C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Jasne miejsce na plamie gęstego lasu przy Hogsmeade. Znajduje się stosunkowo głęboko i właściwie niewiele osób wie, że w ogóle tam jest. Okalają ją drzewa, a z jednej strony graniczy z jeziorem. Poza innymi gatunkami zwierząt, polanę licznie zamieszkują ogniki, które nocą rozświetlają ją swoim blaskiem.
Autor
Wiadomość
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
A czego ona mogła spodziewać się po przemiłym puchonie? On zawsze jest dla wszystkich miły, czasami aż nadto bo mimo iż ktoś go obraża on i tak potrafi być dla tej osoby miły. Teraz co prawda się to trochę zmieniło, bo jednak poznał się na wielu osobach i miał już wytyczone konkretne zdanie na ich temat, ale Sophie cały czas nie znał i mógł być taki jakim lubi być, bo to jest jego żywioł i wcale go nie denerwuje jego postawa. Wiele razy dostawał opieprz od znajomych że taki właśnie jest, ale nigdy się tym specjalnie nie przejmował. Po co miał udawać być innym jak jest właśnie takim przemiłym puchonem i pewnie nigdy się to nie zmieni. Były czasy, że nie mógł spokojnie poczytać książki, bo cały czas stał ktoś nad nim, żeby wybrać się z nim na miotłę by trochę polatać. Adrian zawsze się od tego bronił rękami i nogami, ale czasami miał już zwyczajnie dość i dla świętego spokoju zgadzał się. Nawet Nancy nigdy o nim w tej kwestii nie zapominała, ale na szczęście teraz pewnie była zajęta nauką i dawała mu spokój, ale stęsknił się trochę za nią, jednakże od czasu do czasu widzieli się na korytarzu czy też w pokoju wspólnym więc tak całkiem nie można mówić, że zapomniała o jego istnieniu. Jednakże prawda była taka, że wiele osób się od jakiegoś czasu na niego wypięło, ale nie miał zamiaru do nich latać i błagać o chwilę uwagi z ich strony. Pewnie przyjdzie czas, że jeszcze do niego przyjdą. - Przeszkadzać to mi nikt nie przeszkadza. Poza tym jesteśmy na neutralnym gruncie i każdy sobie tutaj może przyjść. - powiedział do niej. Co prawda wolałby być sam, ale nie mógł zabronić jej tutaj przebywać, bądź nakazać, żeby sobie stąd poszła. Po chwili turlania się po ziemi ból ustał, choć gdy chciał wstać powrócił, jednakże nie chciał tego po sobie poznać. - Myślę, że nie. Dam sobie radę. - oznajmił i kiwnął potakująco głową. Nie miał najmniejszego zamiaru wybierać się do Skrzydła Szpitalnego, bo czuł się na siłach, a ból z każdą minutą zanikał. - Tak to właśnie jest jak się nie ćwiczy swoich umiejętności. - prychnął śmiechem i pokiwał lekko głową.
Orla H. Williams
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Brokat, cekiny, frędzle i kolory. Hipiska, która jest królową parkietów wszelakich.
chochliki wyrzuciły na korytarz kamienną pochodnię tuż przed Twoimi stopami/kilka chochlików trzymało pod pachami skradzioną różdżkę i rzuciły w Ciebie "incendio" - rozżarzony popiół wytwarza z siebie jednak kilka niebezpiecznych iskier - Twoje obuwie/kawałek szaty płonie. Zauważasz też, że teren wokół wysypany jest popiołem, lepiej to szybko usunąć albo zwilżyć wodą, prawda? Jeden z kręcących się tu niuchaczy niestety uciekł i nie jesteś w stanie go odnaleźć. Musisz się zadowolić tą ilością która Ci pozostała. W tym wątku zdobywasz 1k6 -1 niuchacz (od rzutu kością na ilość niuchaczy odejmij jednego).
Liczba złapanych niuchaczy po efekcie: 4
Polanka, no bo jakie inne miejsce? Nie ma to jak odpocząć na miękkiej trawce, poodganiać się od komarów, które jeszcze próbują nażreć się przed oficjalnym początkiem jesieni i wystawiać twarz do słońca, które już nie grzeje tak jak powinno. Oraz - tak całkowicie na marginesie, jaki jest stopień prawdopodobieństwa, że na polance trafi się na nauczyciela, który spojrzy na Ciebie z rozczarowaniem i wygłosi tyradę na temat zmarnowanej przyszłości i o tym jak narkotyki szkodzą życiu (och, czyżby?), a już szczególnie szkodzą punktom domu kruka.
Orla zawędrowała tu kiedyś podczas jednej ze swoich tułaczek, które odbywała nie tylko w głowie, ale do których dołączały też nogi, prowadząc ją w różne zakątki okolic Hogwartu, albo jak w tym przypadku - Hogsmeade. Pisała zazwyczaj w myślach wersy do swoich piosenek, które czasem ulatywały, gdy tylko się rozkojarzyła na moment, ale niekiedy przyklejały się do jej świadomości na tak długo, aż nie przelała ich na papier i nie dodała do nich brzmienia gitary. Miejsce od razu jej się spodobało. Było tu zwyczajnie piękne, a Orka lubiła takie małe przyjemności. Czy to popatrzeć na kępkę trawy, czy to wcisnąć w siebie na łonie natury cytrynową tartę podwędzoną ze śniadania, czy to wsunąć dłonie w wilgotną ziemię. Wiecie, życie składa się z tych małych chwil.
A jeśli do małych chwil dołączy Brooks, to już przepis na przemiłe popołudnie. Ta niebieska istotka nie tylko na myśl przywodziła Williams małego, kościstego aniołka, ale można było z nią zanurzyć się zarówno w paplaninie o magicznym świecie, jak i o tym całkowicie przeciwnym. Tak więc przechodząc do szczegółów: Orla zaproponowała swojej dobrej znajomej, że czas odreagować po c-a-ł-y-c-h trzech tygodniach nauki i zwyczajnie wyjarać jakiegoś blanta, popatrzeć w gwiazdy (jak się pojawią, bo na razie na niebie królowało słońce), a później może polatać na miotle, rozrzucając części garderoby po Błoniach.
Umówiły się w miejscu, gdzie rósł stary dąb - w drzewo uderzył wiele lat temu piorun, prawie powalając je w połowie. Stało tak teraz, będąc jednym z najbardziej charakterystycznych punktów w okolicach polany. Dziewczyna jak zwykle przyszła wcześniej, opadając pośladkami na miękkim podszyciu, kryjąc się w cieniu korony drzewa. Wrzesień zdecydowanie był zbyt pogodny, zaskakująco dobrze naśladując ostatni oddech lata. Przymknęła powieki, opierając się o korę i już miała odlecieć myślami hen daleko, gdy nagle coś zaszeleściła w krzewach nieopodal. Odgłos był na tyle wyraźny, że trudno było podejrzewać o niego ciekawską mysz, czy spacerującego ptaka. Wpatrywała się zaciekawiona w zielony gąszcz, dając sobie różdżkę złamać, że coś chyba wyściubiło ryjek spomiędzy liści, gdy podskoczyła wręcz na dźwięk kroków drugiej krukonki.
- Oy, Brooks. Prawie dostałam zawału. - Rzuciła, łapiąc się za serce, a pod palcami czuła równy, acz przyspieszony rytm jego uderzeń. Uśmiechnęła się jednak szeroko, poklepując dłonią miejsce tuż obok siebie. - Dobra pani usiądzie, co tak będzie stać.
Smukłe palce zanurkowały w kieszeni, by wyjąć z niej mały, lniany woreczek obszyty złotą nitką, która dumnie obrysowywała miękkie zawijasy, układające się w inicjały Orki. - Jeśli nie jesteś gotowa na podróż w kosmos, to lepiej powiedz to teraz. To cacuszko podobno wypierdala z kapci. Peruwiańskie zmieszane z mugolską trawką, leżakujące kilka tygodni w kociołku jakiegoś eliksirowara, żeby wciągnąć właściwości resztek eliksiru. Podobno na każdego działa ina... - przerwała z ręką zawieszoną w powietrzu, którą jeszcze sekundę wcześniej machała Julii woreczkiem przed twarzą. Coś ponownie poinformowało o swojej obecności cichym dźwiękiem łamanych gałązek. Williams zmarszczyła brwi, rozglądając się dookoła, by upewnić się, że są tu same. - Też to słyszałaś?
NIUCHACZE:2 LITERA:J > G (Za zgodną Finna) SCENARIUSZ: G - chochliki wywlokły zbroje rycerskie ze swoich miejsc i rozwaliły je tuż przed Twoim nosem. Niuchacze schowały się w przyłbicy i z takim oto kamuflażem uciekały w różne strony. Hałas jaki tutaj się rozgrywa przyprawia o migrenę. Do wątku będzie towarzyszyć Ci ból głowy.
Koniec września był naprawdę piękny. Słońce łagodnie kąsało młode twarze, choć nie tak przyjemnie, jak jeszcze miesiąc czy dwa temu. Wciąż była to jednak miła odmiana po pierwszych dwóch tygodniach stojących pod znakiem mżawki, wiatru i ogólnego pogodowego pierdolnika. Pierwsze tygodnie szkoły okazały się dla Brooks większym wyzwaniem niż sądziła a duży w tym udział miała przeklęta inwazja niuchaczy i chochlików. Te paskudy nie dawały uczniom ani chwili wytchnienia. Wystarczy wspomnieć, że przez kilkanaście dni Krukonka została okradziona dwa razy, skręciła z powodu tych cholerstw kostkę, a do tego została pięknie przyozdobiona fioletową farbą. Uwielbiała lawendę, ale nie na tyle, żeby domywać ją z włosów przez kilka dni. Kiedy więc Orka, lśniący szalony diament o pięknej buzi i jeszcze piękniejszej osobowości, zaproponował jej spotkanie i to za terenem nawiedzonej szkoły, nie mogła odmówić. Dosyć szybko przekonała się, że problem chochlików i niuchaczy dotyczy nie tylko Hogwartu, ale również malowniczego miasteczka. Jak widać, przed niektórymi problemami nie ma ucieczki.
Julia teleportowała się obok jeziora. Postanowiła sobie zrobić mały spacer do pokiereszowanego dębu, w końcu pogoda była taka ładna! Już z daleka widziała koleżankę, chowającą się w cieniu korony.
– Jak zawsze zamyślona, jak zawsze zakręcona i urocza – pomyślała i mimowolnie się uśmiechnęła. Świat byłby piękniejszy (i dziwniejszy), gdyby było na nim więcej Orek.
Koleżanka musiała nie zauważyć, jak idzie w jej kierunku, ponieważ wyglądała na poważnie zaskoczoną, co podkreśliła teatralnym złapaniem się za serce.
– Słodki Merlinie, przepraszam. Mogłam cię zabić! – odpowiedziała z uśmiechem i usiadła obok.
