok i miał wrażenie, że mignęła mu w oddali czerwona sukienka z innym chłopakiem, próbował wręcz wtłoczyć się w ścianę. - Przepraszam, że walnąłem Borisa, Court. Musiał biedak iść do łazienki… chyba z LSD… na nią też warczałem, a byli niewinni – usprawiedliwił się trochę zażenowany czochrając się po swoich i tak już potarganych włosach. Po chwili spojrzał na nią i zmarszczył brwi. - A ty czemu nie naprawiasz buźki Borisowi? – zapytał. To chyba z nią kręcił. Czemu ona rozmawia właśnie z prowodyrem wszystkiego. Z niedobrym Grigiem, który właśnie rozbił wszystko równie łatwo jak szklankę, którą walnął o ścianę. Jęknął przypominając sobie o tym i szybko napił się jej o niebo lepszego napoju. Zaciągnął się papierosem, którego wciąż trzymał w dłoni.
Jaydon bawił się naprawdę zacnie. Siedział sobie z Brooklyn przy stoliku obserwując coraz to radośniejsze wydarzenia na sali. I naprawdę, próbował współczuć ślepemu, który wpadł na stół, albo Borisowi, wychodzącego we krwi z WS. Ale jak miał zachować powagę i w tym całym bałaganie na balu. Jeszcze takiego pożegnania roku tutaj nie było. Gdyby jeszcze nie było mało atrakcji Hanna, z którą kiedyś Jay spędził parę chwil na wieży, wylała napój na swojego partnerka, wygranego całego turnieju. Świetnie, naprawdę świetnie. A on mógł sobie beztrosko siedzieć sobie z Bruk i korzystając całego rozgardiaszu przysunąć się do niej. Jego ręka wylądowała na oparciu jej krzesła. Obejmował ją i gładził palcami jej nagie ramię, zaś w drugiej dłoni palił luzacko papierosa. Oczywiście wszystko co dobre szybko się kończy. Kiedy właśnie chciał zagadać do swojej przeuroczej partnerki usłyszał głos Effie Fonataine niedaleko. Znaczy to nie ona była przyczyną przerwania idylli. Raczej osoba, z którą rozmawiała. Oczywiście, że Jay próbował się nie wtrącać w tę konwersację. Ale ta wymiana zdań zmusiła Murrey’a do spojrzenia w stronę pół wili pochylając się do przodu i wyglądając zza Bruka. Kojarzył chłopaka, z którym rozmawiała. W końcu był nie dość, że na tym samym roku z nim teraz, to jeszcze byli razem w Slytherinie. Może nawet byli razem w dormitorium? Nie wiedział, w końcu nie za często tam bywał. Skrzywił się widząc co chłopak robi. Jak Jay mógł kiedykolwiek pomyśleć, że bywał niemiły dla kobiet, które spławiał. Był chyba aniołem w porównaniu do Gilberta. - Chyba Effie uderzyła nie tego chłopaka co powinna – powiedział na głos patrząc bezpośrednio na Gilberta. Ten chłopak był bardzo, bardzo zabawny. I tak dziecinnie nietaktowny. I te urocze, buntownicze tatuaże. - Blady buntowniku – zwrócił się do chłopaka z zarówno rozbawieniem jak i z nutą irytacji. - Średnio obchodzą mnie twoje potrzeby seksualne, a sądząc po tym jak to mówisz raczej nie uda ci się szybko spełnić. A na pewno nie tej lidze – powiedział patrząc na pół wilę, reprezentantkę Hogwartu i zastanawiając się czy dziewczyna faktycznie się z nim przespała. Ale chyba nie miał teraz nastroju na rozmyślanie na takie tematy. Widząc, że wciąż stoją obok niego westchnął i przejechał dłonią ponownie po ramieniu swojej partnerki. - Więc możesz pójść poszukać sobie kogoś tam – mruknął, jakby chłopak nie zrozumiał, że średnio pasuje mu to jego towarzystwo. Szczerze mówiąc wątpił, że to coś wskóra, ale zawsze można spróbować.
