/tak, to też nadzoruje Rekin i wie o wszystkim co dzieje się w tym poście, support robią Éléonore i Perpetua, mecenas techniczny posta – ja, opieka psychologiczna – Strauss’ Distasters s.a., merdanie ogonkiem i bycie dobrym pieskiem – Mefisto&Feles sp. z o.o.
....Skorzystanie z usług Błędnego Rycerza było doskonałym pomysłem, zważywszy na jego aktualny stan fizyczny i psychiczny. Odebranie go spod samego Munga stawiało go w topce najlepszych środków transportu, z drugiej strony wywoływał makabryczne uczucie choroby lokomocyjnej za każdym razem, kiedy tylko wchodził w zakręt. A należy tu podkreślić, że Voralberg tej przypadłości nie posiadał w ogóle, chyba że liczymy moment, w którym mu niedobrze, bowiem czuł się jak się czuł. Na pewno na tyle, żeby stwierdzić, że teleportacja nie zadziała i ten cholerny, magiczny autobus jest jego najlepszym wyjściem. Jego szczęściem piętrowiec tym razem był całkowicie pusty, no, oczywiście nie licząc kierowcy i sprzedawcy biletów, ale ich akurat nie liczył. Na całe szczęście nie zamierzali zamienić z nim ani słowa, co całkowicie mu odpowiadało, a nawet jeśli to i tak nie podjąłby rozmowy. Nie miał ochoty rozmawiać absolutnie z nikim, a jedyne na co miał chęć to położyć się spać. Podwieziono go pod same drzwi. Prawie jak przesyłkę – od drzwi do drzwi, kompleksowa usługa. Szkoda, że jeszcze nie wnoszą do środka, no ale tego nie wymagał, w innym przypadku musiałby ich zamordować. ....Uprzejmie podziękował i opuścił swój środek transportu, oddychając świeżym, wiosennym powietrzem. Wciąż kręciło mu się w głowie, ale perspektywa tego, że jego dom stał zaledwie parę metrów dalej była na tyle pobudzająca, że chyba zdoła się do niego doczłapać. Już po paru krokach wiedział, że źle zrośnięta noga przeszkadza mu aż za bardzo i że będzie musiał się pozbyć tego cholernie niewygodnego uczucia, co napełniało go swego rodzaju obawami. Co prawda potrafił zaklęcia uzdrawiające i to całkiem nieźle, z drugiej strony natomiast perspektywa łamania sobie nogi była dość przerażająca nawet jak dla niego. ....Otworzył drzwi i od razu skierował się na pobliską kanapę, odkładając szpitalny zestaw wypisowy gdzieś na stolik kawowy i samemu kładąc się na wcześniej wspomnianej sofie. Miał zdecydowanie dosyć tych kilku dni, ale choć były makabryczne, to naprawdę cieszył się, że udało mu się dojść do lasu na czas, z drugiej strony, niewiele pomógł pannie Strauss, zważywszy, że i tak potrzebowali fachowej opieki. Jakby nie patrzeć jednak, nie wiadomo czy w starciu z wiwernem w pojedynkę w ogóle by przeżyła. Miał nadzieję, że tak. I że faktycznie teraz jest już w miarę cała i zdrowa. ....Nie leżał długo, nie mógł odkładać w nieskończoność zabiegu, który miał na sobie przeprowadzić. W poszukiwaniu superlatyw tego pomysłu uznał, że to całkiem niezłe ćwiczenie zaklęć medycznych. Gorzej, jak się nie uda, ale nie chciał o tym myśleć. Zdjął z siebie spodnie i rzucił je gdzieś na oparcie kanapy, po czym schylił się do swojej łydki i przyjrzał się jej uważnie. Od razu było widać, że było coś z nią nie tak, więc dlaczego ani Perpetua, ani w Mungu jej nie nastawiono? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. ....Nie wiedział od czego ma zacząć, ale im szybciej to zrobi tym lepiej dla niego. Zdecydowanie mniej cierpienia. Zważywszy, że wcześniej nastawił sobie tę nogę praktycznie tracąc przytomność, to teraz można było uznać, że jest nawet w pełni sił – choć oczywiście nie był – różnica była bowiem diamentralna, nawet jeśli nie był zdrowy w stu procentach. Przywołał do siebie grubszy kawałek materiału, który wsadził sobie do ust, tak w razie czego, po czym chwycił w dłoń swoją różdżkę – nie był pewien co do rzucania zaklęć bezróżdżkowych. Jako pierwsze padło duritio, znieczulając mu wszystko od kolana w dół, a może nawet i trochę wyżej. Nie miał zamiaru łamać się na żywca. Policz do trzech…raz… dwa…rumpo! Dźwięk strzelenia kości dokładnie w miejscu uprzedniego złamania aż go skrzywił, ale nie zabolało i to był plus. Musiał się spieszyć, zważywszy, że znieczulenie miało trwać zaledwie kilka minut, a i tak nawet jeśli się wyrobi to na sto procent czekał go dość spory ból. ....Określił położenie własnego piszczela zaklęciem prześwietlającym i skupiając się najbardziej jak potrafił rzucił na nogę locus, które ustawiło jego łydkę w prawidłowej – miał nadzieję – pozycji. Wyglądało nieźle, upewnił się natomiast jeszcze zaklęciem surexposition czy aby na pewno dobrze ją nastawił. Cóż, z pewnością pochodzi tych kilka tygodni o lasce, ale nie wyglądało to źle, mógł nawet rzec, że całkiem nieźle. I wtedy Duritio puściło. ....- Niech mnie Rowena jebnie – wypluł aż z ust materiał, aby móc w pełni decybeli przeklnąć z bólu na pół mieszkania i choć nie miało to porównania do samego łamania kości, to jednak w skali od jeden do dziesięć oceniał go na mocne siedem. Machnął na siebie jeszcze jedno znieczulenie, zerkając w sumie do zawartości torebki eliksirów ze szpitala i kiedy dostrzegł coś, co wyglądało jak coś, co może pomóc mu uśmierzyć ból – wypił to w zasadzie od razu. Nie był fanem picia eliksirów, ale jakby nie patrzeć to był szpital, bywały sytuacje, kiedy mógł tym specyfikom zaufać. Chyba, że uzdrowiciel okaże się złamasem, to wtedy go znajdzie. ....Spojrzał na swoją łydkę, cóż, wyglądała nieźle. Nie było jednak szansy, że od razu podniesienie się z tego miejsca, a nawet jeśli to potrzebowałby do tego laski (drugą miał chyba na górze). Z drugiej strony nie miał ochoty wstawać. Cały spocony i na powrót nieco zakrwawiony walnął się więc na kanapę na całej jej długości przystosowanej do jego ciała i przywołał do siebie jakiś koc, okrywając się nim do połowy. Nie mógł patrzeć na swoją kończynę, mimo, że było już po wszystkim i nawet nie zorientował się, kiedy ze zwykłego, ludzkiego wycieńczenia zapadł w drzemkę.
...Wiadomość od Elijaha była dla niej jak kubeł zimnej wody wylany na rozgrzane ciało. Treść wiadomości nie docierała do niej w pełni, zupełnie jakby jej mózg chciał wyprzeć makabryczne słowa i obrazy, które się z nią wiązały. Niewidzialna pięść zacisnęła się na jej wnętrznościach, a do ust napłynął charakterystyczny metaliczny posmak. Pobladła, gdy jej wyobraźnia zaczęła pracować. Co, u licha, robili w Zakazanym Lesie? Wszystko brzmiało jak mało przemyślany scenariusz przedstawienia wątpliwej jakości. Nie myślała nad tym, co powinna zrobić. Wiedziała. Wiedziała od razu. Tuż po odczytaniu ostatniej wiadomości, która upewniła ją o lokalizacji Voralberga, słychać było ciężki oddech dziewczyny i trzask teleportacji. ...Nie miała pewności, że o tej porze wpuszczą ją na oddział. Ba! Nie wiedziała, czy wpuszczą ją w ogóle. Musiała wymyślić sobie dobrą wymówkę i silne argumenty przemawiające za tym, żeby medycy jej zaufali. Kogo będzie udawać? Jego siostrę? Narzeczoną? Nie umiała myśleć trzeźwo, była zbyt roztrzęsiona. Ścisk w żołądku nie odpuszczał, a serce waliło jej tak, jakby chciało przerwać skórę. Dlaczego aż tak się o niego martwiła? Dlaczego przez myśl przeszło jej, że może już nigdy więcej nie ujrzeć bladobłękitnych tęczówek? I... dlaczego ta myśl tak ją zmroziła? ...Efekty uboczne teleportacji nie pomagały w zachowaniu spokoju. O wyrównany oddech było ciężej niż o włamanie się do Munga przez okno. To na ostatnim piętrze. Ale musiała mimo to kombinować i trzymać nerwy na wodzy. Na coś przydały się te wszystkie techniki relaksacyjne, których uczyła się na studiach. Z wielkiego budynku szpitala aż bił chłód i niepokój. Gdy przeszła przez drzwi wejściowe i znalazła się na opustoszałym korytarzu ciemnym jak noc, przeszły ją najokropniejsze dreszcze, jakich kiedykolwiek doświadczyła. Dosłownie czuła każdy zjeżony włosek na swoim karku. A dopiero czekała na nią rozmowa z recepcjonistą... ...... która do niczego nie doprowadziła. Na odwiedziny było już za późno, bla, bla. Wydusiła z pracownika tylko tyle, że Alex żył. I musiała zadowolić się tą niezwykle obszerną informacją. Gdy tylko wróciła do domu, to zakradła się bezszelestnie do swojej sypialni i padła z wycieńczenia na łóżko. Nie miała siły, by się przebrać, nie miała siły, by okryć się kocem. Kiedy zasnęła? Sama nie wiedziała, bo sen zmorzył ją nagle, niespodziewanie. A następnego dnia czuła się tylko gorzej. I choć jakimś cudem udało jej się wymknąć z domu bez natykania się na matkę, to dalej nie było już tak prosto. W całym tym roztrzęsieniu przegapiła świstoklik, a nie była na tyle odważna, by pokusić się o ponowną teleportację. Z całą pewnością rozszczepiłaby sobie połowę ciała. Zależało jej, by ponownie spróbować swoich sił w Mungu i chociaż dowiedzieć się, jakie są rokowania. Nie pozostawało więc nic innego, jak skorzystanie z czarodziejskiego środka transportu. Kołem ratunkowym okazał się Błędny Rycerz, który w swojej naturze i sposobie jazdy wydawał się szaleństwem. Gdyby wiedziała, że ten sam kierowca na drugi dzień przewiezie półprzytomnego i poharatanego Voralberga spod szpitala pod jego dom, to... już wtedy dosadnie wytłumaczyłaby mu to, dlaczego ma tego nie robić. Gdy piętrowy autobus zatrzymał się z piskiem przed tym mrożącym krew w żyłach budynkiem, pospiesznie opuściła jego wnętrze i niemalże pobiegła do recepcji. Zdobyła się na wyżyny sowich umiejętności aktorskich i... finalnie namówiła medyczkę na cenne "pięć minut, nie więcej". Z duszą na ramieniu skierowała swojego kroki na Oddział Urazów Magizoologicznych. A w momencie kiedy zobaczyła go nieprzytomnego, parszywa łapa czyhająca przy jej żołądku, przypomniała dobitnie o swoim jestestwie. Wiedziała już, że długo nie zapomni tego widoku. Czy do tego doprowadziły te wszystkie przypadki? Żeby stała teraz w zimnej sali i ze smutkiem w oczach patrzyła na poturbowanego Voralberga, który cudem uszedł z życiem? Drżące usta zacisnęły się niespodziewanie na bladej twarzy, a dziewczyna odwróciła się na pięcie. Wróci jutro... ...Pojedyncza, samotna łza skapnęła na brudną posadzkę szpitalnego korytarza.
***
...Jeśli całe zajście w Zakazanym Lesie oceniała jako kiepski scenariusz, to... jak powinna nazwać to, co wydarzyło się potem? To, co zrobił Alexander? ...Ewidentnie był masochistą. I samobójcą. Cholernie głupim, lekkomyślnym samobójcą. Wprost nie mogła uwierzyć w to, co przedstawili jej w Mungu. Jak to się w y p i s a ł ?! Poprzedniego dnia leżał nieprzytomny, na wpół martwy, prawie wąchał kwiatki od spodu, a tymczasem... Nie, to była jakaś tragikomedia. Włożyła całą swoją energię w to, by nie zemdleć na oczach medyków, uprzednio się na nich nie wydarłszy. Jak w ogóle mogli na coś takiego pozwolić?! Cudem udało jej się pozostać względnie opanowaną, lecz w środku była tak nabuzowana, że mogłaby ciskać zaklęcia bezróżdżkowo. Wiedziała, gdzie go znajdzie. Nie wiedziała tylko, czy żywego... ...Tak napiętej podróży z Londynu do Doliny jeszcze nie miała. Minęła jej w ułamku sekundy, choć Błędny Rycerz nie zaginał czasoprzestrzeni (wbrew pozorom). Zimnymi dłońmi ugniatała rąbek przydużej flanelowej koszuli, łudząc się, że ten nerwowy odruch jakąś ją uspokoi. Dotarcie pod drzwi jego domu zajęło jej raptem kilka minut, choć wcale nie biegła. A może właśnie... biegła? Nie wiedziała, czy jest bardziej przestraszona, czy wkurwiona. Emocje mieszały się w niej, jak w ogromnym kotle do eliksirów. Zapukać? Czy po prostu wejść? Jeśli był nieprzytomny, to przecież... mogłaby tak stać pod tymi drzwiami do usranej śmierci. Być może też potrzebuje jej pomocy? Po chwili drżąca dłoń oplotła klamkę, a szczęk drzwi zasugerował, że były one otwarte. Éléonore przeszła przez próg i skierowała się do salonu, w którym jeszcze niedawno odbyli pamiętną lekcję zaklęć. ...Czuła się jak auror, który wchodzi do opustoszałego domu, gdzie miała miejsce okropna zbrodnia. Słyszała swój przyspieszony oddech i bicie serca. W domu było przeraźliwie cicho, zupełnie jakby... nie było tam żywej duszy. I dopiero gdy go zobaczyła, śpiącego na kanapie, to resztki opanowania wyparowały z niej, niczym alkoholowe opary. Żył. Oddychał. Ale... te zaschnięte plamki krwi, ta bladość skóry, te wory pod oczami, te... obrażenia. Czuła, jak wzbiera w niej złość. Złość na samą siebie, że... nie przesiedziała nocy w tym zasranym Mungu, że nie czuwała przy jego łóżku. Personel? Dałaby sobie z nimi radę, skoro on był w stanie namówić ich na jebany wypis. - Alexander? - zachrypnięty, przytłumiony głos nie doczekał się odpowiedzi. Podeszła bliżej. Przykucnęła przed kanapą i upewniła się, że oddycha. Ruchy klatki piersiowej miał spłycone, a ogromna blizna zdawała się błyszczeć złowrogo w świetle słońca, które przedzierało się do salonu przez zasłony. Przełknęła ślinę, z trudem, a potem wstała i zrobiła kilka kroków wstecz. A ogromna fala goryczy napłynęła niespodziewanie, bez ostrzeżenia. - Voralberg, czy Ty masz rozum i godność czarodzieja? - odezwała się nagle, przesycając każde słowo swoim żalem, zdenerwowaniem i irytacją. Nie powinna go budzić? Powinna dać mu odpocząć, pozwolić na spokojny sen? Och, nie tym razem! Skoro miał na tyle odwagi i siły, by uciec ze szpitala, to teraz nie uniknie jej gniewu. Postąpił bardzo nierozważnie, egoistycznie, zwyczajnie głupio. Było siedzieć na oddziale, tam miałby spokój, ot co! ...Ukryła twarz w dygoczących dłoniach, szukając ratunku w chwilowej ciemności. Opanowanie jednak nie przychodziło, szlag wszystko trafił. Czuła się jak wulkan przed erupcją. I w dupie miała to, co on sobie o niej pomyśli. - Może zamiast kolekcjonować blizny, przerzuciłbyś się na figurki smoków? Albo, nie wiem kurwa, na mugolskie znaczki? - wysyczała, brzmiąc jak kotka, której ktoś przytrzasnął drzwiami ogon. Nie przebierała w słowach, nie to teraz zaprzątało jej głowę. Spojrzała na niego, z dzikością w błękitnych oczach. Wiedziała, że już nie śpi, wiedziała, że doskonale ją słyszy. I choć był na wpół przytomny, to jej kolejne słowa, wybrzmiewające coraz to głośniej i donioślej, dobudziły go na pewno. Ignorowała jednak to, czy miał zdezorientowaną minę. Najpewniej taką miał, ale teraz... nie miało to znaczenia. Teraz ona była żywym ogniem, żywą lawą, a jej spokój i opanowanie odeszły w zapomnienie. - Dlaczego, na chędożonego Salazara, wypisałeś się z Munga?! - nie rozumiała. Nie mogła pojąć. Złość w niej narastała, ale nie była ona skierowana bezpośrednio na niego. Wszystko nagle zaczęło ją przytłaczać, a w jej głosie można było dosłyszeć bezsilność i przerażenie. ...Chodziła wzdłuż wyimaginowanej linii od okna do stolika kawowego, raz po raz kręcąc głową z niedowierzaniem. Naprawdę usiłowała się uspokoić. Ale... nie mogła. Czuła, że coraz trudniej jej złapać oddech, że oczy robią się niebezpiecznie mokre... - Szlugi. Masz? - powiedziała nagle i obdarzyła go buntowniczym, krewkim spojrzeniem. Uniosła jedną brew i niedbałym ruchem wsunęła opadający kosmyk włosów za ucho. A potem spojrzała na niego z miną: "Czego nie rozumiesz w tym pytaniu?!" ...Tak wzburzona nie była już dawno. Była jak letnia, gwałtowna burza, która nadeszła niespodziewanie, niwecząc plany na sielski obiadek w ogródku.