Szybko zdjęła plecak, otworzyła go zgrabnym ruchem i włożyła do środka rękę. Orka miała swoje zaopatrzenie, a ona swoje. Przed opuszczeniem murów szkoły zajrzała jeszcze do swoich skrzacich ziomków – Irka i Gwizdka. Od pierwszego z nich udało jej się wycyganić butelkę wina druzgotkowego, drugi ze skrzacich przyjaciół zaopatrzył ją z kolei dyniowe paszteciki, sandwicze z dziczyzną i żurawiną oraz czekoladowe ciasteczka.
– Sponsorem dzisiejszej posiadówki jest firma Irek&Gwizdek – produkcja, konsumpcja, destylacja. – Głos zniżyła jak najbardziej, starając się naśladować radiowego spikera, co wyszło jej… tak o. Szybko umilkła, kiedy Orka pokazała jej lniany woreczek i opisała jej pokrótce jego zawartość. – O kurwa – stwierdziła trzeźwo. – Na co komu obliviate, skoro można się spalić takim łobuzem i zapomnieć, po co się tupta po tym świecie.
Kiedy Williamsówna ucichła i zaczęła się rozglądać, zrobiła to samo. Musiała się zgodzić z koleżanką, że coś tu nie pasowało. Nie wiedziała tylko co, choć podejrzewała, że to mogła być sprawka tych latających skurwysynków.
Efekt palenia: Amortencja -> możesz zdecydować, że na Ciebie działa tak samo, albo wylosować własny efekt, w końcu to... magia!
Wydawało by się, że plecak kruczej towarzyszki nie ma dna, kiedy to otworzyła go i wyciągała coraz więcej przekąsek, aż w końcu zrobił się z nich mały kopiec. Orlica zsunęła z ramion cienką kurtkę, odsłaniając muśnięte słońcem, piegowate ramiona i rozłożyła ją na trawie, by ułożyć na niej wszystko, czym na to przemiłe popołudnie obdarował ich duet skrzatów. A właściwie to obdarowali Julię. Ora spojrzała na swoją towarzyszkę, unosząc jedną brew ku górze: - Ten zestaw świadczy, że przynajmniej jeden ze skrzatowatych się w Tobie podkochuje. Coś z tego będzie? Zapytała, przeczesując swoje rude fale, które okalały jej twarz, kręcąc się mocniej tuż przy czole. - Wyobraź to sobie, te nagłówki gazet: znana zawodniczka quidditcha zawiera związek małżeński ze szkolnym skrzatem. Miłość od pierwszej podarowanej kanapki.
Przesunęła otwartą dłonią przed swoimi oczami, w tym popularnym geście próbując nakreślić wizualizację tych kuriozalnych pierwszych stron plotkarskich szmatławców, które rozpisywałyby się o pomiędzy gatunkowej miłości. "Ich miłość rozpoczęła się tam, gdzie długo duszona wołowina spotkała się z miodową glazurą". Williams zaśmiała się głośno, kręcąc głową. Ot, gdyby coś takiego się wydarzyło, Orla stałaby w pierwszym rzędzie na ich weselu i rozrzucała dookoła naręcza kwiatów.
Czasem dziwaczne myśli wpadały jej do głowy. Właśnie je lubiła najbardziej.
Pochyliła się nieco w bok, by swoim ramieniem szturchnąć w to drugie - i miękkość spotkała się z kościstym barkiem. Gdyby jedna była mięciutkim materacem, druga byłaby twardą ramą łóżka. Proszę samemu zdecydować który opis należy do kogo. Przy tym delikatnym ruchu w powietrzu mocniej zapachniało pomarańczowymi perfumami Orki, niby w ich składzie była też wanilia, ale widocznie kosztowały za mało galeonów, by faktycznie pachnieć tym drogim kwiatem. Nie zmienia to faktu, że zaraz i tak ich nozdrza zdominuje dym, a później wszystko będzie pachnieć i n a c z e j. - Pinky promise, że jeśli zapomnisz po co tuptasz po świecie, to Ci przypomnę. Rozwiązała sznureczek i z wnętrza materiałowego woreczka wyciągnęła jednego blanta, którego kolorowy papierek zapraszał, by go sobie wsunąć między usta. Zanim jednak to zrobiła, obejrzała się jeszcze w kierunku, z którego dochodziły odgłosy, by machnąć ręką i uznać, że to pewnie zwierzęta. - Oby nie moczył tego w wiggenowym, bo wtedy... Okręciła sobie wokół szyi wyimaginowany sznur, by gestem przekazać, że blant wysłałby ją prawdopodobnie do aniołków. W końcu ostra alergia to nie byle co. Ale hej, kapitanie życia, nie ma ryzyka, nie ma zabawy.
Odpaliła kolorowy papierek zwyczajną, magiczną zapalniczką w banany. Wsunęła sobie nie takiego zwykłego papierosa pomiędzy wargi, ale zanim się zaciągnęła, odnalazła spojrzeniem wzrok Brooks, by puścić jej oczko i wymamrotać: - Sdrowie i chwaua wiejkiej Blooks. Przymknęła powieki, biorąc głęboki aczkolwiek spokojny oddech. Jakby robiła - bo robiła, to setki razy. Dym na początku drapał jej w gardło, jak ostra papryczka sprawiając, że miała ochotę popić to doznanie czymś zimnym i kremowym. Mlekiem albo śmietaną. Nieprzyjemne uczucie przechodziło jednak po kilku sekundach, a po nim następowała błoga słodkość.
Kiedy otworzyła oczy, pierwsze na co skierowała wzrok to swoje udo, które dotykało się w jednym punkcie z udem Julii. I ten punkt w oczach Orli był niczym najpiękniejsze doznanie, jak gitarowa solówka po ciszy pełnej napięcia, jak pierwszy koncert Czystej Krwi, jak zimna kąpiel w upalne lato, jak najplepiej namalowany baner na lokalnym strajku, jak pergamin, który sam się zapełnia, jak... - Bosko. Jak bosko. Po prostu.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Julia uśmiechnęła się szeroko, słysząc słowa Orki. I kiedy ta z udawaną powagą opowiadała o międzygatunkowej miłości, podgryzała wielką kanapkę autorstwa Gwizdka. Bycie obiektem westchnień domowego skrzata miało swoje smaczne strony.
– Taaaak – przeciągnęła twierdząco. – Rita Skeeter już pewnie zaciera swoje żucze łapki. Choć znając życie, zrobią ze mnie „gold digger”, która marzy o przejęciu skrzaciego imperium spożywczego. – Zaśmiała się, słysząc absurd wypowiadanych słów, po czym wgryzła się w soczystą kanapkę z dziczyzną, ruchem różdżki otwierając druzgotkowe wino i rozlewając je do kubeczków.
Jeżeli Gwizdek miałby jej tak gotować, byłaby w stanie na poważnie wziąć jego propozycję matrymonialną. Choć przy takiej diecie nawet podrasowany Nimbus krukonki miałby problem z rozwinięciem jakiejkolwiek prędkości. A i nie zdziwiłaby się, gdyby „Harpie” postanowiły wytransferować ją do drużyny „Rzeźników” z Wigtown. Dobrze zapowiadająca się kariera pałkarki zostałaby zduszona w zarodku przez skrzacie paszteciki, ciasta i pieczenie.
Czując na swym kościstym barku miękkość Orli, poczuła się jakoś… lepiej? Piegowate, muśnięte złotym brązem ramię Williamsówny było jak znalezione w kurtce pięć galeonów, o których zdążyło się już dawno zapomnieć. Poprawiało humor, odganiało smutki i przypominało, że niekiedy szczęście tkwi w naprawdę prostych rzeczach. Do tego ten zapach. Pomarańcze z perfum wymieszały się z lawendą, którą pachniała Brooks, tworząc gęsty narkotyczny lep, oplatający zmysły niczym pajęczyna podczas spaceru po lesie.
Zanim Orla wyjęła z woreczka kolorowego skręta, Brooks skończyła już swoją kanapkę. Czuła się tak dobrze! A przecież jeszcze nawet nie paliła ani nie piła. Towarzystwo barwnej hippiski, ciepły dzień i odrobina dziczyzny wystarczyły, aby poczuła się na wskroś odprężona, a miało być jeszcze lepiej. Widząc, jak przyjaciółka zaciąga się skrętem, przezornie podsunęła jej pod nos kubek z winem. W całym procesie palenie jointów sama czynność palenia była zdecydowanie tą najmniej przyjemną.
Julia wzięła skręta i zaciągnęła się nim głęboko. Wstrzymała dym w płucach przez kilka długich sekund, po czym zaczęła głośno kaszleć, a oczy zaszły jej łzawą kataraktą. Szybko wzięła łapczywy łyk wina, który momentalnie jej pomógł, po czym zaciągnęła się drugi raz i trzeci, po czym oddała magicznego papierosa. Co ją zaskoczyło w tym wszystkim najbardziej to fakt, że wypuszczany przez nią dym miał zapach… pomarańczy?
Koścista krukonka odłożyła kubek i zamknęła oczy. Czuła się lepiej niż lepiej. Pod zamkniętymi powiekami migały jej świetliste plamki, na twarzy czuła każdy najdelikatniejszy podmuch wiatru, a latające gdzieś w oddali chochliki wydawały z siebie dziwne dźwięki, które dla niej brzmiały jak najlepsza muzyka. Otworzyła oczy po kilku sekundach, choć w jej głowie chwila ta trwała całą wieczność. Spojrzała ukradkiem na Orkę i dopiero teraz dostrzegła, jak śliczne ma włosy. Bujna gęsta fala rudości przyciągała ją do siebie, mamiąc ją słonecznymi rozbłyskami, naturalną miękkością. Włosy dziewczyny stanowiły piękną ramę, równie pięknego obrazu. Miała ochotę wziąć te włosy w dłonie, wtulić się w nie i czekać tak na koniec świata, ale z najwyższym trudem się powstrzymała.
– Jesteś pocałowana przez ogień. PRZEZ OGIEŃ – szepnęła do siebie cichutko, zabijając suchość w ustach kolejnym łykiem wina.
Nie miała pojęcia, co było na dnie kociołka, w którym marynował się skręt, ale z pewnością nie był to wiggenowy.
Świat kręcił się w szalone ósemki, kiedy przyłożyła usta do kubka. Tak, centralnym punktem wszechświata były w tym momencie one, a wszystko kręciło się wokół ich dwójki. Ostatkiem rozsądku uświadomiła sobie, jak kuriozalna była to myśl. Układ słoneczny przestał mieć znaczenie, gdy na scenę wjechał układ Orła i Latawca - jak to lubiła ją nazywać, gdy na szkolnych meczach dotychczas obserwowała biernie wyczyny Brooks na miotle. Jak latawiec współpracowała z wiatrem, by osiągnąć to na czym jej zależało.
- Czy to dobry moment by powiedzieć, jak bardzo stresuję się przed szkolnymi mistrzostwami w Quidditcha? - zagaiła, gdy w końcu oderwała wzrok od swojego uda. Kolorowy skręcik powędrował dalej. Pokręciła głową, jakby sama stwierdziła, że ten strach jest głupi i irracjonalny, ale nie przeszkadzało jej to, by dodać: - Ty i ja w tej samej drużynie? Co prawda, wiesz, prawdopodobnie będę dosiadać jedynie ławki, ale... Ty i ja? Kminisz? Równie dobrze mogłabym się pojedynkować z Voralbergiem.