Wszystko się w niej gotowało. WSZYSTKO. Nawet jej przystojna śledziona i też niczego sobie żołądek. Biedne narządy musiały teraz cierpieć katusze, ale Kortni nie zamierzała się wyżywać na Grzesiu z powodu tego tłumoka Borisa. Oparła się o ścianę, a kiedy Rosjanin trawił to, iż przeszkodziła mu w swobodnym konsumowaniu wódki, walnęła w nią parę razy głową. DUPA, DUPA, DUPA. Pajac, idiota, burak, błazen, czekoladozabijacz, niepaszczurowaty z zewnątrz wewnętrzny paszczur i dalej brakuje mi już na niego epitetów, miział się teraz bezkarnie z LSD. Odbiegając trochę od tego antybananowca… nie rozumiała, gdzie leży źródło konfliktów Orlova i Howarda. Było to dla niej czymś kompletnie abstrakcyjnym, choć właściwie tak samo było z nią i Lunarie. Oczywiście teraz to się zmieniło, bo ta niby piękność okazała się jeszcze większym potworem, niż myślała na początku. Żeby… eh, szkoda gadać. Nie protestowała, kiedy Grigori wziął jej szklankę. W końcu wszystkie banany to jedna rodzina i choć teoretycznie Banana Day przeminął, to pozostanie w naszych sercach, ot co. - Jest do dupy. – Mruknęła, podążając za wzrokiem studenta. Ach tak, Eufemia Fontanna i Gilbert Slone… nie za przyjemny widok, biorąc pod uwagę fakt, iż Grzegorz był niby chłopakiem pół wili. Cóż za dziewczyna – jak można łamać serce biednemu Rosjaninowi. Ach, dzisiaj doskonale rozumiała, co czuł. Wszak była w podobnej sytuacji. I mimo że nie widziała, co Boris dokładnie robi z LSD, to wyobraźnia podsuwała jej bardzo ciekawe obrazy, co było chyba jeszcze gorsze. - To nie mnie powinieneś przepraszać – zdobyła się na uśmiech. – Każdego czasem ponoszą emocje. W głowie przemknęła jej myśl, że jej właściwieniewiadomokto nie był do końca niewinny. I że zasłużył. Że mu tak dobrze. Ale nie. Nie wierzyła w to, choć teraz była zbyt przejęta tym, co mógł robić z LSD. Nie, żeby mu nie ufała. Chodzi tu raczej o osobę, którą wybrał sobie za towarzyszkę. Najgorszą z najgorszych. - Myślę, że jest w dobrych rękach. – Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Najlepszymi rękami były jej ręce. Ot co! Wzięła z rąk Grzesia swoją szklanką i upiła łyk zbawiennego napoju. Co prawda czekolada to nie była, ale cóż. – Mam cholerną ochotę coś rozwalić, wiesz? Z bezsilności. Ty chyba też tak masz…
Swoją drogą Fontaine zgubiła już nieco chyba rachubę czasu, właściwie nie miała pojęcia ile już to wszystko trwa. Dobrym określenie pewnie było by „za długo”. Nalała sobie jeszcze trochę tego niebieskiego napoju, po czym oparła o stolik i popijając paliła swojego papierosa. Ona także jeszcze nie zdurniała, żeby chcieć od niego papierosa, zwłaszcza, że miała swoje własne. Tak więc raczej niespecjalnie ją zainteresowało, czy ją poczęstował, czy też nie. - Slone, czy ty naprawdę sądzisz, że zamierzam, jak to określiłeś, wylewać coś z siebie? – O czym on do cholery mówił? Jeśli to miało być odniesienie do jej wypowiedzi na temat dzisiejszego wnerwiania innych, to czy czasem nie zbyt pochopnie ocenił sytuacje? No tak jeszcze tego by brakowało, żeby zaczęła prowadzić jakieś żale na temat dzisiejszego dnia przed napotkanym studentem. A z resztą, co tam będzie mu wyjaśniać, skoro on najwyraźniej wiedział lepiej. Na to jego wypuszczenie dymu wprost na nią, po prostu zaciągnęła się własnym papierosem i tak samo się mu odwdzięczyła. No to sobie porozmawiali za pomocą znaków dymnych, niczym Indianie. - Jak już będę się chciała z Tobą pieprzyc, mogę Ci obiecać, że nie będę specjalnie owijać w bawełnę – bo owszem, pieprzyc się nie