Ostatnio zmieniony przez Éléonore E. Swansea dnia Czw Kwi 02 2020, 22:28, w całości zmieniany 1 raz
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Jego sen nie był szczególnie długi, a przynajmniej ten do którego zebrał się po eliksirze. Bynajmniej wcale mu nie pomógł, ba, czuł się jeszcze gorzej – miał wrażenie, że zaraz pęknie mu głowa, noga i całe ciało, i nie był to ból podobny do tego, do którego zdawał się być przyzwyczajony. Świadomość tego, że leży w domu, a nie na szpitalnym oddziale była jednak dość krzepiąca i mimo złego samopoczucia fizycznego, psychicznie czuł się dużo bardziej komfortowo, a tylko i wyłącznie o to mu chodziło. Nie wytrzymałby tam długo, a jakby przetrzymywali go tak siłą, to nie można byłoby mieć pewności, czy wkrótce nie skończyłoby się to ogólno-magiczną katastrofą. Jeden budynek już w końcu prawie zawalił. Nie chciał tego powtórzyć. ....Podniósł się do siadu przytrzymując swoją głowę dłonią, zupełnie jakby obawiał się, że zaraz odpadnie mu z szyi i stanie się osobnym bytem od tego pokiereszowanego ciała jakie posiadał aktualnie. Względnie przez całe życie. Rozejrzał się po całkowicie pustym domu z zainteresowaniem jakim zwykle go nie obdarzał, ale nic nie przyciągnęło jego uwagi na dłużej niż minutę. Zdecydowanie był zbyt otępiały. Powoli, zupełnie inaczej niż za dwoma poprzednimi próbami sprzed kilku godzin, podniósł się z kanapy, asekurując się jej tylną częścią i powoli podreptał do kuchni, gdzie na raz wychłeptał co najmniej trzy szklanki wody. Tego właśnie potrzebował – pozbyć się tej suchości w ustach, jaka przeszkadzała mu w zasadzie od końca tej dramatycznej walki. Zerknął na lodówkę, a myśl przywodząca mu fakt, że nie jadł od dobrych dwóch dni mimo wszystko nie wywołała w nim poczucia głodu. Chyba nie miał za bardzo siły nawet do tego, aby strawić jakikolwiek posiłek. ....Kolejnych kilka kroków po mieszkaniu, sam nie wiedział czy w słusznej myśli, czy po prostu w chęci rozruszania swojego ciała, doprowadziło go do dużo mniejszej łazienki na parterze, gdzie pobieżnie opłukał swoją twarz z zaschniętego potu i przerzedził włosy posklejane od leżenia nieruchomo dłużej niż zakładał. Szczerze mówiąc to był szczyt jego możliwości na tę chwilę, na więcej nie miał sił. Kanapa wydawała się być teraz dość kuszącym miejscem do spania, zważywszy, że wejście na górę wymagałoby od niego nastawienia swojego wewnętrznego kompasu, który aktualnie się rozmagnetyzował. ....W głowie kręciło mu się coraz bardziej, ale na całe szczęście nie chciało mu się wymiotować. Czuł potworną falę gorąca, co poskutkowało zdjęciem z siebie koszulki, którą rzucił tuż obok leżących już wcześniej na meblu spodni. Położył się na powrót, czując, że temperatura jego ciała w ostateczności skacze jak chce, co sprawiło, że koniec końców okrył się kocem. To się mu nie zdarzało często. Tak samo jak kolejne już z rzędu poddanie się objęciom Morfeusza bez większego problemu. ....Alexander…xander…der… ....Czy mu się właśnie śni… nie, niemożliwe, on nie pamięta swoich snów. A może jednak? Nastąpił kolejny przełom w jego karierze rezolutnego i jakże rozsądnego zasypiania? Nie sądził. ....Voralberg, czy Ty masz rozum i godność czarodzieja? ....To zdecydowanie nie był sen. ....Otworzył oczy dość gwałtownie i pożałował tego równie szybko, co pozwolenie Whitehorn na zajęcie się nim, i jak się okazało późniejsze zawleczenie go do Munga. Źrenice jego oczu zwęziły się diametralnie, ustępując jasnym tęczówkom, które szukały źródła dźwięku w towarzystwie jego uszu. Odwrócił głowę, zdając sobie sprawę, że doskonale znał ten głos. Éléonore Swansea. Tylko skąd ona się tu wzięła? Na to pytanie odpowiedź nie przyszła mu łatwo, choć w istocie była banalna. Nie miał chyba jednak siły się zastanawiać nad tym skąd wiedziała, że on jest w domu. Raczej nie przyszła tutaj z przyjacielską wizytą, w końcu powinien być teraz w zamku. ....- Éléonore? – powtórzył dość niewyraźnie, tym razem na głos, mrużąc oczy i próbując wyostrzyć sobie jjej sylwetkę. Jakie znowu figurki smoków? Jakie znowu mugolskie znaczki? Złapał się dłonią za czoło, przecierając sobie twarz i próbując dojść do siebie po kolejnej… ile…? Godzinie snu? To by było na tyle z rekordowej liczby wysypiań się z rzędu. Dlaczego, na chędożonego Salazara, wypisałeś się z Munga?! Oh? Czyli jednak nie przyszła tu z przypadkową, przyjacielską wizytą. Wiedziała. A wtedy odpowiedź spłynęła na niego niczym kakafonia dźwięków jej głosu – niespodziewanie. Elijah. ....Podniósł się, powoli, wpółprzytomnie do siadu i zmarszczył brwi wciąż na nią patrząc. Szary koc opadł mu na kolana i uda, odsłaniając jego klatkę piersiową, bandaże i opatrunki, ale zdawał się tym całkowicie nie przejmować. Miał wrażenie, że głowa wybuchnie mu zaraz równie mocno, co jego kość jeszcze stosunkowo niedawno. Oparł się dłońmi po obu stronach swojego ciała, zupełnie jakby asekurował swój tors przed niekontrolowanym opadnięciem w przód. Był blady, siny, a miejscami jeszcze minimalnie zakrwawiony przez swój wspaniałomyślny pomysł z naprawianiem kończyn, a mimo wszystko, w ostateczności, patrzył na nią dość czujnie. Zmęczonym, ale czujnie. Starał się wyfokusować na niej całkowicie, przyglądając się jej sylwetce, jej zachowaniu, jej dziwnemu… przejęciu? Poczuł dziwne ukłucie w żołądku wywołujące w nim chyba wyrzuty sumienia. Nie spodziewał się, że ktokolwiek tak mógłby się przejąć jego stanem, albo ogólnie nim. Cóż, najwyraźniej się mylił. Tak jak całkiem często w ostatnim czasie. ....- Nawet jakbym miał, to bym Ci nie dał. – ale w sumie to nie miał. Tak czy siak nie miał zamiaru jej truć tym świństwem, które zwykle palił, a i nie sądził, aby to miało pomóc jej w jej wzburzeniu i przerażeniu. Westchnął dość mocno, zupełnie jakby sprawdzał stan swojej klatki piersiowej, jeszcze przed chwilą zdaje się unoszącej się dość płytko. Patrzył na nią nieco spod byka, ale była to raczej kwestia jego braku siły, aniżeli jakiekolwiek wrogości. ....- Możliwe, że rozumu nie mam, figurek smoków zważywszy na okoliczności wolałbym uniknąć, znaczki są nudne… – oczywiście, że wiedział czym są znaczki! – …a powód dla którego wypisałem się z Munga jest prozaicznie prosty. – niemniej jednak nie powiedział jaki. – Éléonore uspokój się. – oho, łatwo mówić, z pewnością że wyglądała, jakby miała się tu i teraz, w całym tym wzburzeniu rozpłakać. Sam nie wiedział co ma o tym myśleć i ta perspektywa nieco go przerażała…? Miałaby ronić łzy…przez niego? Brzmiało to jak jakaś kompletna abstrakcja. Z pewnością na to nie zasłużył, a ona nie zasłużyła, aby teraz się nad nim przejmować. Odetchnął drugi raz, zupełnie jakby nie był pewien czy jego płuca na pewno mu na to pozwolą. Nie mógł pozbyć się tego dziwnego uczucia, które wierciło mu się w brzuchu i bynajmniej nie dało pomylić się go z niczym innym. ....Nie, odkąd wiedział co czuje do dziewczyny stojącej tuż przed nim.
...Gdzie się podziała powściągliwa i zawsze opanowana Éléonore Swansea? Gdzie i kiedy wyparował z niej jej stoicyzm? Co sprawiło, że miotała się po jego salonie roztrzęsiona i dygocząca od nadmiaru emocji? ...Mózg płatał jej figle. Wyobraźnia działała na najwyższych obrotach, co rusz podsuwając jej okropne obrazy i makabryczne sceny. Nie wiedziała jeszcze, co takiego wydarzyło się w Zakazanym Lesie, ani co zaatakowało Alexandra, ale nie uchroniło jej to od czarnych myśli. Najczarniejszych, jakie miała w ostatnim czasie. I choć nie chciała przyznać tego sama przed sobą, to... martwiła się o niego. Najzwyczajniej w świecie nie chciała go stracić. ...Oddech miała niemiarowy. Chwytała powietrze rozpaczliwie, niczym rozbitek tonący na środku oceanu. Słona woda narastającej bezsilności wdzierała się do jej ciała, a czarna otchłań bezsensownej złości ściągała w dół, nie pozwalając na poskromienie emocji. Nie umiała określić jednoznacznie ich relacji ani ocenić, na jakim etapie jest ich znajomość. Nie było sposobu, na zaszufladkowanie jej, na przypisanie konkretnego tagu. Ale jedno było pewne i niepodważalne: za każdym razem, gdy rozmawiali - w powietrzu czuć było swoiste napięcie. Zupełnie jakby ktoś naelektryzował każdą dostępną powierzchnię. I od nich zależało, w co przekształcą powstałą energię... ...Nie zareagowała, gdy wypowiedział niepewnie jej imię. Nie zareagowała, bo... po prawdzie go nie usłyszała. Była zbyt rozemocjonowana, zbyt nakręcona i nabuzowana. Zamknęła się na wszelkie czynniki zewnętrze, wyrzucając z siebie całą gorycz i frustrację. Boleść duszy działała jak sito, blokując większość bodźców. Pech chciał, że wśród nich znalazł się też przytłumiony głos Alexa. Dopiero, gdy pochyliła się w jego stronę, prosząc (nie!) żądając fajek, to skupiła na nim całą swoją uwagę. A niebieskie płomienie tańczyły w jej oczach. Szukała ratunku w tytoniu. Czuła, że tego teraz potrzebuje. I choć na co dzień nie paliła, tak teraz pragnęła wypełnić płuca gorzkim dymem tanich, obrzydliwych szlugów. I nie zadowoliła jej odpowiedź, którą ją uraczył. Ani trochę! - Lepiej dla Ciebie, żebyś je miał... - wycedziła przez zęby, przymykając oczy i biorąc głęboki wdech, a potem bardzo, bardzo powolny wydech. Czuła, jak dreszcze przechodzą od jej karku, wzdłuż linii kręgosłupa i kierują się do kończyn, by znów wprawić w drobne drgania jej wychłodzone dłonie. ...Wyprostowała się nagle, gwałtownie oddalając od niego swoją sylwetkę. Przełknęła ślinę, gdzieś w środku godząc się z tym, że nie poratuje się dzisiaj żadną używką. No bo przecież próżno było szukać alkoholu w kuchni Vorlaberga... Musiała więc zdać się na ochłapy swojego spokoju, ukrytego gdzieś głęboko. Po wybuchu i tych wszystkich słowach, które wypowiedziała, powinno być łatwiej. W teorii... - Smok? To był smok?! - czy dobrze rozumiała? W Zakazanym Lesie zaatakował go s m o k ?! Przerażenie objęło całe jej ciało, widocznie pobladła i czuła, że słabnie. Do oczu znów napłynęły zuchwałe łzy, usiłując wydostać się na powierzchnię i zmoczyć, w tej chwili prawie białe, policzki. Cofnęła się na kilka kroków, w stronę szarego fotela, chwytając jego oparcie jedną ręką. Kolana jej zmiękły, a serce na chwilę zamarło. Nie, nie mogła się tak łatwo uspokoić. Nie teraz. - Powinnam była zostać w tym cholernym szpitalu... - wyszeptała, wpatrując się w podłogę. Oczy zaszły jej mgłą, zaszkliły się, a owe łzy były jeszcze bardziej zdeterminowane. Nie poddała się jednak tak łatwo. Po raz kolejny przełknęła ślinę z ogromnym trudem, czując specyficzny słony posmak. Po raz kolejny zebrała się na głęboki oddech, choć nagły ból w klatce piersiowej był skuteczną przeszkodą. ...Niech to wszystko okaże się tylko potwornym snem...
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Blady uśmiech wstąpił na jego oblicze, kiedy wypowiedziała swoją pasywno-agresywną, ponowną – choć nie bezpośrednią – prośbę o papierosa. Nie miał siły się z nią kłócić, czy raczej spierać, na temat tego jak bardzo nie powinna go prosić, bo chyba wystarczyło, że po prostu sugestywnie jej odmawiał. Nie mogła się więc za bardzo dziwić, kiedy z jego ust wypłynęło… ....- Ale nie mam. – bo w istocie naprawdę ich nie posiadał, a nawet jeśli, to z pewnością te papierosy leżały gdzieś tam, gdzie zapomniał o ich istnieniu. Co w zasadzie nie było trudne. Zważywszy, że było całkiem sporo półek i szafek w tym mieszkaniu, to nie otwierał ich od dobrych kilku miesięcy i nawet nie chciał wiedzieć co się w nich znajdowało. Może akurat fajki. ....Starał się obserwować ją dość uważnie, ale było to aktualnie dość trudne. Jego spojrzenie wodziło za jej sylwetką dość niemrawo – i choć osobiście uważał, że patrzy na nią dość dobitnie – to jednak w istocie jego wzrok był dość przyćmiony i zmęczony. Nawet wszystko to co przed chwilą jeszcze rozgrywało się w jego wnętrzu zdawało się uciekać tam, gdzie zwykle siedziało czyli głęboko, głęboko ukryte w czeluściach jego tak złożonej psychiki. Najzwyczajniej w świecie, prozaicznie nie miał siły i nie zapowiadało się, aby prędko je odzyskał. A jednak się ocknął. ....Dokładnie w momencie, kiedy pełna zaskoczenia i wyrzutu krzyknęła w jego stronę o smoku. To był smok? To czyli, że nie wiedziała? W sumie nie było to dla niego wielkim zdziwieniem, chyba nikt kto przyszedł im z pomocą najwyraźniej nie wiedział co za stworzenie ich zaatakowało, a najwyraźniej pan Fairwyn jeszcze nie odkrył tajemnicy kła. Ewentualnie się nią nie podzielił. Voralberg uniósł brwi do góry, ściągając je lekko i musząc się chwilę zastanowić. Zupełnie jakby również musiał sobie przypomnieć co ich zaatakowało. ....- Nie, to nie był smok. – mruknął, próbując się lekko, nieznacznie przeciągnąć w celu rozruszania swoich mięśni. Opatrunek na ramieniu delikatnie poluzował się, ale w ostateczności nie zjechał z jego ręki, natomiast ciemny koc wciąż pozostawał na jego jeszcze niedawno połamanych nogach. – To był wiwern. – czy on sobie robił z niej żarty? Neutralny ton jego głosu wskazywałby, że raczej nie, z drugiej strony nie można było określić czy była to kwestia jego zmęczenia czy po prostu jego charakteru. Jeśli znała go wystarczająco dobrze, to musiała wiedzieć, że sobie nie robił żartów, bo w zasadzie robił to rzadziej niż wyznawał miłość. Czyli wszystko jasne. ....- Éléonore usiądź. – widząc jej stan nie mógł w sumie zaproponować niczego innego, mówiąc to nawet dość dobitnym tonem jak na jego samopoczucie w tej chwili. Miał wrażenie, że to za chwilę ona tu zemdleje, a nie na powrót on, a to już oznaczało, że bynajmniej nie było najlepiej. – Usiądź. – powtórzył, zupełnie jakby musiał tłumaczyć jej to jak małemu dziecku, że zaraz zrobi sobie kuku jeśli go nie posłucha. Miał olbrzymią nadzieję, że jednak posadzi swój zgrabny tyłek na tym fotelu i nie włączą jej się żadne feministyczne zapędy pod tytułem jestem na Ciebie zła, więc zrobię Ci na złość. ....Powinnam była zostać w tym cholernym szpitalu... Zaraz co? ....- Jakim szpitalu? – z pewnością nie było to zbyt inteligentnie rzucone pytanie, niemniej jednak na pewno pełne zaskoczenia. Pierwszą jego myślą był fakt, że to jej się coś stało, a dopiero po chwili dotarł do niego ewentualny bieg wydarzeń. W końcu przecież nie był wśród przytomnych parę dni – z drugiej strony całe życie – a Elijah mógł poinformować ją o zdarzeniu od razu. – Byłaś… – u mnie w szpitalu? Nie potrafił dokończyć tego zdania, bo zwyczajnie nie przechodziło mu przez gardło, a już na pewno nie przez umysł, który krzyczał mu jednoznacznie ktoś się naprawdę o Ciebie martwi ty tłuku.