Miała wrażenie, że z każdym słowem staje się lżejsza. Podobnie jak jej kubek, który opróżniła w zatrważającym tempie, godnym małej, spragnionej alkoholiczki. Zwalić można to było jednak na temperaturę, która była iście letnia. Orla przesunęła dłonią po twarzy - policzku, brodzie i szyi, ostatecznie zatrzymując się na niej, by pomasować kark, nagle spięty, zupełnie nieadekwatnie do reszty ciała i ducha.
Nadal nie była pewna, jakich efektów doświadcza. Gdyby miała obstawiać, uznałaby, że naćpała się czymś na miarę eliksiru euforii.
Jesteś pocałowana przez ogień.
- Skąd wiesz, że całowałam się z ogniem? Wygadał Ci się? - szepnęła zadziornie, automatycznie kierując dłoń w rozpuszczone kosmyki, by złapać za jeden i zamknąć go pomiędzy zębami. Przyglądała się Brooks spod wpół przymkniętych powiek z dosyć nieprzeniknioną miną. Patrzyła na nią codziennie, ale dopiero teraz miała wrażenie, że ją widzi. W pełnej krasie. Słońce napierało na jej twarz, a tło rozmywało się, tworząc obraz idealny, gdzie nic nie rozprasza uwagi skierowanej na główną bohaterkę. Nigdy wcześniej nie zauważyła jak ta perfekcyjnie obciętą ma grzywkę. Niczym jak od linijki. Albo jak od egzemplarza "Hogwartu przez wieki". Julia Brooks zasługiwała na bycie muzą dla niejednego tomiku poezji. Orla zwilżyła usta ostatnimi kroplami, które smutno spłynęły po ściankach kubka, by gromadzić się teraz na jego dnie. - Dla Twojej wiadomości, nie całował naj-le-piej.
Kolejka druga.
Otworzyła ponownie już o t w a r t e oczy, które ujrzały to co wcześniej zasłonięte było całunem kolorów i faktur, wiszących w powietrzu, delikatnie falujących z każdym uniesieniem piersi i oddechem który umykał spomiędzy warg, by dołączyć do galaktycznego tańca. Gdy zmysł wzroku postanowił zagrać pierwsze skrzypce i wrócić do swoich pierwotnych obowiązków, spostrzegła, że trzyma na kolanach... niuchacza (1). Fakt ten przyjęła z taką oczywistością, jakby co najmniej niuchacz ten był przedłużeniem jej nogi. Ot, siedział sobie - leżał właściwie, moszcząc sobie miejsce w cieple jej podbrzusza i miękkich promieni słońca, które spoczywały na jego brunatnym futerku. Williams zanurzyła dłoń w jego sierści, a może cały czas ją tam trzymała - tak czy inaczej, dopiero teraz wznowiła misję: głaskanie.
Czułości w tym było co nie miara, zdziwienia - ani grama. Drugą, wolną dłonią ponownie wsunęła sobie skręta w usta, kontemplując milcząco cały wszechświat. Chociaż nagle zrobiła się cicha, w głowie prowadziła z Julią konwersacje na tematy wszelakie: od tego, czy musztarda wolałaby być w związku z majonezem czy z chrzanem, o tym gdzie zaczyna się rzeczywistość i skąd wzięło się coś, skoro coś jest już czymś, kończąc na tym, czy istnieje zawodowa liga miotlarska gnomów ogrodowych. Ostrość znowu zamieniła się w słodycz, gdy dym mieszał się ze śliną. Kwiaty znowu zakwitły, było je czuć na kilometr, gdy pociągała nosem.
- Mówiłaś coś? - rzuciła nagle, wracając do rzeczywistości, by w ułamku sekundy znowu unosić się nad ich głowami. Z góry obserwowała, jak przygląda się zaciekawiona w twarz brunetki i pochyla się w końcu ku niej, by położyć palec wskazując i środkowy na jej wargach. Pomiędzy nimi oczywiście utkwiony był prawie-papierosek. Usłyszała też swój głos, który pierdolił bez sensu. - Panie przodem, kapitanie! Póki się unosimy, statek nie utonie!
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Ponoć raz na jakiś czas, dochodzi do koniunkcji planet, kiedy te układają się w harmonijną linię. Dzisiejszego ciepłego dnia istniały tylko dwie planety - Brooks i Orka, ale i one cechowała pełna harmonia, zupełnie jakby całość materii krążyła wokół dwóch młodych Krukonek. Każda z nich była inna - jedna nieco surowa jak lato w Szkocji, a druga barwna i pełna ciepła, niczym kreatywna supernova, gotowa, by wybuchnąć nowymi, pięknymi ideami. Mimo to podczas tej koniunkcji zmysłów stanowiły nierozerwalny węzeł, któremu niestraszny był otaczający je świat. Julia z apetytem rozbudzonym przez dymną magię wciskała w usta kolejne ciasteczka. Okruszki były wszędzie. W kącikach jej ust. Na brodzie. Na ubraniu. A nawet na grzywce. Słuchała słów przyjaciółki z milczącym zrozumieniem, ocierając usta rękawem i przejmując skręta.
- Ja też się stresuję. Za każdym razem - odpowiedziała w końcu, kiedy słodka magia Gwizdka zniknęła w czeluści jej burczącego żołądka. - Ostatnio, przed moim pierwszym meczem dla Harpii, wymiotowałam w szatni jak kot. Ale po kilku minutach zapominasz o widowni, trenerze i wszystkim. Liczy się tylko gra. - Pocieszyła rudowłosą nimfę, dolewając ponownie wina, które znikało w zastraszającym tempie - Dasz sobie radę. A jak nie, to ci pomogę i wtedy dasz sobie radę.
Wiadomość, że Orka dołączyła do drużyny, mocno ją zdziwiła. Przede wszystkim dlatego, że samozwańcza darłoryja nigdy nie wykazywała szczególnego zainteresowania miotlarstwem. Rodzinnym specem od latania była jej siostra Nancy, z kolei Ora zawsze była tą nieokiełznaną siłą przyrody, która TWORZYŁA. Jej śliczna główka pełna była abstrakcyjnych, równie ślicznych idei i konceptów. Poza tym quidditch to był brud, ból i agresja, które były zupełnym przeciwieństwem tego, co reprezentowała sobą Williamsówna. Mimo to taka osoba była potrzebna w każdej drużynie, choćby dlatego, że podnosiła innych na duchu swym optymizmem, patrzeniem na świat przez różowe okulary. W głębi ducha zazdrościła jej tego czystego, niewinnego spojrzenia na sport. Dla niej samej od dawna liczyło się tylko zwycięstwo, tylko perfekcja. Nie do końca wiedząc, co czyni (zupełnie, jakby sterowanie nad jej mózgiem przejęły małe spizgane chochliki), objęła Orkę ramieniem i położyła rozgrzany winem policzek na czubku jej głowy.
Skąd wiesz, że całowałam się z ogniem? Wygadał Ci się?
Słysząc te słowa, zaśmiała się, wydając z siebie odgłos podobny do chrumkania świnki z anginą. Ten śmiech był zarezerwowany tylko dla tych, którzy naprawdę ją rozbawili. Śmiała się jak głupia i sama nie wiedziała, czemu. Widząc jednak, jak szalony diament rodowy Williamsów wkłada swoje muśnięte ogniem pukle do ust, wzdrygnęła się nieco i pokręciła głową. Dla niej odgłos żutych włosów był porównywalny do dzwięku drapanej tablicy. Albo sztućca przejeżdżającego po talerzu. Albo... zapomniała, o co jej w tym wszystkim chodziło i dokąd to zmierzało. Wyjęła kosmyk z ust dziewczyny i niezdarnym, powolnym ruchem, wsadziła go za Orkowe ucho.
- No, lepiej. Wyglądasz, jakby najpiękniejsza wila świata zakochała się w najpiękniejszym mężczyznie świata, powiedzmy... hmmm... Antoshy. A potem poszli na kawę, kawa zamieniła się wino zaprawione amortencją.... I BUM! - krzyknęła nagle, gestykulując niezdarnie rękami. Te dłonie były stworzone do trzymania pałki, nie gestykulacji. - Po dziewięciu miesiącach powstał aniołek, czyli ty. W ogóle słuchaj! To wszystko ma sens! Bo wiesz, aniołki mają skrzydła i ty masz skrzydła, bo jesteś... orła - wyszeptała konspiracyjnie i ponownie zaniosła się śmiechem, lądując mimochodem na trawie. Miękkiej, zielonej, pachnącej pierwszymi oznakami jesieni. Zamknęła oczy, ciesząc się tym zapachem, niczym najwykwintniejszym z win - Chateau de Chasselas. Z kryształowego, perlistego, schłodzonego kieliszka, wina doprawionego w smaku odrobiną soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy. POMARAŃCZY. Znów poczuła ten zapach w powietrzu i uśmiechnęła się błogo.
Kiedy w końcu otworzyła oczy, jej towarzyszka trzymała na kolanach... niuchacza.
- Jaki dziwny kotek. Chyba upośledzony - zachichotała, głaszcząc ryjka po ryjku. - Co słychać, przytulasku? Kici kici. Te dziadygi okradły mnie w sumie na 60 galeonów. Gdybym teraz miała 60 galeonów, żyłabym jak król. Albo królowa. Poszłybyśmy na zapiekankę serową... i sernika. A potem jeszcze na lody! I piwo kremowe w "trzech miotłach". Boże, ale bym zjadła taką miotłę, znaczy się sernika serowego.
Potok myśli niezbyt płynnie przekształcał się w słowa, ale te zdawały się ulatywać w próżnię, bo rudowłosy anioł prowadził inną konwersację, w swojej głowie.
- C-co? - zapytała zdziwiona, kiedy koleżanka spytała ją, czy coś mówiła. Nagle wszystko to, co powiedziała, zniknęło. Po wypowiedzianych słowach nie zostało nawet wspomnienie. Ale to nic nie szkodzi. Skręt wsadzony niezgrabnie w jej usta pozwoli zapomnieć o przykrym pożegnaniu ze słowami, które zostały skazane na wieczną podróż przez narkotyczne limbo.
- Ay, ay, kapitanie! Wszyscy na bakburtę, bo forsztag się poluzował! - zaciągnęła się solidnie, z zaciekawieniem wpatrując się w ciemne plamki, które zaczęły tańczyć jej przed oczami. W końcu wypuściła powietrze, łapiąc ożywczy tlen w zmęczone płuca. - O cholera, zapomniałam oddychać.
- Tęsknię za morzem -stwierdziła nagle, ni z tego, ni z owego. - Jak byłam mała, to cały czas chodziłam do doków i oglądałam statki. Mój tata pracuje w porcie i zawsze marzyłam, żeby podróżować po świecie takimi wielkimi statkami. A potem się okazało, że jestem czarodziejką. I cały misterny plan szlag trafił.