zamierzała, jedyne na co miała ochotę to trochę alkoholu, a że Gilbert go nie posiadał, jego towarzystwo także nie było jej potrzebne. Więc cóż jej pozostawało, jak ruszyć dalej na poszukiwania? I rzeczywiście, zrobiłaby to właśnie, gdyby nie to, że nagle nie wiadomo skąd odezwał się Jaydon Murrey. Właściwie nawet nie wiedziała, że on także jest na tej imprezie, to znaczy mogła się domyślać, ale jeśli chodzi w ogóle o natknięcie się na niego, to nic takowego się nie wydarzyło. Uniosła lekko brwi obserwując Jaya. Slytherinie, więc nawet i jemu nie umknęło to jak uderzyła Orlova? Tak ją zaskoczyło to nagłe odezwanie się chłopaka, że po prostu się przyglądała. Dopiero po chwili zorientowała się, że papieros się jej pali i znów się nim zaciągnęła. Posłała w końcu Jayowi lekki uśmiech, gdy na nią spojrzał. Ostatecznie dziewczyna odeszła parę kroków, rozglądając się po stolikach za napojem dla siebie. Chociaż raczej nie doszła zbyt daleko, a przynajmniej nadal mogła słyszeć słowa chłopaka. Nigdzie, żadnej Ognistej?
Simon coraz bardziej bał się o swoją matkę. Znów miała załamanie,podtruła się tabletkami,trafiła na ostry dyżur... Chłopak już chciał rzucić wszystko,i tam do niej jechać,ale powstrzymała go Natalii przypominając,że jest ktoś kto na niego będzie czekał, a matka tak czy siak przez jakieś trzy,może cztery doby będzie nieprzytomna. Simon niestety troszkę spóźniony wparował na bal na którym już było trochę ludzi. Ubrany tak nie rzucał się jakoś mocno w oczy,ale był oryginalny. W tym tłumie wreszcie udało mu się wypatrzeć Namidę, który zdecydowanie wyglądał zjawiskowo. Gdy go zobaczył z głowy uciekły wszystkie troski i smutki,została tylko czysta radość. Szybko do niego podszedł,i mocno przytulił,mówiąc cicho jakieś słowa przeprosin za spóźnienie.
Syzyfową pracą jest na pewno wtedy, gdy osoba uzależniona nie robi nic, by z uzależnienia się wydostać. Ale... zdarzają się przypadki ludzi, którzy weszli na drogę, by stać się lepszym. Tych przypadków nie ma dużo, ale nawet dlatego warto walczyć i pomagać. Bo nie zawsze to jest syzyfowa praca. Bo można zmienić swoje życie całkowicie. Tak, tak, lepiej samemu uciec, aniżeli ktoś miałby nas wyrzucać z danego miejsca. Inne są wtedy odczucia, prawda? Ale ucieczka jest tak naprawdę tylko odsunięciem problemów na jakiś czas. Prędzej, czy później one i tak dopadną człowieka, a najmniej oczekiwanym momencie. I nie będzie wesoło. Regis nie znał Charlotte na tyle dobrze, by móc porównywać jej obecne zachowanie z tym wcześniejszym, jednak wiedział jedno - nie było dobrze. Było z nią źle. Dlatego został tu, by pomóc Naleigh, choć przecież mógł sobie iść. Ot, obudziły się w nim takie altruistyczne pobudki. Słysząc imię Jérôme, zaczął zastanawiać się, skąd je zna. Wywnioskował od razu, że to musiał być ktoś ważny dla Charlotte, ale... kto? W głowie mu coś świtało, ale nie był pewny swych podejrzeń. I dopiero po chwili doszło do niego, że panna de la Brun chciała się... zabić? Szczęście, że ktoś się gdzieś tam znalazł i ją w ostatniej chwili uratował. Od razu przypomniało mu się... nie myśl o niej, jej już nie ma. Gdy tylko poczuł na sobie wzrok Naleigh, jakby automatycznie złapał Charlotte, żeby ta się nie przewróciła. Nie potrzebne były mu już żadne słowa. Wiedział, że musi ją stąd wyprowadzić. A że Orlov się wściekał? Nie tylko Regis był na sali z dorosłych. - Idziemy stąd - zakomenderował. Wraz z Naleigh przytrzymywał osłabioną Charlotte i wychodzili powoli z sali, próbując przecisnąć się miedzy resztą tu obecnych.