...Coś w niej pękło. Jej nerwy były niczym zerwane struny w gitarze. Próbowała coś zrobić, przymocować linki sposobem, ale było już za późno, a urwany, głuchy dźwięk odbił się echem, dając ewidentny sygnał, że jest w potrzasku. Potrzasku własnych słabości. ...Odzywały się w niej geny prawdziwych Swansea, gdy organizm domagał się niezdrowych używek. Te... gorsze geny łabędzi. Stres? Silne emocje? Brak weny? Bywały sytuacje, kiedy uciekała się do tych niechlubnych metod. I choć na co dzień panowała nad swoimi demonami, była grzeczna i ułożona, tak teraz... miała to gdzieś. Potrzebowała odpuścić, potrzebowała poczuć to błogie uczucie luzu, kpić sobie z wszelkich trosk i zmartwień. Ale jednak... nie mogła zbagatelizować tego, co właśnie słyszała. Nie mogła "ot tak" zignorować swoich obaw i uczuć. ...Jej palce uczepiły się oparcia fotela. Z całej siły chwyciła miękki materiał, tworząc w nim niewielkie wgłębienia. Knykcie jej pobielały, przybierając jeszcze jaśniejszą barwę niż jej twarz i zaciśnięte wargi. Przygryzała wnętrze policzka, zupełnie jakby chciała się dzięki temu otrzeźwić i uchronić przed omdleniem. Oddział Urazów Magizoologicznych. No tak... Mogła się domyślić. Ale przecież... przecież nie musiało to oznaczać smoka, prawda? Nie musiało? Nie widziała jego ściągniętych brwi, nie widziała jego konsternacji. Wciąż uporczywie pracowała nad tym, by nie osunąć się na podłogę. Czuła, że kolana zaczynają jej drżeć coraz to bardziej i bardziej. I wtedy dosłyszała jego słowa. Mogłaby nawet odetchnąć, ale przecież widziała, w jakim jest stanie. Gdyby bronił się przed Czerwonym Kapturkiem, to nie wylądowałby w Mungu. ...To był wiwern. ...Chwila, co?! Czy ona się przesłyszała? Jaka, do kurwy, była różnica?! Wiwerny to takie same bestie, jak i smoki. Równie niebezpieczne, narwane, dzikie... Powoli przekręciła głowę w jego stronę, obdarzając go wymownym spojrzeniem. Ton jego głosu kompletnie wybił ją z rytmu. Wypowiedział te słowa tak, jakby wspomniał o czymś absolutnie błahym, trywialnym. Pogrywał z nią? Śmiała wątpić. Jako że żołądek zdążył już trzy razy przekręcić się w jej ciele, a nóg już praktycznie nie czuła - postanowiła ulec jego prośbie i zasiąść na tym nieszczęsnym fotelu. Niepewnym ruchem przełożyła swoją rękę z zagłówka mebla na jeden z podłokietników i, jak paralityk, wykonała kilka ostrożnych kroków. Koniec końców, udało jej się bezpiecznie usiąść. Rozłożyła zmęczone ramiona na miękkich, przyjemnych w dotyku oparciach. Założyła nogę na nogę, czując drgania w każdym centymetrze swoich kończyn. Z trudem zaczerpnęła powietrza, unosząc ciężko klatkę piersiową. Spojrzała na niego spod na wpół przymkniętych powiek. Bacznie się mu przyglądała, miała na uwadze każdy szczegół jego mimiki, analizując każde słowo. Minęło kilka minut, zanim odezwała się ponownie. - Powiedz mi, proszę, co to zmienia, że był to wiwern. Mniej łap do atakowania? - nawet jeśli on nie posłużył się ironią w swojej odpowiedzi, to ona teraz nie omieszkała się nią posiłkować. Wciąż była przeraźliwie blada, ale zdobyła się już na spokojny tempr głosu. Nie wprawiała już ścian w drgania swoim krzykiem. ...Zupełnie zignorowała to, co odpowiedział na jej wspominkę o szpitalu. Nie wiedziałaby, co mu odpowiedzieć. Nie zapanowała wtedy nad sobą, mówiła sama do siebie... A przy tym... coś w środku kazało jej milczeń na ten temat, nie pozwalało na dalsze odkrywanie czułych punktów. Powracanie myślami do tamtego dnia w Mungu wiązało się z przykrymi obrazami. Znów miałaby przed oczami nieprzytomnego Voralberga, leżącego bezwładnie w zimnej, ponurej salce, okrytego białą pościelą przyozdobioną rdzawymi plamami krwi. - Co... co właściwie robiłeś w Zakazanym Lesie? - zapytała nagle - I co tam się wydarzyło? - naprawdę chciała wiedzieć. Pochyliła się lekko ku przodowi, uwypuklając kości obojczyka. Patrzyła na jego twarz, ale nie mogła pohamować odruchu zerkania na blizny i opatrunki. Nie uszło jej uwadze też to, że jeden z nich nie zakrywał już świeżej rany, zamiast tego uprzednio zsuwając się z niej nieposłusznie. ...I było to dla niej jak wbicie ostrej igły w sam środek serca. Opowie jej ze szczegółami co tam się działo? Sama nie wiedziała, czy była na to gotowa. Mogła sobie wyobrażać, co wiwerny są w stanie zrobić z człowiekiem. I żadna książka do ONMS'u nie była jej do tego potrzebna...
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Naprawdę nie chciał brzmieć jak jakiś ignorant, ale w ostateczności nie dość, że tak było, to dodatkowo tak też wyglądał, no bo kto normalny skacze w paszczę bestii. Nie skojarzył jakoś szczególnie faktu, że wiwern bynajmniej nie brzmi jakoś lepiej od smoka, ale fakty wolał mieć na miejscu, aby w tym wszystkim samemu się w nich nie pogubić. Dopiero po chwili dotarło do niego – jak zwykle – jak to wszystko wyglądało i zwęził usta w cienką linię rozumiejąc jak wielki błąd popełnił i jak bardzo nie powinien tego robić. Ale z drugiej strony… miał ją okłamać? Nie potrafił robić tego wcale, a co dopiero jeśli chodziło o nią. Nie, zdecydowanie łgarstwo w jej kierunku byłoby jednoznaczne z oszczerstwem. Szczególnie, że tak bardzo się przejmowała. ....Nawet nie wyobrażała sobie jak było mu głupio z powodu faktu, że przez niego cierpiała. Choć w gruncie rzeczy pozostawał neutralny to jednak w środku zaczynał odczuwać wyrzuty sumienia, z drugiej strony przecież nie miał za co. Chciał postąpić racjonalnie i najpierw uciec, nie chciał walczyć. Nie było innego wyjścia. Ale ona o tym nie wiedziała. Zacisnął zęby delikatnie uwydatniając mięśnie żuchwy i przyglądał jej się na tyle przytomnie na ile potrafił. Dlaczego się tak przejęła? Jakoś za każdym razem nie potrafił tego zrozumieć. Jak zwykle nie docierały do niego podstawowe fakty. Powinien mieć swojego własnego interpretatora zachowań ludzkich w różnych sytuacjach, bo sam sobie najwyraźniej nie radził. ....Patrzył jak na jego prośbę… czy raczej sugestię, siada na fotelu naprzeciwko niego. Był bliski odetchnięcia z ulgą, że się na to zdecydowała, bo nie zdołałby jej złapać, jeśli nagle by mu tu zemdlała. Z drugiej strony zdał sobie sprawę jak bardzo źle z nią było i jak bardzo nie mógł jej w tym momencie pomóc, a wszystko działo się przez niego. Dlaczego ktokolwiek się nim przejmował? Przecież nie był dla niej w żaden sposób bliską osobą, znali się przecież kilka miesięcy… chyba, że…nie, to głupie. Nie mógł tego pojąć, a podobno był inteligentny. Cóż, najwyraźniej tylko w umysłowej kwestii, bo na pewno nie w tej emocjonalnej. ....- Jakby to był smok, to raczej bym nie żył, choć tu też było blisko. – nie chciał jej martwić, ale nie potrafił powstrzymać swojej szczerości. Nie chciał kłamać i ukrywać jakichś faktów, choć z drugiej strony bardzo ciężko było o tym mówić. Chciał o tym zapomnieć i puścić w niepamięć. Przejść pełną rekonwalescencję, wrócić do pracy i nigdy więcej o tym nie wspominać. Choć skoro wiedziała ona… to zapewne wiedzieli już o tym wszyscy. Już nie mógł doczekać się tych dziwnych spojrzeń na korytarzu, jakby zobaczono właśnie nowego ducha, czy szeptania po kątach, że jednak żyje i ma się dobrze. ....- Ratowałem życie uczennicy, która zdecydowanie zbyt często wtyka swój nos w zakazane miejsca. – mruknął, a nawet można było powiedzieć, że prychnął na wspomnienie swojego zaskoczenia obecnością akurat tej Krukonki w lesie. Spojrzał w okno, zapatrując się na chwilę na ogród i próbując sobie przypomnieć od początku do końca to, co wydarzyło się odkąd wszedł do lasu, aż do momentu w którym zemdlał. – Tu chyba nie ma o czym zbyt wiele mówić… nie chciałem z nim walczyć. – zdawał się być jeszcze bardziej blady niż przed chwilą, ale z drugiej strony niewiele sobie z tego robił. Czuł, że siły opuszczają go coraz bardziej i że potrzebuje więcej snu, ale nie narzekał. Nie odezwał się w tym temacie ani słowem, nie miał tendencji do marudzenia, a musiał przyznać, że jej towarzystwo – mimo wszystko – było w jakiś sposób pokrzepiające. Nie chciał stracić jej obecności w tym momencie. ....- Nie przejmuj się mną. – uprzednio zwracając uwagę na to, w które miejsce na jego ciele patrzy, uśmiechnął się lekko, ale szczerze. To było tak delikatne uniesienie kącików ust i tak subtelnie wymowne, że nie sposób było się gniewać, bo naprawdę chciał przekazać jej tyle pozytywów ile mógł. Oczywiście w swoim stylu. Nigdy jednak nie było wiadomo, kiedy był czas na złość łabędzia. – Nic mi nie będzie, bywało gorzej. – czy to miało ją pocieszyć? Być może, nikt nigdy nie mówił przecież, że on jest mistrzem konwersacji w stylu tych podnoszenia na duchu. Intencje miał dobre. ....- Dobra. – poruszył się ze swojego miejsca, rozglądając się na boki – a na pewno tam, gdzie uprzednio widział swoje ubrania. Nie mógł przecież paradować przed nią półnagi, a już na pewno nie miał zamiaru tego robić, bo najzwyczajniej w świecie mu nie wypadało. Pomijając fakt, że znajdował się u siebie w domu, a to ona bezceremonialnie władowała mu się do mieszkania podczas jego snu, co w sumie jeszcze do niego nie dotarło. – Muszę się ubrać. – mruknął, sięgając z lekkim trudem po swoje spodnie, na których mimo wszystko znajdowały się jakieś pojedyncze i niewielkie ślady krwi. Kto na boga czyścił te rzeczy, bo na pewno nie ktoś wykwalifikowany w zaklęciach. Już w sumie miał zrzucić z siebie koc i założyć ubranie, jednakże… jakoś się powstrzymał. ....- Umm…mogłabyś? – co prawda sam nie wiedział czy aż tak bardzo mu to przeszkadzało i brzmiało to co najmniej jakby całkowicie nie miał nic pod spodem, ale nie mógł poradzić nic na to, że zwyczajnie było mu nieco głupio. Poza tym tłumaczył to sobie faktem, że nie chciał aby zobaczyła jego nogę, która aktualnie wyglądała stanowczo gorzej od odkrytego ramienia, ale z drugiej strony nie bardziej niż jego tors sprzed kilkunastu lat. Niezależnie od tego czy na chwilę odwróciła wzrok, czy też nie to tak czy siak przekręcił oczami i te spodnie założył zrzucając ten cholerny koc i powoli musząc się podnieść, aby zapiąć pasek. A później dorzucił do tego koszulkę. Poluzowany opatrunek był co prawda dość problematyczny i co chwila mu w tym wadził, ale nie miał zamiaru go poprawiać pogłębiając tylko swoją frustrację. Zdecydowanie jednak nie miał siły stać na nogach, tak więc powrócił do uprzedniej pozycji, siadając na kanapie i opierając się o jej tył. Rozejrzał się za swoją różdżką, ale w zasadzie nie miał pojęcia gdzie była, tak więc spróbował się skupić i rzucić na siebie jakiekolwiek zaklęcie regenerujące bez użycia drewnianego patyka. Oczywiście z marnym skutkiem. Jakimś na pewno, ale jednak marnym.
...Wyimaginowana igła nie przesunęła się głębiej. Utknęła w jednym punkcie i trwała tak, raz po raz przypominając o sobie, wywołując swoiste uczucie zimna i trwogi. ...To, że w końcu usiadła na fotelu, było jedną z lepszych decyzji, jakie mogła podjąć podczas tej niezapowiedzianej wizyty w domu Voralberga. Poczuła, że mięśnie nóg stopniowo się rozluźniają i nie drżą już tak intensywnie. Wróciła jej władza w kończynach, a palce dłoni zaczęły się ogrzewać, jakby krążąca w jej żyłach krew przypomniała sobie, co właściwie jest jej zadaniem. Jeszcze kilka spokojnych wdechów i wszystko wróci do normy. ...Wszystko? ...Otóż nie. Wciąż za towarzysza miała dziwne uczucie niepokoju, a serce kołatało się w jej klatce piersiowej, gdy tylko wyobrażała sobie wiwerna unoszącego się nad koronami drzew w Zakazanym Lesie. I wciąż odbierała niejasne sygnały od swojej podświadomości. Podświadomości, która usilnie próbowała przemycić na zewnątrz słuszne spostrzeżenia, że Swansea przepadła. Zadurzyła się, zaczęła się przejmować, zaczęło... jej zależeć. Kiedy? Kiedy to się stało? W którym momencie przekroczyła tę cienką, niewidzialną granicę i wyszła ze swojej strefy komfortu? Merlin jeden wiedział... ...Patrzyła na niego czujnym wzrokiem, jakby bała się, że jak choć na sekundę straci go z oczu, to... straci go na zawsze. Drgnęła lekko, gdy dostrzegła, jak zaciska zęby. Odebrała to jako oznakę bólu, choć nie uszło jej uwadze to, że jest skołowany i coś go trapi. Tak bardzo chciała mu pomóc. Gdy złość opadła, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest w tej chwili bezbronny. Jak dziwie musiał czuć się w takim położeniu? I choć nadal nie pochwalała ucieczek z Munga i szczeniackiego buntu przeciw medykom, to... nie miała już ochoty zamordować go gołymi rękoma. Postęp. - Och, Alex... - stłumiony jęk wyrwał się z jej ciała, nieposłuszny prawie w tym samym stopniu, co wspomniana uczennica. Przytknęła złożone dłonie do ust, w geście typowym dla modlących się mugoli, choć oczywistym było, że nie miała zamiaru odmawiać w tym momencie zdrowasiek. - Wszystką z nią w porządku? Z tą uczennicą? - dopytała, a głos miała lekko zachrypnięty. Nie umiała ocenić, czy jego postawa jej imponowała. Może... w pewnym stopniu... Jednak lęk o jego życie i zdrowie był silniejszy. Oczywiście postąpił właściwie, nie miał wyjścia, musiał chronić swoich podopiecznych, ale - jak widać - nie zawsze bohaterskie czyny kończyły się jak w bajkach. - Dobrze, postąpiłeś słusznie działając w ochronie drugiej osoby, ale... - jej twarz przybrała surowy wyraz, godny prawdziwej, krytycznie nastawionej nauczycielki - w takim stanie powinieneś zostać w Mungu. - kropka na końcu jej wypowiedzi była dosadna i wyraźna; nie pozwalała na słowa sprzeciwu. Éléonore nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób wydostał się ze szpitala i jakim środkiem transportu wrócił do Doliny, ale i bez tego rozczarowanie jego głupim, nieodpowiedzialnym zachowaniem sięgało zenitu. Cholerny egoista. ...Złagodniała, widząc jego uniesione kąciki ust. Mięśnie szczęki rozluźniły się, zdobyła się nawet na niepewny, odrobinę smutny, uśmiech. Nie umiała się na niego długo gniewać. Dlaczego? To takie nietypowe, wkurzające uczucie. Gdyby naprzeciw niej siedział Elijah, to nadal piekliłaby się jak rozjuszony łabędź w oczku wodnym. Bez wyrzutów sumienia! ...Nie umiem się nie przejmować... ...Głosik podświadomości był coraz to głośniejszy i bardziej nachalny. Potrząsnęła głową, jakoby to miało jej pomóc się od niego uwolnić. Oczywiście na nic się to zdało. Ale potem on poprosił ją o odrobinę prywatności i było to swego rodzaju wyjście awaryjne z tego wewnętrznego pożaru, który przeżywała. Choć widok plam krwi zmroził ją powtórnie, a myśl, że był prawie nagi skonfundowała ją, to bez chwili wahania wykonała jego prośbę. Kiwnęła energicznie głową i wstała szybciej, niźli zamierzała, co zaowocowało zawrotami głowy i ciemnymi plamami przed oczami. Zachwiała się odrobinę, ale nie upadła, nie stłukła nic, no jednym słowem: kolejny sukces. Odwróciła się posłusznie i... wtedy go zobaczyła. Stał we wnęce salonu. Przepiękny, oświetlony przez wpadające zza zasłon wiosenne słońce. Majestatyczny. I aż dech jej zaparło z wrażenia. - Mon dieu! - szepnęła, niekontrolowanie posługując się francuskim zwrotem - Fortepian. Nie wiedziałam, że grasz... - podeszła niepewnie do instrumentu i jak zahipnotyzowana przejechała dłonią po perłowo-białej powierzchni. Dlaczego wcześniej go nie dostrzegła? Takie cudo uszło jej uwadze... W ustach jej zaschło, czuła dziwne mrowienie wywołane podnieceniem tym nieziemskim instrumentem. ...I na moment zapomniała o wszystkich złych emocjach, które towarzyszyły jej tego dnia.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Patrzenie jej w oczy sprawiało, że z każdą kolejną minutą czuł się coraz gorzej. Bynajmniej nie chodziło o fizyczność, a o jego psychikę, którą powoli - niczym wygłodniałe ogary - zaczęły pożerać wyrzuty sumienia. Nie chciał jej widzieć i oglądać w takim stanie, nigdy, a już na pewno nie z jego winy. A jednak. Teraz siedziała tu, przed nim, roztrzęsiona, blada i bliska omdlenia, tak bardzo przejmująca się jego stanem ze łzami w oczach. Nie sądził, że bywała taka krucha i delikatna, w końcu do tej pory znał ją jako pewną siebie, otwartą i nieco złośliwą. W normalnych okolicznościach mógłby powiedzieć, że fakt, jej zachowania był naprawdę ujmujący, jednakże w tej chwili go to wszystko…przerażało? Przygnębiało? Sam nie wiedział jak się czuł, ale w końcu w jego życiu nie była to pierwszyzna. Na pewno mu się to nie podobało i naprawdę nie chciał, by tak przeżywała to co się stało i co zrobił. Nawet nie pomyślał, że to wszystko może wpłynąć tak bardzo na inną osobę…na nią. Czy to oznaczało, że w jakiś sposób jej na nim zależało? A może to była zwyczajna przesłanka w jego umyśle spowodowana jego kiepskim stanem? Nie miał pojęcia, a mimo wszystko na tę myśl serce zabiło mu mocniej. Jemu na niej zależało na pewno. ....Przełknął ślinę na tę myśl. Zawsze ciężko przychodziło mu się przyznać – nawet samym przed sobą – do niektórych rzeczy. Tak więc kiedy powtórzył sobie te słowa w myślach musiał przemielić je ponownie, choć był święcie przekonany, że o dziwo za pierwszym razem już był ich całkowicie pewien. Obchodziła go bardziej niż inni ludzie, to na pewno, ale do tego „czegoś więcej” przyznał się samemu sobie dopiero jak pociągnięto go za język na świetlistych polach. A teraz jak tak na nią patrzył to uświadamiał sobie jakie to mogło być prawdziwe. Potrząsnął głową wyrywając się w chwilowej zawieszki i mrugnął kilkukrotnie. Jakby się rumienił, to teraz z pewnością na jego policzki wstąpiłyby dwie czerwone plamy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że w tych przemyśleniach wpatrywał się w nią zdecydowanie zbyt długo, ale wciąż w swoim neutralnym stylu… więc wyglądało to dość dziwnie. Dobrze, że się odezwała. ....- Szczerze mówiąc nie wiem. – chwilowa pauza uświadomiła mu, że miał się o tym dowiedzieć. Jeżeli coś by się coś stało, to prawdopodobnie, w ostateczności chyba by go o tym poinformowano? Violetty Strauss na pewno nie było w Mungu, więc nie mogło być aż tak z nią źle. Tak przynajmniej sądził. O ile pamięć nie płatała mu żadnych, swoistych figli to panna – o przepraszam pani – Whitehorn poradziła sobie z trucizną wiwerna już w lesie. – Twój brat jej pomagał, razem… z panem Fairwynem i uzdrowicielką… – zmarszczył czoło, jakby starał się przypomnieć sobie szczegóły tego pamiętnego wieczoru sprzed kilku dni. Widział go jak przez mgłę, być może dlatego, że wtedy obserwował dalsze wydarzenia z równie dobrą ostrością. …w takim stanie powinieneś zostać w Mungu. ....Dobrze wiedział, że powinien. Wbrew pozorom doskonale zdawał sobie z tego sprawę, z tym że nie potrafił. Siedzenie tam dobijałoby go jeszcze bardziej, ba! opieka medyczna działaby na niego odwrotnie od zamierzonego skutku, bo cóż z tego, że ponaprawialiby go fizycznie, skoro zjazd psychiczny utrzymywałby się u niego dużo dłużej? Choć ciężko w to uwierzyć, on naprawdę potrafił być jeszcze bardziej zniszczony niż obecnie, a jednym z większych wpływów na takie zachowanie był właśnie szpital Munga. Nie miał zamiaru się już jednak z nią na ten temat kłócić, ona miała swoją rację, on miał swoją. Pomijając fakt, że to w istocie jego była błędna i to wszyscy inni mieli słuszność. Po prostu się uśmiechnął, starając się zabić temat uzdrowicielstwa w zarodku. Tak było najlepiej zarówno dla niego, jak i dla niej. Oboje musieli poprawić sobie w jakiś sposób samopoczucie, a to był najszybszy i najlepszy sposób, po prostu… nie chciał, aby czuła się źle. Nie przez niego. I nie - w ogóle. ....Drażnił go fakt, że on sam teraz był całkowicie bezbronny. Magia bezróżdżkowa nie słuchała go praktycznie w ogóle, a jeśli chodziło o różdżkę to w tym całym zamieszaniu z nogą prawdopodobnie gdzieś spadła i zniknęła mu z oczu. Czuł się jednak trochę lepiej i miał nadzieję, że po kilku godzinach może nie tyle co wróci do normy, co będzie mógł samodzielnie wejść po schodach. Komfort psychiczny spowodowany ubraniem się i możliwością pozakrywania większości rzeczy potencjalnie powodujących konflikt z dziewczyną martwiącą się o jego obrażenia, też poprawił jego stan. Niewiele, ale jednak. Mógł teraz zachowywać się nieco swobodniej, a i będąc w ciuchach wyglądał jakoś normalniej i zdrowiej. Kiedy na powrót usiadł na kanapie, aby nie zemdleć w stójce, dostrzegł, że dziewczyna patrzy w całkowicie inne miejsce, mimo że już nie musiała. Powędrował za nią spojrzeniem, zauważając, że patrzy na… fortepian. Uniósł jedną brew do góry z niemym zdziwieniem przyjmując fakt, że ktoś mógł aż tak zachwycać się instrumentem. Było to w pewien sposób imponujące, a już na pewno urocze. Mimowolnie uśmiechnął się na ten widok, bo było to dość ujmujące. Nie wiedziałam, że grasz... ....- Éléonore. – zwrócił się do niej po imieniu i używając długiej pauzy. Czekał aż zwróci na niego uwagę, a kiedy to zrobiła jego mimika była najbardziej rozbrajająco-droczącym się wyrazem twarzy na jaki było go w tym momencie stać, o ile w ogóle. – Chciałem przypomnieć, że wciąż bardzo dużo o mnie nie wiesz. – zaraz, zaraz… czy on właśnie się wyzywająco uśmiechnął? Nieee, to raczej przywidzenie.
...Rozedrgane, spowite mieszaniną silnych emocji ciało dziewczyny zaznało odrobiny spokoju i ukojenia w miękkim materiale fotela. Mogła na chwilę odetchnąć, z ulgą przyjmując fakt, że jednak nie zaprezentowała przed nim jednego z efektownych omdleń. Cóż, już parokrotnie była blisko, nie tylko tego dnia. Wolała jednak zachować te ekscesy na inne okazje i, w istocie, nie miała tu na myśli zbereźnych rzeczy, tylko teatr i spektakle, w których grała. ...Ilekroć patrzyła na jego twarz i w jego jasne oczy, to przypominała sobie słowa Elaine. I jak potężna fala o klif - uderzało ją to, jak bardzo jej postrzeganie ewoluowało na przestrzeni tych kilku miesięcy, gdy przypadki zmieniały się w błędy nieco bardziej świadome spotkania. Widziała w nim więcej emocji. Dostrzegała coś poza niewzruszoną skałą. Ekscentryczny człowiek-beton stawał się całkiem uroczym mężczyzną o delikatnym, choć złożonym, wnętrzu. Zupełnie jakby czytała książkę, której kolejne stronice były czyste, nieskalane atramentem, a zapisana treść pojawiała się dopiero po doczytaniu rozdziału do końca. Bez możliwości zrobienia sobie spojleru. Teraz już wiedziała; wiedziała na pewno, że w głębi duszy pełnej niepokoju był wrażliwy. I nie zwiodła ją jego kamienna twarz czy zimny głos.* ...Jej także ciężko było się przyznać przed samą sobą. Była swoim najsurowszym sędzią, najbardziej drobiazgowym krytykiem. Ale właściwie kogo próbowała okłamywać? Wszystkie oznaki wskazywały na jedno. Jasno i dobitnie. Tylko nie ułatwiało to ich trudnego położenia, nie zmniejszało dzielącej ich różnicy wieku. Nie pojawiły się żadne fanfary, kwiaty nie sypały się z nieba, a w brzuchu nie czuła motyli, tylko cholerny, tępy ból, przypominający o tym, że życie to nie bajka ani romantyczna powieść. Życie to popieprzony splot wydarzeń, w którym porażka goni porażkę, występują wiwerny i inne dziadostwa, a na dodatek złego - nikt nie wziął ze sobą scenariusza. Właśnie przez to czuła się coraz bardziej zagubiona. ...Wysłuchała jego krótkiej odpowiedzi w pełnym skupieniu, ze ściągniętymi brwiami i napiętymi mięśniami twarzy. Oczy dalej jej błyszczały od resztek łez, które zebrały się w ich kącikach jeszcze chwilę temu. Nie przeszkodziło jej to jednak dostrzec, że wpatruje się w nią dziwnie i może... odrobinę za długo? Czasami łapała się na tym, że niepokoił ją jego wzrok. Oprócz nienaturalnego koloru tęczówki (a może raczej jego braku) posiadał nadzwyczajną zdolność niemrugania przez zatrważający, nieludzko długi czas. Zupełnie tak, jak w tej chwili. O czym myślał? Oddałaby wszystkie galeony za tę wiedzę. - Jeśli chcesz, to mogę teraz spróbować skontaktować się ze swoim bratem i zapytać o tę dziewczynę. - zaproponowała, uświadamiając sobie, że przecież to Elijah mógłby wiedzieć więcej na temat wydarzeń, które zadziały się po całej akcji ratunkowej. Wszak on uszedł z tego cało, nie stracił przytomności i nie został zabrany do Munga. Dlaczego nie wpadła na to wcześniej? ...Przez swój chłodny i nieprzyjmujący sprzeciwu ton dała mu dosadnie do zrozumienia, że dla niej opuszczanie szpitala w takim stanie to największa z głupot. W ten sposób targnął się na swoje życie dużo bardziej, niźli w przypadku bezpośredniej konfrontacji z wiwernem. Ale nie spodziewała się, że Alexander nie podejmie choć jeszcze jednej próby zaprezentowania jej swoich racji. Musiał być naprawdę wycieńczony... Dlatego, gdy odwracała się, by dać mu trochę prywatności, prosiła w duchu Merlina, żeby Voralbergowi starczyło sił na przebranie, czy co on tam miał zamiar zrobić. I chyba się udało, bo po chwili usłyszała swoje imię. Wypowiedziane, jak zwykle, z lekkim, francuskim akcentem. Ściągnął ją tym na ziemię, bo była bliska odfrunięcia pod wpływem nietuzinkowego piękna fortepianu. Wyobrażała sobie jego cudowne brzmienie i niczego w tym momencie nie pragnęła tak bardzo, jak dotknięcia klawiszy. No... może wśród tych pragnień było coś jeszcze. - Tak? - odpowiedziała, odwracając się machinalnie w jego stronę. Gdy ujrzała wyraz jego twarzy, to poczuła się całkiem zbita z tropu. Wyglądał o wiele lepiej, bardziej... żywo. A kolejne słowa, które do niej dotarły, sprawiły, że znów poczuła się jak podczas ich pierwszych rozmów. Kiedy to na zmianę zbliżali się do siebie i oddalali, grając w jakąś enigmatyczną grę pełną elektryzujących spojrzeń i dwuznacznych uśmiechów. - Tak. - powtórzyła, ale tym razem nie było to pytanie. Skrzyżowała ramiona i wsparła się lekko o brzeg instrumentu. A potem, po równie długiej pauzie i z uniesieniem kącika ust, wypowiedziała kolejne słowa, które ją samą nieco zaskoczyły. - Wciąż jesteś dla mnie zagadką. Ale rozwiązałam ją już na tyle, żeby przekonać się, czy warto brnąć w to dalej. ...I co, Swansea? Warto?
* inspirowane "Mieczem Przeznaczenia"
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Był zmęczony. Nie miał sił i chęci na nic. Blady, wycieńczony, z podkrążonymi oczami i wyglądający jakby jeszcze zaledwie kilka dni temu ledwo uszedł z życiem. Jego żuchwa i kości policzkowe były jeszcze bardziej widoczne, zupełnie jakby nie jadł przez ostatnich parę dób. Nie mówiąc już o wszystkich siniakach, ranach, zadrapaniach i niepogojonych złamaniach. A mimo wszystko patrzył na nią dość specyficznie. Specyficznie na tyle, że można było dostrzec w tym swoistą mieszankę optymizmu, czułości i dobrze znanej im zadziorności. Nie kontrolował tego – nawet nie wiedział, że jego spojrzenie w tym momencie ma taki wydźwięk, a może i nawet jeszcze bardziej zaskakujący, bo było w nim coś, czego nie sposób było rozszyfrować. Jego słodka, mała tajemnica ukryta w białych, pozbawionych czynności mrugania oczach i dość wycofanym sercu. ....Nigdy by nawet nie pomyślał, że spotka go coś podobnego. Ponownie. Przecież już nie raz, nie dwa był w związku, jednym nawet bardzo poważnym, ale tuż po jego zakończeniu obiecał sobie, że już nigdy więcej nie zaufa nikomu na tyle, aby się przed nim otworzyć. A mimo wszystko nagle na jego drodze stanęła ona i przewróciła jego życie do góry nogami w zaskakująco krótkim czasie, co więcej wywoływała w nim emocje, których żadna poprzednia nie potrafiła. To było coś innego, coś bardziej szczerego i niekonwencjonalnego, a jednak istniało. I to go najbardziej przerażało, ale mimo wszystko szedł w to dalej niestrudzenie, samemu nie wiedząc czy skazuje się na kolejną porażkę. Ale nawet na chwilę nie pomyślał o pauzie. Miała go, miała go całego i nawet jeśli próbował się powstrzymywać przed dalszym rozwijaniem tego… wszystkiego, tak zwyczajnie nie potrafił. Pytanie brzmiało tylko czy ona też. ....Patrzenie na jej zachwyt nad fortepianem było bardzo przyjemne dla oczu. Mógłby teraz oprzeć swój podbródek na dłoni i wpatrywać się w nią przez dłuższy czas. W zasadzie robił to tak czy inaczej, niemniej nie w ten sposób. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo ekscytowała się sztuką w szerokim pojęciu tego znaczenia. Wiedział, że studiowała na wydziale artystycznym, jednakże jej zachwyt nad klawiszowym instrumentem był rozczulający. Czuł, że rozszerzają mu się źrenice. Mrugnął kilkukrotnie, aby pozbyć się tego wrażenia, ale nie był pewien czy z takim skutkiem jakiego oczekiwał. Wtedy odwróciła się w jego stronę i natychmiast się powstrzymał przed tym wszystkim, o czym właśnie myślał, co robił, co czuł. Jak za pstryknięciem palca. ....- Och? – wykrztusił z siebie wyraźnie zaskoczony jej słowami. Zmarszczył delikatnie brwi i przekrzywił głowę. Miał też wrażenie, że nabrał nieco więcej powietrza niż jeszcze chwilę temu. Patrzył na nią zdecydowanie zbyt długo, zbyt… zaskoczony i to z pełnym wyrazem. Poczuł nagłe ukłucie niepokoju i podenerwowania. Czy była w tym też niepewność? Ile emocji mogła w nim rozbudzić w tak krótkim czasie? Najwyraźniej całkiem sporo i to bez większych starań. Przerażało go to, ale z drugiej strony było bardzo podniecające. No bo co może przynieść dalsza część tej znajomości jak nie pełne ekscytacji tajemnice? Chyba, że uzna, że nie warto w to brnąć dalej. Otrząsnął się. ....Minęła jeszcze chwila, zanim podniósł się z kanapy i stanął na swoich nogach z całą pewnością na jaką było stać jego wycieńczony organizm. Jego ruchy nie było emocjonująco szybkie, ale jednak, krok po kroku, kuśtykając na lewą nogę zbliżył się do niej, stojącej przy fortepianie i zatrzymał się tuż obok. Kącik jego ust uniósł się delikatnie do góry, a oczy miał nieco weselsze niż jeszcze kilkanaście minut temu. Niezależnie od konsekwencji jej zdanie go… rozbawiło? Może nieco niepoważne podejście, niemniej jednak dość alexowe. .... - I co, Éléonore? Warto? – mruknął z perfekcyjnym naciskowym akcentem, kierując wzrok na czarno-białe klawisze fortepianu, na których położył swoją dłoń. Zagrał kilka pierwszych dźwięków tylko sobie znanej piosenki, która przerodziła się w kilka kolejnych taktów zagranych tylko jedną ręką. Na jego twarzy wciąż błądził o dziwo dość pewny siebie i zadziorny uśmieszek. Nie wiedząc czemu chyba spodziewał się odpowiedzi, której miałaby mu udzielić, ale nie chciał naciskać. A może jednak właśnie tego pragnął? Jak najszybszego rozwiania jego wątpliwości? Patrzył na nią kątem oka, oddychając dość delikatnie, w całkowicie spokojnej postawie. W istocie czuł się i wyglądał tragicznie, ale oczywiście sam się przed sobą co do tego nie przyzna. Zatrzymał swoje palce gdzieś w połowie klawiszy i już chciał coś powiedzieć, już otworzył usta, zdobył się na odwagę… ....Kiedy do pomieszczenia przed lekko uchylone okno wepchnęła się sowa. Dobrze znana mu sowa. Jedna z hogwardzkich sów, należąca do pewnej osoby, która byłaby ostatnią o której teraz myślał. Zwrócił głowę w jej stronę, wciąż pochylony nad białym fortepianem i przewrócił oczami. Brakowało mu w domu teraz tylko tej dziobiącej mendy. Szybko jednak wyraz jego twarzy przeszedł w bardziej neutralny i ambiwalentny, kiedy dostrzegł czerwoną kopertę przyczepioną do jej nóżki. O nie. Serce zabiło mu szybciej, ale nie stchórzył. Nie chciał tego słuchać, nie w tej chwili… ale najwyraźniej musiał. Pokuśtykał do ptaka i delikatnie odpiął wyjca, który natychmiast podleciał do góry i uruchomił się niczym Violetta Strauss kiedy nikt jej nie pilnuje. ALEXANDRZE VORALBERG! Nie wierzę, że ktoś o Twojej pozycji… bla bla bla. Miał ochotę spalić ten cholerny liścik, pozbyć się tego dowodu swojej jakże olbrzymiej z ich punktu widzenia zbrodni. Ale nie potrafił. Bynajmniej nie dlatego, że miał jakiś wymyślny szacunek do tego, co było w nim napisane, a racji faktu, że magia nie słuchała się go w żadnym stopniu. Nie walczył. Nie łapał go, nie próbował podrzeć ani się pozbyć. Po prostu słuchał. W pewnym momencie nawet oparł się dłońmi o tył fotela, eksponując swoje dziwnie ułożone kości rąk i patrzył białymi oczami w rozdygotanego wyjca. Kolejna tyrada w jego życiu. Nic nowego. Są ludzie którzy przejmują się stanem Twojego zdrowia?. Dzięki kapitan oczywista. Jeden z nich nawet stoi tuż za nim i słucha tego wspaniałego przemówienia, zapewne za chwilę na powrót się odpalając. W tej chwili. W tej chwili w której próbował jej powiedzieć, że… że… w zasadzie co? Teraz już nie wiedział, ta chwila przepadła. Pytanie na jak długo? Sam nie wiedział czy go bardziej wściekło, zasmuciło czy przeraziło. Stracił taką okazję, okazję do powiedzenia czegoś więcej. ....- Nic nie mów, proszę. – rzucił, opuszczając lekko głowę i przymykając oczy. Chyba musiał się uspokoić i na pewno nie pomoże mu w tym kolejnych kilka zdań na temat jego zdrowia. Czy to odpowiedni moment, aby spróbować wejść po schodach na górę i umrzeć? Być może. – Muszę wziąć prysznic. Zapewne śmierdzę jak mokry psidwak. – taktyczna zmiana tematu tego wszystkiego, bo nie to, żeby jeszcze przed chwilą szło im to całkiem nieźle. Poklepał z rezygnacją poszycie fotela i odsunął się od niego, po czym zwrócił się faktycznie w kierunku podejścia na pierwsze piętro swojego własnego domu. Szedł powoli, dość opieszale, kuśtykając, na dodatek bez hebanowej laski, która teraz była w Hogwarcie. Ale naprawdę nie miał siły już słuchać na temat tego jak źle postąpił. Poza tym lodowaty prysznic mu dobrze zrobi. W końcu miał z nim całkiem niezłe wspomnienia.
...Zawsze miała słabość do muzyki i pięknych instrumentów. A fortepian? Fortepian był jej szczególnie bliski. Był pierwszym instrumentem, na którym uczyła się wydobywać dźwięki i komponować melodie. Och, ile wieczorów przepłakała przeklinając ćwiczenie nut i buntując się przeciwko woli rodziców. A jednak... za każdym razem powracała do nauki gry na tym majestatycznym instrumencie. I to sama z siebie. Od zawsze był to trudny związek i skomplikowana miłość. A teraz, o ironio, natykała się na ten niemalże symboliczny instrument w domu u Alexandra. Jak mogła zachować trzeźwość umysłu? ...I to jeszcze wtedy, kiedy patrzył na nią tak intensywnie, dziwnym, nieprzeniknionym wzrokiem, bez słowa i bez wstydu. Znów mogła zapaść się w bieli jego tęczówek, które w dalszym ciągu przyprawiały ją o dreszcze niepokoju. Znów mogła poczuć się jak przy ich pierwszych spotkaniach. I zapomnieć na chwilę, że przecież miała go srogo opieprzyć za nieodpowiedzialne zachowanie. Czas stanął w miejscu, Ziemia wstrzymała swe obroty. Specjalnie dla nich. Czy powinna była odwzajemniać to spojrzenie? Czy roztropnym było pokusić się o kruszenie kolejnych warstewek wyimaginowanego betonu? Dlaczego ta przebrzydła, niewidzialna siła znów pchała ją na przekór wszystkim zasadom moralnym i wpajanym przez lata zasadom? Nie wiedziała, nie znała odpowiedzi na żadne z postawionych pytań. A mimo to, pierwszy raz w życiu, chciała zrobić wszystkiemu na przekór. Bunt? A może... Może po raz pierwszy słuchała swojego serca? Tylko dlaczego było tak nieokrzesane... ...Zapadła głucha cisza, po raz kolejny. W tej właśnie chwili uzmysłowiła sobie, że od pewnego czasu nie oddycha, że wstrzymuje oddech w pełnym napięciu. I nagle on podniósł się na równe nogi, a potem ruszył, kuśtykając, w jej stronę. Na początku myślała, że serce jej stanie z szoku i przerażenia, a potem przed oczami miała już wizję Voralberga leżącego jak kłoda na posadzce. Czy on doszczętnie zwariował? Najwyraźniej! - Nie powinieneś chyba... - próżno było się odzywać, skoro on zawsze robił to, co chciał. Do tej olbrzymiej dozy upartości chyba nigdy nie przywyknie. Bił na głowę jej rodzeństwo razem wzięte. Pozostało jej więc patrzeć niepewnym wzrokiem na to, jak krok po kroku sunął w stronę fortepianu. ...Nie wiedziała jak ma zareagować. Jakaś część w niej krzyczała, żeby się odsunęła, żeby poprosiła go, by wrócił na swoje miejsce i się nie forsował. Ale... była to tylko jedna wspomniana część, której Éléonore się oczywiście nie posłuchała. A potem znów jej uszy i wszelkie zmysły rozpieścił wydźwięk jej własnego imienia. W jego ustach brzmiało ono tak... idealnie. Jak zaklęcie. Mimowolnie się uśmiechnęła, czując, że znów traci kontrolę nad własnymi myślami. Jakby on wwiercał się w jej umysł i tylko ją sprawdzał. Jakby znał odpowiedź na postawione przez siebie pytanie. Znał? Gdy padły pierwsze dźwięki tej prostej melodii, przekręciła lekko głowę w jego stronę i przyglądała się jego grze jak zahipnotyzowana. Serce zabiło jej mocniej, oddech przyspieszył. Taka chwila mogła się więcej nie powtórzyć. Świat nie mógł wiecznie stać w miejscu. Musiała... Chciała... - Alex, ja... - nie dokończyła. Nie było jej dane. ...Muzyka ucichła, a Ziemia na nowo zaczęła się kręcić. W ułamku sekundy czar prysł; nitka porozumienia została brutalnie zerwana przez dziwny podmuch wiatru. - Płomykówka? - zapytała zdziwiona, przyglądając się ptaszorowi, który bezceremonialnie wparował do pomieszczenia, niwecząc wszystkie szanse na ich nieco bardziej szczerą rozmowę. Nie sądziła, że tego dnia coś jeszcze ją zaskoczy. A jednak! List okazał się wyjcem, a to, co było jego treścią sprawiło, że Swansea poczuła się wyjątkowo nie na miejscu. Cóż, zgadzała się w pełni ze słowami uzdrowicielki i nie mogła nie przyznać jej racji, ale... wolała tego nie słyszeć. Nie powinna była tego słyszeć. Nie było to w porządku względem Alexandra. Miała wrażenie, że narusza jego prywatność. Jak bardzo zażenowany musiał być w tym momencie? Utkwiła wzrok w widokach za oknem, bo przecież drobne, zielone listki powiewające na wietrze były bardzo absorbujące. Dużo bardziej niż wyjec. - Nie zamierzam. - odpowiedziała mu cicho, beznamiętnie. Czy chodziło jej o sam list, czy może o ich poprzednią rozmowę? Teraz to nie miało większego znaczenia. Uśmiechnęła się do niego trochę smutno, trochę wymuszenie. - Jesteś pewny, że to dobry pomysł? Dasz radę wejść na górę? - pobudziła się nagle, gdy Voralberg wpadł na kolejny świetny pomysł. Nie pałała optymizmem, gdy widziała jego stan. Dobrze znała lokalizację łazienki (aż za dobrze), więc mogła wstępnie ocenić powodzenie tej misji. A raczej jej niepowodzenie. Nie to, żeby nie wierzyła w jego możliwości, tylko tak jakby... był prawie martwy! ...Ale przecież nie mogła walczyć z jego zawziętością i uporem. Zanim jeszcze na dobre zaczął wspinać się po schodach, to odeszła od fortepianu i skierowała swoje kroki w kierunku kuchennej wysepki. Musiała coś z sobą zrobić. Bezczynne stanie było ostatnim, czego teraz potrzebowała. - Może... zrobić Ci kawy? - zapytała niepewnie, ale ze szczerą troską w głosie. W pewnym sensie chciała mu zadośćuczynić swój wcześniejszy wybuch. I też... zaopiekować się nim. ...Bo chyba tego potrzebował?
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Mimowolnie uniósł kąciki ust do góry, nieco gwałtowniej wypuszczając powietrze w przemęczonym uśmiechu. Spojrzał na chwilę w dal pomieszczenia nieco nieprzytomnym wzrokiem, zupełnie jakby się nad czymś zastanawiał. Musiał przyznać sam przed sobą, że jej troska była dość rozczulająca, ale oczywiście nie śmiałby przyznać tego w głos, w końcu był silnym i niezależnym człowiekiem, któremu zbędne są takie ekscesy. Niewiele brakowało, aby zaproponowała mu swoją pomoc, a przynajmniej tak mu się wydawało, ale oczywiście by odmówił. Akceptacja za mocno haczyłaby o jego samotniczą dumę. ....- Jak to powiedziała Twoja siostra, podobno jestem niezniszczalny. – z nagła jego tęczówki znów zwróciły się na jej sylwetkę i choć uśmiech nie schodził z jego twarzy, tak zdecydowanie był mniej imponujący niż jeszcze chwilę temu. Widział to delikatne, dosłownie ledwo widoczne zmartwienie, którego starała się nie okazywać, ale nie komentował go, ba! nawet tak naprawdę nie udzielił jej odpowiedzi na zadane pytania. Bo sam nie był pewien tego, czy sobie poradzi, szczególnie bez swojej magii, a różdżki nadal jak nie było widać, tak nie było. Ta bezsilność wprawiała go w swoistą irytację, ale brnął uparcie w wersję, że sobie poradzi. Tak jak zawsze. ....Postąpił kolejne dwa, a może trzy kroki w kierunku schodów, choć po chwili zatrzymał się ponownie. Bynajmniej nie dlatego, że nie miał siły, aby dalej iść. Do jego uszu dobiegł dźwięk poruszania się, tak więc mimowolnie odwrócił się w jej kierunku, aby zobaczyć co ma zamiar zrobić. Z delikatnym zdziwieniem zauważył, że ta zmierza w kierunku kuchni, a kiedy zaproponowała mu kawę… nie śmiał odmówić. Znów poczuł tę dotkliwą suchość w gardle zdając sobie sprawę, że nic nie pił już od dłuższego czasu. ....- Chętnie. – a później zniknął za winklem prowadzącym na górę i choć w pierwszym momencie wyglądało jakby szło mu doskonale, tak po chwili, kiedy straciła go z oczu – z ulgą oparł się o ścianę czując niesamowite zmęczenie. Oddychało mu się coraz ciężej, a jego mięsnie odmawiały mu posłuszeństwa, ale krok po kroku szedł na górę nie poddając się tak łatwo. W końcu był uparty gorzej od najbardziej nieposłusznego osła. Nie mógł więc zmienić jej zdania na swój temat, choćby miał zemdleć i stoczyć się z powrotem na sam dół, aby tradycji stało się zadość. W ostateczności doczłapał się do łazienki, uprzednio jeszcze idąc po czyste rzeczy do swojej sypialni. A wszystko to bez użycia magii, tak… po mugolsku. ....Lodowata woda była czymś, czego naprawdę potrzebował. Z ulgą przyjął pierwszą falę zimnego prysznica na swoim ciele, opierając się rękami o ścianę przed sobą i stojąc tak niczym posąg przez pierwszych kilka minut. Zerknął na swoje ramię ponownie. Zdjęcie opatrunków chwilę przed nie przyprawiło go o żaden szok czy też zaskoczenie, ba! nie odczuł absolutnie niczego widząc komplet kolejnych blizn na swojej nodze barku. Czy coś zmieniały? Nie. I tak był poharatany gorzej jak weteran wojenny, jedna pamiątka w tę czy we w tę – dopóki nie paraliżowała go bólem – nie robiła mu wielkiej różnicy. Nie był ignorantem… no może trochę, niemniej miał większe problemy niż zagojone rany. Musiał w końcu wyjść. Choć przebywanie pod kaskadą wody było całkiem przyjemne, tak jednak przedłużanie tego w nieskończoność nie miało żadnego sensu. Nawet jednak tak krótki prysznic skutecznie poprawił jego samopoczucie. I choć nieszczególnie wpływało to na jego obecną motorykę, tak psychicznie czuł się dużo lepiej. I czyściej. Przebrał się w… czyste w pełni ciuchy w postaci dresowych, szarych spodni i białego t-shirtu, aby w ostateczności, powoli i próbując się nie potknąć – zejść na dół. Stanął u podnóża schodów i wtedy ją dostrzegł, leżącą pod kanapą. Pokuśtykał w tamtym kierunku, schylając się i podnosząc swoją różdżkę, którą okręcił w palcach niczym kowboj rewolwer. No, to teraz czuł się jeszcze lepiej. ....Dopiero wtedy odwrócił się w kierunku własnej kuchni, gdzie krzątała się Éléonore i gdzie… już czekała na niego kawa. Uśmiechnął się blado do dziewczyny i podszedł bliżej, siadając po drugiej stronie wysepki. Od razu chwycił gorący kubek w dłonie i upił kilka łyków duszkiem. Mogła być najkwaśniejsza i najbardziej obrzydliwa na świecie i nie miał z tym żadnego problemu. Ale z drugiej strony to był jeden z tych momentów, kiedy naprawdę chciał poczuć jej smak i aromat. Spuścił wzrok na czarną ciecz i przez chwilę ściągnął usta w cienką linię. ....- Éléonore. – wyrwał nagle, nie podnosząc na nią wzroku. Delikatnie gładził kubek palcami, czując, że z dziwnie narastających nerwów musi coś robić, bo serce wyrwie mu się z piersi. – Dziękuję, że przyszłaś i że... – dodał, odczuwając co najmniej zaskoczenie i… to cholerne, dziwne uczucie w żołądku z domieszką…strachu? Zaraz zaraz, poważnie? Przełknął niewidzialnie ślinę, mając wrażenie, że chyba do reszty oszalał. Jak dobrze, że dzieliła ich kuchenna wysepka, bo miał wrażenie, że mu strzeli za to co mówi. Albo uzna, że całkowicie stracił poczytalność z bólu i przemęczenia. Dźwięki fortepianu sprzed pół godziny grały mu w głowie, kiedy znów poczuł to samo, zanim przyleciała płomykówka z wyjcem i to przerwała. Białe tęczówki wciąż natrętnie wpatrywały się w kubek, bo nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. ....- Że jesteś.
...To było takie dziwne uczucie. ...Martwiła się o niego. Tak, mogła się do tego przyznać. Sama przed sobą. Ale nie to było w tym takie dziwne i niepokojące. No bo przecież wykazywała się już wielokrotnie ogromną troską i nadopiekuńczością w stosunku do swojego rodzeństwa, kuzynostwa, czy nawet rodziców. Nie mogła więc udawać, że to uczucie względem Voralberga jest tożsame. Nie. Ono było inne, wiązały się z nim inne emocje, inaczej zachowywał się jej żołądek, inaczej ściskało ją w gardle. ...Popatrzyła na niego z przekrzywioną lekko głową, ściągając mięśnie swojej twarzy i nadając jej odrobinę posągowy wyraz. W głowie analizowała jego ostatnie słowa. Słowa, które niewątpliwie odnosiły się do pamiętnych poszukiwań białego uciekiniera. Oj, dobrze znała tę historię i to z pierwszorzędnego źródła. Źródła, któremu ufała najbardziej. Z trudem więc powstrzymała przed wzbiciem się do góry swoje niesforne kąciki ust. Nad oczami jednak nie mogła zapanować. Oczy zawsze zdradzały prawdę i nawet najlepsza aktorka miałaby trudności w ugaszeniu tych charakterystycznych, zdradzieckich ogników. Nie odpowiedziała mu jednak. Skinęła tylko głową i odprowadziła jego sylwetkę do momentu, w którym schody były jeszcze widoczne z parteru mieszkania. Kawa. ...Kawa, kawa, kawa. ...Gdzie trzymał kawę? Rozejrzała się niczym detektyw po kuchennej zatoczce, w poszukiwaniu tego cennego artefaktu. Na pewno miał ją gdzieś na podorędziu, przecież ten trunek kojarzył się z nim tak, jak miecz z Godrykiem Gryffindorem. Od lewa, do prawa - powoli i dokładnie - lustrowała wzrokiem kuchenne blaty. Nie napotkała jednak świętego Graala baristów. A bardzo nie chciała grzebać mu po szafkach. Sięgnęła więc do różdżki, którą klasycznie ukrytą miała w tylnej kieszeni spodni. Od razu pomyślała, że gdyby to widział, to pewnie znów zrugałby ją za tak nietaktyczne nawyki i mimowolnie uśmiechnęła się, sama do siebie... A potem przypomniała sobie, że gdy ostatnim razem wyciągała różdżkę stojąc w tym miejscu, to... skończyło się to nieciekawie. I jak za pstryknięciem palców: włosy na karku zjeżyły jej się, a wzdłuż linii kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz. Minęła chwila, zanim otrząsnęła się z tego i wyrzuciła barwne, szczegółowe wspomnienia sprzed swoich oczu. Koniec końców, zdecydowała się na jedno niewinne Accio, by po chwili dzierżyć w dłoniach pojemnik z aromatycznymi ziarnami. Podeszła do ekspresu, w pełni magicznego, a potem kawa sama się przygotowała. Wsparta o blat, tak jak uprzednio o fortepian, przyglądała się pomieszczeniu, odkrywając na nowo każdy kąt. I nie mogła wyjść z podziwu, ile przedmiotów było dla niej tajemniczych i nieznanych. Były... mugolskie? Odezwała się w niej krukońska ciekawość, miała ochotę podotykać i posprawdzać wszystkie nieznane jej elementy. Jedynie wpojona kultura i savoir vivre ją przed tym powstrzymywały, ochraniając alexową prywatność. Analizowała jednak w głowie to, jaki status krwi posiada Pan Ekscentryk. Już wcześniej przypuszczała, że nie jest czystomagiczny, ale teraz zapragnęła się upewnić. W przeciwnym razie jej własna ciekawość zeżre ją od środka. ...Zastanawiała się, ile czasu powinna mu dać na ten ryzykowny prysznic. Po ilu minutach miałaby zacząć się martwić? A po ilu biec na górę i szukać jego truchła? Czekała jak na szpilkach. Kawa już dawno była gotowa, średniej wielkości kubek także czekał, na swojego właściciela, a jego zawartość, w postaci podwójnego espresso uzupełnionego wodą do americano, stygła stopniowo. No bo oczywiście roztargniona Swansea zapomniała rzucić stosowne zaklęcie. Aby zająć czymś ręce i nie oszaleć, postanowiła, że napisze do swojego brata. I ta krótka wiadomość na wizzengerze narobiła trochę szumu... ...A potem Alexander zszedł z góry do kuchni, pojawiając się przy wysepce tak nagle i bezszelestnie, że znów mogłaby wytknąć mu plotki o likantropii. Nie wytknęła jednak. Nie odezwała się ani słowem. Na alabastrowej twarzy nie było widać prawie żadnych emocji, choć w środku dziewczyny trwała wojna. Mimo wszystko z serca spadł jej tak wielki, ciężki kamień, że chyba usłyszeli to jej rodzice na drugim końcu Doliny. I w odpowiedzi na jego delikatny uśmiech, lekko skinęła głową, unosząc kąciki ust odrobinę. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie wiedziała, co robić. Powinna pożegnać się i wyjść? To nakazywał jej zdrowy rozsądek. Ale... nadopiekuńczość kazała jej czekać. Trwać przy nim. I tym razem wygrała, a ów zdrowy rozsądek musiał pogodzić się z porażką. Zresztą... już którąś z kolei. ...I znów to się stało. Znów spięła się pod dźwiękiem swojego imienia. I niczym posłuszny, wyszkolony psidwak, powiodła wzrokiem w kierunku Alexandra, jak na komendę. Rozchyliła lekko usta, czekając w napięciu na kolejne słowa. Bo chyba chciał coś dodać, prawda? W rzeczy samej... - Drobiazg. - opowiedziała na podziękowania, tym samym wcinając mu się w wypowiedź. Ale... nie spodziewała się, że mężczyzna doda coś jeszcze. Coś, co wstrząśnie nią bardziej od wspomnień związanych z tą kuchenną wysepką, przy której teraz się znajdowali. ...Tymi słowami rozgrzał jej serce, ale i zmroził całe ciało. Jednocześnie. Dlaczego na nią nie patrzył? Bał się? Ale czego? Tymczasem Swansea zbliżyła się do niego i stanęła naprzeciwko, przyciskając biodra do twardego brzegu mebla. Zgięła ręce w łokciach i oparła je o zimny blat, który teraz silnie kontrastował z ciepłem jej skóry. Podwinęła rękawy flanelowej koszuli, by potem wesprzeć brodę na swoich nadgarstkach i pochylić się lekko w stronę Voralberga. Patrzyła na niego intensywnie swoimi błękitnymi tęczówkami, w dalszym ciągu rozmyślając nad sensem wypowiedzianych przez niego słów i tym, dlaczego, do cholery, nadal na nią nie spojrzał. - Przypadek nie okazał się błędem? - zapytała cicho, głosem jakby nie swoim, niższym, z drobną chrypką. Serce zbiło jej mocniej, jakby ta wyimaginowana ptaszyna chciała wyrwać się do lotu. I uciec, jak te wszystkie emocje buzujące w jej wnętrzu. ...Patrzyła na jego twarz, na pojedyncze kosmki włosów opadające na oczy. Zasłaniały go niczym kurtyna, swoista zasłona bezpieczeństwa. Patrzyła na jego drobne blizny wokół ust i nagle poczuła nieodpartą ochotę, by ich dotknąć. Ale... nie, nie mogła. Zdecydowała się jednak na inny, dość odważny ruch. Wyciągnęła jedną dłoń przed siebie i chwyciła go delikatnie za rękę, którą miał wspartą o kubek. Zacisnęła palce, czując ciepło bijące od jego lekko szorstkiej skóry. ...Lecz nic nie dodała. Może nie wiedziała, co powiedzieć, a może... nie czuła takiej potrzeby. Podobno najmądrzejszą odpowiedzią jest milczenie...
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Miał wrażenie, że serce za chwilę wyrwie mu się z piersi i ucieknie na wolność. Uderzało raz po raz w przyspieszonym tempie pełnym… strachu? Niepewności? Sam nie wiedział, ale było pewnym, że jak tak dalej pójdzie to dostanie migotania przedsionków, a bynajmniej napojenie się kofeiną w tym wszystkim nie pomagało. Gdyby nie patrzyła na jego twarz to mogłaby na własne oczy przekonać się, że chyba się nieco stresował tą sytuacją, ponieważ jego klatka piersiowa unosiła się i opadała niezależnie od tempa jego oddechu. Nie był mistrzem takich sytuacji, zresztą… któż był? A teraz należało takiego statystycznego człowieka pomnożyć razy sto i wychodziła nam właśnie jego osoba. Cóż, może nie były to wyznania nadzwyczajnych lotów, ale dla niego było to dużo więcej niż wyznał komukolwiek przez ostatnich kilka lat. Brzmiało prozaicznie, ale głębia jaka kryła się w tych słowach w istocie była znana tylko jemu, nawet jeśli ona ją zrozumiała. ....Kątem oka widział jej podejście do kuchennego blatu i oparcie się o nań, ale wciąż nie podnosił na nią swojego wzroku. Wodził spojrzeniem po wzorzystym kubku, muskając opuszkami palców randomowy, nadrukowany na nim motyw i zastanawiając się czy dobrze zrobił mówiąc coś takiego. Może faktycznie popełnił błąd i nie powinien tego robić? Powstrzymać się, odczekać jeszcze kilka minut small talku i odprowadzić ją do drzwi, kiedy tylko wyraziłaby chęć odejścia? A jednak coś go tknęło do takiego…ruchu. Dość odważnego wyznania, zdającego się być dopiero początkiem czegoś więcej. Białe oczy uniosły się na nią jednak dopiero wtedy, kiedy wprost zapytała go o jego własne słowa i bynajmniej nie brzmiało to jak pytanie retoryczne. Przez chwilę patrzył na nią niemo swoimi jasnymi tęczówkami, choć po chwili jego twarz wykrzywił grymas uroczego odsłonięcia zębów w uśmiechu, przy którym prześmiewczo westchnął. Była niemożliwa. ....- Przypadek stał się regułą. – mruknął unosząc kubek do góry i wciąż uśmiechając się - upił z niego kolejnych kilka łyków kawy, na powrót odstawiając na miejsce i oplatając go dłońmi. Chyba nabrał odrobiny koloru, ale nie można było mu się dziwić, zważywszy na to, że mimo swojej spokojnej postawy w jego wnętrzu rozgrywało się emocjonalne piekło napędzane kotłami małego licha. Zagryzł wargę czując drugi przypływ swojego wewnętrznego niepokoju i ponownie spuścił wzrok patrząc na końcówkę ciemnego napoju w kubku. Zmienił pozycję swoich białych tęczówek dopiero w momencie, kiedy poczuł na swojej dłoni jej dotyk. Przeszedł go – sam nie wiedział czy przyjemny - delikatny dreszcz, ale nie śmiałby jej cofnąć, nie kiedy ostatnimi czasy myślał, że dałby radę to przezwyciężyć tylko po to, aby móc poczuć ciepło jej palców na swojej skórze. Miał teraz na to – najprawdopodobniej – niepowtarzalną szansę. ....Czuł narastającą z lekka panikę, ale starał się ją opanowywać, w końcu przecież już go za tę rękę trzymała, ba! nie raz tańczyli razem, dlaczego więc teraz miałoby być inaczej? No właśnie kłopot w tym, że było. Znajdowali się w całkowicie innej sytuacji, zdawało się, że nawet bardziej intymnej niż zwykle. Jak wtedy, w altanie. Zacisnął zęby uwydatniając mięsnie żuchwy i co rusz spinając je i rozluźniając, ale nie uciekał przed jej dotykiem. Co więcej, już po chwili przesunął delikatnie i ostrożnie rękę w jej stronę unosząc obie nieco do góry i zaplatając palce obu dłoni ze sobą. Choć wciąż był spięty to jego strach powoli zaczynał opadać, dając upust jego i tak już zmasakrowanej psychice. ....- I co, warto? – zapytał, a raczej powtórzył swoje pytanie, z nagła nawiązując do jej słów sprzed przylotu tej cholernej płomykówki. Można było się przekonać, że w tej całej chwili wyciszenia nagle jego oczy znów – nie wiadomo kiedy – skupiły się na jej błękitnych tęczówkach i tym razem już patrzyły niestrudzenie. Ale tym razem próżno było doszukiwać się w nich neutralności, a jedynie o dziwo naturalnego, ludzkiego ciepła.
...Przygotowanie kawy nie należało do najbardziej ambitnych zadań, ale jednak... sprawiło, że poczuła się lepiej. Wewnętrznie. Czuła, że coś zrobiła, że mogła mu choć odrobinkę pomóc. A może nawet sprawić przyjemność? ...Przekraczała swoje granice. Stopniowo, choć dla niej i tak zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Za każdym razem, gdy w jej głowie pojawiały się myśli związane z Voralbergiem, to jej sumienie, w koalicji ze zdrowym rozsądkiem, organizowało głośne protesty i rozwieszało transparenty z treścią namawiającą Éléonore do ogarnięcia własnych uczuć. Przecież, na dobrą sprawę, sama nie wiedziała, co czuje. Nie wiedziała, jak ma zdefiniować to, co działo się w jej wnętrzu. Och, to nie tak, że była głupia. Ale jednak... Czuła się, jakby błądziła w gęstym, ciemnym labiryncie. ...Serce biło jej jak szalone, już po raz enty w jego obecności. Jeszcze trochę, a zacznie się do tego stanu przyzwyczajać. A przecież już była na pograniczu uzależnienia. Od niego. Od jego obecności. Gdyby był jej obojętny, to nie fatygowałaby się do Munga. I teraz nie pochylałaby się nad blatem kuchennej wysepki, nie wyciągałaby dłoni w jego stronę. Czuła te dreszcze, czuła to ciepło, czuła też ten nieuzasadniony niepokój. Mimo to nie cofała swojej dłoni. To niesamowite, jak jeden niewinny gest był w stanie wywołać w niej taką lawinę różnorodnych emocji. Jednocześnie czuła napływające i obezwładniające fale gorącą oraz zimne dreszcze przechadzające się po jej plecach. ...Przypadek stał się regułą. ...Mimowolnie, na dźwięk tych słów, uniosła kąciki ust do góry, a zmarszczki mimiczne wokół oczu niewątpliwie zdradziły jej szczere rozbawienie. I może... rozczulenie? Jego spontaniczny uśmiech tylko pogłębił ten niekontrolowany upust emocji. Niewidzialna maska zimnej, dystyngowanej panny z dobrego rodu spadła gwałtownie z jej twarzy. A tępy ból w podbrzuszu stał się wyraźniejszy. - Chcesz się trzymać tej reguły, Alexandrze? - napotkała jego wzrok i w ułamku sekundy poczuła, jak puls skacze jej do ośmiu milionów. Kim był, że potrafił wywołać w niej natychmiastową tachykardię? Odpowiedź na to pytanie majaczyła się gdzieś w jej umyśle, ale ona wciąż ją wypierała, uparcie i z determinacją. Tylko... po co? Czuła, jak jej chłodna dłoń stopniowo się ogrzewa, jak przejmuje od niego ciepło. A potem to ciepło wędrowało od opuszek palców, przez nadgarstek, przedramię, aż do... serca. ...I wtedy splótł ich palce razem. Znów ktoś poraził ją prądem, ale musiała przyznać, że było to całkiem przyjemne uczucie. Takie, które zapamiętuje się na długo. Takie, o którym rozmyśla się przed snem, w samotności, w ciszy, z błogim uśmiechem na ustach. Takie, o którym nie szepcze się nawet zaufanej osobie. Poczuła, że się rumieni, że zdradziecki burak wsuwa się na jej policzki i uwydatnia piegi. Nagle zapomniała, że powinna oddychać. Oddech zatrzymał się w jej płucach, a żołądek przekręcił na drugą stronę, nawet jeśli nie byłoby to możliwe. Who cares. - Brnąć? - przełknęła ślinę i spojrzała w blat, czując, że wspomniany burak zaczyna się już przypiekać. No bo coś ją uporczywie szczypało pod oczami - Teraz uważam, że warto. I chciałabym... - łapczywie zaczerpnęła powietrza - Chciałabym, żeby się to nie zmieniło. - głos miała przyciszony i odrobinę przygaszony, a mówiąc to... wysunęła swoją dłoń ze splotu jego palców. Sama nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że tak powinna właśnie zrobić. W istocie - było to pozbawione wszelkiej logiki. Przecież to ona go dotknęła pierwsza, to ona chwyciła jego dłoń. Dlaczego teraz postępowała... wbrew sobie? ...Odsunęła się bardzo powoli i wyprostowała swoją sylwetkę, by po krótkiej chwili obdarzyć go ciepłym, przyjacielskim uśmiechem. Niemalże takim, jakim on obdarzył ją przed momentem. Dała mały krok w tył i spojrzała w stronę drzwi wyjściowych. Nadal czuła piekące policzki, nadal było jej gorąco, a serce nie zwalniało. Musiała coś z tym zrobić. Przyszła do jego domu, by zobaczyć, czy wszystko z nim w porządku. Wyglądało na to, że czuje się już lepiej, że sobie... poradzi. A to oznaczało, że jej zadanie zostało już wykonane i nic tu po niej... - Powinieneś coś zjeść. A ja powinnam już pójść. - wypowiedziała te słowa tak neutralnym, pogodnym tonem, że aż sama była zdziwiona, że tak szybko potrafiła wydobyć z siebie tyle spokoju i opanowania. ...Z jednej strony czuła, że teraz ona potrzebuje snu i resetu, że musi pozbierać myśli. A z drugiej... bardzo nie chciała wychodzić. Nie chciała... go zostawiać. Już nigdy.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Zdawało się, że powietrze wokół nich stawało się tak gęste, że można było je ciąć mieczem. Na dodatek było dziwne naelektryzowane, na tyle, że zapewne to co działo się między nimi mogło zasilić okoliczne wioski w prąd i pozostawić jeszcze rezerwy na dłuższy czas. Nie miał pojęcia co było powodem tego, że to właśnie Éléonore Swansea tak wpływała na niego i jego otoczenie, ale już od dłuższego czasu próbował się przekonać, że nie należy z tym walczyć, bo z pewnością tej walki i tak nie wygra. Nie lubił przegrywać – wiedzieli o tym wszyscy, którzy go znali, ale w tym wypadku – kiedy chodziło o jej osobę – był skłonny nawet się poddać bez walki. Ten jeden, jedyny raz. I miał szczerą nadzieję, że to go nie zgubi, choć z drugiej strony i tak już jego zagubienie było tak głębokie, że nie było z niego odwrotu. Czemu więc nie brnąć w nie dalej? Może jak na ironię wtedy odnajdzie słuszną drogę. ....- Bez żadnych odstępstw. – mruknął, przypominając sobie akurat w tym momencie to durne powiedzenie o wyjątkach potwierdzających regułę. Patrząc jednak z innej strony, być może, ona właśnie takim wyjątkiem była? Wyjątkiem, który całkowicie rozłupał w pył jego zasady i normy, jego wzór na życie i kanon osobowości. Tak, chyba właśnie tak było, nawet nie starał się temu zaprzeczać, choć być może powinien. Czy to dobry czas na takie przemyślenia? Nie. Teraz było już zdecydowanie za późno na wszelkie próby sprzeciwu czy wycofania. I choć nadal istniały pewne wątpliwości, to jednak zdawało się iż powoli i one były rozwiewane. W swoim własnym tempie, ale przecież nikt nikogo nie pospieszał, nikt nie kazał nikomu mknąć, a już na pewno nie było w tym żadnego przymusu. Mieli swój własny rytm i pogląd na to, jak to powinno wyglądać. ....Wpatrywał się w nią intensywnie, czując jak serce wali mu równie burzliwie i prężnie. Dlaczego miał wrażenie, że robi to coraz szybciej? Jej dotyk go elektryzował, jednocześnie sprawiając i wywołując w jego wnętrznościach cichy strach, ale w tym momencie nawet już nie wiedział przed czym. Przechylił lekko głowę, kiedy zaczęła unikać jego spojrzenia zupełnie tak jak jeszcze on przed chwilą, a kiedy wyrzuciła z siebie odpowiedź na jego pytanie to nie odczuł zaskoczenia, którego się spodziewał. Miał dziwne wrażenie, że ta odpowiedź była dla niego od dłuższego czasu oczywista, bo gdyby zapytała jego to najprawdopodobniej odpowiedziałby to samo. Być może bardziej w swojej alexowej manierze, ale przekaz pozostałby zdecydowanie ten sam. I wtedy go puściła. ....Nie narzucał się. Cofnął rękę zupełnie tak jak ona całą siebie i ustąpił, czując narastające wątpliwości, które starały się przejąć tę jakże pełną cichej ekstazy chwilę. Czy powinien jej na to pozwolić? Może powinien pochwycić jednak jej dłoń i przysunąć z powrotem do siebie, nie wypuszczając już jej nigdy ze swoich objęć? Nie. Byłby wtedy skończonym kretynem. Głupim nastolatkiem bawiącym się czyimiś uczuciami, a nie człowiekiem, którego poznała i do którego go tak ciągnęło. Przyglądał się jej przez chwilę w ciszy, nie wyrażając żadnej urazy. W zasadzie nie pokazując po sobie absolutnie nic… poza tym lekkim uśmiechem i przyjaznym wyrazem twarzy, którego nie mógł jej pożałować, kiedy zobaczył jak unosi kąciki ust w jego kierunku. Dziwne uczucie wewnętrznego wyładowania znów go nawiedziło, pozostawiając po sobie coś, co chyba potocznie mugole nazywali motylkami w brzuchu. Cholerne owady. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek zazna takiego stanu i nigdy też by się go po sobie nie spodziewał. Nie mówiąc już o innych. Cóż, w ostateczności był święcie przekonany, że ta wersja jego osobowości stawała się wyłącznością dla niej, takim swoistym towarem ekskluzywnym, którego nie sprzedaje się nikomu innemu. ....- Powinienem to wziąć eliksiry i iść spać, ale teraz nie ma szans, że uśpi mnie cokolwiek. – mruknął, zerkając zza ramienia na stolik z jutowym woreczkiem, który dali mu przy tej jakże spektakularnej – w opinii wszystkich - ucieczce ze szpitala. Szybko wzdrygnął się jednak na samą myśl i powrócił spojrzeniem do niej, teraz mimo wszystko dziwnie zagubionej i wycofanej. Był to ten moment, w którym doskonale ją rozumiał i nie miał za złe, ale z drugiej strony jego dłoń boleśnie odczuła stratę w postaci jej dotyku, co przyjął z niemałym zdziwieniem i emocjonalną ambiwalencją. A mimo wszystko nie mógł się powstrzymać, aby spróbować to zaognić na nowo i sam nie wiedział, co go do tego zachęciło. Czyżby miał przekonać się o skutecznym powrocie diabełka z jego ramienia, który raz na zawsze pozbył się tej lepszej, bardziej racjonalnie i trzeźwo myślącej wersji? ....– Gdzie zaginęła ta łabędzia zadziorność panno Swansea? – wypalił, unosząc podbródek nieco do góry, w dość wyzywającym geście i uśmiechnął się machinalnie, może z lekką dozą szelmowskości. Sam nie wiedział, czy absolutnym nietaktem było nie odniesienie się do jej sugestii o wyjściu z tego domu czy celowym zabiegiem, bo chyba nikogo nie dziwiło, że naprawdę w tym momencie i chyba już w żadnym innym – jeśli nie musiał – nie chciał tracić jej obecności.
...Straciła poczucie czasu. ...Chciała tylko sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, chciała wyjaśnić jego ucieczkę z Munga, chciała... go zobaczyć? Trochę się pogubiła. Powinna czym prędzej znów nałożyć na twarz maskę, wyciszyć wewnętrzne rozterki, poskromić emocje i przywrócić stan mentalnej homeostazy. Tak, by żadne głupie pomysły nie przeciskały się do mózgowego centrum dowodzenia. ...Tak ciężko było jednak podejmować racjonalne decyzje, gdy napięcie pomiędzy nimi rosło i gdy powrócili do rozmowy, która urwała się w momencie wtargnięcia sowy. Na chwilę zapomniała, że dzieli ich taka różnica wieku, że jest nauczycielem jej rodzeństwa i że... jeszcze tak wiele o nim nie wie. Za każdym razem robili ku sobie mały krok, za każdym razem wywiązywała się swoista nić porozumienia i chemia. Wszystkie przeszkody przestawały mieć znaczenie, zmniejszały się do nieistotnych rozmiarów. A potem przychodził moment otrzeźwienia i przypominała sobie, że jest tylko skołowaną dwudziestotrzyletnią czarownicą, która nie wie, czego chce. I czy chce... - Powinieneś spróbować, mimo wszystko. Wybacz szczerość, ale nie wyglądasz najlepiej. - odparła z lekkim, ciepłym uśmiechem i poczuła się, jakby nagliła swoje rodzeństwo lub kuzynostwo. Nie chciała mu matkować, ani zmuszać go do czegokolwiek, ale jednak walka z wiwernami nie należała do rozrywek dnia powszedniego. Choć robił wszystko, by ukryć przed nią swój rzeczywisty stan, to przecież posiadała jakąś, choćby mierną, spostrzegawczość. ...W odrobinę nerwowym geście złączyła swoje dłonie razem i poczęła odruchowa pocierać jedną o drugą. Zaczęła zastanawiać się, czy miała ze sobą jakiś płaszcz, kurtkę, torebkę, cokolwiek? Zupełnie nie mogła pozbierać myśli, choć z zewnątrz wyglądała na spokojną i opanowaną. Tylko te ręce... mogły ją zdradzać. Miała wrażenie, że drzwi wejściowe wysyłają jej jednoznaczne sygnały, że nakazują opuścić ten dom. Paranoja. Schizofrenia. Zauroczenie? Wiosna uderzyła w nią z potężną siłą. Wiosna ukryta gdzieś wewnątrz jego jasnych oczu. A potem znów się odezwał. I na powrót nie szczędził zawadiackiego tonu, droczył się z nią i, na Merlina, czy on ją w ten sposób uwodził? - Łabędzia zadziorność wyjątkowo ustępuje miejsca krukońskiej zdroworozsądkowości, profesorze Voralberg. - uniosła jedną brew ku górze, mierząc go wzrokiem na tyle zaskoczonym, co rozbawionym. Cóż, jeśli właśnie ją nęcił, to był bliski powodzenia. Ale tylko bliski. Potrafiła być też asertywna, nawet w tak trudnych sytuacjach, gdy w rzeczywistości wspomniany zdrowy rozsądek diabli wzięli. - Powinieneś odpocząć. - powtórzyła z naciskiem, wychodząc zza wysepki i stając obok niego, na wysokości krzesła - Za tydzień mamy premierę Hogwarts Musical, sporo prób przede mną, muszę poćwiczyć układ i... - rozgadała się. Było to dla niej nietypowe i działało w pewnym sensie odwrotnie jak u jej siostry, bo gdy Elaine była zestresowana, to stawała się małomówna, a Élé... jak widać - Mam sporo pracy. - dodała, zaciskając usta w wąską linię. ...Jak się pożegnać? Uścisnąć dłoń? Wyjść bez słowa? Żadna opcja nie wydawała się sensowna w jej głowie. Jednak już postanowiła. Skierowała swoje kroki w stronę tych podejrzliwych drzwi wyjściowych, odruchowo przewracając oczami, zupełnie jakby kawał drewna to widział i rozumiał jej poczynania. No oszalała. Zanim jednak nacisnęła na klamkę, to odwróciła się w jego stronę, a na twarzy wciąż utrzymywała względnie spokojny uśmiech. - Do zobaczenia, Alexandrze. Dbaj o siebie. - proszę. ...Dopiero gdy wyszła na zewnątrz, to na własnej skórze poczuła upływający czas. Zrobiło się zimniej, a słońce znacznie obniżyło swoją pozycję. Do domu wróciła na pieszo i zastanawiała się, czy przy najbliższej okazji powinna porozmawiać ze swoim rodzeństwem i z Ezrą. Obawiała się, że nie będzie w stanie ubrać swoich myśli w odpowiednie słowa. Potrzebowała zewnętrznej pomocy i chwili zapomnienia. Chciała, żeby czas na chwilę się zatrzymał...
Podczas Twojej nieobecności ktoś postanowił zrobić Ci małego psikusa. A może to po prostu przypadek, wolna magia lub zbieg okoliczności? Trudno to określić skoro Cię tutaj nie było w czasie, gdy wydarzyło się coś niezwykle ciekawego. Na piętrze w Twojej sypialni w pewnym momencie uchyliło się okno. Przez tę małą szczelinę do środka wskoczył pewien mały jegomość i zdecydowanie nie wyglądał na cwanego rzezimieszka, choć nie można zaprzeczyć, że z pewnością zwróciłby na siebie uwagę, gdybyś aktualnie tutaj przebywał. Poruszał się niezwykle cicho i niemalże nie dotykał podłogi. Tuż za nim wskoczył jeszcze jeden, łudząco do niego podobny jegomość. Wylądował zgrabnie na komódce i tocząc w powietrzu fikołka przeskoczył zgrabnie na dywan. W ciągu dwunastu minut w Twojej sypialni zaroiło się około trzydziestu takich gości, którzy o dziwo nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Minęła godzina, a Twoja sypialnia została całkowicie przejęta przez ... sporą armię pufków pigmejskich, które musiały chyba zbiec jakiemuś hodowcy. Jest ich po prostu mrowie, a są wszędzie - zwłaszcza na wygodnym łóżku, gdzie nie zmieścisz nawet jednego palca. Kilkanaście podskakuje na poduszkach, inna część przytuliła się na miękkim obiciu krzesła, spora garść jegomości jest nawet pod łóżkiem, a kilka próbuje się wepchnąć do szafy. Wiele z nich krąży po całej sypialni (na szczęście zamkniętej bowiem wylęgłyby się na cały dom) z wyciągniętymi językami w poszukiwaniu jedzenia. Panuje tu cichy harmider, a wchodząc trzeba uważać, aby nie zdeptać żadnego z gości. Wystarczy, że wejdziesz do sypialni a zostaniesz osaczony przez pufki pigmejskie. Będą wspinać się po Tobie, wskakiwać na Ciebie i Cię przytulać, a jeśli odwzajemnisz gest to jednogłośnie zaczną mruczeć.
Jeśli chcesz to rzuć kostką: Parzysta - w całym tym morzu pufków odnajdziesz jednego, który się wyróżnia kolorem futerka. To pufek tarantowaty i jeśli zechcesz to możesz go zatrzymać, bowiem ledwie go dotkniesz a zacznie lizać Twoją skórę i się do Ciebie łasić. Nieparzysta - znajdziesz w jednej z szuflad... jajeczka. Małe, drobne jajeczka w liczbie przekraczającej dwie cyfry. Najwyraźniej kilka puffków samiczek uznało to miejsce za świetną wylęgarnię. Czyżbyś został ojcem?
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
/ha! myśleliście pewnie, że to już hajdy, ale nie nie to tylko odpowiedź na ingerę : D
....Voralberg rzadko odwiedzał swój dom i był to raczej ogólnodostępny fakt. W końcu jako nauczyciel większość czasu spędzał w zamku, gdzie prowadził lekcje i ojcował Krukonom, tak więc najwięcej sensu miało nocowanie właśnie tam. Od czasu do czasu jednak wpadał do Doliny z różnych przyczyn, a najbardziej prozaiczną z nich zdecydowanie było po prostu sprawdzenie, czy z jego mieszkaniem jest wszystko w porządku. ....Tak było również i dzisiaj. Kompletnie nie chciało mu się opuszczać murów Hogwartu, miał totalnego lenia i najchętniej przespałby cały dzień. Szczególnie że znowu zarwał nockę ze względu na trapiącą go od dłuższego czasu bezsenność. Spodziewał się, że raczej nie zastanie niczego szczególnego w tym miejscu, zresztą jak zawsze. Odświeży co najwyżej to tu, to tam, trochę posprząta (choć nieszczególnie było co), a może zaszaleje i nawet przeczyta jakaś książkę, zanim wróci. Rzeczywistość uderzyła w niego jednak równie mocno jak wejście profesora miotlarstwa do jego gabinetu. ....Wejście do sypialni było doprawdy zaskakujące. W pierwszym odruchu - nie wiedząc co się dzieje - od razu zamknął drzwi w obawie, że coś się na niego rzuci. Chmara pufków nie wyglądała na pierwszy rzut oka jak przyjaźnie wyglądające stworzonka, a jedynie masa czegoś czego nie był w stanie zidentyfikować - a jak już to zrobił, to nie był gotowy tam wejść. Może i nie był asem opieki nad magicznymi stworzeniami, ale wiedział doskonale jak to się skończy. Zdecydowanie nie odważył się tam wejść. Stężenie miłości było zbyt wysokie jak na jego osobowość i nerwy. ....W szybkim tempie wysłał wiadomość do Ministerstwa Magii, aby namierzono hodowcę pufków w okolicy. Nie miał pojęcia, skąd mogły się wziąć, natomiast wkrótce jego wątpliwości zostały rozwiane kiedy zgłosił się właściciel. Bez zbędnych rozmów przeprosił i zabrał wszystkie stworzonka, powoli pakując je do przystosowanych pojemników. Sam Alex wchodząc do środka i próbując nie nadepnąć pozostałych rozglądał się w poszukiwaniu uciekinierów, którzy chcieliby zadomowić się u niego na dłużej. Naprawdę tego nie potrzebował. Zaglądał do wszystkich zakamarków, w ostateczności znajdując kilkanaście, może kilkadziesiąt jajeczek, które również wskazał hodowcy, a ten zabrał je w trymiga i wyszedł ze swoimi podopiecznymi. ....W ostateczności zerknięcie Alexa w szufladę poskutkowało tym, że dostrzegł jeszcze trzy, których najwyraźniej tamten typ nie zauważył. Przekręcił oczami, choć po chwili do głowy przyszła mu pewna myśl. [eot]
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Nikt, w żadnym stopniu nie musiał mu udowadniać, że dzisiaj Polana Ogników była przesycona jakąś dziwną, tajemniczą magią, oddziałującą absolutnie na wszystkich, którzy się tam znaleźli. Przekonanie o tym, że nie był sobą już dawno do niego dotarło, niemniej jednak w pewnym momencie uszło z niego niczym powietrze z balonika pozwalając mu na dużo więcej swobody. Nastąpiła taka chwila, w której zapomniał o tym, jak powinien się zachowywać i jaką osobowość przedstawiał na co dzień i choć nie była to drastyczna zmiana, to jednak na tyle zauważalna, że nie umknie co lepiej znającym go ludziom. Ale z drugiej strony, czy właśnie te osoby też nie są poddane tej atmosferze? Być może na drugi dzień nie będą kompletnie nic pamiętać albo uznają to za jakieś halucynacje, względnie po prostu z racji tego co tu się działo nie zwrócą na to większej uwagi. ....Nie wiedział dlaczego nagle poczuł chęć wyrwania się stąd, pójścia w bardziej spokojne miejsce. Jego poczucie zbliżającego się zewsząd tłumu i duchoty być może miało na to jakiś wpływ, ale musiał przyznać sam przed sobą, że zauważał w tym też również inne powody. Lub powód, jeden. Ją. Ją samą, całą i najlepiej w miejscu, gdzie mogliby porozmawiać w świętym spokoju bez wzroku innych ludzi. Ale przecież oni raczej nie zwracali na nich uwagi. Czy to również nie było to? Miał absolutny mętlik i nie wiedział co myśleć, a kolejne kaskady mentalnych uwag napływały do jego umysłu jak upierdliwe ćmy do światła. Może to właśnie to, może chciał otrzeźwieć i zupełnie tak jak ona przekonać się, czy na pewno nie śni, a perspektywa tego spotkania nie pozostaje jedynie w sferze marzeń. ....Trzymał ją za rękę, dość pewnie, niemniej jednak subtelnie, i ostrożnie prowadził wzdłuż kolejnych ścieżek zupełnie jakby znał je na pamięć. Szczerze mówiąc przez większość drogi szedł na kompletnego czuja, ale kiedy dostrzegł pierwsze sztuczne oświetlenie to bardzo szybko zorientował się, że już niedaleko do głównej drogi przecinającej Dolinę Godryka. Nie spieszył się. Powoli napawał się jej towarzystwem, a z każdą kolejną minutą docierało do niego, że w istocie to dzieje się naprawdę i zasiane przez nią wątpliwości o przebywaniu w objęciach Morfeusza nie mają racji bytu. Co prawda Magia Celtyckiej Nocy najwyraźniej utrzymywała się aktualnie w całej okolicy, ale krok po kroczku z każdym oddaleniem się od jej epicentrum – słabła. Może nie całkowicie, ale na tyle, żeby odczuć pierwsze efekty końca odurzenia nią – przede wszystkim tę dziwną senność i zmęczenie, jakby zupełnie przetańczył z panną Swansea nie kilkanaście minut, a parę godzin. ....- To kiedy "za pierwszym razem" okazałem się być tym snem? – wypalił, nagle zerkając na nią ze spojrzeniem wyraźnie mówiącym, aby przedstawiła też to, co ta mara nocna zawierała. Jego wzrok był iście wymowny, może nieco złośliwy, a i choć jeszcze nie do końca wyszli z cienia drzew, to jednak zaczynali stać w świetle ulicznych latarni i można było dostrzec jego delikatny uśmiech. Naprawdę był ciekawy, a i jakoś nieszczególnie zaskoczony. Gdyby miał spokojniejszy sen, to potoczyłoby się to zapewne dość podobnie, choć oczywiście do tego by się nie przyznał. Z drugiej strony kto to wiedział, noc była jeszcze młoda, a i ich narkotyk zwany Celtycką Nocą jeszcze z nich nie zszedł, nie mówiąc o tym rodzaju używki, którym odurzali się wzajemnie od dłuższego czasu.
...To był jeden z tych wieczorów, który pozostawia w pamięci pewną lukę. ...I z jednej strony większość chwil pamięta się jak przez mgłę, nie odróżnia się swoich myśli i fantazji od rzeczywistości, a z drugiej... doskonale zapamiętane zostaje to specyficzne uczucie towarzyszące otumanionemu czarodziejowi, to mrowienie w kończynach, te dreszcze przebiegające po linii kręgosłupa... ...I tak było tym razem. Gdy tylko wyszli z zatłoczonego terenu imprezy, gdy tylko poczuła chłodny powiew wiatru - oprzytomniała... po części. Działanie pradawnej magii odrobinę zelżało, a ją opuściły wszelkie siły; poczuła się zmęczona, senna, ale też dziwnie spokojna. Nie doskwierał jej żaden moralny kac, nie gryzły ją wyrzuty sumienia. Jej dłoń tkwiła w objęciach dłoni Alexandra nie tylko dlatego, że tak było cieplej. Nie miała zamiaru się wyrywać, a wręcz sama zmniejszała co chwilę dzielący ich dystans, przysuwając się po malutku bliżej mężczyzny. Niemalże stykali się ramionami. Czy było to do niej niepodobne? Tak. Czy przejmowała się tym w tej chwili? Otóż... nie. ...Otaczająca ich cisza była wręcz niepokojąca. I ta pustka w uszach... Nagły brak bodźców słuchowych wprawił w niezłą konsternację jej organizm, a bębenki dostały takiego szoku, że w łabędziej głowie zaczęło charakterystycznie dzwonić. Musiała się mocno skupić, żeby wyrzucić z siebie ten uprzykrzający, irytujący dźwięk. I wtedy on zadał to pytanie... - Myślisz, że zapisałam tę szczególną datę w moim kalendarzu? - uśmiechnęła się odrobinę cynicznie, spoglądając na niego czujnym wzrokiem. Oczywiście, że pamiętała kiedy, ale czy on musiał o tym wiedzieć? Nic nie szkodziło trochę się podroczyć z Panem Ekscentrykiem. Poza tym... lubiła to. Stało się to ich małą tradycją, zwyczajem, rytuałem. Ale tak było łatwiej. Nie potrafiła rozmawiać z nim całkiem na poważnie, całkiem szczerze, bez tej otoczki składającej się z kąśliwych uwag, ironii i dogryzania sobie. Dlaczego? - Powiedziałabym Ci, co jeszcze Twojego mi się śniło, ale... - urwała, wbijając wzrok w kawkę, która usiadła na pobliskiej latarni i zaczęła im się badawczo, może nawet oceniająco, przyglądać. Ach, te ptaki... - ale weźmiesz mnie za wariatkę. ...O ile jeszcze nie masz o mnie takiej opinii... ...Przystanęła, nie spuszczając wzroku z ptaszyny. Zastanawiała się, czy nie jest to jakiś animag, który ich szpieguje, ale szybko wyparła z głowy tę absurdalną myśl. Absurdalną tak, jak jej ostatnie sny. Absurdalną jak fakt, że teraz uśmiechała się w stronę latarni.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Wstążka nie trzymała ich już tak mocno. W zasadzie była już dość luźna i gdyby chciał, to swobodnie mógłby zdjąć ją z ręki, ale – to chyba rzecz jasna – nie chciał tego robić, bo jeśli wyraziłby taki zamiar to marengowe płótno już dawno leżałoby w trawie. Czy szukał w tej wstążce usprawiedliwienia? A może bał się, że gdy ją zdejmie ten cały czar pryśnie i zostanie po nim wyłącznie mgliste wspomnienie? Sam nie wiedział co powinien o tym myśleć, zdawał sobie natomiast sprawę z tego, że autentycznie chciał teraz być tu, z nią i przy niej. Był świadomy tego, że są siebie coraz bliżej, ale nie oponował kiedy dzielący ich dystans zmniejszał się z każdą kolejną minutą. Bywały momenty, kiedy miał wrażenie, że ich ramiona się stykają i choć wtedy przechodził go dreszcz przerażenia, a on sam spinał się jak zwykle, to jednak starał się nie uciekać. Gonił za tym dotykiem, co było do niego kompletnie niepodobne, ale nie miał czasu aby się nad tym zastanawiać. Robił to w pełni spontanicznie. Węzeł w jego żołądku dzisiaj się nie zaciskał, a on sam był dość spokojny...czuł dokładnie to samo co zawsze w jej obecności, ale miał wrażenie, że coraz lepiej to rozumiał. - Nie myślę. Ja wiem, że zapisałaś tę datę w kalendarzu. Może nie takim fizycznym, ale myślowym… – spojrzał na nią, uśmiechając się dość wymownie, ale przy tym widać było jego rozbawienie faktem, iż nadal mógł się z nią droczyć i ją peszyć. Była to swego rodzaju gra pomiędzy nimi, którą musiał przyznać – ona zwykle przegrywała. Chociaż coraz częściej nie pozostawała mu w tej kwestii dłużna. - Pf, już dawno Cię wziąłem za wariatkę. Daj spokój, kto pije wodę w barze. – prychnął przez śmiech, praktycznie nie mogąc w ostatnich słowach już się od niego powstrzymać. Było to oczywiste nawiązanie do jednego z wielu przypadków, kiedy postanowiła pobawić się w jego abstynencką osobę i zrobić dokładnie to samo co on w Felixie. - Ja bym Ci powiedział, gdybym pamiętał swoje sny. - zaczął, przybierając mimikę lekkiego zastanowienia. - O ile bym w ogóle miał jakieś sny, bo śpię dość mało. - no tak, ta bladość i częste sińce pod oczami to raczej nie kwestia takiej urody. Pobudziła jego ciekawość i na pewno teraz jej nie odpuści, dopóki się nie dowie. Teraz nie mogła mu odmówić, przecież był szczery, a to, że nie da jej nic w zamian to inna kwestia... przecież sam przed chwilą przyznał, że nie pamięta. I nie kłamał, w istocie tak było. Ale chyba liczą się chęci? Powędrował za jej wzrokiem, dostrzegając niewielkiego ptaka na latarni i unosząc brwi przyjrzał mu się uważniej. Machnął ręką wyrzucając w górę podmuch wiatru, który skutecznie spłoszył zwierzę, które na odchodne zaskrzeczało zirytowane jego zachowaniem. – Ups. – rzucił, oczywiście całkowicie nieszczerze i ponownie zwrócił spojrzenie białych oczu na jej sylwetkę. – Uśmiechanie się do latarni też nie jest normalne, uważaj bo będę zazdrosny.
...Wychodząc na otwartą przestrzeń, na której nie byli już otuleni zewsząd przez drzewa, nie otaczał ich tłum i nie grzało ciepło rozpalonych ognisk - poczuła, że marznie. Jeszcze niedawno miała ochotę zrzucić z siebie ten rozciągnięty sweter, a teraz tuliła podbródek do krawędzi kaptura niczym do poduszki. Spacer był przyjemny, cisza pociągająca, ale wiele dałaby za łyk gorącej herbaty. ...Już wielokrotnie przypisywała sobie w jego obecności cechy ćmy, która podążała ślepo za światłem. Czy on też ją tak widział? Jako natrętnego owada? Próbowała się opierać, próbowała zapanować nad swoimi pokusami, ale z sekundy na sekundę wychodziło jej to z coraz marniejszym skutkiem. Szczególnie teraz, z piętnem Celtyckiej Nocy, z oddechem pradawnej magii na karku. Jakaś jej część mówiła, by podążała za głosem serca, tak osławionym przez wszystkie baśnie, legendy i romantyczne powieści. Przeczytała ich w swoim życiu zdecydowanie za dużo... Czas zejść na ziemię i wziąć się za publikacje naukowe. ...Przewróciła oczami, teatralnie i wymownie, gdy nie dawał za wygraną i ciągnął temat rzekomej daty. Był uparty, ale ona także. Chciał grać w siłę charakterów? Ależ proszę uprzejmie... - Tak? W takim razie mam szczęście, że nie władasz legilimencją. - mruknęła z udawanym wzburzeniem. Miała ochotę sprzedać mu niewinnego kuksańca w bok, jak zrobiłaby to w przypadku swojego brata, ale szczęśliwie powstrzymała się. Jeszcze odgryzłby jej rękę! ...Był zaskakująco rozmowny. I mało mrukliwy, jak na niego. Przyglądała mu się ze zdziwieniem kątem oka, zastanawiając się, czy to na pewno dobra wróżba. Schlebiało jej to, że się przy niej otwierał i był inny, być może bardziej swobodny. Chciała poznać go lepiej, odkryć jego inne strony, zaznajomić się z sekretami, z pragnieniami, marzeniami. - Skoro już masz o mnie taką opinię... - zaśmiała się krótko na wspomnienie o tym pamiętnych wieczorze w pubie. No tak, kto to taki pija wodę w barach... - to niech będzie. Śnił mi się Twój fortepian. - zacisnęła usta w wąską linię, by nie pozwolić kącikom unieść się do góry. Już w jej głowie brzmiało to absurdalnie, ale wypowiedziane na głos rozśmieszyło ją samą - To chyba obsesja, że śnią mi się instrumenty. Albo podświadomość mówi mi, że powinnam wznowić swoją naukę. - dodała, powracając wzrokiem do kawki, która tuż po chwili została bezczelnie przepłoszona. Westchnęła. - Zazdrosny o latarnię? Chyba faktycznie przydałoby Ci się więcej snu. - tym razem nie zdołała powstrzymać kącików ust, ani lekkiego rumieńca. ...Miała wrażenie, że robiło się coraz zimniej, więc lekko pociągnęła go naprzód. W ruchu zawsze trochę cieplej. Choć znała Dolinę Godryka bardzo dobrze, to nie była pewna, jak daleko od jej domu się znajdują. Miała wrażenie, że w ciemnościach okolica przenosi się do zupełnie innego wymiaru. Coś jednak mówiło jej, że zbliżają się raczej w kierunku domu Voralberga...
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Lubił na nią patrzeć i to bynajmniej nie dlatego, że była atrakcyjna. Po prostu jej uśmiech, spojrzenie i nawet tak prozaiczna rzecz jak przewrócenie oczami wywoływały w nim dziwne poczucie radości i wewnętrznego ciepła, jakiego nie odczuwał chyba nigdy w życiu, a już na pewno – nawet jeśli – to rzadko kiedy. Dzisiaj nie mógł się powstrzymywać przed tym – tak jak zwykle było całkowicie na odwrót – aby się nie uśmiechać za każdym razem, kiedy chociażby pobieżnie na nią zerknął. Sam już nie wiedział czy to ona sama w sobie odpowiada za jego doskonały humor czy było to spowodowane magią dzisiejszego wieczoru, niemniej jednak postanowił się tym absolutnie mentalnie nie zajmować, bo i po co. - A kto powiedział, że nie władam? – mruknął z przekąsem, delikatnie marszcząc nos z pewną dozą zadziorności. Ewidentnie się z nią droczył i nawet tego nie ukrywał. Był tak bezpośredni jak nigdy odkąd się poznali i próżno było się zastanawiać czy ta noc to zmieni, bo w ogóle się nie zapowiadało. – No w porządku. Nie władam. – dodał po chwili, rozwiewając tę chwilę grozy jaką mógł jej przed chwilą sprezentować. Z nim nigdy nie było wiadomo, a ona chyba zdawała sobie z tego sprawę. - Fortepian? Z tego powodu miałbym Cię wziąć za wariatkę? – szczerze mówiąc miał na myśli co innego, również przedmiot, ale niekoniecznie związany z muzyką. W zasadzie w ogóle niemający powiązania z tą dziedziną sztuki. Zmarszczył brwi zastanawiając się, dlaczego rozważała na temat stojącego w jego salonie białego instrumentu, ale wkrótce – choć dość pobieżnie – rozwiała jego wątpliwości. Chyba, że tak naprawdę miała na myśli całkowicie co innego, a teraz zmyślała mu w żywe oczy bojąc się reakcji na faktyczną wersję wydarzeń. Ale o to by jej nie posądzał. – Brzmi, jakbyś chciała wznowić ją teraz zaraz. – dodał już po chwili, przechylając lekko głowę jakby się nad czymś zastanawiał. – W zasadzie… – poczuł jak pociągnęła go za dłoń, aby ruszyli dalej (bo ile można patrzeć na latarnię). – …to jest do zrealizowania. – mruknął cicho, rozglądając się uważniej wokół miejsca w którym się znajdowali i w przeciwieństwie do niej, on nieco mocniej pociągnął ją w tamtą stronę, w którą uznał że powinni iść. Kiedy skróciła swój dystans na zgięcie łokcia, delikatnie okręcił ją w trakcie chodu, zupełnie jakby nadal tańczyli wokół zaczarowanego drzewa, a kiedy jej twarz zwróciła się w jego kierunku to uśmiechnął się do niej szeroko wzruszając ramionami i już bardziej spokojnie prowadził ją w kierunku chyba znanym już im obojgu. Zastanawiał się, czy się na to zgodzi zważywszy na to która była godzina, ale nie mówił nic, dopóki i ona się nie odzywała. - Tak sobie myślę… – zaczął, podchodząc bliżej posesji, która aktualnie zdawała się być dziwnie odległa i wręcz niewidoczna. – …że pewnie mimo przerwy grasz dużo lepiej niż ja. Chociaż…nie uwierzę póki nie zobaczę. – wciąż się droczył. Rzucił zaklęcie na bramę, która otwierając się pokazała, że w istocie jego mieszkanie nadal tam stoi i ma się całkiem dobrze. Poprowadził ją po ciemnej ścieżce, idąc w zasadzie na czuja, bo jedyne źródło światła jakie w tej chwili mieli to to z głównej ulicy, a ona była zdecydowanie daleko od głównego wejścia do domu. Nie chciało mu się rzucać nawet głupiego lumosa, ale i tak nie miał problemu z dotarciem pod drzwi – w końcu znał już to miejsce na pamięć. Uchylił je delikatnie i wszedł do środka, na chwilę puszczając jej dłoń i tym razem rozświetlając to miejsce i choć nie całkowicie to jednak na tyle, żeby można było nie uderzyć się w żadne meble. Na szczęście jeśli chodziło o temperaturę, to było tu zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz. Rozejrzał się, ale najwyraźniej nic się nie zmieniło odkąd wyrzucił stąd ostatnim razem hordę pufków. Westchnął. - No. To pokaż jak bardzo nie umiesz grać. – spojrzał na nią wymownie, a po chwili odwrócił się na pięcie i machnął na ekspres do kawy. Nie wiedział czy dawka kofeiny o tej porze to był dobry pomysł, szczególnie, że mimo zmęczenia zdawał się być dość mocno pobudzony, ale z drugiej strony kto by się tym aktualnie przejmował.
...Może mu przez chwilę uwierzyła. Tak przez krótką, króciuteńką chwilkę. Przecież nie znała drugiego równie tajemniczego czarodzieja. Wiele razy dała się zaskoczyć. I teraz także - zaskakiwał ją swoją zuchwałością, w której był jednak... w pewien sposób ujmujący, rozczulający. ...Cóż, może i ona myślała o czymś innym, i nie tylko fortepian przyszedł jej do głowy. Może niekoniecznie była z nim szczera, może nie zdradziła mu wszystkiego, nie podzieliła się w pełni swoimi... marzeniami sennymi. Ale przecież też miała prawo do własnych tajemnic, czyż nie? - Tak, nie ma co tracić czasu, nauka najważniejsza. - zaśmiała się w odpowiedzi na tę jednoznaczną propozycję, może odrobinę nerwowo. Nie była przekonana, czy wyprawa do jego domu w środku nocy to dobry pomysł. Właściwie... gdyby zaczęła wypisywać wszystkie "za" i "przeciw", to werdykt byłby jasny. I gdyby widział ją teraz Elijah lub rodzicie... No dobrze, była dorosła, mogła decydować o sobie sama, ale przecież to było niesamowicie niestosowne i kojarzące się z jednym. Mimo to dała się mu poprowadzić, dała mu się też obrócić w tym spontanicznym tańcu trwającym zaledwie ułamek sekundy. Dała się ponieść chwili, pokusom, zdała się na los. Zaufała mu. ...Szli i szli, a ona czuła specyficzny ucisk w żołądku. Zastanawiała się, czy on ma podobnie, czy też dręczą go w tej chwili różnorakie myśli. Czy się waha? Czy rozprawia o... No właśnie, o czym? - Myślisz, że tak łatwo dam się podejść? - uniosła jedną brew ku górze, spoglądając jednocześnie w jego jasne tęczówki, które w świetle ulicznych latarni zdawały się wręcz połyskiwać na biało. Wspomniany ucisk w żołądku przybrał na sile, a ona poczuła, że wzbierają w niej wątpliwości. Mimo to nie zawróciła, nie zatrzymała się, szła dalej niezłomna, nad wyraz odważna i... głupia? ...Aż w końcu znaleźli się na ciemnym i odrobinę przerażającym terenie jego posiadłości. Odruchowo wzmocniła splot ich rąk, nieświadomie przysuwając się bliżej, zupełnie jakby zza krzaka miało wyskoczyć na nią jakieś magiczne stworzenie. Dopiero gdy przekroczyli próg domu i uderzyła ją przyjemna fala ciepła, a potem w pomieszczeniu zagościło światło - mogła się wyluzować i zrzucić z siebie spięcie wywołane scenerią rodem z horroru. Oczywiście nie rozluźniła się całkowicie... Ale tego przyczyny były zgoła odmienne. ...Bez słowa podeszła do fortepianu. Spokojnym, wolnym krokiem. Przystanęła przy instrumencie, napawając się jego majestatycznością, wpatrując się w lśniącą, jasną powierzchnię. Szukała ukojenia, próbowała uspokoić walące niemiłosiernie serce. Drżąca lekko dłoń przesunęła się po klawiszach delikatnie, bez nacisku, nie powodując żadnego dźwięku. Może to dziwne, ale poczuła pewien impuls, który przebiegł od jej palców aż po ramię. Usiadła przy fortepianie, podsuwając się bliżej klawiszy. Nie była pewna, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Nadal cała ta sytuacja była czymś tak nierealnym, że zaczynała wątpić w sprawność swojego umysłu. Czy właśnie miała zamiar zagrać na fortepianie Voralberga w środku nocy? Tak... po prostu? Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiała, tym bardziej chciała zapytać go o to, czy zdaje sobie sprawę, jak to wszystko wygląda. Jednak z drugiej strony bardzo nie chciała psuć tego nastroju, nie chciała przerywać tej magii i była też ciekawa, jak to się wszystko potoczy. Oparła więc dłonie na klawiszach i zagrała pierwsze nuty. ...I już po kilku minutach, po kilku próbach wczucia się i przypomnienia sobie poprawnej melodii, w pomieszczeniu rozległ się subtelny dźwięk spokojnego utworu. Sama gra sprawiała jej ogromną przyjemność, a ona odpływała wręcz, poświęcając całą swoją uwagę klawiszom i muzyce. Prawie zapomniała o tym, że on znajduje się gdzieś nieopodal. ...Było magicznie.