Orla H. Williams
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Brokat, cekiny, frędzle i kolory. Hipiska, która jest królową parkietów wszelakich.
W głębi serca Orla zawsze marzyła o tym, by ktoś patrzył na nią z taką czułością, jak Julia spoglądała na te wszelkie ciastka i nabijane grubo kanapki, które dostawała od skrzatów. Oto czysta miłość i pożądanie, radość, uniesienie i spełnienie w jednym. Ach, być takim herbatnikiem z malinowym dżemem. Puszystą chmurką z bitej śmietany. Marynowaną wołowiną, która rozpadała się na kawałki, choćby pod najdelikatniejszym dotykiem. Albo chociaż tym okruszkiem, który zagubił się w drodze z jej dłoni do ust, by opaść samotnie na materiał bluzki. Nigdy wcześniej nie myślała – czekaj, to kłamstwo – nigdy wcześniej nie robiła nic z takimi myślami na temat swojej przyjaciółki, ale teraz miała ochotę wypisać je patykiem na ziemi: coś drgało w żołądku Orki, gdy tak zerkała na anielskie jestestwo Julii Brooks. I raczej było to stado motylków, a nie zbierający się paw.
- Nie myślałam, że się stresujesz – odparła zaraz po tym, jak ponownie napełnił się jej kubeczek. Zanim kontynuowała, pociągnęła z niego łyk. Nigdy nie była fanką wina. Nawet słodkie wydawało się jej kwaśne, krzywiła się po nim okrutnie, ale teraz i ono zdawało się smakować względnie dobrze. Wszystkie zmysły Williams szalały, a ona nawet w najmniejszym stopniu nie zdawała sobie z tego sprawy. – Zawsze wydajesz się taka, taka…
Zmrużyła oczy, szukając w głowie odpowiedniego słowa. Po chwili uniosła rękę i mocno zacisnęła dłoń, podbijając gestem swoje następne słowa. Czasem ciało lepiej wyrażało to, co chciało się przekazać. Szczególnie, kiedy było się spizganym: - Zebrana w sobie? Niezwyciężona. Skoncentrowana! O, tego słowa szukałam.
Nie było chyba osoby, która znała młodszą Williams i nie byłaby zaskoczona jej decyzją. Włączając ją samą. Wyszło to zupełnie impulsywnie, pod wpływem emocji, raczej bez głębszego przemyślenia. Czyniło to jej dołączenie do szkolnej drużyny pierwszą w miarę poważną rzeczą, na którą zdecydowała się bez żadnego przygotowania. Oczywiście, brała udział w lekcjach latania, jak każdy uczeń, ale z miotłą miała o wiele więcej wspólnego, gdy korzystała z niej, jako poręcznego narzędzia do sprzątania podłóg. Może właśnie ten brak spięcia i narzuconych sobie oczekiwań sprawiał, że po prostu dobrze się bawiła. Nawet z tych najmniejszych sukcesów, liczonych w minutach, w których utrzymywała się sprawnie na miotle, a nie w zdobytych punktach.
Ale co ona tu będzie rozprawiać o jakichś podniebnych gierkach, kiedy poczuła na sobie ramię, zamykające ją w luźnym uścisku. - Ale jesteś ciepła! – stwierdziła Orka, przesuwając się pośladkami w tył i w bok – by jednocześnie móc oprzeć się o drzewo, ale i stanowić wygodniejsze wsparcie dla Brooks. I być niej bliżej, chociaż ciut. Sięgnęła swoją dłonią po jej, bardzo delikatnie bawiąc się jej palcami. Właściwie prawie niezauważalnie muskając je opuszkami. Jeden po drugim. Były blade, długie i o wiele zimniejsze od reszty jej ciała. Być może odległość od serca krukonki sprawiały, że nie docierała do nich aż tyle ciepła. Przesuwała się dotykiem po wnętrzu jej dłoni, a dokładniej po tych magicznych bruzdach, o których tyle się mówiło na lekcjach wróżbiarstwa. Ta ci powie jak długo będziesz żyć, ta jak mocno kochać, a ta trzecia... cholera. Za nic nie mogła sobie przypomnieć.
I tak śmiech dziewczyny sprawił, że w pizdu poleciały te wszystkie myśli o wróżbiarstwie. Bo kiedy ktoś się śmieje tak pięknie, to wyrzuca się z głowy myśli wszelakie, tworząc tyle wolnego miejsca, by wspomnienie tego dźwięku mogło się zapisać czysto i dosadnie.
W końcu Julia zabrała Orli obiekt jej zabaw - czyli swoją dłoń, żeby nawijać i gestykulować. Może i dłoń jej odebrała, ale zostawiła Williams swoją przemowę, której nie potrafiła skomentować inaczej, niż: - O. - Bąknęła bardziej niż zdziwiona. Nikt nigdy jej nie mówił takich rzeczy. Nikt! Wpatrywała się w horyzont oczami szerokimi jak dwa denka od kociołów, aż w końcu napłynęły do nich łzy. Tak, legendarne łzy szczęścia i wzruszenia, na których pojawienie się gwałtownie pociągnęła nosem. Co się wyprawiało, że była taka emocjonalna. Czy tak działa eliksir euforii? Wywinęła usta w podkówkę, odtwarzając w pamięci ponownie to co powiedziała jej przyjaciółka. - Naprawdę myślisz, że jestem piękna? Czy ta wila to dlatego, że też się tak paskudnie krzywię jak się wkurwię?
Po łydce spacerowała jej mrówka, ale niech już jej będzie, nie zgłosi jej na magipolicję za wtargnięcie na teren prywatny. Aurorzy na pewno mieli lepsze rzeczy do roboty. - To nie jest kotek, głuptasie. - Wywróciła oczami, które nadal świeciły się echem wzruszenia. - To krecik. Krecika nigdy nie widziałaś? I mówisz, że to krecik podpierdalacz? Na co Ci było tyle pieniędzy, he? Wpadłeś w długi? Ostatnie słowa skierowała do kicio-kreto-niuchacza, zmieniając nieco głos, jak wtedy kiedy zobaczy się na ulicy najpiękniejszego (czyli jakiegokolwiek) pieska, marząc o tym, by ten obdarzył Cię łaską i możliwością podrapania za uszkiem. Obecność nowego przybysza nie wzbudzała w niej najmniejszych podejrzeń, nawet wtedy kiedy z pobliskich krzewów wyszedł z tuzin mu podobnych. Wcale, ale to wcale nie skusiły ich wszędobylskie okruszki, ani śniadaniowy papier na którym leżały kanapki. Orla była księżniczką, która komunikowała się ze zwierzątkami. Krecią królewną. Śnieżka przy niej mogła się najwyżej odkasztanić.
Ciężko było jej powiedzieć czy wszystko działo się na razy, czy pomiędzy urwanymi dyskusjami mijały sekundy czy długie minuty, a czy może siedzą już tu kilka godzin? Pobieżne wskazówki na temat czasu dawało jedynie leniwie przesuwające się po niebie słońce. Skręcik znowu trafił do Williamsówny, a ta - niewiele myśląc, zaciągnęła się nim po raz trzeci. Mocy to miało jak mały kombajn.
Morze.
Orla znała tęsknotę za morzem. A raczej za tymi, którzy na morzu są. - Zabiorę Cię nad wodę. Ukradnijmy łódki i wypłyńmy na szkole jezioro. - Odparła, zanim pomyślała. Gdyby pomyślała, powiedziałaby dokładnie to samo. Informacja o ojcu Brooks ponownie wprawiła Orzełka w zdziwienie, aż sapnęła i klasnęła w dłonie. - Mój jest marynarzem! Może spotkali się kiedyś w jakimś porcie? I wiesz, jedno nie wyklucza dru... mówiłam Ci, że to Orla to po nazwie jakiejś szkockiej łajby? Złapała się na tym, że chciała tyle jej mówić, że słowa nachodziły na siebie, ucinając poprzednie zdania w połowie. Krukonka zawsze wyrzucała z siebie sporo słów, ale nie z każdym lubiła rozmawiać aż tak bardzo.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Nie dało się ukryć, że obok machania pałką i błąkania się z Szalonym Diamentem, żarełko od Gwizdka było tym, co w życiu lubiła i doceniała najbardziej. Szkoda tylko, że ta wysokokaloryczna dieta nie miała przełożenia na jej sylwetkę, która uparcie, wciąż pozostawała wyjątkowo szczupła. Czasem myślała o sobie jak o starym skórzanym pasku, którego jej dziadek używał do ostrzenia brzytwy - zahartowanym, wytrzymałym, ale nie grzeszącym grubością. Wiele by oddała za odrobinę uroczej miękkości koleżanki, w której teraz z taką lubością się zanurzała, jak w najwygodniejszym fotelu świata. Mnóstwo by dała za wiele cech Williamsówny. Urocze piegi od słońca. Szaloną głowę pełną pomysłów. Talent do gry na gitarze, której dźwięk podziwiała, a na której nie potrafiła wyczarować nic przez swoje sztywne od machania kijem paluchy i nadgarstki. I za łapki, ciepłe niezależnie od pory roku. Orka zdawała się kompletnie nie pasować do pozostałych członków familii Williamsów, których pobieżnie kojarzyła z boiska czy szkolnych lekcji. I dlatego była tak wyjątkowa, pod każdym względem. I do tego była pocałowana przez ogień.
- A jednak - odpowiedziała lekko zawstydzona na słowa Orki, która najwyraźniej miała ją za jakiegoś opanowanego robocika, odpornego na stres, strach i wątpliwości.
Gdyby tylko Darłoryja wiedziała, jak często musiała ze sobą walczyć, żeby utrzymać swoją głowę w ryzach. Nie wybuchnąć, nie rozpłakać się po słabym występie czy porażce. Albo po wyjątkowo parszywym dniu, o które nie ciężko w tej szkole. Minął niecały miesiąc w Hogwarcie, a ona już powoli miała dość. Wrzesień nie był usłany różami, a cierniami. A ten, kto twierdził, że przez ciernie dotrzeć można do gwiazd, chyba nigdy nie był uczniem szkockiej szkoły magii. I ogólnie nie miał pojęcia o astronomii.
Brooks została dwukrotnie okradziona przez niuchacze, oberwała kilka razy wiadrem farby od chochlików, bijąca wierzba pokiereszowała jej kostkę, zdobyła ujemne punkty za naukę pewnego ślizgona kultury po (a właściwie w trakcie) WDŻ. I jeszcze te cholerne lekcje, których było znacznie więcej, niż na podstawowym poziomie nauczania.
Nic z tych rzeczy nie miała jednak teraz znaczenia. Teraz liczyło się słonko, słodkie wino i mięciutkie ramię przyjaciółki. I ten zapach pomarańczy, który wwiercał się w jej zmysły, cudownie oszałamiając.
- Ja ciepła? Ja jestem przeciwieństwem ciepła! Co jest przeciwieństwem ciepła? - Zapomniała tak jak o wielu innych rzeczach. Patrzyła z rozbawieniem i lekkim onieśmieleniem, jak Orka bawi się jej palcami, kościstymi jak Krukonka, do której są przytwierdzone.