Oczywiście, że Gilbert zbyt pochopnie oceniał sytuacje i oczywiście, że nie miał zamiaru się ze swoich filozofii w żaden sposób wycofać. Taki charakter, co raczej oczywiste. Poza tym, jego dzisiejszy humor wyczulał go na wszelkie oznaki odchodzenia od normy. A jego norma jest dla normalnego człowieka tak chora, że zapewne bardzo trudno będzie mu trafić na kogokolwiek kto go do białej gorączki nie doprowadzi. Z wzajemnością. Ale to oczywiście nie miała w tym momencie żadnego znaczenia -Chwała Ci Fontaine - Mruknął oczywiście dość sarkastycznym tonem, ale wbrew pozorom... był wdzięczny. Nie miała zamiaru ciągnąć żadnego tematu, a to było mu bardzo na rękę. No po prostu anioł, nie kobieta! Hm, w porządku... troszeczkę przesadzamy. Ale okazała mu dobre serduszko, a to się ceni. Od razu się poczuł bardziej odprężony, co nie zmienia całej reszty jego dzisiejszego stanu, ale to zawsze coś. No i zrobiła mu jeszcze większą przyjemność ową deklaracją. Oczywiście nei trwało to dłużej niż pare sekund. GIlbert przypomniał sobie, że pół-wila jest wbrew pozorom tylko dziewczynom i takie słowa nie znaczą absolutnie nic. Niestety, będzie skazany na brak bezpośredniości jeśli już do czegoś dojdzie, a to jest przykre. W głębi duszy jednak liczył, że kiedyś kobiety, a przynajmniej kilka z nich odziedziczą po nim jego cudowne podejście do życia i wreszcie trafi na ideał, który nie wykona żadnego zbędnego kroku. Ah te marzenia...Ale, ale. Momencik. Usłyszał jeszcze jeden głos któremu wyraźnie coś nie pasowało. Tym razem męski. O bogowie! Czyżby i jego rasa była już wyniszczona przez płeć brzydką? Bardzo to przykre, Gilbert staje się wymierającym gatunkiem. Jeszcze trochę i zrobi mu się przykro, a to będzie szczyt wszystkiego. Wróćmy jednak do chłopca wyrażającego swoje racje. Oczywiście Slone skierował na niego swoje zacne spojrzenie zaciągając się po raz ostatni, bo niestety fajki nie są wieczne... I nawet mniej więcej go wysłuchał. To, że wyłączył się w połowie jego wypowiedzi to spore wyróżnienie dla studenta, ot co. Nie miał jednak zamiaru komentować tego o czym się tamten naprodukował. Znów przeniósł swoje spojrzenie w stronę środka sali, sięgnął po kolejnego papierosa, a odsunięcia się ślizgoni chyba nawet nie zauważył.
Miał wszystkiego dosyć. Ten bal dlań był istną katastrofą. Wrzucił szklankę do palącego się ponczu, traktując to jako jeden z wielkich rzeczy, jakie zrobi w ciągu dzisiejszego wieczoru. Trzeba było się raz na zawsze pożegnać z tym życiem. Fałszywi ludzie doprowadzali go do szału. Nie rozumiał, jak można było tak postępować. Wpierw wszyscy stanowili jedną wielką twierdzę, która nawet pod wpływem huraganu Katrina nie miała prawa drgnąć. Jednak... każdy jej fundament przez fałsz ludzi i oportunizm zostawił innych na małych tratwach, dryfujących po środku morza. I wtedy mogli liczyć już tylko na siebie. Przykra historia ciągnęła za sobą wiele korzyści, konsekwencji. Na chwilę zatrzymał swój wzrok na Effie, nie wierząc, że kompletnie nie przejęła się tym rozstaniem i od razu poleciała do innego faceta, który wcale to nie cieszył się dobrą reputacją. W zasadzie nie wiedział sam co woli napić się z nim czy ze swoim największym wrogiem, który notabene teraz właśnie rozmawiał z Courtney. Liczył, że to wszystko to jakiś zły sen. Cholerny koszmar, zaraz się z niego obudzi, spadając z łóżka. Ale tak się nie stało. Zaczął się przepychać przez tłum, zupełnie "przypadkowo" trącając Anderson. Spojrzał na chwilę w jej oczy, a potem szybko odwrócił wzrok, kierując się do wyjścia. Żegnaj, Steve Howardzie. W swoim dormitorium spojrzał jeszcze raz na parzącą kopertę i zrozumiał, że musi komuś coś napisać. Zapiął ostatnią część kufra, a następnie włożył na siebie skórzaną kurtkę.
