Korytarz na czwartym piętrze jest najciemniejszym z tych w wyższej części zamku. Okna znajdują się w dużych odstępach, do tego są bardzo niewielkich rozmiarów. Przechodzącym tędy, drogę jedynie rozjaśniają bezustannie palące się pochodnie. Na tym piętrze znajduję się największa liczba portretów zdobiących ściany.
Oh tak Liam zdecydowanie nie był imprezowym typem. jak świetnie pasował do Huffelpufle. Teraz biegł po schodach. Jak zwykle czegoś zapomniał Z piątego piętra. Nawet nie pamiętał czego. A no tak, książki o OPCM. Znów ta ładna blondynka go zapytała. Kurde, nawet nie wiadomo jakby ją kokietował, ona zawsze znajdowała wymówkę żeby odjąć puchonom z dwa punkty. Strasznie go to irytowało. Naprawdę się starał. Ale co poradzisz że nie był stworzony do rzucania uroków i walczenia z denominatorami, boginami. Może z dwa raz udało mu sie wyczarować patronusa. I to jeszcze przed śmiercią ojca. Teraz to nawet nie próbował. Bo to bez sensu było w ogóle. No i jeszcze ten bal. Po co pisał do Ventury? No po co się pytam. W sumie to ciężko mu było określić co do niej czuje. Lubił ją, była n swój sposób urocza i miła. No i ewidentnie go podrywała. Nie, na pewno się zgodzi. Kurde ta książka to na pewno na pioątym pietrze? A nie na czwartym? Oh Kohoku ty debilu. Po schodach, w dół. "Może zostawiłem ją na korytarzu?". Już ciężko dyszał. Jak jakiś zboczeniec nad swoją ofiarą. Nie no dobra, nie tak. Jak zmęczony człowiek. Nie był zboczeńcem. Czwarte pietro. W końcu. Zwolnił. Uspokoił oddech. Spokojnie. Okno po oknie. Parapet po parapecie. Prawie wpadł na dziewczynę. Laila. Tak chyba tak miała na imię. Pamiętał jak do niej startował. Oh, Kohoku to było żałosne. No nie ważne. Uznał że zapyta: -Em, ehh cześć? Słuchaj nie widziałaś nigdzie tu podręcznika od OPCM? Taki wyniszczony trochę, z rysunkami na okładce.- spojrzał na nią. Sięgała mu ledwo do mostka. O matko, matko. Miał nadzieję że nie będzie nie miał. On dla niej nie mógł a nie lubił jak ktoś dla kogo jest miły jest dla niego nie miły.
Och! Widzę, że dobrało nam się tutaj dwóch dryblasów nie przepadających za całonocnymi orgietkami z pijanymi, roznegliżowanymi nastolatkami, podskakującymi w rytm muzyki albo i nie. Klemens piątki przeważnie sobie odpuszczał i uwalniał się od jakichkolwiek kontaktów towarzyskich, przeważnie tłumacząc się zbyt wielkim zmęczeniem po całotygodniowej harówce. Tak było i tym razem z tą różnicą, że chłopaczyna zaraz po lekcjach wybrał się na spacer do Hogsmeade, odebrać swoją co tygodniową dostawę sproszkowanego asfodelusa, usiąść samotnie w herbaciarni, wykaligrafować piękne zaproszenie na bal dla Violet oraz naskrobać kilka słów dla swoich kamratów i zaprosić ich na jutrzejszą partyjkę towarzyskiego pokera. Towarzyskiego, czyli oczywiście na pieniądze. W tym momencie wracał właśnie z sowiej wieży, pogwizdując nikomu bliżej znaną melodię zadowolony, że tak szybko udało mu się uwinąć ze wszystkim, co miał zaplanowane na dzień dzisiejszy. Oczywiście nie był świadomy tego, że godzina jest o wiele późniejsza niż mu się wydawało. Szedł zatem nieśpiesznym tempem, usilnie starając się nie podrygiwać w rytm krążącej mu po głowie piosenki. Towarzyszyło mu ciche skrzypienie jego ukochanych skórzanych spodni - dosyć nowych skoro jeszcze tak strasznie trzeszczały przy każdym ruchu. Musimy opisać strój pana Vestergaarda, bowiem ten uwielbia się przebierać i zawsze wygląda jak kolorowy, puszący się paw. Zatem oprócz skórzanych, idealnie przylegających do umięśnionych nóg spodni Klemens przywdział lekko znoszone, czarne martensy, nie bawiąc się w ich wiązanie, przez co co jakiś czas zdarzało mu się nastąpić na którąś ze smętnie zwisających sznurówek. Czarną koszulkę z wyciętym kołnierzykiem, odsłaniającym jego tatuaże, wkasał niedbale za pasek a na ramiona zarzucił ramoneskę z mnóstwem zbytecznych zamków. Na szyi w rytm jego kroków wesoło podrygiwał srebrny medalion w kształcie serca (ale takiego prawdziwego, podręcznikowego). Nikt poza samym zainteresowanym nie wiedział, że medalion służy za flakonik w którym chłopaczyna przetrzymywał proszek z asmodelusa. Spryciarz! Całości jego genialnego wizerunku dopełniał cudowny, wysoki i błyszczący cylinder, głęboko nasunięty na rudą czuprynę Klemensa. - Ach, kogóż moje oczy widzą! - zakrzyknął radośnie, zatrzymując się w pół kroku i z żołnierską precyzją odwracając się o kąt czterdziestu pięciu stopni, by po chwili ruszyć w kierunku znajomych twarzy. Szeroko rozpostarł ramiona, uśmiechając się przyjaźnie i przenosząc wzrok z Liama na Lailę i z powrotem. - No no gołąbeczki, czemu tkwicie w tych nieprzyjemnych murach korytarza, zamiast grzać szacowne cztery litery przy kominku w pokoju wspólnym? I Binnie nikogo perfidnie nie podrywa! Wypraszam sobie.
A pomyśleć, że Lai wyszła tylko rozprostować nogi i rozejrzeć się czy oby mury były takie same i nie minęły setki lat, kiedy ona siedziała pośród książek. Uśmiechnęła się delikatnie na dźwięk deszczy, który bębnił o zewnętrzny parapet i pokrywał szybę. Tak. Było dość ładnie. Może nawet powinna zastanowić się nad odbyciem jakiegoś spaceru po błoniach? Może mogłaby odrobinę polatać na miotle? To mogłoby być całkiem fajne. Tak uważała. Ale nie dane jej było długo pogrążać się w skomplikowanym toku myślowym, bo na korytarzu pojawił się Liam. Nadal peszył się na jej widok? Zignorowała to, albo nie zauważyła. Każdy miał jakieś wspomnienie, które przywodziło na myśl falę zażenowania. Nie dało się tego zatrzymać. Kiedy on próbował wyznać jej miłość, ona była jeszcze dzieciakiem, który po prostu biegał po zamku i pozował na dojrzałą. A zatem nie wyszło mi. Mówi się trudno. Z pewnością teraz ma kogoś bardziej "na tak", aby darować temu komuś uczucia. Uśmiechnęła się do niego delikatnie. W sumie pomimo wspólnego dormitorium dawno go nie widziała. - Och cześć Liam. Nie. Dopiero tu przyszłam. Nic nie widziałam, ale mogę z Tobą poszukać jeśli chcesz. - Zaproponowała zastanawiając się gdzie może leżeć jego książka. Wszak wszystkie parapety były puste, a korytarz tak przestronny, iż z pewnością byłoby widać ją rzuconą gdziekolwiek. Może któryś profesor sprzątał książkę i zamierzał mu ją oddać na najbliższych zajęciach?! I pewnie by głośno wypowiedziała tą myśl, gdyby na horyzoncie nie pojawił się jeszcze Klemens. Do niego również się uśmiechnęła. Chłopak miał dość charakterystyczny sposób mówienia, co dawało plus pięć do stylówki. Ale tego to głośno nie powie. Oj nie. Przysiadła na niskim parapecie zakładając ręce na piersiach. - Emm. No witaj Klemens. - Zamrugała do niego kilkakrotnie jak miała w zwyczaju. - Właściwie to wiesz, szliśmy Cię szukać. W końcu z Ciebie taka gwiazda, że jesteś nam potrzebny do tego, żeby siać strach na dzielni. Sam rozumiesz. Liam taki napakowany buruszuru, ja taka fajna, a Ty taki: "wszędzie nas pełno". No gang doskonały. - Powiedziała odrobinę dusząc w sobie śmiech. Już widziała jak sieliby strach i jak wszyscy by przed nimi uciekali. Taka sytuacja.