Kiedy jednak zobaczyła łzy w oczach koleżanki, szybko oprzytomniała.
- Czy powiedziałam coś nie tak? - zastanowiła się, odtwarzając bezskutecznie to, co wyrwało jej się chwilę wcześniej z ust. Kiedy jednak okazało się, że Orka się wzruszyła, kamień spadł jej z serca. I nieco się zdziwiła, ponieważ nigdy nie wiedziała jej wzruszonej.
- Jakie śliczne orzeszki. Albo nie, karmelki - Nie potrafiła wyjść z podziwu, patrząc w oczy przyjaciółki, które lśniły od łez. A lśniły pięknie. Lśniły młodością, uczuciem i wewnętrznym dobrem, którym ta była przepełniona.
- Oczywiście, że tak! - odparła z nutą lekkiej złości w głosie. Jak w ogóle mogła pomyśleć, że nie jest piękna?!- Jesteś najpiękniejsza! Gdybyś była miotłą, to latałabym tylko na tobie - zachichotała słysząc, jakie "komplementy" wypadają jej z ust. Tarly byłby dumny, nie ma co.
Chichot zamienił się parsknięcie przez nieco za duży i nieco za bardzo zadarty nos, kiedy to Orla zaczęła wnikać w sytuację materialną cygańskiego krecika.
- Pewnie przegrał norkę w karty. Tak łatwo się teraz stoczyć. W jednej chwili jesteś kochającym mężem i ojcem kreciej gromadki, a w drugiej błąkasz się po błoniach i okradasz studentów, żeby spłacić długi u kreciej mafii. Niucha Nostra nie zapomina i nie wybacza. Myślisz, że policja ma swojego kreta w Niucha Nostrze? - Jej myśli zaczęły krążyć w jakichś dziwnych rejonach kruczego mózgu.
W przeciwieństwie do koleżanki nie miała zamiaru dotykać zwierzaka. Wciąż nie wybaczyła kreciemu ludowi tego, co też jej uczynił. Patrzyła na niuchacza nieufnie, marszcząc przy tym brwi i przymykając i tak wąskie szparki oczu.
- Chiński zwiad czuwa, mordo - szepnęła do niuchacza, ostrzegając go tym samym, by nie próbował żadnych kradzieży. Nie na jej zmianie!
Butelka wina w końcu zniknęła, ale w ustach Krukonki wciąż było sucho jak... jak... jak gdzieś, gdzie jest sucho. W AFRYCE! To przecież tam jest takie coś, gdzie jest gorąco i jest tyle piachu, że zmiecenie go Nimbusem zajęłoby całe wieki. Tylko jak się to miejsce nazywało? Zapomniała i nieszczególnie się tym przejęła. I tak zawsze wolała wodę i morze.
Morze.
- TAK! - Krzyknęła niespodziewanie na propozycję wyprawy na łódki. W całym tym swoim podekscytowaniu chciała przybić z Orlą "piątkę", ale obie nie za bardzo się zgrały w czasie, tak więc ich dłonie rozminęły się w powietrzu.
- Tak blisko, a tak daleko... - Idziemy na łódki! Dzisiaj! Teraz! Znaczy się zaraz, jak skończymy.
Dolała aquamenti nieco wody do butelki, rozcieńczając resztkę, która w niej została. To, co powstało, miało jedynie aromat alkoholu, a rozcieńczony róż niemal zaniknął, ale nie przeszkadzało jej to.
- Wątpię, żeby się poznali. Mój tata jest mugolem. I pracuje w spedycji. Coś wklepuje w komputer i dba o to, żeby na kontenerowcach znalazły się... kontenery.
Rozszerzyła szeroko (na tyle, ile była w stanie) oczy na wieść o genezie jej imienia.
- Jaka to cudowna historia. I urocza. I teraz, jak już wiem, skąd się wzięło twoje imię, to mam wrażenie, że pasuje do ciebie jeszcze bardziej. Ja nigdy się nie pytałam, czemu tak mnie nazwali. Ot, zawsze byłam Julką. I zawsze będę! - Usiadła po turecku naprzeciwko Williamsówny i położyła chłodne dłonie na jej policzkach. - Co teraz?
Orla H. Williams
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Brokat, cekiny, frędzle i kolory. Hipiska, która jest królową parkietów wszelakich.
Zaśmiała się na ten cudowny wybuch entuzjazmu z jej strony. Julia miała w sobie tyle emocji, tyle energii, że nie dało jej się zatrzymać ani tym bardziej określić. Była nad wyraz piękna i wielowarstwowa. Słowa nie byłby w stanie jej opisać. Wydawały się przy niej zbyt zwyczajne, niedoskonałe, ułomne, i... płaskie. Chociaż zazwyczaj Orla traktowała wersy jako swoje oręże, które było posłuszne i zawsze pod ręką, teraz zwyczajnie zamilkła. Pewnych wspaniałości trzeba doświadczyć, by poznać miarę ich potęgi.
Brooks była konstelacją samą w sobie. Gwiazdozbiorem zamkniętym w drobnym ciele.
Chłodne dłonie dotknęły rozgrzanych policzków, a temperatura ich ciała była tak różna, że Orla prawie ze zdziwieniem przyjęła fakt, że nie rozpuszcza się pod tym dotykiem, jak kostki lodu wystawione poza zamrażalnik. W głowie kołatało się jej to samo pytanie - co teraz? Czy następny krok należał do niej? Powinna się odsunąć? Nie ruszać? A może pochylić, oprzeć czołem o czoło, poruszyć kosmyki jej grzywki swoim oddechem, sprawdzić, czy kości na jej policzkach są równie ostre, jak wydawały się z tej perspektywy?
Była rozbawiono-wzruszono-zachwycona. Poruszała się po spektrum tych trzech uczuć, płynnie przechodząc z jednego do drugiego, by ostatecznie rozłożyć sobie krzesełko w auli Centrum Nieopanowanego Zachwytu, gdy tylko jej oczy zatrzymały się na szerokim uśmiechu Julii. - Are we about to kiss right now? - wypaliła w końcu. No bo, czemu nie? Robiło jej się coraz bardziej gorąco, właściwie miała wrażenie, że zaczyna się przypalać niczym skwarka na patelni i wszystkie te odczucia zrzuciłaby na bakier uroku osobistego krukonki, gdyby nie fakt, że naprawdę zaczęło pachnieć spalenizną. Hej, co do...?
B a r d z o niechętnie cofnęła głowę, rozejrzała się po ich małym azylu i ujrzała oto taką scenę: kurtka, na której leżały nie tylko resztki pikniku, ale spoczywał również prawy pośladek Williams, powoli, ale skutecznie zajmowała się ogniem. Co, jak, skąd, kiedy, kto? Niuchacze na szczęście przeniosły się na trawę, walcząc o kanapkę z wołowiną, mając wszelaki świat w swoich dupkach, gdyż ich uwaga zaczynała się i kończyła na mięciutkich chlebie i kawałku soczystego mięska. W pierwszym odruchu zwyczajnie poderwała się na nogi i zaczęła rozdepytwać tlący się materiał. Na szczęście ten poddawał się łatwo podeszwom jej butów, gasnąc ku uciesze Orki.
- Ogień chyba za mną zatęsknił. Albo zaczął być zazdrosny. - Stwierdziła, rozkładając ręce. Coś świszczało w powietrzu, dając znać o swojej obecności. Na początku, ledwo odnalazła źródło dźwięku.
- Co za piękne motylki, nie? - odparła, gdyż chochliki unoszące się na wysokości słońca, mieniły się jej w oczach feerią barw, a skrzydełka omylnie uznała za typowo motyle. Oślepiona promieniami i wciąż otumaniona, nie tak szybko pojęła, że to one są źródłem zamieszania. Dopiero gdy osłoniła sobie dłonią oczy, uświadomiła sobie, że niestety, nawet tutaj nie można się czuć bezpiecznie, bo... - ugh, te chochlicze zasrańce to wszędzie Cię dopadną.
I do tego trzymały czyjąś różdżkę. Chociaż Orkowe połączenia w mózgu działały ze zdecydowanym opóźnieniem, nawet ona połączyła ze sobą kilka faktów, by dojść do całkowitej oczywistości. Chochliki próbowały spalić je żywcem. Mimo, że jedyną ofiarą była jej kurtka to postanowiła się zemścić.
- Na zaklęciach może i się znają, ale czy potrafią karate? - zawołała, stając w iście filmowym rozkroku, na który nie zdobyłby się nawet Karate Kid. Wyrzuciła jedną rękę w powietrze, wprost w błękitne stadko wraz z głośnym odgłosem, który jednocześnie przypominał ponaglanie konia, jak i coś, co można było nazwać bojowym okrzykiem. Jedyne co udało jej się ugrać wymachiwaniem rąk, to to, że upuściły one magiczny patyczek, który od razu podniosła z trawy. Obracała go w palcach, w końcu wyciągając do kościstego aniołka. - To Twoje, Jules? A może moje? Hmm...
W myślach mianowała się Orlą na białym rumaku. Rycerzem z nadmorskiej krainy. Wojowniczką z dwoma różdżkami. Ale i rozedrganym serduszkiem, które chciało trwać w tym popołudniu, nawet jeśli wszystkie ciastka zamieniły się w spalone grzanki.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Czuła, jak cudownie rumiane policzki Szalonego Diamencika wygryzają chłód z jej szczupłych zimnych palców. Czy to możliwe, że miała cały świat w zasięgu własnych dłoni? Patrząc w te dwa uroczo spizgane karmelki miała wrażenie, że przenika ją jakiś przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Była podekscytowana, jak za każdym razem, kiedy rozpędzała swoją miotłę do maksymalnej prędkości. Tak samo teraz, czuła, że jest w stanie zawieszenia między światem rzeczywistym i nierzeczywistym. Wszystkie myśli wyparowały jej z głowy, zastąpiły je czyste emocje. A właściwie, to prawdziwa ich paleta, choć każdy z kolorów miał cudownie ciepłą barwę. Miał barwę Orki. Co się z nią działo? I co było w tym kociołku? Kochała tę dziewczynę, ale dziś kochała ją… inaczej. Miała nieodpartą chęć scalić się z nią w jeden organizm, pachnący lawendą i pomarańczą. Wtedy miałaby Orlę na własność, a Orla ją. Na Merlina, co się z nią działo? Are we about to kiss right now?
Czemu by nie? Jeżeli miała w tej chwili na coś ochotę, to właśnie na to. Chciała zanurzyć się w jej ustach i poczuć smak rozwodnionego wina i te motylki w brzuchu, które powoli zaczęły się budzić do życia. Tylko czy powinna? Czy powinny? Czy przekroczenie tej granicy nie zmieni czegoś w ich relacji? Myśli napłynęły jej do głowy, uśmiech nieco przygasł. Dawno nie miała takiego mętliku w głowie. Po pustce wypełnionej uczuciami nie było już śladu.