W czasie, kiedy czekał na Simona, pijąc już piątą szklankę ponczu, obserwował dokładnie wszystko, co działo się na sali... No, może prawie wszystko, ale starał się ogarniać. Ktoś się kłócił, ktoś się bił, ktoś nawet krwawił, ktoś komuś laskę połamał (nie, nie dziewczynę), ktoś podpalił wazy z ponczem, o mało co nie trafiając Namisia zaklęciem... Cóż, impreza jak każda inna, mógł się właściwie tego spodziewać. Kiedy Simon jednak w końcu przyszedł, jakoś w ogóle przeszła mu złość, że na niego musiał czekać tak cały czas sam. Po jego minie zakładał, że coś jest nie tak, ale nie chciał się dopytywać tak nieładnie, nawet, jeśli zżerała go ciekawość. Może to coś naprawdę osobistego, to Simon sam mu powie, jak będzie chciał, o. - To nic, nic się nie stało, chociaż trochę Cię ominęło. - stwierdził z uśmiechem, przyglądając mu się uważnie, po czym złożył długi, mocny pocałunek na jego ustach. Warga już nie bolała, więc jak najbardziej mógł sobie na to pozwolić, a strasznie się stęsknił. - Mój przystojniak... Co wolisz? Możemy zostać tu, na nudnej imprezie, lub zaszyć się gdzieś daleko od zamku... Sam na saaaaam... - przeciągnął samogłoskę, jednocześnie obejmując Simona za szyje, patrząc mu uważnie w oczy.
Czuła dziwaczny ból w okolicy mostka, słyszała każdy drobny szelest, słowo, szuranie krzeseł, stukoty obcasów, wszystko nagle było tak strasznie żywe i rzeczywiste. Ostre kolory, nieco zwolnione tempo kalejdoskopu dookoła i przyspieszone tętno Olivki. Próbowała się skupić na czymś nieinwazyjnym, chociażby nalaniem sobie ponczu do szklanki, ale nie wyszło. Mięśnie drżały, skrzyżowała zatem ręce na piersi i rozejrzała panicznie po stoliku. Nagle poczuła czyjąś obecność, ciepło, uścisk. Padraic. Odetchnęła niejako z ulgą i wtuliła się w niego automatycznie. Potrzebowała spokoju. Chwili wytchnienia. Jego ramienia. Nagle usłyszała jakieś poruszenie, ktoś się gdzieś tam bił, a potem... ta scena z Samaelem, której przyglądała się w niemym osłupieniu i przerażeniu. Serce ponownie zacisnęło się do niemożliwości. W zasadzie to chciała coś zrobić, pomóc mu, ale nie, uznała, że to beznadziejny pomysł. Jeszcze tylko pogorszy sprawę, skoro ostatnio chłopak reagował na nią wręcz alergicznie. Potem jeszcze kłótnia Griga z jakąś blondynką, palące się wazy... Koszmar. Co tu się wyprawia? Stała tak zszokowana i przestraszona jednocześnie, niezdolna do żadnego ruchu. Dopiero po naprawdę długim czasie odzyskała władzę w kończynach. Spojrzała wielkimi, przerażonymi oczami na Padraica, a potem zamrugała nerwowo. - Chodźmy stąd - powiedziała niemalże błagalnie i nie czekając na żadne ewentualne przytakiwania, pociągnęła chłopaka do wyjścia. I tak skończył się powrót do normalności.
Naprawdę myślała, że zaraz wyjdzie z siebie i stanie obok. No ileż można tutaj jęczeć i smęcić o UBRANIU?! I ON ŚMIE SIĘ NAZYWAĆ FACETEM?! - Nie marudź. Jesteś gorszy niż baba w ciąży... - westchnęła zniecierpliwiona. Naprawdę starała się go czymś nie trzasnąć. Nawet w głowie zaświtała jej myśl wylania wina na Luksa, ale... cóż, wtedy naprawdę musiałby iść się przebrać. A wróciłby po godzinie narzekania. Co tam, w ogóle by nie wrócił! No, chyba że w swojej koszuli w kratę... Nie myślcie sobie, że ona miała coś przeciwko temu strojowi, o nie! Po prostu nie wpuściliby go, no. A co ona miałaby tutaj robić? No tak, zapewne by się położyła pod stołem z zapasem alkoholu, ale i tak samej jest nudno uczestniczyć w czymś takim! - DOBRA, NIE MUSISZ SIEDZIEĆ, CHCESZ TO SIĘ POŁÓŻ. - ryknęła, po czym podeszła do ściany i rąbnęła w nią głową. Oj tam, nic się nie stanie, jeżeli ludzie uznają, że jej upośledzenie osiągnęło maksymalny poziom! ALE ILE MOŻNA SIEDZIEĆ I TŁUMACZYĆ TEMU CZŁOWIEKOWI, ŻE WYGLĄDA NORMALNIE?! - Albo się rozbierz i ubrań pilnuj. - rzuciła propozycję, która by się spodobała tutejszym dziewojom, zwłaszcza urokliwej Puchonce, która to nie tak dawno temu przechadzała się gdzieś tutaj i rzucała jakże zalotne spojrzenia, hy hy! Wypiła do końca zawartość kieliszka, po czym przyjrzała się uważnie Luksowi. Wyglądał na... zmartwionego? W każdym bądź razie miał dziwny wyraz twarzy, tak jakby... myślący. Nad czymś. I chyba nie chodziło o garnitur, nie? Clary postanowiła, że w bardzo kulturalny sposób się go spyta, co się stało, a jeżeli nic jej nie powie (no jak to?!) to ładnie go poczęstuje jakimś mocniejszym trunkiem, hy hy. - Ej, co jest? Wyglądasz niewyraźnie, czy aby na pewno wziąłeś dzisiaj rutinoscorbin? - rzekła, zbierając się na odwagę i spoglądając mu w te zimne oczyska. - Wiesz co, masz tu mój kieliszek, wlej mi i sobie coś mocniejszego, a następnie powiedz, o co chodzi, bo chyba nie o to, że twój garnitur ma kolor czerni... Dobra, to było żałosne. I ona sama o tym wiedziała. Chciała się dzisiaj zabawić tak, aby następnego dnia nic nie pamiętać. Po kija gadać o problemach? Ach, no tak, jesteśmy przyjaciółmi, Blanchett. A to do czegoś zobowiązuje, cholera.
Krępujące? Hm, możliwe, że było. Ale przecież coś musiał jednak znaczyć fakt, że zaprosił właśnie Toxic, a nie Alexis, chociażby. Że jeszcze nie pogodził się z pół-wilą i znowu nie byli jedną z ładniejszych hogwardzkich parek. To wszystko musiało coś znaczyć i nawet nieogarnięty Bruk zaczynał się domyślać, co! Jak on to sam kiedyś nazwał? Wyróżnienie? Jakoś tak. W każdym razie przyjemnie oddziałowo na niedowartościowywane ostatnimi czasy ego brunetki, hehe. - Dobra, dobra! Znalazłabym - przyznała w końcu nieskromnie - ale twoje towarzystwo odpowiada mi najbardziej - dodała jeszcze, a potem już tylko dziko bansowali. Nie, jak współcześni mugole przy rytmach Seksualnej Niebezpiecznej, ale – jak to ładnie ujął Jay – odpowiednio kończyła naukę w Slytherinie i to walcem angielskim! Jakoś nie specjalnie przekonał ją, mówiąc, że studia są przyjemne. Studia równały się jeszcze większej ilości nauki, a nauka była beznadziejna. Proste i logiczne! Albo Bruk zbyt leniwa, whatever. Wszakże zaczęły się wakacje, a w wakacje temat nauki był czymś na styl tabu! Potem, kiedy siedzieli już na krzesłach Brooklyn była zbyt rozproszona tym, co działo się na sali (a rozpierducha była prawie tak emocjonująca jak na balu walentynkowym), no i faktem, że Murrey raz drażnił nagą skórę jej ramion albo składał ukradkowe pocałunki na jej szyi. I biedna Toxic nie wiedziała, na czym tu skupić całą uwagę. Przecież Samael okładający laską tego kolesia z wymiany rządził, nawet, jeśli Bruk strasznie go nie lubiła. Zdenerwowała się tylko, kiedy zobaczyła, że osobą, której przystojniak Orlov rozkwasił nos był kuzyn ślizgonki – Borys. Nawet zastanawiała się, czy nie przeprosić na chwilę Jay’a i nie iść zobaczyć, co z Rosjaninem, ale zauważyła, że chłopakiem zajęła się jakaś czarnowłosa dziewczyna, więc trochę się uspokoiła. - A mógł mu oddać – mruknęła, kiwając karcąco głową. – Mi się tu podoba! – powiedziała z rozwalającym uśmieszkiem, jakby te całe napierdalanki były bardzo fajną formą rozrywki. Potem jeszcze skierowała wzrok na Hankę i Dżoela (hehe, jej krew, wyrwała samego reprezentanta!!!), no, szkoda tylko, że Han nie miała zbyt wesołej miny i właśnie uraczyła loczki Francuza ponczem, uuus. No, ale skoro mu się należało, to dobrze zrobiła! W każdym razie jej uwagę od uroczej parki studentów odwrócił fakt, że na chwilę Dżej przestał głaskać jej ramię i coś tam burczał i to wcale nie przyjemnym tonem. No a niech tylko się okaże, że to do niej, to Brooklyn pójdzie w ślady Hanki i też potraktuje swojego partnera ponczem! Płonącym w dodatku! No ale nie, nie, spokojnie, oszczędzimy piękną i misterną fryzurę Dżejdona, bo ten nie burczał na nią, tylko swoim kozackim wywodem Hogwardzkiego cwaniaka zagiął właśnie Gilberta, hehehe. Buk skwitowała całą tę sytuację iście ślizgońsko, a mianowicie krótkim 'OCH, JAK MILUTKO', wykrzywieniem usteczek w ironicznym uśmieszku, zerkając to na jednego, to na drugiego, który chyba nie miał już nic więcej do powiedzenia. Ach, ten Jaydon! Z tej całej dumy (której wprawdzie nie wyrażała miną) podniosła się trochę i przelotnie pocałowała Murrey'a. Wprawdzie nie chycnęła go za szczęki, ale oj tam oj tam! Nie każdy jest w tym miszczem, co nie (pozdrowienia dla Dianki!)? - Nie ogarniam tej całej sytuacji Effie, ale mniejsza z tym, to przecież jej sprawa - powiedziała, patrząc na oddalającą się pół wilę. - Rozumiem, że wybierasz się na szkolne wakacje? - bardziej stwierdziła, niż spytała, wtulając się w Jay'a i przewracając w szczupłych palcach rąbek jego krawata.
Ostatnio zmieniony przez Brooklyn Asteria Toxic dnia Wto 21 Cze 2011 - 14:46, w całości zmieniany 1 raz
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
NO MAŁO KTÓRY FACET TAK O SIEBIE DBA, PRAWDA? To, że Johnny Bravo jest jego autorytetem nie oznacza, że i on musi być tak bardzo mięski, wiadomo. Poza tym.. Lukosław woli nie robić z siebie kopii panicza Bravo. Już i tak wystarczy mu to, iż jest aż nazbyt podobny do Oriona. - Wiesz coś o tym, prawda? - spytał, poruszając brwiami. Absoluuuutnie, to w ogóle nie była aluzja, że Clarissa jest w ciąży.. Ale.. SKĄD ONA MOŻE TO WSZYSTKO WIEDZIEĆ, HA? To go bardzo zastanawiało, ale że obiecał nie używać legilimencji to się chłopaczek powstrzymał! Z przyjemnością poprzeglądałby sobie o czym to w ostatnich dniach rozmyślała Saoirse. To nawet ciekawe. Prawie tak jak siedzenie przed telewizorem. Tyle, że tam ogląda się te wszystkie "Trudne sprawy" lub "Rozmowy w toku", a tu jest "USIĄDŹ WYGODNIE I POOGLĄDAJ - jeden dzień z życia Krukonki Clarissy Blanchett". Położyć? Na wrota Azkabanu, czego ona ode mnie wymaga? A już myślałem, że rozumiem kobiety... - Nie, dziękuję, podłoga jest zbyt twarda - poinformował uprzejmie w przeciwieństwie do zdenerwowanej dziewczyny. Ale jakoś się nie przejmował, że zwracają na siebie uwagę innych. I widzisz, T? Wyrósł na człowieka! - I nie krzycz mi do ucha, chociaż jestem starym dziadkiem słyszę naprawdę dobrze. Słysząc jej pytanie zrobił się jeszcze bledszy niż był w rzeczywistości. Nie miał ochoty opowiadać o Lauren, Charlotte, akcji w domku, irokezie.. MIAŁ O TYM NAWET NIE MYŚLEĆ. Ciągnęło go do tego jednego dnia, wspomnień, ale i zarazem odrzucało na samą myśl, że.. Dobra, mieliśmy nie myśleć. Za dużo myśliwych chodzi po świecie. Spojrzał na nią bez emocji, a następnie wziął kieliszki i nalał do nich rumu (pozdrowienia dla Jacusia Sparrowa!). Och, jak on kochał rum. - Nie, nie brałem rutinoscorbinu, nie zapaliłem papierosa, niczego się od rana nie napiłem, zjadłem tylko.. Nic nie zjadłem. AWSZYSTKOPRZEZTOŻEMAMDZIECKO - wydusił z siebie na jednym wdechu. Wyszło z tego co wyszło, ale na chwilę obecną się tym nie przejmował. Brawo dla tego, który to wszystko zrozumiał!
Lorelei L. E. Coleridge
Rok Nauki : I
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Bardzo dobrze, że w porę zorientował się, do kogo skierowała to co ty wyprawiasz?!, bo bez problemu wkurzyłby ją niepotrzebnymi pretensjami. Znając Ślizgonkę nie skończyłoby się na zabraniu, tudzież zniszczeniu, laski, ale na głębszych urazach wyciąganych z przeszłości, argumentowaniu zarzutów i walnięciu zaklęciem w pierwszą lepszą stronę. Miał szczęście, krótko mówiąc. A ona czuła, że z powstrzymywaniem się długo nie wyjdzie, więc lepiej byłoby odejść od ludzi. W zasadzie to sama nie wiedziała, czemu tak ją to denerwowało. Wygląda na to, że ona również miała szczęście. Milutko. Samael sam postanowił oddalić się ZGRABNIE i nie robić więcej problemów. Same przyszły. Gdzie Yehl, tam rozróba, nowe hasło przyjęć szkolnych? Teraz ciężko było stwierdzić kto robił tu najwięcej zamieszania. Iście pokazowe i ładne zakończenie roku szkolnego, Hogwart mógł się pochwalić przyjazną i milusińską atmosferą, szczególnie przed innymi uczelniami. Cóż, miała wybór. a) iść za Krukonem i cierpliwie sprzątać wszystko, co raczył po drodze rozwalić + możliwie zepsuć sobie humor jego docinkami, b) kłócić się z kolesiem z Meksyku, c) wyjść z sali i mieć na wszystko wyjebane. Nie analizowała zbyt dogłębnie tych opcji i wybrała tę najgorszą, pierwszą. Przez chwilę dało się słyszeć powtarzane Reparo i inne podobne zaklęcia, które jako tako pomogły jej zrobić porządek. Zajęło to dosłownie chwilkę i już szła w stronę chłopaka, dalej trzymając jego laskę w ręce, kiedy czyjaś torebka wpadła jej pod nogi. Zacisnęła szczęki, przysunęła sobie krzesło i zamaszyście zajęła miejsce obok Samaela. - Masz ze sobą problemy? - warknęła. Może trochę nieprzyjazny początek rozmowy, ale z drugiej strony... czy to nie taki ton zwykle im towarzyszył?