No żesz na tysiąc ognisk. Nigdzie nie było tej przeklętej książki. Dobrze że chociaż Laila była miła. To naprawdę w porządku. Może faktycznie nie powinien aż tak się przy niej krępować. W końcu to było prawie trzy lata temu. Oboje się zmienili i miliony różnych bzdetów. No ale nie ważne: -Pewnie jakiś głuchołom ją wciągnął czy coś. Trudno, i tak mi nie pomagała w uczeniu się- posłał jej uśmiech pokazując swoje równe ząbki. Miał już nawinąć jakiś nudny temat do rozmowy gdy pokazał się Klemens. Oh, ten to wasze wybierał najlepszą możliwą chwile na pojawienie się znikąd. Jakby nie patrzeć- zawsze ratował Kohoku z opresji. I to kolejny powód droga administracjo, dla którego Klemens Vestergaard powinien dostać różową rangę "Miszcz Uczynności". To tak tylko w gwoli przypomnienia czy coś. Kohoku nawet nie do końca wiedział za co tak lubi tego Puchona. Może za styl? Może za to że był nie przebierając w słowach jebnięty? Naprawdę trudno stwierdzić. Jedno jest pewne. Jako przyjaciele tworzyli zabawną parę. On taki wysoki napakowany, ciemnowłosy, a Klemnsik rudy, przy Liamie wątły ale za to jaki orginalny. No naprawdę miodzio! Bardzo mu się nie spodobał zwrot gołąbeczki, no ale nie ważne. Nie spodziewał się jednak takiej spontaniczności po Howett. No, no szalona. Przytaknął jej a nawet doda coś od siebie!: -Wiesz zabieranie książek, polowanie na pająki, takie rzeczy. Jesteś nam potrzebny! Na gwałt- znów pokazał szereg swoich zębów.
Tak, tak, droga Administracjo! W przedwczesnym prezencie gwiazdkowym nie pogardzę śliczną własną rangą i różowiutkim kolorkiem. Toż to byłoby po prostu szczytem marzeń Klemensa! No, przynajmniej marzeń na czas studiów, bo przecież po studiach zaczynały się inne, szalenie dojrzałe i dalekosiężne marzenia i plany, o których biedak jeszcze nie miał pojęcia. I tak jeszcze gwoli wyjaśnienia, skoro Liam nie wiedział dokładnie za co lubi Klemensia, to ja mogę mu śmiało powiedzieć: Klemens Vestergaard po prostu ociekał zajebistością, seksem i charyzmą. Kiedy chodził - on nie chodził, on sunął z gracją jelenia na rykowisku. Kiedy mówił, przemawiali przez niego najwięksi poeci w dziejach a wyczucia gustu i smaku uczył go sam Karl Lagerfeld! Klemensik do chudzin nie należał i swoje mięśnie w odpowiednich miejscach miał, aczkolwiek z bólem serca obserwował hawajskiego kamrata, bowiem przy nim każdy, kto nie miał zadatków na kulturystę, wyglądał jak chudzina. Ach! Czasem Duńczyk cholernie zazdrościł mu tych stalowych mięśni! A potem sobie przypominał, że szalenie dziwnie wyglądałyby pod skórzanymi spodniami bądź różową bluzką typu bokserka. I wtedy znowu był szczęśliwy, że wygląda jak wygląda. - Strach na dzielni? - powtórzył, z zastanowieniem głaszcząc się po brodzie. Niestety idealnie ogolony nie miał bródki po której mógłby się gładzić. - Min kaere! Ależ to nie przystoi muszkieterom siać postrachu pośród plebsu! Naszym zadaniem jest olśniewać ich naszą chwałą i dostojnością a także nieść pomoc i bezpieczeństwo tak, by mogli spać spokojnie w swoich, albo i nie swoich, łóżkach. - odparł, rozpościerając ramiona tak, jakby za ułamek sekundy miał zamiar zgarnąć jedno i drugie i mocno przytulić. Oszacowawszy jednak rozmiary Liama i rozwartość swoich ramion, opuścił je zrezygnowany, wzdychając przy tym teatralnie. W każdym razie tak żeby było zabawniej, Klemens postanowił zdjąć swój cylinder. W tymże celu wychylił się nieznacznie do przodu, zamaszystym gestem chwytając za rondo i ściągając nakrycie głowy, z którego po chwili wyciągnął pojedynczy kwiat czarnej orchidei, który tak się złożyło, że był jego ulubionym kwiatem. Cylinder powrócił na swoje miejsce, a kwiat został zatknięty za ucho Laili. - Na osłodę dnia, miła pani. - mruknął, uśmiechając się do dziewczyny czarująco. - Zatem w drogę, gdziekolwiek nas poprowadzisz wodzu! - dodał, tym razem ewidentnie zwracając się do Liama. W końcu kto inny miał być przywódcą, jak nie Khal Drogo?
Ale jak można się po niej nie spodziewać takiej spontaniczności, kiedy Laikowa to spontaniczność w najczystszej postaci?! No takie życie. Nie ma co się przejmować. Może kiedyś jeszcze Liam się o tym wszystkim przekona. Bo nie wszystko przecież w życiu wychodziło. Faktycznie powinien przestać zawstydzać się jej obecnością, wszak nie gryzła, ani się z niego nie śmiała. Jakże by mogła. Swoją drogą cała sytuacja z Juno kazała jej zachować bezpieczny dystans od Puchona. Chyba miał fioła na punkcie Gryffonki, a ona nie chciała tego komentować. Nie była pewna komu kibicuje, ale Juno się ułoży. Była silna. Ale chyba i przestała kierować się sercem. Za którymś razem wszyscy przestajemy. Jednak nie pora na egzystencjonalne myśli. Przecież tutaj ważniejsze są rzeczy do obgadania. Ilekroć Howett miała do czynienia z ludźmi z Hogwartu zdawała sobie sprawę, że wszyscy powinni wylądować w wariatkowie. Wystarczy spojrzeć na takiego Klemensa, aby zdać sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. COŚ. Bo zupełnie przecież nie widać co. Uśmiechnęła się delikatnie do obojga przy czym zgarnęła kilka kosmyków włosów za ucho. - Klemens, no proszę Cię. Przecież sianie strachu na dzielni jest lepsze od wyjmowania pierwszaków z szafek. Nie czujesz tego? Mielibyśmy takie fajne, groźne ksywki. Ooo... Liam to byłby "Duży". Każda szanująca się paczka musi mieć "Dużego". Od razu taka rozkimna, że jest najgroźniejszy! Czujesz to na pewno. - Mrugnęła do przyjaciela po chwili zerkając na Liama, czy oby nie strzelił focha na pół korytarzu. - Poza tym co to za radość. Trzeba siać postrach i wzbudzać respekt! - Klasnęła w dłonie, a zaraz potem wyciągnęła zza ucha kwiat, który jej tam włożył, aby przyjrzeć się mu dokładnie. No zaprawdę cóż za zdolny facet. - Liam, umiesz tak? - Uniosła wyżej brwi. No tak. Teraz niech jej zrobią pokaz sztuczek. Bo w sumie czemu nie!
Musieli wyglądać komicznie. On wielki a przy nim jakiś rudy chudzielec w skórzanych spodniach i grzeczna pani prefekt która nie ma 170 w kapeluszu. Oh naprawdę cudowna paczuszka. No ale do rzeczy. Liam obserwował swojego przyjaciela i Laile z cały czas poszerzającym sie uśmiechem na ustach. Nie sądził że szukając książki od OPCM wydarzy się tyle zabawnych rzeczy. Kolejny punkt za którego należy się Klemensowi różowa ranga- człowiek nigdy się z nim nie nudził!. Założył swoje wielkie ramiona na piersi i starał się nie wybuchnąć śmiechem. I do tego wyglądać strasznie. Deszcz coraz mocniej uderzał o szyby. "Ciekawe co tam u Juno" pomyślał. Naprawdę się starał o niej nie myśleć. No ale co poradzi zakochany facet. Tak bardzo, tak bardzo chciał ją uratować od tego głupiegoćpuna Oliviera (Olivier jest spoko, tylko Kohoku go nie lubi, Lajla), ale nie wiedział jak. przyjaźnili sie, on sie zakochał, drama milion no. Potrząsnął głową gdy Laila właśnie kończyła swój wywód jak to fajnie być złymi: -No Klemens, wyobrażasz sobie żeby jakikolwiek pierwszak uważał mnie za dobrego gościa? Już łatwiej nam będzie siać grozę! Ja będę mięśniami, ty będziesz mózgiem a Laila... em seksapilem naszego zespołu?- uśmiechnął się do niej z góry.- Będziemy spuszczać w kiblach, rysować kutasy na ścianach i w ogóle. Puchoni też mogą być źli.- gdy padło pytanie z ust malutkiej pani prefekt, usta Kohoku rozpłynęły się w jeszcze szerszym uśmiechu- Ślicznotko ty się jeszcze pytasz?- uniósł wyżej brwi, identycznie jak ona. Rajusiu, mam nadzieję że nasz dzielny wódz nie wczuł sie za bardzo.
Po raz setny powtarzam, że Klemens nie był chudzielcem! Swoją masę miał, adekwatną do lekkoatletycznej sylwetki. Chudzielcem można by nazwać takiego Philippa Lorraina albo Huana Bedau, ale Klemensia zdecydowanie nie można było nazwać chudziną! Jeszcze chłopak nabawiłby się kompleksów, gdyby to usłyszał. No okej, nie wyglądał przy Liamie jak strongman i w sumie przy nim to każdy wydawał się wątły, ale też nie przesadzajmy! Swoją, dobrze ukształtowaną masę przy nieco ponad metrze i dziewięćdziesięciu centymetrach miał! Dobra, dobra, starczy już o tej różowej randze bo jeszcze nasłuchają się o niej wszyscy tyle, że już będą mieli jej serdecznie dosyć i Klemens nigdy, przenigdy nie będzie już miał szans na zostanie Wonder Woman. A tak ładnie wyglądałby w kostiumie Amazonki!! Och och! Klemens westchnął bezgłośnie, przenosząc wzrok z Lajli na Lijama i z powrotem. Ostentacyjnie przyłożył palec wskazujący i środkowy lewej dłoni do skroni i pomasował ją, jakby sama myśl o czynieniu zła, rysowaniu kutasów i spuszczaniu dzieciaków w kiblach przyprawiała go o ból głowy. No cóż, Klemens nawet w żartach nie widział się w roli dręczyciela i oprawcy. - Kochani - zaczął tonem iście poważnym, niczym zawodowy wykładowca Hogwartu. - Respektu, szacunku i posłuchu wśród plebsu nie zyskuje się siłą, co chyba jasno widać na przykładzie chociażby Sami-Wiecie-Kogo i historii! Wszak łatwiej pozyskać wyznawców poprzez bycie ponad nimi, niesienie im pomocy a także służenie swoją inteligencją i radą. Czyż nie lepiej jest być wielbionym przez tłum niż wzbudzać postrach i nie mieć nikogo, kto mógłby nas wychwalać w pieśniach? - swoją tyradę zakończył, a jakże, pytaniem retorycznym. W ogóle to co za głupi pomysł żeby wdawać się z nim w dyskusję na temat jego poglądów! Aż dziw brał, że Laila i Liam podjęli temat, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z tego co ich teraz czeka. A czekało dużo, bo Klemens w swojej główce już ułożył plan by przekonać ich do czynienia dobra, nie zła. I nie było takiej siły na świecie, która powstrzymałaby go przed osiągnięciem swojego celu! Aczkolwiek z drugiej strony perspektywa zostania mózgiem operacji była dla niego zaiste przyjemna. Nie zamierzał się jednak tą myślą z nikim dzielić.
Ale co do za umniejszanie jej roli w tym całym przedsięwzięciu? Przecież mogła być seksapilem i jednocześnie mózgiem operacji! Wszak to ona wpadła na pomysł bycia szajką i w ogóle. Mieliby przykrywkę pod postacią jej odznaki prefekta, której swoją droga ostatnio nie używała zbyt często. Ale to wszystko się przecież zmieni, bo Laila to takie złote dziecko, że rzeczywiście może pomagać. Zresztą dobrze, że to wszystko żarty, a z Klemensem się sprzeczała, bo lubiła ten jego wyraz twarzy "zaraz wszystko Ci wyjaśnię i będziesz myślała tak jak ja". Pewnie Liam też wychodził z tego założenia i mieli dziś przewagę, bo skoro byli we dwójkę, to biedny Klemens może szybciutko się zmęczyć. Uśmiechnęła się kręcąc głową. Cóż to za herezje. Przecież właśnie to wzbudzało szacuneczek na dzielni. Choć publika nie szczędziła niemiłych słów to z pewnością na dźwięk twojego imienia część chowała się pod łóżka, a druga robiła jeszcze inne ciekawe rzeczy. Takie tam. Lai chciała to powiedzieć dla męskich mężczyzn, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. - Soreczka Klementyno, ale zło jest superkowe. Można nosić czarne szaty i mieć fryzury jak z horroru. Przy tym wyznaczać trendy na ulicy Nokturnu i w ogóle siać grozę. Można by było też się nauczyć jakiś wymyślnych prób torturowania, np. przez łaskotki! - Zaproponowała. Taka mądra Laila. Wiedziała, że łaskotki to samobójstwo. A poza tym to Klementyna zawsze będzie wyglądała jak chudzielec, koniec kropka, pięć. Bo spójrzmy na Liama! W niego by weszło pięć Klementyn. W sumie zabawna historia, bo Lai śmiała się ze swojego kochanego Charlesa,że jak jeszcze trochę schudnie to będzie nosił jej rozmiar... Spodni. Pożyczałaby mu rurki! Może Klement też by chciał pożyczyć jeansy od Laili?!
Tak, oglądanie jak Klemens próbuje nawrócić świat, i przekonać wszystkich że to właśnie jego zdanie jest jedynym słusznym zdaniem było zabawne. Nawet bardzo. Nie żeby Kohoku się z niego naśmiewał o nie nie. Po prostu lubił to obserwować. A jako że teraz był 2 na 1 to musiało być to jeszcze zabawniejsze. Dlatego czekał aż sytuacja się rozwinie stając po stronie Lai. Nawet nie wiedział kiedy się tak przy niej wyluzował. Oh, szalony Kohoku: -Po za tym nikt nie lubi super bohaterów. I trzeba działać potajemnie. Jak jest się dobrym nie można się mylić, bo jest mało dobrych rzeczy. A jak jesteś zły, to nawet jak napiszesz na ścianie "nurz w bszóhu" nikt nie powie ci że to źle. Bo będą się ciebie bali. Proste. Być złym jest lepiej. Można dolać komuś do soku na przykład eliksiru wielosokowego z włosem trolla! Tak fajnie jest być złym. I to na legalu,a nie jakimś żałosnym superbohaterem...- założył wielkie ręce na piersi, patrząc na Klemensa z góry. Widział ten wyraz jego twarzy. Zawsze tak wyglądał jak chciał zmieniać świat. Oh, cudowanie. Na prawdę cudownie. W sumie to nawet nie wiedział czy do końca chciał być zły. No ale kto by uwierzył że Liam jest obrońcą praw pierwszoklasistów? No kto. Wyglądał jak Conan Barbarzyńca, więc kto rozsądny uwierzyłby że ten potężny hawajczyk może być jak Clark Kent. Przecież nie wyglądał na idiotę żeby który zakłada majtki na spodnie, bez przesady. I miał za długie włosy.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
To było idealne miejsce. W ciemnym korytarzu na IV piętrze mógł pomyśleć sobie w spokoju, jednocześnie nie łamiąc zasady, która ostatnio rządziła jego życiem, a chodziło tutaj o to, aby nie siedzieć zbyt długo w jednym miejscu i jak najczęściej opuszczać dormitorium. Mógł sobie przysiąść lub pochodzić i zastanowić się nad tym, gdzie on do cholery jasnej zmierzał. Dobra, rozumiem chandrę po stracie ojca, rozumiem problemy po spotkaniu Lunarnych i te wszystkie rozterki miłosne, zastanawianie się za Kacpra jak on ma się zająć Summer, ale, do kurwy nędzy, jak można było ogarnąć to co stało się całkiem niedawno? Jak on mógł to zrobić? Przecież nigdy nie podniósł nawet ręki na kobietę, ba, nawet wolał żeby to one go uderzyły, niżby on miałby je skrzywdzić. Zresztą ta zasada tyczyła się nie tylko płci pięknej. Nie uderzył Filipa, kiedy ten krzyczał, że nie chce go znać, chociaż naprawdę miał na to wielką ochotę, a teraz? Teraz jego mały świat legł w gruzach. Skrzywdził Watson, a najgorsze było to, że chyba zdawał sobie sprawę jak bardzo. Znaczy, jasne, był samolubnym egoistą, ale miał jakiś pierwiastek ludzkich uczuć, nikt przecież nie jest z nich całkowicie wyprany, niczym w Perwollu i raczej nie powinno nikogo dziwić to, że bardzo się tym gryzł. Emm, dobra, małe sprostowanie - nikogo kto tak naprawdę go znał, a tych osób było niestety bardzo niewiele. Nie wiedział co ma zrobić z tym jak się czuł, więc wysłał jej kilka listów i dużo czekolady. Przeprosił ją. Wiedział, że to nie wynagrodzi tego, że ją skatował, ale co miał zrobić? Był takim tchórzem, że nie dałby rady pojawić się w szpitalu i wytrzymywać to jak miota w niego obelgami. Zresztą, nie był nawet na tyle odważny, aby podpisywać się w korespondencji, którą z nią wymieniał i wygląda na to, że dobrze robił, bo na ostatni mu nie odpowiedziała. No, ale i z drugiej strony patrząc co mogła napisać? „Ooo, to Ty Rash! Tak się cieszę, że złamałeś mi żebra!”. Nie! Nie był aż tak pokręcony, aby myśleć w podobnych kategoriach. Krążył po korytarzu jak wyrzutek już przez kilkanaście minut, aż wreszcie zatrzymał się i oparł o ścianę w bardziej zacienionej części, czując, że naprawdę chciałby się w tym momencie wtopić w starą, zabytkową cegłę. Nie musiałby się wtedy niczym martwić i do cholery nie miałby tak żałośnie ogromnych wyrzutów sumienia, znowu zresztą. Co się z nim działo? Czy to wina tego… czegoś co zrodziło się między nim a Stone’m? Nie rozumiał tego i… chyba nie chciał rozumieć. Spuścił głowę, zbierając przez moment myśli. Gdyby tylko znalazł jakiś sposób, żeby spotkać się z Coco, to czy zrobiłby to? Sam nie wiedział, ale to bardzo możliwe…
Coco… No cóż.. Jak to Coco. Raz miała w życiu pod górkę, no a raz… Pod górkę. Nie dało się tego jakoś zręcznie obejść, ominąć, przejść. To po prostu było. Trwało przy niej. Kłopoty ją kochały, no nieszczególnie z wzajemnością, więc wszystko co się działo, było automatyczne. Było następstwem czegoś. Ona nie widziała Kacpra bardzo długo. Summer nie widziała… Trzy tygodnie? Może trochę mniej, ale dni zlewały jej się w jedno, zwłaszcza gdy brała tabletki na depresje. Pamięć była czymś co traciła, bo nie panowała nad lekami jakie brała. Traciła zmysły. Traciła świadomość. Nawet nie chciała wierzyć w to, że była w stanie przespać się z Kaiem, chociaż może z tym prędzej, bo on był kumplem od flaszki, czasem od problemów, ale Casper? To było coś innego. Zawsze ją traktował jak niedorozwiniętą małolatę, ileż to razy spalili razem trawkę, a potem pili wódkę, rzygając przez okno… Ale nigdy nie patrzyli na siebie jak na obiekty seksualne, a teraz? Teraz mieli mieć razem dziecko… To znaczy, wróć. Mieli razem dziecko? Tak, śliczną córeczkę. Maleńką Summer. Tyle, że Coco nie potrafiła ogarnąć, że naprawdę jest matką. I dopiero gdy Is wzięła jej tabletki. Dopiero gdy pokazała zdjęcie – wtedy Rosie zrozumiała, że musi walczyć o to maleństwo, które ją napędzało. Tego pragnęła, dlatego też udała się, a przynajmniej próbowała dotrzeć na Tojadową, by spotkać Caspra i córkę, w szczególności córkę. Mogła stać. Krzyczeć. Prosić. Błagać. Mogła wszystko. Jednak nie dotarła tam. Nie wiedziała dlaczego sytuacja przybrała takiego kształtu, ale powinna odsapnąć. Nie powinna go ratować, ale sumienie – kurwa – no patrzcie – Coco Rosie Watson miała sumienie… I wtedy ją ruszyło. Ona też lawirowała na krawędzi ze śmiercią. Dwa razy próbowała umrzeć, ale jej nie wyszło, dlatego też bez względu na to jakim skurwysynem Rasheed był w jej oczach, nie mogła dać mu umrzeć. Stąd walka o najszczęśliwsze wspomnienie. Stąd walka o patronusa. Dlaczego ją skatował? Czy to kwestia tego, że naprawdę była szlamą? To kwestia tego, że między nią, a Casprem się nie układało, z czego Villiers był… Nadal jest kumplem Rasheeda? Rosie nie mogłaby powiedzieć ojcu swojej córki prawdy o Rasheedzie. Wiedziała jak to się mogło skończyć, choć z drugiej strony… Miała mętlik w głowie. Musiała to wszystko przeanalizować. Zastanowić się. Jeszcze przed skręceniem w korytarz na IV piętrze, przetarła policzek, na którym tlił się jeszcze siniak oraz kilka zadrapań, a po chwili dojrzała Sharkera. To było jak grom z jasnego nieba. Nie powinno go tu być. Nie teraz. Nie. Nie. Dlaczego? Dlaczego miała takiego pecha? Chciała jedynie przejść i dostać się na drugie piętro. Co miała poradzić, że to jedyna droga? A przynajmniej jedyna, którą znała Coco. Opuściła rudę włosy na twarz, spuściła głowę i ruszyła przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Nie mogła na niego spojrzeć, bo wiązałoby się to z cholerną awantura, a ona była jeszcze za słaba. Piła jakiś eliksir co by kości się szybciej posklejały, ale nadal były chyba w kiepskim stanie, bo każdy krok sprawiał jej fenomenalny ból. Kurwa, Rash… Dlaczego to zrobiłeś?
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Myślał teraz tak intensywnie, że aż dziw brał, że para nie zaczęła unosić się nad jego głową, wzbijając w kolorowych obłoczkach ponad szopę, starannie ułożonych włosów, a wokół nie można było usłyszeć zgrzytu trybików, które obracały się wciąż i wciąż, bez przerwy. Tak bardzo chciał wierzyć w to, że to co stało się zaledwie jakiś czas temu było jedynie koszmarnym snem, z którego zaraz się obudzi. Czuł do siebie taki wstręt i obrzydzenie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Nieważne kim była ruda - czy szlamą, czy dziwką, za którą przecież tak długo ją uważał czy kurwa kimkolwiek innym - on nie miał prawa zrobić jej krzywdy. Był wtedy tak przerażony, że nie myślał racjonalnie. Spotkał się z twarzą w twarz ze swoim najgorszym lękiem, a to przecież zawsze jest straszne przeżycie dla człowieka, co jednak absolutnie go nie usprawiedliwia. Tak samo zresztą jak ten natłok emocji, który teraz przeżywał, a który kumulował się w nim od wielu miesięcy. Biblioteka, boisko Quidditcha, szatnia, kamienny krąg, kuźnia, fontanna, potem był też szpital, bo Julka zachowywała się skrajnie nieodpowiedzialnie. To było za dużo jak dla osiemnastolatka, który przecież dopiero co stracił ojca. Nie potrafił sobie radzić ze swoimi emocjami odkąd tylko pamiętał, ale teraz było jeszcze gorzej. Był wręcz nieobliczalny. Zerknął na swoje zaciśnięte w pięści dłonie i cicho westchnął. Był potworem… Jak mógł sobie tutaj spokojnie stać? Czy naprawdę był aż tak tchórzliwy, że nie potrafił się zdobyć na to żeby ją odnaleźć? Pisał jej w liście, że ją przeprasza, ale to niczego kurwa nie załatwia. Leżała pewnie na intensywnej terapii, bo nieźle ją załatwił. Nie mógł zapomnieć jej zakrwawionej twarzy. Czy ona na to zasłużyła? Nie potrafił tego stwierdzić. Jasne, że nienawidził jej całym sercem, ale teraz… teraz jakby coś się zmieniło. Mógł myśleć o niej bez niewyobrażalnego gniewu i mnóstwa obelg, momentalnie pojawiających się na ustach i to go nieco przerażało, bo zaczynał również żywić bardziej ludzkie uczucia. Współczucie? Może to było to, nie wiedział, tak samo jak nie wiedział skąd mu się to wzięło. Czy to naprawdę tylko wina tego, że dotkliwie ją pobił? Nie… wiedział o tym, czuł to. Widział Summer. Czy ktoś zły mógłby wydać na świat coś tak pięknego i niewinnego? Jego rozmyślania wewnętrzne zostały przerwane przez odgłos kroków. Lekkich kroków. Kobiecych. Nasłuchiwał przez chwilę, nie ośmielając się podnieść głowy, ale gdy zaczęły się do niego zbliżać, zdecydował się ją podnieść, a wtedy zobaczył ją. Szła w jego stronę, z twarzą ukrytą we włosach, a sprawiała wrażenie jakby każdy kolejny krok stanowił dla niej wyzwanie. To było zbyt wiele. Jego żołądek zacisnął się w supeł. W głębi duszy, wcale nie był gotowy na to spotkanie, a teraz to spadło na niego tak samo jak na Gryfonkę - jak grom z jasnego nieba. Zacisnął mocniej szczęki, czekając cierpliwie jak będzie go mijała, a potem, trochę bez namysłu, zatrzymał ją, chwytając za łokieć. Mocno i zdecydowanie, ale nie na tyle aby zadawać jej dodatkowy ból. Miał wciąż spuszczoną głowę i starał się na nią nie patrzeć. To było trudniejsze niżby się mógł spodziewać. Takie proste słowo, a jednak tak ciężko było je wymówić. - Watson - zaczął stanowczo, dumny z siebie, że głos nie zaczął mu się łamać, gdyż czuł jak z sekundy na sekundę zalewa go fala emocji, a żadna z nich nie była negatywna czy niebezpieczna. Czuł między innymi wstyd i współczucie. Boże, on poczuwał się do winy! - Ja… - zawahał się przez chwilę, nieco mocniej wczepiając palce w jej skórę - kurwa, Coco. Przepraszam. Nie wiem co we mnie wtedy wstąpiło. Ty… uratowałaś mi życie. Dziękuję. Powinnaś była zostawić mnie tam i wydać im na śmierć. Nie zasłużyłem na Twoją pomoc. Nikt z was nie mógł mieć pojęcia jak ciężko było mu wypowiedzieć te słowa. Męczył się z tym niesamowicie, ale gdy wreszcie wyrzucił to z siebie, poczuł niewyobrażalną ulgę. Teraz wszystko zależało od niej. Nie miałby nic przeciwko jakby po prostu odeszła, nawet na niego nie spojrzawszy. Zasłużył sobie na jej nienawiść, wiedział to aż za dobrze. Puścił jej łokieć, zwieszając luźno rękę przy boku.
I grała na gitarze. Kolejne chwyty układały jakąś melodię, która była znana tylko jej. Ogarnięta pewną ciszą, mogła myśleć. Mogła analizować. Chciała odnaleźć się w tym pędzie, próbując zbudować życie na „miłości fundamencie”, którego właściwie nie było. Znikała z życia każdego. Tak było dobrze. Najlepiej jak można było sobie wyśnić. Dla was to pierdolenie – dla niej ratunek. Ucieczka przed ludźmi, na których jej zależy. Śmieszne, że aż żałosne. Po co? Po co się angażowała w cokolwiek… Nie chciała żeby Rasheed ją zatrzymywał. Chciała żeby dał jej kilka chwil spokoju. Żeby dał jej możliwość przejścia. Ucieczki. Kolejnej. To robiła najlepiej. I teraz miała zamiar uciec ludziom, bo przecież nie miała obowiązku tkwić przy nich, prawda? Żadnego obowiązku nie miała. Była ciężarem dla tych, na których jej zależało .Dajcie jej umrzeć. Choć raz pozwólcie na to co powinno spotkać ją już dawno temu. Po prostu dajcie jej umrzeć. Niczego bardziej nie pragnęła. Nie w tej chwili. Dopiero gdy poczuła szarpnięcie Rasheeda zrozumiała, że to co się dzieje, jest nierealne. Nie chciała by ją dotykał. Już raz to zrobił i sprawił jej ból. Czemu się na to znów odważył? Znów chciał to powtórzyć? Może to przez to, że żyje. Może chciał spróbować dokończyć swoje dzieło. Dlaczego więc zwlekał? Dlaczego pastwił sie nad jej obolałym jeszcze ciałem? Zagryzła dolną wargę, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. Nie mając pojęcia dlaczego się tak boi. Była zastraszona. Przepełniona obawami, nad którymi nie panowała. Chciała mu uciec. Wyrwać się. Jednak był na to jeszcze czas. Przełknęła głośno ślinę i dopiero po chwili odwróciła się w jego stronę, wbijając w niego szare tęczówki. Odgarnęła włosy z twarzy, a co za tym szło mógł zobaczyć siniaka, który jeszcze szpecił jej twarz. Niewielką ranę, która widniała tuż nad kością policzkową. Nie odpowiadała. Nie potrafiła. Nie wiedziała co mówić, bo to do czego on się przyznał sam przed sobą było ponad jej siły. Bał się tego co mówił, tak samo jak ona się bała tego słuchać. Ręce jej drżał, podobnie jak całe ciało. Nie umiała opanować tego strachu, bo przerastał ją z każdym wypowiedzianym zdaniem. Nie chciał, ale to zrobił. -Spokojnie. Nikt się nie dowiedział… - Odezwała się dopiero po chwili. Z trudem powstrzymywała nerwy, ale wiedziała, że jeśli spróbuje mu się wyrwać, to on będzie mógł spróbować po raz kolejny zrobić jej krzywdę. Chciała tego? Nie. Dość bólu. Wychodziła na prostą, a każda fizyczna rana mogłaby zostać utopiona, w którejś używce. Nie mogła tak ryzykować. Nie tym razem. -Gdybym to ja była na Twoim miejscu, zapewne bym już nie żyła. Wiem, że jestem tylko szlamą, nie musisz mnie w takich rzeczach utwierdzać, a mimo to, wtedy właśnie to zrobiłeś… Nie chciałam nikomu niszczyć życia. Nie potrafię zrozumieć dlaczego… Chciałam wtedy dobrze. Próbowałam Ci pomóc. Szłam do własnej córki, bo ona jest moją jedyną nadzieją, a Ty… Wiesz, czego mnie prawie pozbawiłeś? Możliwości zajścia w ciążę. Kiedyś. W przyszłości. Połamałeś mi żebra. Mam jeszcze problemy z chodzeniem, bo każdy ruch sprawia mi ból. Rasheed, nie potrafię… Nie umiem zrozumieć dlaczego… - Wyjąkała w końcu po chwili, czując jak zluźnia ucisk na jej przegubie, a tym samym jej dłoń zsunęła się wzdłuż jej ciała. Wlepiała cały czas szare tęczówki w twarz w chłopaka próbując znaleźć odpowiedź na każde nurtujące pytanie. Nie potrafiła.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Nie potrafił inaczej. Szedł przez życie w swoim własnym tempie, które było tak dziwnie rozłożone i tak koszmarnie nieodpowiedzialne, że aż zaskakujące bywało to, iż jeszcze nie przewracał się na prostej drodze. Popełniał w przeszłości wiele błędów i teraz aż za dobrze widział jakim był i jest frajerem. Nie umiał inaczej reagować, nikt go tego nie nauczył. Przecież nienawiść była dobra, o ile kierowana w kogoś innego, a teraz… teraz chyba pierwszy raz czuł, że przecież ona na nią nie zasłużyła. Była dziewczyną Kacpra i czy naprawdę to, że wywodziła się z mugolskiej rodziny coś zmieniało? I tak i nie. To było trudne, a zrozumienie tego wszystkiego co sprawiało to, że było trudne było jeszcze trudniejsze. Niestety, taka sytuacja, trzeba coś zaradzić. Może dlatego się odezwał, chociaż powinien był zostawić ją w spokoju? Chciał się zmienić? Dziwne, ale nie niemożliwe. Przecież jego oprawca już nie żył, a przynajmniej jeden z nich, życie musiało wręcz nabrać teraz nowych barw, a to nie mogło być tak, że będzie uciekać całe życie przez samym sobą. Czy był w tym jakiś sens? Nie wiedział tego, jednak na pewno mógł powiedzieć, że to co do tej pory było jego istnieniem, nagle stawało się dziwnie nierealne, oderwane od rzeczywistości. MUSIAŁ coś ze sobą zrobić. Kiedy jak nie teraz, do cholery? To było wstydliwe, tak przyznać się do błędu, a on wcale nie oczekiwał tego, że Watson wzruszy ramionami na jego wyznanie i pogratuluje mu odwagi. Kurwa, nie! Spodziewał się raczej zemsty i szantażu, a nie tego, że ona tak… po prostu zacznie mówić to co wiedział od dawna. Nie potrafił na nią spojrzeć, ale gdy już to zrobił, w jego oczach kryło się tyle bólu, że aż dziw brał, że taka emocja może pojawić się w tych stalowoniebieskich oczach, zawsze tak pełnych nienawiści. Przesunął dłonią po jej poranionym policzku, a gdy dotknął jej skóry, coś w tym spojrzeniu się zmieniło. Pojawiło się tam tak boleśnie ludzkie współczucie… - Przepraszam - powtórzył, czując jak zżera go palące poczucie winy oraz wiedząc, że wcale nie zasłużył na wybaczenie. Przygryzł wargę, cofając od niej ręce. Nie chciał wywierać na niej presji - mogła odejść w każdej chwili, nie musiała go słuchać. - Mam nadzieję, że mogę Ci zaufać, nawet jeśli Ty nie możesz zaufać mnie - zaczął, a jego głos drżał już nieco od emocji, których nie mógł opanować. To była dla niego tak nowa i bolesna sytuacja... - Gdybym tylko nie był tym kim stworzyli mnie moi bliscy, nigdy nie ośmieliłbyś się nazwać Cię szlamą - tutaj jeszcze patrzył jej w oczy, potem spuścił wzrok na swoje stopy - za to teraz… widzisz kim się stałem. Zasługuję na wszystkie epitety, jakimi ktokolwiek, kiedykolwiek mnie określił i bynajmniej nie będzie to pęczek superlatyw. Byłem przerażony i wściekły, a wtedy zobaczyłem, że to byłaś Ty… poczułem się… upokorzony? To chyba było to… masakra… nie wiem co mam zrobić żebyś mi wybaczyła, ale wiedz, że niczego tak bardzo nie żałuje jak tego co wtedy zrobiłem, a wiesz chyba, że nie jestem jedną z tych osób, które kiedykolwiek czegokolwiek w swoim życiu żałowały. Jeśli jesteś w stanie to… błagam… wybacz mi to. Nie musisz się mnie bać. Nigdy więcej nie będziesz musiała, bo nie zbliżę się do Ciebie, ba, nie odezwę się, jeśli o to nie poprosisz. Nie zasługuję na to, wiem, ale czy potrafisz mi to wybaczyć?
Chociaż się łudziła, że ona i Casper nie są tematem przegranym, tak miała teraz świadomość, że wszystko jest przegrane. Ona była matką jego dziecko. Jednak to z nim była Summer. Miał nad nią opiekę. Mógł osiągnąć wszystko to, czego nie dostanie przez najbliższy czas Rosie. Nie dostanie tego z prostej przyczyny. Była narkomanką. Codziennie chodziła na terapię, chcąc się wyleczyć. Potrzebowała tego jak niczego innego. Nie zastanawiała się też nad tym, że coś jest nie tak. Była czysta od jakiegoś czasu. Nie brała fety. Nie paliła trawy. Nie piła alkoholu. Jednak w tym czasie nie widziała także córki. Na tym jej zależało. Tego potrzebowała, to chciała osiągnąć dzięki leczeniu. Chociaż teraz? Pustka. Ona też chciała się zmienić, ale nikt tego nie rozumiał. Sharker miał łatwiej, bo miał ludzi, którzy mogli mu pomóc. Miał Caspra. Miał Julię. Coco miała osoby, które miały do niej pretensje, bo tak. Bo tak było dobrze. Bo tak było wygodnie. Wszyscy ją oskarżali. Najlepiej będzie jak ją kurwa pochowacie żywcem. -Rasheed… - Zaczęła mówić powoli, nie wiedząc tak naprawdę co powinna teraz rzucić. Jakim tekstem. Jaką anegdotą. Jakim czymkolwiek. Miała mu wybaczyć to co zrobił? Chyba nie była w stanie. To straszne, ale naprawdę nie potrafiła. Śmieszne. Z reguły gadała jak najęta, a teraz? Coś ją zablokowało. -Wyluzuj… - Powiedziała bardziej do siebie niż do niego, nie mogąc odwrócić twarzy gdy ten ją dotykał. Nie chciała dotyku. Parzył ją, ale tkwiła tu. Patrzyła na niego i pozwalała, mimo tego, że powinien przestań. No kurwa. On powinien przestać! -Jakoś to będzie i tyle… - Wydusiła z siebie, a po chwili odwróciła się na pięcie, nie chcąc tego kontynuować. Po prostu. Nie. I już.
Pięknie jest naprawdę pięknie jest. Neville miał dobry humor. Może się wydawać że to dość niecodzienny widok, ale miał dobry humor. Bajeczny i w ogóle. Tradycyjnie już nie poszedł na lekcję. Tradycyjnie też nie siedział w pokoju Wspólnym. Odkąd przyjechali uczniowie z wymiany, w szkole było tłoczno. Gorzej chyba nawet niż wtedy gdy były tu te mistrzostwa w lataniu na miotłach. Puchon, potrzebował odpoczynku od tego wiecznego tłoku. I od tego wiecznego ukrywania się pod zaklęciem. Lubił swoje tatuaże, lubił to jak ludzie reagowali na jego tatuaże. I w sumie to zrobił je po to aby je pokazywać a nie po to żeby się z nimi ukrywać. Ale z drugiej strony bardzo chciał skończyć edukacje magiczną w Hogwarcie równo z swoimi rówieśnkami. A na pewno nie zamierzał wylecieć ze szkoły za to jak wygląda. No nie popadajmy w paranoje. Spacerował sobie więc w dość mocno wyciętym podkoszulku po korytarzu. Tak aby było widać tatuaże. Miał dziś naprawdę cudowny humor. I chciał ten cudowny dzień poświęcić na nic nierobienie. Ambitny, jak zawsze.
Ściskała w dłoniach dość ciężką torbę, którą próbowała nieść na ramieniu, ale że zbyt długo jej się to nie podobało to zaraz przerzucała ja z dłoń na dłoń zastanawiając się czy dobrze zrobiła wysyłając ten list do Kaia. Przecież dopiero wróciła z Kopenhagi, przecież miała łzy w oczach... Ale tym razem wiedziała. To był definitywny koniec. Brak odpowiedzi też był odpowiedzią. Nie chciał jej. Brzydził się jej delikatnością, tańcem wśród dmuchawców, w postaci co raz to śmieszniejszych żarcików. Szytych kreacji. Gasła gdy go nie było. Jej płomień był już prawie nieistniejący. To było bardzo smutne. Cały ich związek był noszeniem ciężarów na jej barkach, bo jego jakby nigdy to nie obchodzilo. Nigdy. A chciała. Chciała tego. Cholernie. Miała w tym swój cel, cel który przyświecał jej każdego dnia. Chciała kochać. Ale nie miłością fizyczną zahaczającą o stosunek w różnych pozycjach. Chodziło o opiekę, obecność, chęć współistnienia. Jak dużo jej mógł dać? Mógł. Ale nie chciał. Dużo nie dużo. W końcu nic. Cholerne "jak zawsze" obijało się gdzieś w skrzywdzonej duszy, która miała w oczach teraz matkę ukrytą w łóżku szpitalnym. Jak mogła do tego dopuścić? Jedyna córka. Jedyne szczęście i nieszczęście zarazem. Tęskniła, i to było jedyne słuszne wytłumaczenie tego wszystkiego. Szła w letniej spódniczce, a sweterek nieznacznie okrywał jej drobne ramiona, które dziś skąpane były w porannych promieniach słońca. Nawet nie wiedziała jak trafiła na ten korytarz, w końcu jednak wypuściła torbę z rąk. Zobaczyła kogoś, kto wyglądał bardzo, bardzo dziwnie. Miał mnóstw tatuaży, a jej usta ułożyły się w charakterystyczne "o", a potem zacisnęła oczy i pięści zachodząc w głowę, co teraz powinna zrobić. Oddychaj. Idź dalej. - schyliła się po torbę i włócząc ją gdzieś tam przy nogach próbowała się spokojnie przetransportować na drugi koniec korytarzu. - Drogi Boże! - Wyrwało się jej, gdy chciała już się puścić biegiem. Nie łap jej, bo wrzaśnie.
Neville nigdy nikogo nie kochał. No po za Marlene. Ale ona zmarła bardzo dawno temu. Dla niego były to lata świetlne. Zostały po niej tylko tatuaże. Dlatego pewnie nie potrafiłby wczuć się w sytuacje Math. Znaczy no nie wiedział że ta dziewczyna ma na imię Math. Wiedział tylko że jest prefektem Puchonów. Czyli jednocześnie jego prefektem. Często mijał ją w pokoju Wspólnym. Zazwyczaj nie miał wtedy tatuaży, bo znał reakcje wszystkich dziewczyn z tego domu na jego wygląd. Nie chciał żeby ktokolwiek zszedł przez niego na zawał, no halo. Ale póki co to nie do końca zdawał sobie sprawę z obecności tej małej duszyczki na korytarzu. Zastanawiał się czy bardzo źle będzie jak zapali sobie papierosa na korytarzu, gdy usłyszał kroki. I dopiero wtedy sie odwrócił, i pomyślał o Matyldzie to wszystko co przed chwilą napisałam. No. Otwrócił się i tak na nią patrzył z rękami w kieszeniach. Nie chciał jej przestraszyć. Widział że się boi. Po napiętych mięśniach szczęki, przegubów. Widział jak drżą jej palce którymi trzyma ciężką torbę. Mógłby jej pomóc zanieść ją tam gdzie ją niosła. Na pewno był od niej silniejszy. Co do tego nie ma wątpliwości. Ona starała się na niego nie patrzeć, widział to. Widział te ukradkowe spojrzenia finalizowane mocnym zaciskaniem powiek. Gdyby mogła to puściła by się biegiem. Neville uśmiechnął się. A bardziej jego usta przybrały grymas niezadowolenia. Mimo że przyzwyczaił się do takich reakcji, za każdym razem mimo wszystko było mu przykro. Mimo to zagadnął, udając ze nie usłyszał jej słów: -Jak będziesz ją tak ciągnąć po podłodze, to ją zniszczysz. Mogę Ci pomóc ją zanieść, jakbyś chciała. Musi być ciężka.- podszedł do niej bliżej i wyciągnął dłoń w przyjacielskim geście. Na nowe znajomości się zebrało, też mi coś- Jestem Neville. Neville McLaughlin. Jesteśmy chyba z tego samego domu.
Wybryk natury? Czy człowiek z pomysłem na siebie? Dobre pytanie, które zadawała sobie panna Villadsen. Gdzieś tam dryfowała pośród dziwnej świadomości, że sama nie jest taka jak wszyscy, ale potrafiła jeszcze wtopić się w tłum. Tacy ludzie jak Neville, nie rzadko byli wytykani palcami. Może ktoś opowiadał o nich różne historie, a oni nic nie mogli na to poradzić. Rozumiała takie rzeczy, nie akceptowała ich, ale gdzieś tam w głębi siebie wiedziała, że nic nie może na to poradzić. Pomimo całej nie chęci do oceniania innych, to jednak właśnie teraz wyobraziła sobie, że mężczyzna jest bardzo złym, zbuntowanym, zamkniętym w sobie człowiekiem. I jakież jej zdziwienie było gdy podszedł do niej proponując, że poniesie jej torbę? A gdyby zapytała kto mu to zrobił? Może jest jakimś frikiem, który pojawił się nagle, co by tylko przejść się po korytarzu by zbadać reakcje przypadkowych przechodniów, a potem rozpłynąć się w powietrzu? Uśmiechnęła się nieznacznie próbując to całe zmieszanie władować to torby, która wylądowała na podłodze. - Nie nie. Dziękuję. Niezdara ze mnie! - Rzuciła chyląc się po bagaż, by zarzucić go na ramię i uspokoić oddech. - Och, jestem Mathilde. - Podała mu dłoń potrząsając nią może zbyt gwałtownie. - Ta Villadsen, od Kaia. - Dorzuciła ostatnie dwa słowa zanim ten mógł się w tym wszystkim połapać. Może powinna przedstawiać się tagami? Pewnie i tak nie skojarzyl, ale ona za wszelką cenę próbowała odwrócić swoją uwagę od jego wyglądu. - Powinnam już pójść. Bo tak. No ten. Mary... Znaczy profesor Mary Abney chciała mnie widzieć. Jakieś tam dziwne rzeczy. Hehs. - Zagubiona niczym Alicja w Krainie Czarów, prawda?
Kogo w ogóle interesuje czemu on tak wygląda? Ludzie tylko się bali i uciekali. A jeżeli ktoś z nim rozmawiał, to znaczy że był ogromną indywidualnością. Albo był ślepy. Albo chory umysłowo. Czemu nikt nigdy nie zapytał? Nikt z tych którzy się boją? Zwyczajnie nie zapytał "Czemu tak wygląsz?" Przecież takich rzeczy nie robi się z fanaberii. Wszystko ma swój powód. Deszcz, wiatr. Miłość przyjaźń. I tatuaże Nevilla też miały jakiś powód. Jakiś początek i jakiś nieokreślony koniec. Tylko nikt nie pytał. To smutne. Puchon naiwnie myślał, że jak do niej podejdzie i pokaże że w gruncie rzeczy to całkiem miły z niego gość, ta przestanie się bać. Gdy usłyszała jak mu się przedstawiła, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Czyżby miał się przestraszyć jakiegoś chłopaka? Jej chłopaka?: -Nie wiem co to Kai? Jakieś stowarzyszenie białowłosych? Albo nosicieli ciężkich toreb?- poczekał aż skończy trząchać jego ręką. Widział że chce uciec. Mimo to uznał że postara sie ją zatrzymać. Dziś miał wyjątkowo dobry dzień.: -Nie żebym chciał Cię martwić ale nie umiesz kłamać. Nie rozumiem co we mnie jest takiego strasznego, nawet dość regularnie się myję.- uśmiechnął się i puknął w swoje przedramię różdżką, mrucząc pod nosem zaklęcie. Wszystkie tatuaże, jakby ów magiczny patyk wciągnął. Neville miał dziś tego nie robić, no ale ta Mathillde czuła się ewidentnie nie konfortowo: -No, jeżeli faktycznie tak Ci śpieszno do profesor Abney, chętnie Ci pomogę. To chyba jedyny nauczyciel w tej szkole który mnie lubi. A bardzo nie miło patrzeć gdy kobieta nosi ciężary. Nie chcę się oczywiście narzucać, gdzieżby znowu. Jestem zwyczajnie miły.- popatrzył na swoje ramiona- A teraz w dodatku wyglądam normalnie, więc Twoje serce raczej nie przestanie bić ze strachu- puścił jej porozumiewawcze oczko i nadal się w nią wpatrywał.
A dlaczego gdy się komuś przedstawiałeś to wpierw pytałeś o imię, dopiero potem o osobowość? Dlaczego? Istniała kolejność, pewien powolny stosunek do tematu, który rozrastał się gdzieś tam w duszy. Miałeś też naukowo udowodnione dziesięć sekund przez które oceniałeś daną osobę, a ona mogła to zmienić dopiero przy większych staraniach. Patrzyła nieco przestraszona na Puchona zastanawiając się czy on już chce ją zabić czy może najpierw ją poćwiartuje. Może to wszystko było ukartowane? Westchnęła nie łapiąc się w ogóle na tym, że cofnęła się o pół kroku do tyłu. Uśmiechnęła się słabo jakby próbując go zbyć. Ale on mówił. Musiała skupić się na czymś więcej niż na przebieraniu stopami. Musiała wysłuchać, odpowiedzieć. Była prefektem, ale też dziewczyną, koleżanką z domu. Nie wypadało robić większych scen, niż tego wymagałaby chwila. Chłopak ewidentnie nie chciał jej wystraszyć, ale już to zrobił. Gdy tylko rozpoczął swój dziwny monolog i spowodował to, iż tatuaże zostały zamaskowane chciała przyłożyć dłoń do jego skóry, by sprawdzić czy rzeczywiście już ich tam nie ma. Czy może były żartem, marą nikczemną. A może rzeczywiście zostały okryte jakimś dobrym puchem, który je kochał, a oczy ludzkie nienawidziły? Chciała zapytać. Chciała to z siebie wyrzucić, ale nie mogła nic. Czuła się jakby przytwierdzona teraz do zimnej posadzki, która ją zniewoliła w tym jednym miejscu. O ile wcześniej miała siłę do podjęcia biegu, to teraz stała w tym miejscu zastanawiając się nad sensem swojego losu. W końcu wzruszyła ramionami. - Stowarzyszenie białowłosych? - Spytała nagle przykładając dłoń do włosów, które sama zwykła nazywać perłowymi,a tu takie zbicie z tematu. Nie chciała go jednak pouczać. Zamiast tego zaczęła chichotać nerwowo. - Nie boję się! - Rzuciła walecznie, gdyż nie chciała go zranić. Zapewne już to zrobiła, ale należało się wycofać gdzieś ze swoimi osądami. Być może pochopnymi. - Moje serce wcale nie bije ze strachu! - Zaperzyła się i zaczęła się nieco denerwować, że chłopak odebrał ją właśnie w ten sposób. Podała mu swoją torbę niepewnie zastanawiając się czy nie spłyną na nie wszystkie tatuaże Puchona. Choć w sumie to mogłoby być ciekawe doświadczenie. - Co zrobiłeś z nimi? - Spytała cicho, zastanawiając się czy w ogóle powinna oto pytać.
W sumie chyba nikt nie chce być wykluczony. Ludzie zabiegają o to aby inni ludzie ich kochali, akceptowali. Ubierają się, czeszą nawet mówią tak, aby pasować do otoczenia. Neville usilnie płyną pod prąd. Może twierdzenie że nie potrzebował ludzi było przesadą, ale ewidentnie potrafił się bez nich obyć. Samotność mu nie przeszkadzała. Lubił sam decydować o swoim życiu. Na nikogo się nie oglądać. Może dlatego tak właściwie nie do końca interesowało go co oni wszyscy sobie myślą. O nim. Oczywiście to że prawie każdy sie go bał było uciążliwe, ale nie było problemem. Nevillowi mało rzeczy sprawiało problem. Czasem miał takie odchyły że bywał szalenie towarzyski. Jak teraz na przykład. Chociaż pewnie jakby powiedziała mu żeby spadał, wzruszyłby ramionami i poszedł dalej w swoją stronę zostawiając ją w spokoju. Ale skoro po za strachem nie okazywała innej niechęci to nie widział powodu aby porzucić jej towarzystwo.: -No a nie są białe? Aż tak źle ze mną nie jest aby nie umiał odróżniać kolorów.- znów puścił jej oczko. Zabawna była. Przynajmniej w jego mniemaniu. Ale Nevilla bawiły dziwne rzeczy. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zaczęła się zapierać że wcale się go nie boi. Nie umiała kłamać, naprawdę. No ale pozostawił to bez komentarza. Już dawno się nauczył że kobietą trzeba po prostu przytakiwać. Wziął torbę i wskazał ręką w kierunku w którym chyba powinni iść. Jej kolejne pytanie trochę zbiło go z tropu, mimo to dzielnie odpowiedział.: -Zaczarowałem. Nie tylko Tobie one przeszkadzają w racjonalnym zachowywaniem się w mojej obecności. Dyrektor też bardzo ich nie lubi. To jakby warunek dla którego mogę się tu uczyć.
I Mathilde za to pokochała Hufflepuff. Długo nie potrafiła zrozumieć dlaczego została rozdzielona od swoich przyjaciół, jednak zniosła to, szczególnie po lekturze o domach w Hogwarcie. Była zaskoczona ilością pozytywnych cech, które gościły w ramionach Helgi i przychylnością wszystkich mieszkańców. Można powiedzieć, że zamiast uczciwości i pucharków pełnych słodyczy, w pokoju wspólnym można było częstować się dobrocią i tolerancją. Po prostu akceptacją. Odnalazłby się tu każdy bez zapału do czarnej magii, w której tętniło zło. Mathilde rozumiała pewne życiowe schematy, wbrew pozorom była baczną obserwatorką i przyswajała fakty. Zastanawiała się czy to że jej przyjaciele i ówczesny partner należy do Slytherinu nie oznacza np. tego, że są źli? Ale nie. Curtis, Riley, Georgia... Oni nie mogli być zły. To były strumienie dobra, które dawały z siebie wszystko na boisku. Prawda? Wierzyła w to. Była w stanie wmówić sobie wszystko, jednak nie miała wątpliwości, że rzeczywiście najlepiej identyfikuje się z Hufflepuff'em i była wdzięczna staremu kapeluszowi za właśnie taki werdykt. Dopiero pierwszego września zeszłego roku zorientowała się, że ten stary kapelusz to legendarna tiara przydziału, która na całe szczęście rozdziela ludzi po ich osobowościach i ambicjach, a nie np. po statusach majątkowych. Math by wtedy na pewno czuła się zaszufladkowana, a tu na całe szczęście panował względny spokój. Bowiem akceptacja jest matką późniejszych sukcesów! Tak zatem teraz popatrywała na Neville'a, który nie współgrał w mowie z tym, jak wyglądał. Jednakże nie zamierzała tego komentować. Kto wie, może jeszcze umiał czytać w myślach i zrobiłoby mu się przykro? - Są... Perłowe. Jak perełki. Takie wyciągnięte z muszli z oceanu! W Red Rock kilka razy udało mu się takie wyciągnąć! Dlatego chciałam mieć takie włosy! - Wyjaśniła mu szybko po chwili pesząc się, bo przecież nie każdy może i musi znać historię genezy koloru jej włosów. Wcześniej miała nieco ciemniejszy blond, jednak ten jasny jej się podobał i nie zamierzała nic zmieniać. - Ach rozumiem, rozumiem... - Rzuciła wolno jakby się nad czymś mocno zastanawiała. - ALE! Ale przecież ja racjonalnie się zachowuję, po prostu nie widziałam potrzeby abyś rezygnował ze swoich zajęć by taszczyć moją torbę. Przecież nie pakowałaby jej tak nie mając gwarancji, że sama jej nie uniosę. Zresztą jakby dłużej nad tym pomyśleć, to niezwykłe. Znaczy niezwykłe jest to, jak wyglądasz bez czarów. - Odpowiedziała nieco zakłopotana swoją otwartością.
Czemu ta szkoła ma tyle pięter? No nie wiem, architektowi się nudziło czy był za bardzo pijany, czy oddał rysowanej tej szkoły swojemu pięcioletniemu bachorowi... Coccinelle ciągle nie odnajdywała się wśród nich. Zwłaszcza, że wszystkie wyglądają równie ponuro, nieciekawie, brudno, mają miliard marudnych obrazów i co najważniejsze brak wszystkiemu życia, czyli różu. Na prawdę, to jakieś przegięcie, Cinny ciągle nie mogła zrozumieć jak szkoła może być tak zaniedbana. Ewentualnie dlaczego jakiś urzędas z tego całego przeklętego ministerstwa po prostu z tym nie zrobi porządku. W Beauxbatons by to nie przeszło. Pewnie dlatego mutter ją tam wysłała. Wiedziała, że tam jest czysto i jej dziecko nie będzie odczuwało wstrętu przed każdą rzeczną na której ma usiąść lub obok której ma stać. To jednak w tym momencie nie było ważne. Dziewczyna szła przez korytarz, co chwila mijając plamę światła tworzoną przez pochodnie. To piętro nie tylko było brudne, ale też słabo oświetlone, jakby nauczyciele chcieli tam hodować akromantule albo inne ustrojstwo jakby temu nie służył ten śmierdzący zakazany las. Nie spodziewała się jednak spotkać tam czegoś, a w zasadzie kogoś, kogo obecność mogłaby widzieć tylko w snach. Gdyby oczywiście je miała, bo przy jej bezsenności takie wybryki nie mają racji bytu. W każdym bądź razie przetarła oczy, jednak postać nie znikła. Szlak, tym razem to nie żaden popaprany duch robiący sobie żarty. A może to Sylvek w końcu się umył i wyszło szydło z worka? No coś tam wspominał, że kontakt z wodą miał, więc możliwe. Po co gdybać, gdy można po prostu sprawdzić kim jest osoba? Postanowiła więc zbliżać się powoli do tej osoby, spokojnie, z gracją. Kusić swoim krokiem, przykuć uwagę osoby, by to ona chciała wykonać pierwszy krok. Jedno słowo, a Cinny już będzie znała odpowiedź na swoją zagwozdkę.
Natomiast Charlotte siedziała w tym gnoju już rok. No, teraz właśnie go kończyła. Nie miała zamiaru tkwić w Londynie dłużej niż to ustawa przewiduje, czyli jakby nie patrzeć… Do końca studiów. Potem? Potem wyjedzie do Kazachstanu nie wiem co się tak na niego ujebałam ostatnio, i zostanie gwiazdą quidditcha. To był jej jakże ambitny plan na najbliższe stulecie, bo akurat w innych względach kompletnie nic jej nie obchodziło. A już na pewno nie obchodziła ją kariera w ministerstwie czy innym dziadostwie. Była stworzona do celów wyższych, a te prawdopodobnie były znane już tylko Szarlotce i jej ojcu, ewentualnie matce, o ile stary dziad planował się z żoną tym podzielić. I tak o to wędrowała najbardziej znienawidzonym korytarzem, a co za tym szło dostawała drgawek na myśl o tym, że ma tu spędzić kilka najbliższych minut, by dostać się na piętro niżej, potem jeszcze niżej, niżej i finalnie dotrzeć w końcu do podziemi, ale coś ją zablokowało. To coś to „instynkt wili”, którego chciała się pozbyć. Takie tam uzależnienie od pewnej francuski w różowych szmatach, zresztą to przeszłość. To była abstrakcja by dziewczyny tutaj tkwiły, co nie? Razem… Nie, to tak dziwnie. Niemożliwe wręcz, a mimo to czuła wilę. Znała to uczucie. Było przyjemne, i tylko podniosła wzrok do góry. Nagle stukające obcasiki zatrzymały się w miejscu, a w całym korytarzu zapadła głucha cisza, i gdy tylko d’Avignon zobaczyła blondynkę tuż przed sobą, zrozumiała, że… Jest na przegranej pozycji, bo wyjazd tak nagły, wręcz bez słowa dla Cocci na pewno był szokiem, a przecież Charlotte nie chciała jej w żaden sposób ranić. Przynajmniej nie tak. -Kurwa mać… Wszyscy, ale nie Ty… – Szepnęła bardziej do siebie niż do niej, i nie miała pojęcia czy dziewczę to słyszało. Charlotte musiała spiąć się w sobie, by przejść bez większych problemów obok byłej panny, a zaraz potem udać, że to się nie stało, ale przecież… W ich przypadku, przejście obok siebie obojętnie było wręcz niemożliwe, prawda?