Przymknęła oczy, jakby to miało pomóc. Sprawić, że wszystkie wątpliwości znikną. W głębi ducha miała nadzieję, że Orla rozwiąże za nią ten dylemat. Jej brakowało odwagi na wykonanie pierwszego kroku.
Wszystko jednak przerwał wypadek. Kiedy poczuła w powietrzu swąd palonej tkaniny, otworzyła zdziwiona oczy i rozejrzała się tępo. Trochę jej zajęło zorientowanie się, że padły atakiem chochliczych kamikadze. I w czasie, kiedy Orka walczyła z pożarem, ona postanowiła wypowiedzieć wojnę tym latającym skurwibąkom. Chwyciła różdżkę, zamachnęła się w kierunku chochlików i… i nic. Spróbowała drugi raz, potem trzeci, ale wciąż bez skutku. Trochę jej zajęło dojście do tego, że to, co dzierży w dłoni, to nie różdżka, a patyk. - Ogień, ogień ty ciulu – skomentowała poczynania niesfornego żywiołu, dogaszając tlące się resztki za pomocą vansa, nie odrywając wzroku od latających stworzonek. - Macie szczęście, że nie mam różdżki, bo bym wam dała do wiwatu! – pomyślała, zirytowana faktem, że im przerwano. I je podpalono. Dziś chochliki miały szczęście, a koścista Krukonka musiała się zdać na talenty sportowe Williamsówny, która machała z gracją swoimi kończynami w nieskoordynowanych ruchach. Mimowolnie wybuchała śmiechem. Właściwie to nie tylko się śmiała, ale i leżała wtulona w nadpalony materiał, chichocząc jak głupia, a oczy zaszkliły jej się od łez rozbawienia.
Całe to zajście zakończyło się równie szybko, jak zaczęło i tym razem wyszły z niego bez większego szwanku. Jak się okazało, znajomość sztuk walki uratowała im życie. A przy okazji, znalazła się różdżka Julki. Z ustami rozdziawionymi w wielkie „O” i z zaskoczeniem w oczach, wzięła od Diamencika swój magiczny patyczek.
- Domo arigato, Orla-san. – Złączyła dłonie w azjatyckim geście podziękowania, ukłoniła się lekko i spojrzała na przyjaciółkę. - Boże, jaki ten Diamencik jest cudowny – przyszło jej na myśl, a na jej twarzy pojawił się rozanielony uśmiech. Tak się uśmiechają ludzie, którzy patrzą na kogoś wyjątkowego.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
@Maximilian Brewer - masz czas na napisanie drugiego posta do 31.10 godzina 20:00. Osoby, które nie napisały ani jednego, nie mogą już nic z tym zrobić.
Długa, żmudna podróż. Błoto klejące się do podeszwy, wciągające ją czasami w akompaniamencie ciągłych opadów atmosferycznych, a do tego, jak na złość, niektóre rośliny - przechodzicie wszyscy przez podobne rzeczy. Las nie jest litościwym terenem i nie zna tak naprawdę współczucia, w związku z czym, z mniejszą lub większą pomocą obserwatorów, udaje Wam się pokonać przeciwności losu i tym samym dotrzeć na metę. I to niezależnie od tego, czy wcześniej trzymaliście mapę do góry nogami, czy to po prostu brnęliście przez najróżniejsze chaszcze, czując wodę dobierającą się Wam bezlitośnie do butów - dotarliście. Przeciwności losu nie pozwoliły Wam uniknąć charakterystycznego zwycięstwa, chociaż dotarliście niemal w tej samej chwili, a różnica była praktycznie minimalna. Stawiając ostrożnie kroki, spojrzenia zarówno Grabarzy, jak i Ogniskowców, mogły się po prostu złączyć. Waszym oczom okazała się tymczasowa budowla z okolicznych gałązek, liści oraz widoczne, wielkie ognisko tuż przy nim, w którym żarzyły się niebieskie, charakterystyczne płomienie. Bezpieczne dla Was - nie musicie się martwić praktycznie o nic, kiedy to, jak się okazało, Nora Blanc, o której wspominał na początku Lowell, witała każdego z Was z wyjątkową uprzejmością, przejmując oraz licząc manekiny. Wchodząc do tego drobnego dzieła natury, co nieliczni mogli zauważyć, że zostało rzucone Aexteriorem, a fala przyjemnego ciepła, gdy weszliście do środka, zalała Wasze ciała. Mogliście się teraz osuszyć - jeżeli jednak ktoś nie potrafił rzucić Silverto, z pomocą szli głównie dorośli, w tym organizator tego całego zdarzenia. Na transmutowanym stoliku znajdowało się gorące kakao, czekolada oraz drobny posiłek - jakby nie było, utrata kalorii w takich warunkach mogła przyczynić się do znacznego osłabienia. Aromat tego wszystkiego przyjemnie unosił się w powietrzu, a jeżeli przyjrzeliście się dokładniej, znajdowały się tam także słodycze z Miodowego Królestwa. Lowell, po osuszeniu się, zdjął kurtkę ze względu na panującą w środku tego powiększonego szałasu temperaturę i tym samym chwycił za kakao, by zwilżyć sobie gardło ciepłym napojem. Obserwował od czasu do czasu pozostałych, w tym również z uznaniem kiwnął głową w stronę @Violetta Strauss, która posiadała zapieczętowany przedmiot. Nieźle. Nie obserwował poczynań Grabarzy, co nie zmienia faktu, iż mógł nawet podejrzewać, że to właśnie ona, mimo braku strun głosowych, z wykorzystaniem własnego doświadczenia, zdoła w pełni nacieszyć się znaleziskiem. Nie odczarował jeszcze przedmiotu - to nie była na to pora. Machnął dłonią do pobrudzonego całego @Maximilian Felix Solberg, zastanawiając się, czy kumpel przypadkiem nie zrobił tego wszystkiego specjalnie, aby następnie zwrócić wzrok w stronę lidera drużyny, czyli @William S. Fitzgerald. Nie zgubili się, więc powierzenie mu mapy najwidoczniej nie stanowiło złego posunięcia; mógł odetchnąć z ulgą. Z uznaniem także kiwnął głową do @Julia Brooks za znalezienie dwóch manekinów. Swoją drużynę obserwował, dlatego na poczynania @Victoria Brandon nie mógł pozostawać obojętny, gdyż dziewczyna naprawdę dobrze prowadziła własną drużynę do celu. Czekoladowe tęczówki na chwilę zawiesił na @Gunnar Ragnarsson, ciesząc się z jego domyślań gdzieś pod kopułą czaszki; jakby nie było, to on rozkładał te manekiny, a nie ktoś inny. Posługiwanie się nim w postaci poszlaki mogło być kontrowersyjne, ale wyjątkowo skuteczne. @Yuuko Kanoe, pomijając rozszarpaną przez krwiożercze gałęzie kurtkę, nie przyniosła ze sobą żadnego manekina, ale pomogła @Cassian H. Beaumont, w związku z czym również kiwnął z uznaniem w ich stronę własną głową. Również znalezienie dwóch manekinów przez @Maelynn Breeden nie przeszło mu obok nosa; pogratulował w równie podobny sposób. Ignorując własny ból, mimowolny ruch dłonią. Pozwolił wszystkim na chwilę przy tym odpocząć, zanim przeszedł do ogólnego przemówienia, przejmując informację od @Huxley Williams. Ci, którzy chcieli, mogli skorzystać także z miękkich koców ułożonych gdzieś w kącie na czystej posadzce z drewnianych, wyszlifowanych patyczków. — Bardzo dziękuję wam wszystkim za udział. — napomknął, spoglądając na zebranych, gotowy do przyjęcia na siebie spojrzeń wielu dusz; zaciekawionych, może znudzonych, może zmęczonych. Musiał kontynuować wywód, dlatego nie zakładał rąk na klatce piersiowej, a zamiast tego, za pomocą prostej gestykulacji, pozwalał odkryć rąbek własnego podejścia do tego wszystkiego. Czekoladowe obrączki źrenic spoglądały po uczestnikach z należytym spokojem i równowagą. — Obydwie drużyny przyszły w bardzo podobnym czasie. Z minimalną, drobną różnicą, ale jednak. — podniósł ostrożnie kąciki ust do góry, wyciągając kajecik, w którym wszystko dokładnie notował. Był gotów do kolejnych analiz i kolejnych podejść do wyzwania, jakim jest matematyka. — Tak naprawdę w tej całej rozgrywce... nie ma wygranych. — mogli się zdziwić, no ba, nikt nie spodziewał się takiego zwrotu akcji, kiedy to starał wyłapać się jakąkolwiek reakcję. Zdziwienie? Zażenowanie? A może zawiedzenie? Niezależnie od tego, co mogli wyeksponować, był gotów do tłumaczeń. Drobny długopis, wyciągnięty z kieszeni, kreślił uważnie najróżniejsze cyferki oraz znaczki. — Trudno jest powiedzieć, że ratowanie ludzi, w tym przypadku - manekinów - to rywalizacja. Liczył się wasz każdy drobny gest tak naprawdę skierowany w ich stronę, chęć niesienia pomocy. Każda z drużyn poradziła sobie doskonale, a opóźnienie było wręcz drobne, praktycznie nieznaczące. — kiwnął głową z uznaniem do zebranych, bo może nie było ich zbyt dużo jak na pozostałych lekcjach, to jednak czuł wobec nich szacunek oraz respekt, co mogli zauważyć w jego wiecznie spokojnych oczach. Może mógł zostać teraz znienawidzony, że nie ogłosił wyników, ale jednak... — Tajemniczy przedmiot odnalazła natomiast panna Strauss. — zaprosił ją prostym gestem ręki do siebie, by następnie odpieczętować przedmiot. Smuga światła wydobyła się z jego różdżki, jakoby zdejmując ten drobny, nieznaczący czar ochronny. Koc sygnalizujący. — Zapewnienie temperatury manekinom w takiej pogodzie jest niezwykle ważne, pamiętajcie o tym. W normalnych warunkach mielibyście zdolność teleportacji, ale może okazać się czasami, że obszar, na którym będziecie działać, korzysta z bariery antyteleportacyjnej. — podarował beżowy kocyk samej Violi, by tym samym zakończyć prawdopodobnie całą przemowę w stosunku do zebranych tutaj osób. — Dziękuję wszystkim za udział! Mam nadzieję, że będziemy wspólnie współpracować znacznie częściej, chociaż zrezygnujemy zapewne za niedługo z formy terenowej. To koniec na dzisiaj zajęć Laboratorium Medycznego. — kiwnął głową w ich stronę, dopijając następnie własny, czekoladowy płyn, by tym samym począć wszystko ogarniać. Nie bał się z powrotem udawać w stronę lasu, by przeszukać potencjalne miejsca, w których mogły znajdować się zaginione osoby. Jeżeli profesor Hux chciał zainterweniować, to odgonił go prostym ruchem dłoni, prosząc o brak jakiejkolwiek ingerencji. Innych także. Nigdy nie potrzebował pomocy w tym, co sam planował. Skoro się tym wszystkim zajął, to sam to wszystko posprząta, prawda?
[zt dla wszystkich chętnych - można zagadać, samemu sobie wystawić, coś dodać]
Punktacja:
Informacje Dziękuję bardzo wszystkim za aktywny udział w rozgrywce! Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, może nawet na podobnym poziomie, jak mi wena ponownie zaskoczy.
Drużyna "Grabarze", zgodnie z kostką k100, pojawiła się na mecie wcześniej (54 pkt), biorąc ze sobą 11 manekinów na metę. Wraz z modyfikatorami, zdobyli w sumie 104 pkt. Dodając 10 pkt za każdego manekina, skończyli ostatecznie z wynikiem wynoszącym 214 pkt. Uwaga: W drużynie pojawiło się powtórzenie kostki sukcesywnej. Nie posiadała ona żadnego modyfikatora, a potencjalny przerzut obecnie byłby taki sam lub z modyfikatorem dodającym punkty. Pozwoliłam to zostawić takie, jakie jest, gdyż zauważyłam problem niestety podczas sumowania manekinów i sprawdzania kostek pod sam koniec. @Maximilian Brewer @Violetta Strauss @Julia Brooks @Prudence Nordman @Aleksandra Krawczyk @Maximilian Felix Solberg @Lucas Sinclair @Sophie Sinclair @William S. Fitzgerald @Perpetua Whitehorn
Wasze postaci nie wiedzą tak naprawdę, kto wygrał! No i, za wygraną nie ma jakichś szczególnych nagród (punktów dla domu dodatkowych, punktów do kuferka dodatkowych itp.). Tą słodką tajemnicę trzymają w sobie Felinus oraz Hux. Możecie się domyślać, ale czy aby na pewno?
Punkty dla domu 5 pkt za napisanie jednego posta w rozgrywce, 10 pkt za pełną aktywność w postaci dwóch postów. Za pomoc rannemu uczestnikowi / ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem / współpracę / inne akcje wspierające dodatkowe 5 pkt (musiało zostać oznaczone, że pomagasz, nawet w dodatkowym poście).
Przeglądając księgi z eliksirami, natrafiła na dziwny składnik. Była to woda, którą trzeba wystawić na działanie księżyca w pełni. Zaciekawiona przetrząsnęła kilka książek, by odnaleźć więcej informacji o zastosowaniu wody i zasad jej pozyskania. Widząc, jak w teorii proste było to zadanie, postawiła je wykonać. Korzystając ze zbliżającej się pełni, zaopatrzyła się w potrzebne rzeczy, typu lampa, butelka z wodą, koc oraz kilka pergaminów i ołówek. Zamierzała udać się na polanę, gdzie ostatnio miało miejsce spotkanie laboratorium medycznego, by przy okazji pooglądać ogniki. Miała nadzieję, że zasłyszana informacja jest prawdziwa i nie pakuje się na teren łowiecki nocnej zwierzyny. Wyszła w godzinach po obiadowych, by nikt jej nie przyłapał na wymykaniu się ze szkoły. Spędziła kilka godzin w Hogsmeade na chodzeniu po sklepach i napiciu się herbaty. Miała nadzieję, że gruba kurtka i herbata rozgrzewająca zapewnią jej ciepło na nadchodzące godziny. Zjawiwszy się na polanie, rozłożyła swoje rzeczy, położyła gruby koc na ziemi, usiadła na nim i postawiła butelkę z wodą przed sobą. Wpatrywała się w nią przez chwilę, zastanawiając się, czy to wszystko nie jest zbyt proste. Do jej umysłu wkradła się niepewność, słońce znikające za horyzontem i przejmujący jego funkcję księżyc poczęły budzić coraz większy strach w sercu Maelynn. Pełnia była powiązana z wilkołakami, bestiami, których przecież tak przeraźliwie się bała. Zamiast siedzieć w bezpiecznym zamku, to przebywała samotnie na polanie w lesie. Zrozumiawszy, jak wielką głupotą było przybycie w to miejsce, spięła się całą i sięgnęła po torbę, by zacząć się pakować. Słysząc szelest dobiegający z pobliskich drzew, jej serce zamarło. Bardzo powoli przekręciła głowę w tamtym kierunku i...zobaczyła małą sarenkę. Ogarnęło ją uczucie ulgi, a urocze zwierzątko zostało skomentowane przez krótko "oooo". Momentalnie wyrzucając z głowy chęć ucieczki, sięgnęła po pergamin i ołówek, zapaliła lampę i w nikłym świetle poczęła szkicować zwierzę. Sarenka skubając trawę nie zwracała uwagę na puchonkę, jednak po chwili uciekła, widocznie czymś spłoszona. Szybko nakreślony szkic został włożony do torby, a Mae nałożyła na siebie drugi koc i westchnęła cicho. Zaczęła powtarzać w myślach "bądź dzielna, nic ci nie będzie". Napięta jak struna siedziała tak przez godzinę, coraz bardziej żałując, że jednak nie uciekła. Teraz jeszcze bardziej bałaby się poruszać po lesie, więc siedziała na kocu, starając się robić to jak najciszej i bez częstych ruchów. Księżyc oświetlał nieco polanę, więc co jakiś czas zauważała jakiś ruch. Około północy na polanie pojawiły się ogniki. Polepszyły samopoczucie dziewczyny, częściowo odganiając strach i pozwalając na zajęcie czasu szkicowaniem. Odrysowanie samej kulki nie było niczym odkrywczym, więc postarała się odwzorować całą polanę. Jeden z ogników ku wielkiemu zaskoczeniu Mae podleciał do niej i usiadł na ręce, roztaczając przyjemne ciepło. Dołączyło się do niego jeszcze kilka, tworząc z puchonki małą choinkę. Obserwowała to z szeroko otwartymi ustami, nie mogąc uwierzyć co się właśnie dzieje. Było jej tam przyjemnie i ciepło, że przymknęła oczy. Czy ze zmęczenia usnęła na polanie i to było jedynie marzenie senne? Uniosła rękę, by się szczypnąć w policzek i utwierdzić w przekonaniu, że to rzeczywiście się dzieje. Otworzyła oczy i przez kilka minut wniebowzięta przyglądała się siedzącym na niej ognikom. Następnie wróciła do rysowania, korzystając z bliskości postarała się jak najwierniej odwzorować ognika, który, jak się okazało, nie był jedynie kulką światła. Gdy skończyła położyła się na kocu i ogarnięta poczuciem bezpieczeństwa zasnęła. Obudziła się praktycznie przed porankiem, gdy ogniki przestały na nią oddziaływać. Schowała wodę do plecaka, pamiętając, że nie mogą na nią paść promienie słoneczne, podziękowała ognikom za pomoc, które w odpowiedzi wydały z siebie bliżej nieokreślony dźwięk i odleciały. Puchonka odczekała jeszcze około pół godziny do wschodu słońca, zebrała swoje rzeczy i ruszyła w stronę Hogwartu, przez całą drogę myśląc o tym, jak wielki zaszczyt ją spotkał.
z/t
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
List od Arleigh trochę go zdziwił, bo każdy w zamku wiedział, że Solberg to pizda z zaklęć. Jednocześnie ślizgon nie miał jednak zamiaru odmawiać dziewczynie. Brakowało mu takich spontanicznych napierdalanek od kiedy Thereska rozpłynęła się gdzieś w powietrzu. Żeby uczcić pamięć swojej ślizgońskiej kumpeli, postanowił ściągnąć Arl do Hogsmeade. Tutaj, na świeżym, chujowym, listopadowym powietrzu, mogli napierdalać się do upadłego i to bez ryzyka, że ktoś nagle postanowi wlepić im szlaban czy jakieś inne ujemne punkty. Jak zawsze niezbyt przejął się warunkami atmosferycznymi, popierdalając przez wioskę w swojej ukochanej bluzie i skórzanej kurtce, na które rzucił zaklęcie odpychające deszcz. Może i zmarznie, ale przynajmniej nie zmoknie, a to już była połowa sukcesu! -To co, gotowa na wpierdol od pizdoustego? - Przywitał się z Arleigh, gdy już obydwoje stawili się na miejscu. Ze względu na porę roku, nikt się tutaj nie kręcił i mogli swobodnie rzucać w siebie czym popadnie.
<zg>Kuferek:</zg> punkty z zaklęć <zg>Progi:</zg> 40, 70, 110. <zg>Zaklęcie defensywne:</zg> [url=LINK DO KOSTKI]kostka[/url]+(kuferek)=wynik <zg>Zaklęcie ofensywne:</zg> [url=LINK DO KOSTKI]kostka[/url]+(kuferek)=wynik <zg>Wynik Arli:Maxio:</zg>
Była już na miejscu, kiedy Maxio zjawił się, jak zwykle ubrany jak na ustawkę kibiców Wędrowców i Pustułek. Uniosła wysoko brwi i ironicznie zasalutowała mu w ramach powitania. Drugą rękę utkwiła głęboko w kieszeni dużej, workowatej kurtki, a w zaciśniętej dłoni trzymała oczywiście różdżkę. Teraz jednak rozpięła płaszczyk i zrzuciła go na ziemię. Otrzepała się bardzo teatralnie i łobuzersko spojrzała na nieszczęśnika. - Mam nadzieję, że jadłeś lekkie śniadanie i obiadek, bo słabo znoszę widok rzygów o tej porze dnia i roku. - Odpowiedziała tylko i zajęła pozycję, to znaczy stanęła przed nim w odległości, która pozwalała jej na skuteczne rzucanie zaklęć obronnych. Podciągnęła rękawy i zebrała włosy w kitkę. - Dobra, to na trzy. Raz, DRĘTWOWA! - Zamachnęła się różdżką znad głowy, nie dając mu szansy na obronę. W jego stronę pomknęła czerwona, sycząca błyskawica.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Konkretni ludzie z tej dwójki, bo zamiast bawić się w jakieś niepotrzebne small talki od razu przeszli do rzeczy. Palce Solberga zacisnęły się na jego różdżce z wawrzynu. W końcu przyszedł czas ją naprawdę przetestować. Na lekcji u Alexa szło mu zadziwiająco dobrze, ale co to za pojedynek, jak nawet nie mógł dojebać przeciwnikowi. I to nie dlatego, że był nim jego przyjaciel, a dlatego, że chciał jeszcze trochę pożyć. -Nie musisz się martwić, mam wnętrzności ze stali. - Rzucił jeszcze tylko, po czym przygotował się do obrony. Jak na dżentelmena przystało, pozwolił przecież kobiecie zacząć. I bardzo szybko zorientował się, że czeka go mocny wpierdol, bo rzucona przez krukonkę Drętwota o mało co nie zwaliła go z nóg. Zdołał wyprowadzić obronę, ale i tak oberwał mocniej, niż się tego spodziewał. -Czyli widzę nie pierdolimy się w tańcu? Dobra, to teraz zacznijmy na poważnie. - Wyszczerzył się jak dziecko na widok cukierka. Nie przeszkadzało mu, że miał dostać raz, czy pięćdziesiąt po ryju. Liczyła się przecież adrenalinka
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kuferek: 16 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne: nie było, bo Maxio ciota. Zaklęcie ofensywne:30+16=46 Wynik Arli:Maxio: 1:0
Uśmiechnęła się szeroko widząc, że Maxio zachwiał się na nogach. Ta Drętwota nie była może rzucona od niechcenia, ale też nie skupiała się na niej jakoś szczególnie. I to chyba właśnie w tym leżała tajemnica sukcesu. Zaklęcia ofensywne trzeba było poczuć, a nie przemyśleć. Tak przeczytała w jednym z rozdziałów 'Standardowej księgi zaklęć'. Chyba. Kiedy Solberg się ogarnął, uśmiechnęła się promiennie i uniosła różdżkę przed siebie, jak gdyby była to szpada, a nie akacjowe dzieło sztuki. - Ja się nigdy nie pierdolę w tańcu, misiu. Ja się albo pierdolę, albo tańczę. - Odpowiedziała mu tylko, dostrzegając w jego postawie pewność siebie i gotowość. Mieli pod niektórymi względami sporo wspólnego. Jak choćby brak zahamowań i problem z oceną ryzyka. Niby ludzie, a jednak koszmary ubezpieczalni. - Everte Statum! - Huknęło, błysnęło na biało, a w stronę ślizgona pomknęła fala rozpędzonego powietrza, chociaż może nie tak imponująca, na jaką Arla liczyła. Ale może to wystarczy?
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Może to była ta różnica między nimi, że Arli czytała cokolwiek o zaklęciach, a Max po prostu je nakurwiał. Jak to przystało na ślizgona. Gdyby mógł transmutowałby Arl w jakąś piękną stokrotkę, czy innego kreta, ale no próbował walczyć uczciwie więc wszelkie zaklęcia zmieniające jedną rzecz w drugą musiały odejść na boczny plan. Tym razem atak dziewczyny był dużo słabszy i Max bez problemu się obronił, przez co mógł szybko wyprowadzić kontratak. -Aquaqumulus! - Jebnął, sprawiając, że na ziemi pojawiła się fala wody, która w założeniu miała zmieść krukonkę do parteru. Szkoda tylko, że nie zawsze teoria i praktyka szły ze sobą w parze.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
No, to ją zaskoczyło. Spodziewała się jakiegoś Expelliarmusa, Drętwowty, kurwa, nawet Avady się spodziewała, ale wody? No nie. Trochę bardziej odruchowo, niż w związku z jakimś przemyślanym działaniem, machnęła przed sobą różdżką. Skierowała ją najpierw w stronę ziemi, a potem szarpnęła w górę. Skupiła się na formule Accenure i dostrzegła, że obrona zadziałała. Woda rozbiła się o niewidzialny mur i spadła na nią, przelewając się przezeń od góry. Była mokra, ale stała na nogach. No i była też wkurwiona. - Won do piekła, kurwo wściekła! Relashio! - Poczuła żar wydobywającego się z różdżki płomienia. Żar, który nie mógł jej osuszyć, ale mógł przypalić Maxiowi te piękne brewki. A przynajmniej na taki widok liczyła wściekła Arla.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Tak, jak pisał w pracy domowej na zaklęcia, zaczął ostatnio bardziej interesować się magią żywiołów, więc ćwiczył zaklęcia przy każdej okazji. A że nie było ich wiele, bo wolał zamieniać sikorki w maskotki Hogwarckich domów, to była już inna historia. Mimo elementu zaskoczenia, Arl poradziła sobie dobrze z obroną i znów wyzywała Maxia od kurew. -Byłem, nie chcieli mnie tam. - Powiedział czując, jak jego obrona to tak średnio zadziałała i trochę grzyweczki mu się zjarało. Nie umarł jednak, a to oznaczało kolejny atak z jego strony. -Tetrifikus Potalus! - Jebnął, bo nagle mu się język zaplątał. Kompletnie nie żałował tej porażki, gdy przypomniał sobie, że coś takiego krukonka odjebała na ostatnich zajęciach. Zaczął się śmiać jak głupi, przez co pewnie nie zważał aż tak na to, co rogi Arl.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kuferek: 16 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne: nie było, bo Maxio ciota. Zaklęcie ofensywne:4+16=20 Wynik Arli:Maxio: 1:0
Nie no, tego było zwyczajnie za wiele jak na jedną, małą, wredną, ślizgońską, pizdoustą pokrakę. Nie mogła być już bardziej zła, więc po prostu straciła rezon i wybuchła zgodnym śmiechem. - Sam kurwa jesteś Tetrificus, cwelu! - Rzuciła, kiedy złapała oddech i uniosła różdżkę przed siebie, chociaż nie była pewna, czy będzie teraz w stanie rzucić jakiekolwiek zaklęcie, nie mówiąc już o ewentualnej obronie. Maximilian wyglądał jednak na równie niedysponowanego, a że troszkę go już przypaliła, to postanowiła spróbować raz jeszcze. Uśmiechnęła się szeroko i bardzo cicho i wyraźnie wypowiedziała Relashio. Gdyby różdżka mogła się śmiać, to różdżka Arli właśnie by ją wyśmiała. A na pewno dołączyłaby do Maxiowej śmiechawy. - Nie no, na dupę Merlina, ty zdekompletowana pałeczko do sushi, teraz? - Warknęła i machnęła różdżką raz jeszcze, tym razem posyłając kilka płomieni prosto w ziemię, która, jak to ziemia, nie była szczególnie wzruszona tym, co się dzieje. Uniosła wzrok, cierpliwie wyczekując na ogarnięcie się swojego przeciwnika. - Już się wyśmiałeś? Czy przypadkiem zobaczyłeś w kałuży swoje odbicie? - Krzyknęła i pokazała mu najserdeczniejszy z palców. Chciała krwi!
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kuferek: 23 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne: nie trza Zaklęcie ofensywne:3+23=26 Wynik Arli:Maxio: wciąż 1:0
Głupawka wleciała ostra i Max nie był w stanie przejąć się słowami Arli nawet jeżeli bardzo by chciał. Sam zdziwił się, że dopadł go tak dobry humor, ale była to zdecydowanie miła odmiana. - Pizdousty Tetrificus. Zmienię sobie w paszporcie. - Zproponował, całkowicie poważnie. Wyobrażał sobie, jak dumnie musiałoby to wyglądać w dokumentach i jak dziwnie by się na niego patrzyli wszelkiego rodzaju urzędnicy. -Może tylko do sushi się nadaje. Nie musisz dawać mi fory, poradzę sobie. - Nieudane zaklęcia dziewczyny sprawiło, że ponownie zaczął się śmiać, jakby mu ktoś czegoś dosypał do ziemniaków, które nie tak dawno pałaszował. -Spokojnie. Jestem gotów Ci wpierdolić. - Odparł i może i był gotowy, ale nie wystarczająco zdolny, bo Rictusempra, którą posłał, trafiła w drzewo za uchem dziewczyny. Ślepy, głupi pizdousty Tetrificus. Co jeszcze się tutaj spierodoli.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kuferek: 16 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne: nie było, bo Maxio ciota. Zaklęcie ofensywne:26+16=42 Wynik Arli:Maxio: 1:0
Uchyliła się przed nadciągającym zaklęciem, ale nie było to chyba konieczne - śmignęło gdzieś nad jej uchem i ugodziło jedno z drzew. - Nie no, ja to zgłaszam do departamentu znęcania się nad drzewami! - Nie była pewna, czy taki departament faktycznie istnieje, podejrzewała wręcz, że nie, ale nie miało to znaczenia. Liczyła się błyskotliwe pointa tego celnego żartu. - W imieniu armii korzennej, skazuję cię na śmierć za zdradę runa leśnego! Everte Statum! - Zamachnęła się różdżką naprawdę mocno i niemal poczuła, jak wypuszcza ją z dłoni, ale nic z tych rzeczy się nie stało. Stało się za to zaklęcie, uwidaczniające się w postaci fali ciśnienia, która niczym pocisk rozniosła po okolicy kurz i liście i zmierzała prosto w stronę roześmianego Maxia...
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
-Ah, to Ci co zajmują się też chochliczymi fajerwerkami. Może przejdę się z Tobą. - Wyszczerzył się nawiązując do legendarnego popisu Armstrong i Brooks na kółku. Podziwiał kreatywność i wykonanie pomysłu, ale jednak głupotą było robić to w takich okolicznościach. -W imieniu swoim i no cóż, swoim, mam w to wyjebane. - Powiedział, od niechcenia machając różdżką i zgrabnie broniąc się przed wyrzuceniem w powietrze. Tak łatwo się podejść nie zamierzał. -Glacius Opis! - Zrewanżował się i już patrzył, jak lodowe ptaszki popierdalają w stronę Arl, gdy nagle, kilka centymetrów od krukonki, po prostu roztopiły się i padły jako kałuża na ziemię. -No kurwa, nie wierzę. - Mruknął, zawiedziony nie tyle sobą, co różdżką, która ponoć miała być taka zajebista.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kuferek: 16 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne: nie było, bo Maxio ciota. Zaklęcie ofensywne:80+16=96 Wynik Arli:Maxio: 1:0
- No kurwa, ja też nie! - Odkrzyknęła mu tylko, kiedy dostała w twarz lekką mżawką z roztopionych ptaszków, z których większość wylądowała na nic nierobiącej sobie z tego ziemi. Naprawdę? Tak ambitne, artystyczne zaklęcie? Jeżeli rzecz się tyczy pojedynków, Arleigh wierzyła zawsze w prostotę. Zaklęcie ogłuszające czy petryfikujące zazwyczaj było skuteczniejsze, niż wymyślny czar z pogranicza transmutacji i zaklęć. Chociaż mniej widowiskowe. Ale jednak, nic tak skutecznie nie wieńczyło pojedynków jak dobry, skuteczny... No właśnie. Zacisnęła palce na różdżce i dźgnęła nią powietrze, uśmiechając się do Maxia. - Expelliarmus! - Różdżka aż wyrwała się do ataku, a zaklęcie dosłownie huknęło. Ptaki zerwały się z pobliskich drzew. A różdżka pana Solberga? No cóż...
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kuferek: 23 Progi: 40, 70, 110. Zaklęcie defensywne:42+23=65 Zaklęcie ofensywne: No chyba nie Wynik Arli:Maxio: 2:0
Max uwielbiał zaklęcia, które mogły zrobić coś więcej niż tylko odepchnąć przeciwnika. Ognisty wąż, czy lodowe ptaszki robiły robotę zdecydowanie. Widać było jednak, że samo zaklęcie nic nie da, jak nie potrafi się go rzucać. -Protego! - No cóż, refleks już nie ten co kiedyś, bo może i jakaś tarcza się pojawiła ale zdecydowanie za późno. Różdżka ślizgona odleciała w kosmos, a on sam wyjebał się na ryj. -No przyznam, że to Ci wyszło. - Powiedział, wstając z trawy i odruchowo otrzepując nogawki z błota. Całe szczęście jego magiczny kijek wylądował w widocznym miejscu i po krótkim spacerku wzdłuż polany, ponownie dzierżył go w ręku.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees