Wstęp kosztuje 15 galeonów (wyposażenie + instruktor). Istnieje możliwość grupowej zniżki od trzech osób w górę (wówczas każdy płaci po 10 galeonów). Odnotuj zapłatę w odpowiednim temacie.
Uwaga! Lokacja jest mugolska. Nie zaleca się używania magii w tym miejscu.
Jedna z popularnych stadnin umiejscowionych za Londynem, niedaleko prowincji. Zajmowana przez hodowlę powierzchnia to nie tylko sam obiekt miejsca przechowywania koni, lecz także pobliski las wraz z długą ścieżką prowadzącą do pobliskiego jeziora. Pozwala to na przyjemne spacery oraz podróże po okolicy bez żadnych konsekwencji oraz ograniczeń dla bardziej doświadczonych jeźdźców. Właściciel słynie przede wszystkim z obszernej znajomości języka ciała tychże zwierząt oraz dbałości o ich miejsca wypoczynku. Kopytne najczęściej wykorzystywane są w celach rekreacyjnych, zapoznania się z nimi oraz spędzenia czasu w celu likwidowania nadmiernego stresu. W budynku panuje przede wszystkim porządek; bardzo często zdarza się pomoc wolontariuszy w utrzymaniu całokształtu interesu w postaci szczotkowania oraz karmienia zwierząt. Konie utrzymywane są w przyzwoitym stanie, każdy z osobników cechuje się dobrym zdrowiem; przebadane, posiadające przede wszystkim ważne badania zdrowotne. W przypadku niskiej wiedzy dotyczącej jazdy konno można skorzystać z pomocy instruktora, który udzieli ważnych wskazówek oraz pomoże zapanować nad wierzchowcem.
Dostępne wierzchowce:
Akwarelka
Spoiler:
Stopień trudności: ★☆☆ Wiek: 8 lat (2010-05-28) Rasa: Koń huculski Umaszczenie: Myszate Krótki opis: Należy do koni o bardzo łagodnym temperamencie oraz usposobieniu, w związku z czym idealnie nadaje się dla początkujących jeźdźców, mimo swojego wyjątkowo młodego wieku. Z łatwością przystosowuje się do poleceń i nie ma problemów z kondycją, w związku z czym nadaje się na dłuższe dystanse. Najczęściej wybierana przez laików; bardzo często również pomaga, w pewnym stopniu zaczepiając osobę ją ujeżdżającą, dając odpowiednie sygnały. Jednocześnie przywiązuje się do jeźdźca, natomiast kolejne interakcje z nim stają się o wiele łatwiejsze.
Glace
Spoiler:
Stopień trudności: ★☆☆ Wiek: 12 lat (2006-06-01) Rasa: Koń fryzyjski Umaszczenie: Kare Krótki opis: Jako koń fryzyjski, zmaga się przede wszystkim z długą, ciemną sierścią oraz dość sporymi rozmiarami ze względu na zimnokrwistość. Jest niezwykle wytrzymałym wierzchowcem o anielskiej cierpliwości, idealnym do eleganckich przechadzek ze względu na charakterystyczny dla tejże rasy chód. Posiada przyjazne usposobienie oraz naturalną chęć współpracy z drugim człowiekiem, z łatwością znosi chłodne zimy, choć nie należy go pod tym względem przemęczać. Przepada za prostymi smakołykami oraz kostkami cukru, dzięki którym można do przekupić; również lubi dotyk dłoni na grzbiecie oraz typowe głaskanie.
Lumi
Spoiler:
Stopień trudności: ★★☆ Wiek: 15 lat (2003-03-09) Rasa: Shire Umaszczenie: Skarogniade Krótki opis: Największy hodowlany koń znalazł miejsce również w tejże stadninie. Polecany dla bardziej wprawionych z tymi stworzeniami, jest niezwykle wysoki oraz przede wszystkim wytrzymały. Jego osobowość należy jednocześnie do przyjaznych oraz cierpliwych, aczkolwiek poprzez spore wymiary może sprawiać kłopoty podczas dosiadania zwierzęcia oraz schodzenia z niego. Uległy, o łagodnym usposobieniu, choć będzie trącił delikatnie swoim sporym łbem w poszukiwaniu drobnych przekąsek.
Loczek
Spoiler:
Stopień trudności: ★★☆ Wiek: 9 lat (2009-05-20) Rasa: Amerykański baszkirski kędzierzawy koń Umaszczenie: Cremello Krótki opis: Jedną z najbardziej charakterystycznych cech tego konia jest jego wyjątkowa, kędzierzawa sierść, dzięki której wyróżnia się na tle spośród pozostałych stworzeń znajdujących się w stadninie. Jednocześnie jest zwierzęciem o spokojnej, aczkolwiek upartej naturze, jeżeli dosiada go niezbyt pewny siebie jeździec. Poza tym nie sprawia większych problemów, choć należy przyznać, że jest niezwykle inteligentny oraz lgnie do ludzi, szukając w nich towarzystwa. Uwielbia komplementy oraz przepada za drobnymi smakołykami.
Piorun
Spoiler:
Stopień trudności: ★★★ Wiek: 11 lat (2007-03-09) Rasa: Koń czystej krwi arabskiej Umaszczenie: Kasztanowe Krótki opis: Nie bez powodu został nazwany wyładowaniem atmosferycznym, gdyż ten przedstawiciel typowego wzorca rasowego naprawdę potrafi galopować z największą prędkością na tle pobratymców. O ile nie ma zbyt sporych wymagań w hodowli i jest życzliwy wobec pozostałych, na szacunek należy u niego zapracować przede wszystkim współpracą oraz spokojnym głosem. Wykonywać polecenia będzie, aczkolwiek niezrównoważony jeździec może prędzej czy później otrzymać swoją niezbyt przyjemną zapłatę. Wymaga znacznie większego doświadczenia.
Sepia
Spoiler:
Stopień trudności: ★★★ Wiek: 13 lat (2005-02-11) Rasa: Koń pełnej krwi angielskiej Umaszczenie: Gniade Krótki opis: Jeden z najtrudniejszych do ujarzmienia koni, który charakteryzuje się niebywałym temperamentem do gonitw; a ten objawia się szczególnie podczas swobodnych schadzek na otwartych terenach. Sepia reaguje na polecenia, aczkolwiek wymaga stanowczości ze strony jeźdźca, a ten zazwyczaj bardzo często jest poniżej wymaganego stanu. Poświęcając jej jednak znacznie większą ilość czasu, nie można liczyć potem na nudę - tym bardziej że potrafi bardzo szybko cwałować i galopować, pozostawiając resztę gromady zwyczajnie w tyle. Uwielbia pieszczoty, choć nie należy z nimi przesadzać.
Autor
Wiadomość
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Czekał cierpliwie na wiadomość od jedynej osoby, która mogła mu pomóc rozwikłać zagadkę utraconych wspomnień, przynajmniej do czasu, kiedy po mieście zaczęły chodzić słuchy, że Maximilian znowu nagabuje działających pod jego pieczą dilerów w poszukiwaniu upragnionej dawki rema… albo kilku. Zamierzał dać nastolatkowi czas, zdając sobie sprawę z tego, że i dla niego sytuacja nie jest łatwa, ale po tych doniesieniach, nie mógł pozwolić sobie na zupełnie bierną postawę. Posłał więc świetlistego kojota do domostwa na obrzeżach Inverness, zastanawiając się nad kolejnym miejscem spotkania, które mogłoby mu pomóc w uzupełnieniu irytujących luk w pamięci, jednocześnie nie przywołując żadnych czarnych scenariuszy. Chyba obaj mieli ich aż nadto. Wtedy przypomniał sobie o swej ulubionej stadninie położonej na przedmieściach Londynu. Konne przejażdżki zawsze miło mu się kojarzyły, a i z tego co pisał na wizbooku wychodziło na to, że spędził tu z Felixem naprawdę szczęśliwe popołudnie. Wybór zdawał się więc idealny. Teleportował się chwilę przed umówioną godziną, mając nadzieję że znajomą scenerię uda mu się również połączyć z urywkami rozmów i wypełniającymi wówczas jego serce emocjami. Poklepał więc Pioruna po grzywie, przymykając oczy, żeby skoncentrować się na towarzyszących wtedy jemu i Solbergowi wyjątkowo wręcz luźnych i przyjemnych pogawędkach, choćby o rodzinie, miniaturowych kucykach, miotlarstwie czy i poprzednich samochodach. Nie zabrakło również nuty rywalizacji… „oglądał” właśnie wyścig na torze, kiedy z zamyślenia wyrwał go zdecydowanie bardziej realny odgłos kroków. – Felix! – Zaczął iść w jego kierunku z wyciągniętym z entuzjazmem ramieniem, a jednak przyjacielskie przywitanie okazało się mniej komfortowe niż przypuszczał. – Dobrze cię widzieć. – Odsunął się, przez chwilę spoglądając w szmaragdowe ślepia w dość niezręcznym milczeniu, jakby próbując wyczytać z nich chłopięcy nastrój, chociaż poza tym poszukiwał także wszelkich oznak środków odurzających. Tak, nie miał pojęcia jak zainicjować ten temat, zwłaszcza kiedy nie był pewien, jaką rolę pełni w jego życiu. – Jak się czujesz? – Zapytał więc tylko na razie, skinieniem głowy pokazując mu, żeby ruszyli po niezbędny osprzęt.
Leczenie amnezji: 7/8
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Świetlisty kojot nie był do końca tym, co Max chciał zobaczyć, ale potrafił zrozumieć. Niby Sal miał czekać na kontakt od nastolatka, ale taki ruch też nie był dla niego jakiś wyjątkowy. Dziewiętnastolatek wiedział też, że Morales nie zdaje sobie sprawy z jego niezdolności do przywołania patronusa, więc zalogował się szybko na wizza i przystanął na spotkanie w miejscu, którego wolałby unikać. Tak, nie czuł się wcale dobrze, a lokacje, gdzie spędzili miło czas tylko pogorszały jego samopoczucie. Obiecał jednak pomóc i już dawno podjął decyzję, że odłoży własne dobro na bok skoro Paco aż tak na tym zależało. Nie mógł jednak spotkać się z nim wcześniej, gdyż musiał doprowadzić się do porządku. Nie tylko przetrzeźwieć z poprzedniej nocy, ale zastosować kilka transmutacyjnych i eliksirowych sztuczek, żeby nie było po nim widać, w jakim stanie naprawdę się znajduje. Poza tym znów miał wizytę z Nickiem w laboratorium i jeszcze ojebać dwie szklanki whisky, bo choć nie był na tyle głupi, żeby ćpać przed spotkaniem z Moralesem, to jednak wiedział, że całkowicie trzeźwy tego nie przeżyje. Teleportował się kilka metrów od stadniny, by móc w spokoju jeszcze zajarać szluga, aż w końcu był na tyle blisko, by jego obecność została zauważona. -Mnie zawsze dobrze widzieć. - Uśmiechnął się na powitanie, próbując zachowywać się jak zawsze, choć przychodziło mu to z ogromnym trudem. -Biorąc za skalę nasze ostatnio spotkanie, to wspaniale. - Dyplomatycznie odpowiedział tak, żeby tak naprawdę wcale nie odpowiedzieć, po czym wziął potrzebne sprzęty i zaczął przygotowywać swojego konia, który już zdążył zaślinić mu koszulkę. -Jakaś szczególna trasa? Wyścig? Przeszkody? Czy na luzie? - Taktycznie starał się nakierować rozmowę na inne tematy, zaciskając mocniej popręg, co wcale nie było takie proste, gdy mięśnie były osłabione przez kilkudniowe zażywanie.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Zerkając na znajomy uśmiech, czuł się przede wszystkim niespokojnie i dziwnie. Niby zbierał coraz więcej informacji o łączącej ich, wyjątkowo skomplikowanej relacji, a gdy odwiedzał wspólne, ważne z ich perspektywy miejsca, przeżywał wszystko na nowo, czując dokładnie ten sam przypływ emocji, który towarzyszył mu w przeszłości. Dzięki temu właśnie wiedział, że Maximilian pełnił ważną rolę w jego życiu i że był naprawdę szczęśliwy, będąc blisko niego. Wystarczało jednak, że opuścił hotelowy apartament czy stadninę, żeby chłopak niemal całkiem zniknął z jego myśli. Martwił się o niego chyba wyłącznie z przyzwoitości. Nie tęsknił również za nim, przynajmniej dopóki ponownie nie „dotknął” któregoś ze wspomnień… zupełnie jakby Felix i żywione względem niego uczucia całkiem wyparowały z jego czaszki. Teraz jednak przypominał sobie niezwykle przyjemne popołudnie, do którego z chęcią by wrócił, gdyby tylko to było takie proste… Nie było. Dlatego pokiwał tylko głową, wzdychając w duchu. – Nisko postawiłeś poprzeczkę. – Skwitował może i dyplomatyczną, ale rozczarowującą odpowiedź, wszak trudno byłoby doprowadzić się do gorszego stanu niż ten, w którym znalazł go na jachcie. Nie bez powodu powiódł więc za Maximilianem spojrzeniem, uważnie przyglądając się jego zachowaniu. – Na luzie. Pojedźmy nad jezioro. Tym razem nie będę się przechwalał. – Nie potrafił na razie myśleć o konnych wyścigach i przeskakiwaniu przez przeszkody, skoro w jego świadomości dominował całkiem inny, niestety niezbyt wygodny temat. – Potrzebujesz pomocy? – Zagadnął, spostrzegając drobne problemy chłopaka z odpowiednim zaciśnięciem popręgu, a w międzyczasie sam dość sprawnie i skutecznie osiodłał prychającego radośnie Pioruna. - Wiem, że szukałeś na nokturnie rema. – Postanowił się wreszcie odezwać, śmiertelnie poważnym tonem, nie odrywając wzroku od szmaragdowych ślepiów. Nagle powróciły jednak do niego te wszystkie mniej przyjemne momenty z przeszłości, nawiedzające go ostatnio wewnątrz własnego apartamentu w El Paraiso.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie spodziewał się, że Sal będzie inaczej do niego podchodził, choć serce bardzo by chciało. Starał się jednak podchodzić do tego z rozsądkiem przypominając sobie własne przeprawy z brakiem pamięci, choć nie było to ani proste ani przyjemne. -Nic nowego, może kiedyś sobie przypomnisz jak niskie mam standardy. - Starał się wciąż zachować raczej lekki ton, choć zdecydowanie nie było mu do śmiechu w żadnym możliwym wypadku. -Taaa, już Ci wierzę. - Prychnął nawet szczerze, ale nie miał zamiaru sam się wyrywać, skoro Paco preferował spokojniejsze popołudnie. Sam najchętniej ściągnąłby lejce i pocwałował przed siebie jak pojebany, ale to mógł odrobić kiedy indziej. Lub w zupełnie inny, mniej zdrowy sposób. Spróbował zaciągnąć mocno popręg, ale ten wciąż nie trzymał siodła tak, jak powinien, więc z widocznym wkurwem na twarzy, podjął kolejną, nieco lepszą próbę. -Nie, dzięki. Wyszedłem z wprawy po prostu. - Oczywiście, że miał zamiar poradzić sobie sam. Zaparł się dobrze o koński bok i podjął trzecią próbę. Tym razem w końcu udaną. Nie czekając na nic, wskoczył na grzbiet wierzchowca, umieszczając stopy w strzemionach, gdy usłyszał zdanie, które sprawiło, że przestał już nieszczerze próbować wywołać uśmiech na własnej twarzy. -W takim razie wiesz też, że go nie znalazłem. - Odpowiedział ze ściągniętą szczęką, próbując zachować spokój, choć w myślach przeklinał tych jebanych dilerów, którzy jak pierdolone pieski biegły z każdą głupotą do swojego pracodawcy. -Jeśli ściągnąłeś mnie tu tylko po to, możesz wracać do domu. Mówiłem Ci, żebyś nie zawracał sobie tym głowy. - Powiedział ostro, jak zawsze nienawidząc tego tematu, a już szczególnie, gdy psychicznie czuł się jak zmielony przez maszynkę, zeżarty przez pustnika i wysrany gdzieś na bagnie. -Sal... - Zaczął nieco łagodniej, zbliżając się do niego i starając się mówić już nieco łagodniej. -Słuchaj, może Ty nie wiesz kim jestem i jak działam, ale ja wiem, że nie jesteś idiotą. Chyba nie spodziewałeś się, że po tamtym nagle wytrzeźwieję i zacznę srać tęczą? Więc jedyne, co możesz żałować, to fakt, że pożałowałeś chłopakom niezłej wypłaty. I nie, Namiar by mnie od tego nie odwiódł tak samo, jak żaden inny łańcuch, więc po prostu przejdź z tym do porządku dziennego, bo naprawdę nic innego Ci w tej chwili nie zostało. - Nie do końca były to słowa, w które wierzył i które chciał wypowiedzieć, ale uznał to za bezpieczną i najbardziej logiczną opcję. Jeśli Sal chciał za każdym razem go pouczać, to zdecydowanie nie starczyłoby mu czasu na nic innego, a koleś miał biznes do prowadzenia i zdecydowanie ważniejsze rzeczy na głowie.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się nawet oberwać zaklęciem Obliviate, nie mówiąc już o amnezji, która może i dotyczyła wyłącznie przeżyć dzielonych z Maximilianem, ale jednak obejmowała zdecydowanie długi, bo i trzyletni okres w jego życiu. Nie miał więc pojęcia jak wygląda cała ta przeprawa, ani też kiedy i czy w ogóle uda mu się odzyskać wszystkie wspomnienia. Czynił jednak pewne postępy, potrafiąc wynieść z odwiedzanych lokacji coraz więcej zdecydowanie bardziej szczegółowych informacji, toteż nie tracił nadziei. Pragnął wreszcie odzyskać kontrolę i zwalczyć tę emocjonalną pustkę. - Musisz zachowywać się tak, jakby na niczym ci nie zależało? – Spojrzał na niego spod byka, wszak niby lekki ton nie zmieniał wydźwięku wypowiedzi, a zachowanie chłopaka ostatnio doprowadzało go do białej gorączki, zwłaszcza kiedy nie do końca był w stanie zrozumieć jego pobudki. – Zapamiętałem cię inaczej… to znaczy… – Przerwał niechętnie, wiedząc że nie musi tłumaczyć co miał na myśli. Starał się zresztą, naprawdę się starał, zachować dobry humor, a nawet posilił się na subtelny uśmiech w odpowiedzi na żart młodszego towarzysza… a jednak atmosfera w powietrzu gęstniała z każdą minutą. Wątpił natomiast, by stan ten uległ diametralnej zmianie, skoro już teraz wiedział, że zamierza napomknąć o nietypowych zakupach Maximiliana. Westchnął cicho, nawet nie dziwiąc się odmowie, a potem w ślad za Felixem wskoczył na grzbiet swojego wierzchowca. Nie ruszył jednak z miejsca, cały czas obserwując twarz nastolatka, z której spełzł choćby cień uśmiechu. – Wiem. – Nie musiał potwierdzać, że miał w tym swój udział, acz co zabawne, nie pamiętał kiedy zarządził swym podwładnym, by donosili mu o podobnych incydentach. Zgodnie z jego nakazem, informacje jednak do niego spłynęły, i trudno było mu przejść obok nich obojętnie, nawet w obliczu ostrego, gniewnego głosu urażonego najwyraźniej Solberga. – Walnąłbym ci w ten głupi ryj, ale szkoda mi Sepii. – Nie ukrywał złości, jednak okoliczności niewątpliwie nie sprzyjały bitce, a i tak musiał delikatnie ścisnąć butami cielsko Pioruna, któremu powoli zaczynała udzielać się ta nerwowa aura. – Nie, nie spodziewałem się. – Przyznał szczerze, ale nie o to w tym wszystkim przecież chodziło. – Po chuj w ogóle do tego wróciłeś? – Pewnie podszedłby do niego znacznie łagodniej, gdyby tylko znał całą ich pierdoloną historię, a nie jej urywki, ale po wizycie w El Paraiso miał dosyć patrzenia na jego przećpane oczy i zmaltretowane używkami ciało. – Łańcuch może byłby skuteczniejszy od namiaru… – Mruknął, jakby na poważnie brał taką opcję pod uwagę. – Co chcesz osiągnąć, co? Chcesz skończyć jak matka? – Nie zamierzał wypowiedzieć tych słów na głos, a jednak przemawiało przez niego wspomnienie tego naprawdę pięknego popołudnia w stadninie i związany z nim ból. Czuł bowiem wszystkie te emocje co wtedy, a w konsekwencji był podwójnie na Felixa wściekły. Po pierwsze dlatego, że bezmyślnie niszczył własne zdrowie, po drugie z tego powodu, że nie był w stanie go odzyskać. Nie w pełni. – Zmieniłem zdanie. Ścigajmy się. – Gdyby nie bijące od niego wkurwienie, spontaniczna oferta może rzeczywiście wybrzmiałaby jak zaproszenie, a nie wyzwanie do walki. – Lepiej wyrwij pierwszy i módl się, żebym cię nie dogonił. – Podniósł głowę prowokująco, jednocześnie wymownym gestem odpędzając go w kierunku okolicznych lasów.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Te postępy chyba bolały Maxa najbardziej, gdy wiedział, że pewne rzeczy do Paco wracały, ale nie na tyle, by mogli wrócić do tego, co udało im się zbudować. Chora ironia losu sprawiła, że nastolatek tak długi czas go od siebie odpychał, a gdy w końcu postanowił się zburzyć wszystkie bariery... Znowu oberwał prosto w to, co bolało go najbardziej. Nie skomentował tego, uznając pytanie za retoryczne. Dobrze wiedział, co Paco miał na myśli w urwanym zdaniu i nie mógł go za to winić, a jednak coś go tknęło, przez co na chwilę odwrócił wzrok w stronę Sepii, by ukryć smutny wyraz szmaragdowych tęczówek. Na szczęście atmosfera depresji nie trwała zbyt długa, bo oto nadeszło coś, co kochali najbardziej - wkurwienie. Solberg nie wiedział, czy Paco kojarzył to polecenie, czy nie. Wiedział natomiast, że wciąż miało swoją moc, a jego wierne miniony ślepo donosiły mężczyźnie o każdym jego kroku. Dlatego też wiedział już, że musi zmienić swoją taktykę, bo tak łatwo się poddać obecnie nie zamierzał. -Zapraszam. Mogę zsiąść. - Zaproponował, choć nie do końca ironicznie. Łaknął fizycznego bólu, który mógłby odwrócić jego myśli choć na chwilę od tego, co działo się we wnętrzu nastolatka. -A powinieneś. - Mruknął, nie spodziewając się, że spadnie na niego dość ostry atak. Nic więc dziwnego, że zareagował dość ostro. -Bo TAKI JUŻ KURWA JESTEM, czy Ci się to podoba, czy też nie. Chcę, to ćpam i ćpać kurwa będę. - Młoda twarz z każdą sekundą coraz bardziej się naciągała już powodując szczękościsk. Widać te małe drineczki, którymi się uraczył przed wyjściem wcale nie pomogły. Nie wiedział też, ile przypomniało się Salowi w hotelu, co zresztą w chwili obecnej zapewne nie zmieniłoby aż tak wiele. Zignorował słowa o łańcuchu, bo nie miał na to absolutnie siły wiedząc, że nie poprzestałby, dopóki nie znalazłby jakiegoś rozwiązania. Prawda smutna jak świat, jeśli sam nie miał zamiaru rzucić tego świństwa, to nic nie było w stanie go od niego odciągnąć. Nie spodziewał się jednak tego, że Paco uderzy w najbardziej wrażliwy punkt jego życia. Momentalnie zatrzymał Sepię w miejscu, zaciskając dłonie mocniej niż to ustawa przewidywała. Sam nie wiedział, jak jeszcze powstrzymywał się przed jakimkolwiek aktem agresji fizycznej. -Nie rozumiem, co Cię to obchodzi i jakim w ogóle prawem o niej wspominasz. Gówno wiesz, a nawet jeśli chcę skończyć tak, jak ona, to co Cię to kurwa obchodzi?! Miejsce na cmentarzu jest. Trzeba było kurwa skorzystać, jak miałem okazję. - Nie był z tego dumny, ale też Sal nie powinien tego wspominać. A już na pewno nie teraz, gdy jego pamięć nie pozwalała mu zrozumieć całego obrazu. Spojrzał tylko na Moralesa z pogardą i czystą nienawiścią, które kryły ogromny ból w jego sercu, po czym spiął konia i wystrzelił przed siebie, jakby od tego zależało jego życie. Nie obchodziła go wygrana, a to, żeby dać upust siedzącym w nim emocjom. Nawet jeśli dość chwiejnie trzymał się dzisiaj w siodle, raz po raz poganiał wierzchowca, byle tylko przyspieszyć kroku i dowalić sobie kolejnej dawki adrenaliny.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Pewne rzeczy nie tylko do niego wracały, ale był w stanie poczuć je na własnej skórze wszystkimi wręcz zmysłami. Postępy miały jednak również swoje wady; nasilały bowiem jeszcze głód, którego Paco nijak nie mógł zaspokoić. Gdyby tylko potrafili ze sobą szczerze rozmawiać, prawdopodobnie doszliby do tych samych wniosków. Przecież obydwaj pragnęli tego samego, a nawet jeśli serce Moralesa poza tą stadniną wypełniała emocjonalna pustka, a spojrzenie czekoladowych tęczówek pozbawione było znajomego żaru i ciepła, pewnie pokonaliby tę przeprawę razem. Gdyby… ale zamiast tego, jak zawsze zresztą, woleli samotnie dusić się w tej samej, ołowianej atmosferze, która stawała się cięższa wraz z cierpieniem każdego z nich. Cierpieniem, którym żaden z nich nie potrafił się z drugim podzielić. Przynajmniej nie otwarcie, nie z niezbędną łagodnością, a przecież buzująca w nich złość kiedyś musiała znaleźć dla siebie ujście… - Proszę bardzo, zeskakuj. – Prowokował go, ale chyba niezbyt przekonująco, skoro nadal nikt nie zrezygnował z uwierającego siodła. Nie wiedział czy rzeczywiście tego chce, ale miał wrażenie, że o wiele bardziej potrzebuje uczucia uderzającej o skroń piersi niż chłodnego wiatru mierzwiącego włosy. – Słuchasz mnie w ogóle? – Nie spuszczał z tonu, a już całkiem się wściekł, kiedy dzieciak uraczył go swoją bezmyślną upartością. Chciał mu zrobić na złość, w porządku; szkoda tylko że na złość robił przede wszystkim sobie. Musiał wziąć głębszy oddech, żeby nie uwolnić z ust kolejnej wiązanki przekleństw. Kolejnej, bo przynajmniej kilka kurwiących pacierzy zdążył odmówić już w myślach. – Nie, nie jesteś taki. – Zareagował ostro na widok ściśniętej w nerwach szczęki, ale nie podnosił głosu, chyba nadal naiwnie wierząc, że przebije się do zakopanej pod stosem używek świadomości nastolatka. – Nie byłeś taki i nie takiego ciebie pokochałem. – Wzbraniał się przed tymi słowami, zwłaszcza że pamięć nadal szwankowała i póki co bazował wyłącznie na strzępkach zarówno tych przyjemnych, jak i gorzkich wspomnień, ale akurat to wiedział na pewno. Nieraz już czuł przeszywającą na wskroś falę emocji, która miała tak ogromną siłę, że z jej pomocą przywołałby całe stado patronujących mu kojotów… nadal nie była ona jednak jego częścią, a poczucie straty i pustki dominowało nad troską, sprawiając że znacznie łatwiej było wyprowadzić go z równowagi. Wiedział, że nie powinien wspominać ani o łańcuchu, ani tym bardziej o matce Maximiliana, ale pod wpływem gniewu i obezwładniającej go bezsilności, słowa same opuściły usta i było już zbyt późno, żeby się z nich wycofać. – Wiesz… ja też wielu rzeczy nie rozumiem, na przykład tego dlaczego traktujesz mnie jak ostatniego skurwysyna, mimo tego co nas łączyło... – Wytknął mu, że on także zachowuje się względem niego krzywdząco, i to mimo złożonej mu obietnicy. Pomoc nie polegała przecież tylko na tym, by oprowadzał go po miejscach, w których kiedykolwiek postawili stopę. – …a jednak nie pozwalam sobie o tym zapomnieć. Nie chcę zapomnieć. – Wyrzucił stanowczo, nie mogąc odsunąć od siebie tych głupich rozmów o El Tigre i kąpieli w jeziorze zwieńczonej czułym, wytęsknionym pocałunkiem. – Po chuj do tego wracałeś… – Bardziej stwierdził rozczarowująco niż zapytał, zanim wkurwiony postanowił rzucić mu rękawicę. Zdążył spostrzec jeszcze spojrzenie szmaragdowych ślepiów, wypełnione teraz pogardą i nienawiścią, które z jednej strony raniło jego serce, z drugiej motywowało, żeby pośpieszyć Pioruna. Zarówno on, jak i Felix, potrzebowali teraz potężnej dawki adrenaliny… w przeciwieństwie do zaniepokojonych ich zachowaniem wierzchowców. Paco powoli dościgał zad dosiadanej przez nastolatka klaczy, kiedy podenerwowana Sepia zdecydowała się zrzucić swego jeźdźca z grzbietu. – Kurwa mać. – Morales warknął, pociągając lejce, żeby zatrzymać rozpędzonego Pioruna, a jednak i on miał najwyraźniej w poważaniu jego spóźnione polecenia. Rumak stanął dęba, a Meksykanin przekoziołkował w powietrzu, lądując tuż obok leżącego na ziemi Maximiliana. Na odchodne oberwał jeszcze kopytem i sycząc z bólu, mógłby przysiąc, że to uderzenie złamało mu łokieć. Mimo to, nadal gnany wrzącą w żyłach adrenaliną, obrócił się, zwisając teraz tuż nad facjatą Felixa. Szarpnął agresywnie jego koszulkę, jakby szykując się do obiecanego wcześniej ciosu, ale zamiast tego zdrową ręką podparł się o kępkę trawy, zatapiając się w chłopięcych ustach.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie był jeszcze w takim nastroju, by wziąć te słowa na poważnie. Choć nie marzył o niczym innym niż porządny cios w mordę, to jednak jakoś nie przypuszczał, że w chwili obecnej miałoby do tego dojść. Siedział więc uparcie w siodle widząc, że Sepia nie pozostaje obojętna na jego nastrój, gdy nerwowo prychnęła. Tak, zapomniał w tym wszystkim o tym, że zwierzęta potrafiły idealnie wyczuć nastrój swojego jeźdźca. Z każdym kolejnym słowem Paco, Max coraz bardziej zamykał się w sobie, odpowiadając mu na pytania i stwierdzenia we własnych myślach, bo były sprawy, które bolały go zbyt mocno, by mógł o nich mówić na głos. Nie potrafił jednak tak po prostu przyjąć zaprzeczenia do wiadomości, skoro po raz kolejny udowadniał światu, że nie potrafi żyć bez prochów i autodestrukcji. -Nie wiesz, o czym mówisz. Większość czasu, jaki się znamy, spędziłem na braniu albo rzyganiu Ci na dywan w efekcie większego, czy mniejszego odtruwania. - Wygarnął mu, niestety zgodnie z prawdą, bo choć ostatnie miesiące nieco się różniły, to jednak był to wciąż ułamek czasu, jaki ze sobą obcowali. Zagryzł mocniej zęby i pokręcił głową słysząc te znaczące słowa, byle tylko nie rozpaść się jeszcze mocniej. Nie miał pojęcia, kiedy Paco zaczął czuć do niego coś więcej, ale wiedział, że nie jest w stanie tak po prostu zaakceptować tego uczucia. Nie teraz, kiedy widział po postawie mężczyzny, że wciąż sam nie potrafi wrócić do tego, co jeszcze niedawno ich łączyło. Łańcuch jeszcze by przełknął i może obrócił w żart, ale tekstu o matce nie potrafił puścić mimo uszu. Dlatego też kompletnie stracił kontrolę i pozwolił, by negatywne emocje zaczęły z niego wylatywać bez ograniczeń. -Gdybym traktował Cię jak ostatniego skurwysyna, już dawno bym to jebnął w cholerę i kazał radzić sobie samemu. - Wyrzucił mu, bo może i budował znów mur wokół własnego serca, ale jednak gdyby mu nie zależało na pewno nie zdecydowałby się pomóc Salazarowi, a prawdą było, że choć z każdym spotkaniem ranił sam siebie niesamowicie, to nie potrafił zostawić go z tym wszystkim. Nawet jeśli mężczyzna miał sobie o nim nie przypomnieć, to Max nie był w stanie tak po prostu od niego odejść. Na to było już zdecydowanie za późno. -Nieważne, jak bym Cię traktował i tak byś nie odpuścił. - Mruknął, niekoniecznie zgodnie z tym, co myślał, choć po części odwołując się do tych cech Salazara, które tak bardzo go zawsze irytowały. Zamiast pchać się w kolejne bezsensowne wyjaśnienia, wbił pięty w koński bok i pognał przed siebie, jak pojebany, zwiększając tempo z każdym krokiem. Niestety, Sepia doskonale przejęła nastrój swojego jeźdźca, który na dodatek wcale nie trzymał się tak dobrze w siodle, jak to miał w zwyczaju i już po krótkim cwale nastolatek poczuł, jak świat się zmienia, pion staje się poziomem, obraz nagle ciemnieje, gdy zamknął powieki, a ból w końcu rozsadził jego kręgosłup w wyniku twardego lądowania na trawie. -Kurwa.... - Wysyczał, próbują wstać, gdy zobaczył, jak koń Paco staje dęba i również zrzuca swojego jeźdźca. Nie ma to jak ciąg dalszy festiwalu porażek. Chłopak chciał się podnieść i podejść do Moralesa, bo nawet gdyby chciał go zajebać żywcem, to wciąż się kurwa o niego troszczył i chciał mu pomóc, ale mężczyzna był zdecydowanie szybszy, gdy doskoczył do Felixa i.... No tego to się Max zupełnie nie spodziewał. Kalejdoskop emocji zaczął nawiedzać jego wnętrze, gdy serce walczyło między ciepłem, którego tak bardzo mu brakowało, a chęcią pozostania w swojej bezpiecznej bańce, w której ciężej było je zranić komuś innemu niż samemu właścicielowi organu. Mięśnie byłego ślizgona spięły się, po czym rozluźniły gwałtownie, gdy pozwolił na te kilka sekund znieść całą swoją obronę i oddać pocałunek, choć mocno zaciśnięte powieki jasno pokazywały, ile to wszystko go kosztuje. Ledwo udało mu się powstrzymać napływające do oczu łzy, gdy cały czas mimo wszystko próbował przemówić sobie do rozsądku, że ten jeden gest przecież jeszcze niczego nie zmienia.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Najzwyczajniej w świecie miał dość. Dość wyszarpanych harpimi pazurami luk w pamięci, dość niedopowiedzeń i dość wewnętrznej pustki, której nie potrafił w żaden sposób uzupełnić porwanymi na strzępy wspomnieniami. Nie potrzeba mu było dodatkowych problemów, a nawet jeżeli sprawiał wrażenie emocjonalnie wyzutego, tak czuł się odpowiedzialny za Maximiliana i jego perypetie ze środkami odurzającymi w roli głównej. Niestety ciężar odpowiedzialności nie równał się realnej trosce. Nie umiał podejść do niego łagodnie, racząc ciepłem skrywanym w głębi czekoladowych tęczówek; wręcz przeciwnie, denerwował się niezwykle szybko i szczerze żałował, że chłopak zareagował pasywnie na jego propozycję. - A jednak za każdym razem wracałeś, oddając się w moje ręce, bo wiedziałeś że cię z tego wyciągnę. Co się zmieniło, hm? – Podniósł wyzywająco głowę, chyba domyślając się odpowiedzi. Padł ofiarą amnezji, to oczywiste, ale im więcej szczegółów dotyczących ich relacji sobie przypominał, tym odnosił silniejsze jeszcze wrażenie, że Felix traktuje go jak wroga, starając się trzymać go na chłodny, daleki dystans. Nie rozumiał tej zależności. Niby uzmysławiał sobie, że sytuacja nie jest mu obojętna, ale nie przeszło mu przez myśl, że jego towarzystwo może być obecnie dla nastolatka aż tak bolesne. Cóż, empatia nigdy nie była jego najmocniejszą stroną, ale teraz – kiedy nie znał całego obrazu – już całkiem się pogubił, zachowując się niczym słoń w składzie porcelany. Nie miał pojęcia co go podkusiło, żeby przyrównać Solberga do jego biologicznej matki. Prawdopodobnie zapragnął zagrać ostrzej, nie biorąc pod uwagę tego że cholernie go tymi słowami zrani. – Myślałem, że właśnie tego chcesz… żeby ktoś o ciebie walczył… no chyba że już całkiem się poddałeś. – Wytknął mu brak logiki i konsekwencji, nie zważając na to że w takich okolicznościach wchodzenie mu na ambicję nie ma najmniejszego sensu, podobnie chyba zresztą jak ta jałowa dyskusja. Przynajmniej w jednym ten uparty osioł go posłuchał, gnając do przodu jak błyskawica. Popędził za nim, zmuszając Pioruna do szalonego, wyciągniętego cwału, byle tylko wyrzucić z siebie te wszystkie negatywne emocje. Konie wywęszyły je jednak znacznie wcześniej. Najpierw posłuszeństwa odmówiła Sepia, a w ślad za nią poszedł i dotychczas lojalny Moralesowi wierzchowiec. Paco kierowany jednak nadal adrenaliną i mglistym wspomnieniem chłopięcego uśmiechu, zamiast zadbać o uderzoną kopytem ręką, dosięgnął ust Maximiliana, cały swój ból zatapiając w namiętnym pocałunku. Rysy jego twarzy powoli ściągały się w grymasie, kiedy przyjemność zaczęła ustępować miejsca diabelnemu wręcz cierpieniu, które zresztą zmusiło w końcu Salazara do oderwania się od warg młodszego kochanka i ułożenia na trawie obok jego ciała. – Kurwa. – Warknął, oddychając zdecydowanie ciężej niż wcześniej, a po chwili z jego gardła wydobył się niekontrolowany, częściowo zduszony jęk. – Chyba ją złamałem. – Próbował poruszyć potraktowaną przez rumaka ręką, co przywołało kolejną falę bólu obejmującą już nie tylko łokieć, ale całe ramię. Paco zagryzł wargę, ale widać było że pobladł znacząco, a odcięcie świadomości od obrażeń kosztuje go wiele wysiłku.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Niestety Max widział to wszystko i dlatego reagował tak, a nie inaczej. W końcu nie miał przed sobą Paco, który go kochał, a tego starego, co do którego miał kilka gorzkich przemyśleń, w większości wywodzących się nie tylko z doświadczenia, ale i chęci ochrony swojego złamanego serca. Dlatego przyjmował taką, a nie inną pozycję, bo po prostu nie mógł traktować go jak dawniej wiedząc, że tak naprawdę nic by to nie dało oprócz kolejnej fali bólu we własnym sercu. -To niekoniecznie tak było. Byłeś nie mniej nachalny niż teraz i wiele razy nie miałem innego wyboru. - Po raz kolejny odwrócił kota ogonem, unikając prawdziwie szczerej odpowiedzi, bo wciąż uważał, że nie jest gotów zmierzyć się z własnymi emocjami, jakie w nim ostatnimi czasy buzowały. Widział, że Morales jest w tym wszystkim jak ślepiec, ale też powiedzenie mu o wszystkim nie było czymś, co przywróciłoby uczucie w jego oczach i otworzyło serce na nastolatka. Solberg doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a tym samym nie miał zamiaru w to brnąć. Miał zresztą idealny dowód na to, że ma rację. -Wiesz co? Masz rację, chciałem. Ale nie w ten sposób. - Rzucił wyjątkowo szerze, po raz kolejny unikając wzroku czekoladowych tęczówek. Zamiast tego oddał się w pełni wyścigowi, który jednak był przyjemny tylko w teorii, bo chwilę później już zamienił się w kolejne nieszczęście z tą pojebaną dwójką w roli głównej. Wewnętrzna walka, którą Max toczył w wyniku nagłego pocałunku wprawiła jego ciało w drżenie. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało, nim Salazar odsunął się w końcu od niego, a jego twarz wykrzywił ból. Zdecydowanie nie tym chciał Solberg teraz zająć swój umysł, ale nie mógł przecież siedzieć obojętnie, gdy tamtemu działa się krzywda. -Pokaż mi to i się nie ruszaj. - Wyjął różdżkę, wciąż nieco trzęsącą się dłonią, po czym nie patrząc na twarz kochanka, zaczął diagnozować i opatrywać jego łokieć, który faktycznie nie był w najlepszym stanie. -Musisz.... Ułóż rękę, o tak. Musisz wytrzymać sekundę. - Odpowiednio ustawił rękę, po czym zaczął nastawiać kość, by ta dobrze się zrosła. Nie chciał przecież pogorszyć jeszcze bardziej jego stanu, a pomóc. Gdy usłyszał i poczuł, że gnat wskakuje na właściwe miejsce, wyczarował bandaż i usztywnienie, które otoczyło uszkodzoną przez konia część ciała. -Lepiej pochodź tak kilka dni. Dla pewności. - Schował różdżkę dopiero teraz czując, że może i sam nie ma złamania, ale plecy nakurwiają go srogo od uderzenia w twardą ziemię i choć było to zupełnie debilne i nielogiczne, skupił się na tym promieniującym uczuciu, tym samym oddalając myśli od tego, co wywołał w jego głowie niespodziewany pocałunek. -Napij się. Nie mam wody, ale pewnie nie pogardzisz. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni swoją charakterystyczną piersiówkę w której oczywiście trzymał Ognistą i podał "pacjentowi", by ten odzyskał nieco kolorów".
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Budowanie zdrowej i trwałej relacji na tym właśnie polegało, że ludzie wzajemnie się dochodzili, poznawali swoje zwyczaje, przywiązywali się do siebie, a dla komfortu partnera i własnego gotowi byli przyjąć pewne kompromisy. Paco kierował się wyłącznie suchymi faktami, i to wyselekcjonowanymi z docierających do niego wybiórczo wspomnień oraz efemerycznymi, sytuacyjnymi emocjami, które nijak nie mogły równać się przecież z pełną historią ich znajomości, a już na pewno nie rodzącymi się i rozwijającymi przez wiele miesięcy uczuciami. Niby wiedział, że Maximilian pełni ważną rolę w jego życiu, ale wiedza czy wyciąganie logicznych wniosków zdawało się na nic, kiedy on sam nie był tym mężczyzną, który szczerze kochał i z czułością obejmował młodszego partnera. Nie potrafił jednak wejść w buty nastolatka i zrozumieć, a raczej współodczuwać zalewającej serce fali bólu. Nic więc dziwnego, że nie dogadywali się obecnie najlepiej, a raczej należałoby rzec że znacznie gorzej niż zwykle; w końcu komunikacja nigdy nie była ich najmocniejszą stroną, ale chyba nigdy nie osiągnęli jeszcze tak niskiego jej poziomu. Nie odezwał się już ani słowem, po prostu gnając przed siebie, jakby w nadziei że wiatr rozgoni tę nerwową aurę. Niestety, i tym razem los – a raczej poirytowane ich kłótniami konie – zdecydował się pokrzyżować im plany. Na skutek dręczącego bólu ledwie kontaktował, mgliście przypominając sobie upadek i żarliwy pocałunek, który zdawał się przynieść na moment ulgę umęczonym zmysłom. Najchętniej by do niego powrócił, ale na razie zaciskał zęby, żeby nie wydać z gardła kolejnego, cierpiętniczego pomruku… a jednak syknął cicho, przysuwając potraktowaną kopytem rękę bliżej młodszego towarzysza wycieczki. – Sekunda…dawno…minęła. – Wydusił, starając się uspokoić nierównomierny oddech, drugą dłonią ocierając krople potu z bladego niczym ściana czoła. Miał świadomość, że nie powinien Felixa poganiać, ale cierpliwość powoli się kończyła, kiedy roztrzaskana na miał kość dawała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Patrzył to na drżące palce chłopaka, to na jego twarz, a wraz z charakterystycznym dźwiękiem przeskakującej kości, katusze minęły. – Dzięki. – Wyrzucił wdzięcznie, przez chwilę opierając się jeszcze głową o bark Solberga. Podniósł się dopiero, kiedy w uszach wybrzmiały mu nieakceptowalne z jego perspektywy zalecenia. – Wiesz, że nie mogę sobie na to pozwolić. Zdejmę go wieczorem. – Westchnął ciężko, bo to nie tak że nie doceniał jego uzdrowicielskich umiejętności i wiedzy. Po prostu miał ogrom pracy i wolał zaryzykować zdrowiem niż przymusowym urlopem. – Początkowo myślałem, żeby zabrać cię tam gdzie żyją chmiery… – Prychnął pod nosem, sącząc z manierki znajomą, przyjemnie gorzką ognistą. – …może lepiej wyszły, skoro nawet konie nas nienawidzą. – Kontynuował niby luźnym tonem, a jednak zaraz skrzywił usta, i to nie z powodu ostrego, gryzącego smaku najsłynniejszej w świecie czarodziejów whisky. – Nigdy nie powiedziałeś mi jak skończyła się nasza historia… Gdzie byliśmy, co robiliśmy, zanim straciłem pamięć? – Zapytał się dopiero po dłuższej chwili milczenia, mając nadzieję że dzięki temu łącząca ich więź wyda mu się przynajmniej odrobinę jaśniejsza.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zdawało by się, że nagły upadek będzie tym, czego potrzebowali, skoro wyraźnie brakowało im porządnego pierdolnięcia w te głupie łepetyny, ale niestety za wiele to się przez to nie zmieniło. Przynajmniej nie w widoczny sposób, kiedy to Paco wciąż był sobą, a Max wciąż blokował wszelkie emocje, udając, że kompletnie nic się nie dzieje, nie zadziało i nie ma zamiaru zadziać. -To była przenośnia. - Westchnął, bo choć rozumiał, że to musi być bolesne, to jednak nie mógł działać szybciej jeśli nie chciał bardziej go skrzywdzić, a mistrzem w uzdrawianiu nie był. Dzięki praktyce udało mu się zostać poprawnym i tyle. -I tak zrobisz jak chcesz... - Wzruszył ramionami, bo niespecjalnie miał siły się z nim przepychać, choć najchętniej, to by mu ten temblak trwałym przylepcem do łokcia przykleił, żeby mieć pewność, że nie nadwyręży tyle co złamanej brutalnie kości. -Nie sądzę, by to było lepsze. Nie spędziliśmy tam najlepiej czasu. - Przyznał szczerze, nie mając zamiaru go oszukiwać. Nawet miło wspominał tamten wieczór, gdy najebany pojawił się w progach Paraiso, ale teraz wszystko było zdecydowanie mniej radosne niż normalnie, gdy widział, jak bardzo nie ma to wpływu na emocje Salazara. Patrzył na niego, nie wiedząc, czy powinien próbować znaleźć źródło zgryzoty, czy sobie odpuścić, ale słysząc jego słowa, wyrwał mężczyźnie piersiówkę i praktycznie ją wyzerował, kupując sobie czas na odpowiedź. Wkurw minął, ale to była tylko jedna z wielu nieprzyjemnych emocji, jakie w nim siedziały. -Możesz... Odpuścić? - Poprosił cicho, bo i jak miał mu to wszystko opowiedzieć? Nie. Nawet najbardziej romantyczna historia nie miała mocy przywracania wspomnień ani uczuć, a Amortencją Max na całe szczęście się mocno brzydził. -Staram się, kurwa naprawdę się staram Ci pomóc, ale nieważne, jak bardzo próbuję wykluczyć siebie z tego równania, nie zmienia to faktu, że nie tylko Ciebie ta sytuacja dotknęła, okej? Myślisz, że zajebiście się bawię słuchając tych wszystkich słów, które niby coś znaczą, a jednocześnie widzę, że nawet nie potrafisz spojrzeć na mnie w połowie tak, jak kiedyś? Rozumiem, kurwa, naprawdę, rozumiem. Chcesz poukładać te popierdolone puzzle i zrozumieć, co oznaczają, bo obecnie to jeden wielki burdel, który jest dla Ciebie tylko niewygodną przeszkodą w życiu, która sprawiła, że straciłeś poczucie kontroli, ale.... Po prostu mi odpuść i przestań naciskać, bo nie mam pojęcia, jak długo jeszcze to wszystko zniosę. - Wywalił z siebie w końcu, przykładając do ust piersiówkę i przeklinając, gdy zdał sobie sprawę z tego, że jest pusta. Uzupełnił więc ją wodą i przy pomocy prostej transmutacji, zamienił życiodajny napój w wino, które następnie wlał sobie do gardła.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niekiedy ból fizyczny pozwalał zapomnieć o psychicznych i emocjonalnych rozterkach, ale w tak pojebanych okolicznościach, w jakich się znaleźli, prawdopodobnie nie zadziałałby nie tylko upadek, ale i porządne, krwawe mordobicie, do którego wcześniej tak ochoczo się wyzywali. Trudno się Maximilianowi dziwić, że uciekał od tak samo upartego, a jednak rozczarowująco pustego spojrzenia czekoladowych tęczówek, chroniąc swoje serce przed kolejnym załamaniem, ale Paco nie rozumiał jego pobudek, usilnie – zdecydowanie zbyt usilnie – dążąc do poznania prawdy. Meksykanin naprawdę starał się znaleźć skuteczne rozwiązanie, ale kierował się rozsądkiem i logiką, a nie uczuciami, nieumyślnie ignorując subtelne sygnały ze strony niemniej cierpiącego od niego nastolatka. Spojrzał na niego spod byka, jakby chciał pokazać, że doskonale wie i że wcale nie musiał go poprawiać, a jednak po chwili przepełniło go poczucie ulgi, które okazało się jeszcze przyjemniejsze w połączeniu z ognistym smakiem whisky. – Będę uważał, jasne? – Mruknął nieco łagodniej, polubownie, widząc jak Felix wzrusza bezradnie ramionami. Przyłożył nawet zdrową dłoń do serca, dla podkreślenia wagi złożonej mu obietnicy… prawda była jednak taka, że trwały przylepiec byłby bezpieczniejszy. – No tak… – Westchnął głośno, zastanawiając się jak wiele złego doświadczyli i co takiego dokładnie musiało się wydarzyć, że nie byli w stanie cieszyć się greckim słońcem i wspaniałymi, antycznymi budowlami. Sam już nie był pewien czy historia ich znajomości niesie za sobą aż tak wiele cierpienia, czy to Solberg próbował zarazić go własnym pesymizmem. Niewykluczone, że to dlatego zapragnął poznać zakończenie, poprosić go żeby zaprowadził go w ostatnie miejsce, które odwiedzili przed jego starciem z harpiami. Nie spodziewał się jednak tak gwałtownej i bolesnej reakcji… Patrzył prosto w szmaragdowe ślepia, nie mając śmiałości przerywać monologu, poprzedzonego tak szczerą, wyrażoną ściszonym głosem, prośbą. Milczał zresztą przez dłuższą chwilę, trawiąc raniące, ale i prawdziwe słowa, które uzmysłowiły mu że zachował się egoistycznie, podchodząc do amnezji jak do każdego innego problemu. Nie pomyślał, że w poszukiwaniu rozwiązania za każdym razem wbija w serce tego młodego chłopaka kolejną, ostrą szpilę. Poza tym… wiedział, że Felix ma rację, że przejrzał go do cna, używając idealnych słów nie tylko w odniesieniu do samego siebie, ale i tego co czuł sam, kiedy wspomnienia zlewały się w jeden zamazany obraz. Nienawidził utraty kontroli, ale nie mógł odzyskać jej jego kosztem. – Mogę? – Tym razem on poprosił, sięgając ręką do napełnionej przez Maximiliana piersiówki. Nie miał pojęcia, co się w niej znajduje, poza tym że na pewno coś alkoholowego, co wychylił jednym haustem. – Lo siento. – Wyszeptał szczerze, z miną zbitego psa, zaraz po tym jak otarł grzbietem dłoni zaczerwienione od wina usta. Zależało mu jednak nie tylko na przeprosinach, ale i na naprawieniu popełnionych błędów. – Powinienem pójść tam sam albo z kimkolwiek innym. – Przyznał potulnie, ze spuszczoną głową, dopiero po chwili ponownie podnosząc na chłopaka wzrok. – Wskaż mi tylko drogę. – Bez niego nie wiedział, jakie miejsca powinien odwiedzić, a przesiadując w hotelowym apartamencie, czuł się przytłoczony i prześladowany przez te same, nie zawsze przyjemne myśli i wspomnienia. +
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
-Jasne. - Mruknął, bo jakoś średnio był przekonany, ale naprawdę teraz ostatnie o czym myślał, to wykłady na temat bezpieczeństwa i kłótnie o to, jak długo Paco powinien utrzymywać usztywnienie łokcia. W razie czego był przecież dorosły i drogę do uzdrowiciela na pewno znał. Grecja miała być ich odskocznią, wakacjami od pierdolnika, który prześladował ich na co dzień, ale próba nauki Maxa zaklęcia patronusa zniweczyła cały ten przepiękny plan sprawiając, że tak naprawdę nie byli w stanie cieszyć się urlopem tak, jak powinni. Może i Solberg nieco teraz przesadzał w podkreślaniu tych złych wspomnień, ale nie mógł nic poradzić na to, że wydawały mu się one takie a nie inne. Dlatego też nie skomentował tego krótkiego westchnięcia licząc na to, że Paco kiedyś sam dojdzie do tego, że nastolatek mówił prawdę. Cóż, jeden z nich wciąż miał całą nagromadzoną wiedzę na temat tego drugiego i potrafił dość trafnie odczytać to, czym się kierował. Starał się nie dać ponieść emocjom, ale ciężko mu się tak spokojnie rozmawiało, gdy w środku krzyczał i próbował sam się dobić, byle tylko zakończyć całe to cierpienie. Nie wiedział już sam, czy to dobrze, że Sal mu nie przerwał, czy jednak wolał być powstrzymany przed niektórymi słowami. Prawdą było, że choć pozwolił mężczyźnie zrozumieć swój punkt widzenia, to jednak była to skrócona i zdecydowanie łagodna wersja tego, jak naprawdę wyglądało wnętrze Maximiliana. Nastolatek bez słowa przekazał piersiówkę w ręce Moralesa, choć tęskny wzrok podążył za wypełnionym trunkiem naczyniem. -Przestań... - Mruknął na przeprosiny, bo wiedział, że może Salazar zrozumiał, że postąpił egoistycznie, ale wciąż nie potrafił tak naprawdę pojąć wpływu tej sytuacji na Felixa, który ponownie uzupełnił piersiówkę gdy tylko Morales odstawił ją od swoich ust i pociągnął kolejny haust. -Nadal uważam to za debilny pomysł, ale dobrze. W Avalonie jest sad, do którego zabrałeś mnie po pożarze wioski. Nimfy powinny wskazać Ci drogę, żebyś mógł tam trafić sam, czy.... Z kimś innym. - Ostatnie słowa naprawdę go uderzyły, to też wyzerował wino własnej, magicznej roboty, po czym wstał z ziemi i wziął lejce Sepii, która od jakiegoś czasu spokojnie krążyła wokół nich. -Odprowadźmy je do stajni. - Wskazał swoje intencje, nie chcąc jednocześnie narażać Paco na przejażdżkę, gdy jedną rękę miał wyłączoną z użycia. Spacer mógł dobrze im zrobić, choć w większości przebyli go w dość niezręcznej ciszy.
//zt x2 +
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Namówił Wacka na wycieczkę do Londynu, nie zdradzając mu początkowo, jaki był plan. Kazał tylko założyć wygodny dresik i ciepły sweter. W końcu szli do mugolskiej dzielnicy, o której przeczytał tylko w przewodniku, miał więc nadzieję, że nie odjebią we dwóch jakiejś skończonej wiochy i nie zostaną wydaleni ze szkoły. Dopiero w drodze do stadniny wyznał, że chodziło o konie, nawet z lekkim podekscytowaniem, bo on to na koniu nigdy nie siedział, a takiego zwykłego to nawet na oczy nie widział. Co innego jakieś pegazy czy jednorożce, tego to przecież pełno się błąka po magicznych stronach, ale tak o? Na jakiegoś kucyka? Nigdy nie wsiadł. A z kim innym przeżyć ten niesamowity rodzaj przygody, jak nie z Wodzirejem, którego w sumie uważał za osobę najmniej oceniającą i najbardziej swobodną w jego towarzystwie. - Ponoć mają też takie małe. - powiedział, jakby chciał Wacka uspokoić, ale tak naprawdę to uspokajał sam siebie. Kiedy weszli do stajni, rozejrzał się na boki. Z każdego boksu wystawała inna głowa, a każda z tych głów była niemal wielkości jego torsu.- Nie bój się Wacek. - powiedział, by samemu się nie bać. Jeden z pracowników stajni podszedł do nich i dał im kilka końskich przysmaków, jakieś pokrojone marchwie i jabłka, tłumacząc, jak należy podać zwierzętom jedzenie, tak, żeby nie upierdoliły ich w palce. - Nie wiedziałem, że konie gryzą... - podzielił się spostrzeżeniem z puchonem, cichym szeptem, kiedy pracownik przybytku już się oddalił. Zaczęli krążyć po stajni, dając różnym koniom przysmaki, żeby się z nimi zapoznać i wybrać, który podoba im się na wierzchowca.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
Nie za bardzo wiedział jak dokładnie Vincent dostanie się do stadniny - on sam w końcu musiał trochę pokombinować, by podjechać Błędnym Rycerzem na obrzeża Londynu, później decydując się na zwykły spacer. I tak wydawało mu się to dużo prostsze niż krążenie mugolskimi autobusami, które przecież pamiętał z dzieciństwa. Plus był taki, że udało im się trafić chyba na całkiem przyzwoitą pogodę, bo chociaż ziemia pozostawała nieprzyjemnie mokra po ostatnich ulewach, to teraz na deszcz wcale się nie zanosiło; na niebie kłębiły się niegroźne jasne chmury, a zawieszona w powietrzu wilgoć nie raziła tak, jak potrafiła ostrzegać przed burzą. Dotarł na miejsce sporo przed czasem, więc mógł się pokręcić dookoła stadniny, porozmawiać z kilkoma znanymi instruktorami i wielokrotnie zwątpić w swój wybór ubrań, chociaż była to chyba siódma opcja, nad którą się zastanawiał. Nie był pewien czy wygląda szczególnie korzystnie w czarnej bluzie i narzuconym na nią żółtym bezrękawniku - już dużo bardziej wierzył w dopasowane czarne spodnie i równie ciemne oficerki, które jakimś cudem dalej były na niego dobre, choć nie nosił ich od wieków. I tak nie miał już teraz szansy właściwie niczego zmienić, bo przecież nie mógł używać magii i bawić się w jakiekolwiek modyfikacje; miał przy sobie różdżkę, rzecz jasna, chociażby żeby mieć szansę złapać Błędnego Rycerza, ale upchnął ją pieczołowicie pozawijaną na samo dno plecaka, który miał wypchany przekąskami i termosem z gorącą czekoladą. Starał się też do tego plecaka nie zaglądać, by nie zacząć się zastanawiać, czy nie zaplanował tego wszystkiego zbyt randkowo - zakładał, że przyzna się do swojego ekwipunku dopiero wtedy, kiedy w rozmowie jakoś naturalnie się to ułoży. - Dzień dobry! - Wyskoczył do Vincenta pospiesznie, odrywając się od płotu, o który się podpierał przed stadniną. Uśmiechnął się szeroko, ciekawskim spojrzeniem pochłaniając sylwetkę mężczyzny i prawie zapominając o swoim zmartwieniu pt. “Czy wyglądam już jak rudolf z czerwonym nosem?”. - Trochę zepsułem - zdradził od razu, nie potrafiąc zdusić tego w sobie ani na sekundę. - Nie mam pojęcia czy pan umie jeździć konno, a jaaaaa nie zarezerwowałem za bardzo, znaczy się wcale, żadnego instruktora - wyjaśnił, bawiąc się suwakiem swojego bezrękawnika. - I to nie taki problem, bo ja umiem jeździć, ale przez to, że nie mamy zarezerwowanego żadnego instruktora, to nie mamy też żadnego konia, który jest najlepszy dla początkujących. Znaczy, mam pomysł na konia, który jest naprawdę w porządku i myślę, że nic się nie stanie, ale mam pomysł, po prostu- dobra, tak, to zaraz, przepraszam, dzień dobry - zreflektował się, robiąc aż drobny krok w tył, by chociaż spróbować się wycofać ze swojego słowotoku.
Wiedział, że będzie żałował, jeśli nie skupi się tego dnia na wyciągnięciu z niego pełnego potencjału, więc i od razu obiecał sobie, że nie tylko nie będzie zupełnie myślał o pracy, ale też nie będzie wyliczał sobie "zmarnowanego" czasu. Z pełną premedytacją więc zdecydował się na dotarcie na miejscu mugolską komunikacją miejską, co trwało absolutną wieczność, którą początkowo próbował spędzić oglądaniem widoków za oknem, by w końcu poddać się i zatopić myśli w książce, którą subtelnie pomniejszał na tyle, by mieściła się w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Do serca wziął sobie polecenie sportowego i wygodnego ubioru, więc brąz skórzanej kurtki był jedynym elementem wybijającym się na wygodzie ciepłego miękkiego dresu w odcieniu kości słoniowej i niby wiedział, że nie powinien, a jednak i tak przed wyjściem z autobusu rzucił na swoje buty słabe zaklęcie odpychające, by uchronić je przed plamiącym wpływem rozmiękłego błota. Uśmiechnął się, gdy tylko dostrzegł wspartego o ogrodzenie Puchona i od razu wyciągnął też ręce z kieszeni, a jednak nie sięgnął nimi w stronę chłopaka, nie chcąc narzucać mu formy powitania, czujnie sprawdzając co ten robi, gdy sam odbijał już spokojnie jego "Dzień dobry". Uniósł lekko brwi w niemym pytaniu, pozwalając chłopakowi wygadać się ze zmartwień, które jego samego jakoś tak zwyczajnie omijały, bo nie widział żadnego problemu, którego nie dałoby się obejść. - Dzień dobry - powtórzył więc na granicy rozbawienia, wyciągając dłoń przed Beethovenową twarz, by opuszkiem wskazującego palca musnąć jego nos ogrzewającym Fovere. - Najwidoczniej Ty będziesz dziś moim instruktorem - podsunął rozwiązanie zamiast przyznawać się do braków w edukacji, po czym rozejrzał się przed siebie, ogarniając fragment stadniny wzrokiem. - Rozumiem, że jazda konna jest dla Ciebie w jakiś sposób ważna. To konkretne miejsce jest znaczące czy po prostu wybrałeś dostępną stadninę? - podpytał, cierpliwie czekając aż Bee zaprosi go do pójścia dalej, nawet jeśli musiał nieco spiąć się w tej bierności, by nie poprowadzić chłopaka ścieżką w stronę stajni. - Tak czy inaczej, to naprawdę dobry pomysł - pochwalił go nieco ciszej, czując jak rośnie w nim ekscytacja przed spróbowaniem czegoś nowego. - Nigdy nie jeździłem na koniu, ale kiedyś prowadziłem rydwan zaprzężony w ferni.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- …tak, będę - przytaknął po prostu ze śmiechem, absolutnie nie wiedząc czy po jego ciele rozpływa się ciepło jakiegoś zaklęcia, czy po prostu magia vincentowego spokoju. Zapraszającym gestem wskazał na stadninę i zaraz prowadził już swojego towarzysza w stronę stadniny, nie do końca potrafiąc pozbyć się sprężystości podekscytowanego kroku. - …rydwan, pewnie - prychnął, w pierwszej chwili zakładając, że to żart, ale Beaulieu-Émeri nie wyglądał jakby i jego to tak bawiło, więc Bee pospiesznie spoważniał. Może to jednak były normalne czarodziejskie rozrywki. Albo takie dla bogaczy? - Tooo to będzie trochę co innego, bo chyba większy kontakt ze zwierzęciem, tak myślę. I dla mnieee to jest ważne, tak, no i nawet samo to miejsce, ale to też po prostu zawsze jakaś taka ciekawa opcja do pokazania komuś - wyjaśnił nieco niezgrabnie, strzelając też nerwowo z palców, nim nie rozluźnił się na chwilę, by pomachać znajomemu instruktorowi, który przechodził gdzieś z jakimś klientem. - Jeden z moich ojczymów tu pracuje jako instruktor właśnie, więc mnie tu często zabierał w weekendy jak byłem mały. Potem, jak już zerwał z moją mamą, to też pozwalał mi czasami pojeździć za darmo - zdradził, uśmiechając się lekko pod nosem, gdy zatrzymywał się już przy boksie największego z tutejszych koni. - To jest Lumi - przedstawił skarogniadego rumaka. - Jest bardzo w porządku, taki spokojny, ale no największy gabarytowo, więc to może tylko sprawiać problemy. Ciężko się na niego przede wszystkim wdrapać - wyjaśnił z rozbawieniem, odkładając plecak na bok i zgarniając niedużą torbę, by podać ją Vincentowi. - Nałoży pan trochę tamtych przekąsek? Zabierzemy je ze sobą, jakby Lumi grymasił. A ja go osiodłam - zaproponował, łapiąc się na tym, że chyba mówi za dużo i pewnie powinien już przestać, nawet jeśli nie wiedział jak to zrobić. - Możemy zrobić tak, że po prostu pan będzie na nim jechał, a jaaa się z wami przespaceruję, mogę go trzymać za uzdę jak pan woli. Albo, no, możemy jechać na nim razem - pociągnął, chętnie unikając kontaktu wzrokowego pod wymówką zabrania się do pracy.
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Mruknął cicho na znak, że słucha, zaraz nieco zamyślając się nad tym ilu osobom Bee pokazał już to miejsce, bo w nerwowym strzelaniu palcami doszukiwał się lęku właśnie przed zadaniem tego jednego niewygodnego pytania. Nie chciał jednak znęcać się zbytnio nad i tak przejętym całą sytuacją chłopakiem, doskonale wiedząc jak przytłaczające może być dla niektórych zorganizowanie takiego spotkania - tym bardziej, gdy w sferze niedomówień pozostaje cała świadomość o charakterze ich relacji. - To miło z jego strony, że zadbał w ten sposób o Waszą relację - zauważył, ściągając lekko brwi, bo i skupił się na więcej niż jednej informacji na raz, ufnie podążając za prowadzącym go w głąb stadniny Bee, aż nie uniósł spojrzenia na potężnego Lumi, który poza czterema kopytami niewiele miał wspólnego z wytresowanym Ferni. - Oczywiście - przytaknął, przejmując od chłopaka torbę z mimowolnym uśmiechem pod myślą, jak przyjemnie było obserwować go podczas czynności, w których było widać jego pewność siebie, więc też i pakował wskazane mu przekąski nieco na ślepo, odnajdując trudność w oderwaniu od Bee spojrzenia. - Nie wygłupiaj się - skarcił go na granicy rozbawienia, przysuwając się już bliżej siodłanego konia, by dać mu powąchać swoją dłoń, zanim ułożył ją na gładkich chrapach. - Chcę byś też w tym uczestniczył, a nie się błąkał gdzieś w dole. Jedziemy razem, wskakuj - zachęcił go, popychając go łagodnie do przodu dłonią ułożoną na jego plecach, by ten wyprowadził Lumiego w dogodne dla siebie miejsce. - Potrzebujesz wsparcia? - podpytał ciszej, gdy Bee zahaczał już stopą o strzemię, przesuwając spojrzeniem po jego plecach niżej, by w wyobraźni wybrać już idealne umiejscowienie pomocnej dłoni, niby widząc, że chłopak wcale nie potrzebuje jego pomocy, a jednak i tak nie mogąc powstrzymać się przed łagodnym wsparciem. - Jesteś pewien, że jest tam miejsce na dwie osoby? - podpytał sceptycznie, martwiąc się o bolesny ścisk, który w połączeniu z ruchem mógłby okazać się zbyt wielkim poświęceniem jak na nagrodę w postaci bliskości. - Widać, że masz w tym doświadczenie. Pochyl się - pochwalił go i od razu rzucił polecenie, by móc wygodniej wspiąć się na górę, usadawiając się na siodle przez przełożenie jednej nogi przez tył zwierzęcia. - Wygodnie Ci? - podpytał ciszej, poprawiając nie tylko siebie, ale i samego Bee przez subtelne przesunięcie go za biodra, by ich ciała wygodniej dopasowały się w siodle. - Mam nadzieję, że z ojczymem tak nie jeździłeś - wymruczał cicho, wychylając się nieco przez jego ramię, by spróbować złapać przelotnie jasne tęczówki, gdy układał już dłonie na Beethovenowych biodrach. - Ze wszystkimi ojczymami miałeś taki dobry kontakt?
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Przepraszam - wyrwało mu się natychmiast, chociaż wcale nie wiedział od razu w jaki sposób się właściwie wygłupia. Zacisnął mocniej pasek, którym przymocowywał do boku Lumiego swój plecak, by zrobić to samo z workiem przekąsek po drugiej stronie, ale tym razem już z drobnym uśmiechem plączącym mu się ponownie na ustach. Skinieniem głowy zaprosił zaraz mężczyznę do spaceru, wyprowadzając zarówno jego, jak i rosłego konia, poza stadninę - prosto na drogę do pobliskiego lasu, który dalej stanowił część ośrodka. - Nooo mogę udawać, że nie potrzebuję, ale nie wchodziłem nigdy na niego sam - przyznał z rozbawieniem, teoretycznie zatrzymując się w pobliżu ogrodzenia, by z niego wygodniej się wspiąć, a jednak zdecydowanie chętniej korzystając z pomocy swojego towarzysza. I chociaż nie mógł zaprzeczyć rozgrzewającej go ekscytacji, to nie zdążył za bardzo przyswoić gdzie właściwie były ręce Vincenta - siedział już w siodle, przesuwając się w nim możliwie jak najbardziej do przodu. - Musimy przynajmniej spróbować już teraz, tak - przytaknął, zaciskając nieco nerwowo palce na siodłowym rożku, nie wiedząc już jak zrobić więcej miejsca, a przecież desperacko nie chcąc wycofania się teraz z tak cudownie brzmiącego planu prawdziwie wspólnej przejażdżki. Zerknął przez ramię na poczynania Beaulieu-Émeri, faktycznie się pochylając, by potem bezwiednie gaspnąć pod wrażeniem tak pewnie zagarniających go dłoni. - …najlepszy. pomysł. ever - wymamrotał, dociskając jedną z vincentowych dłoni do swojego biodra, by przypadkiem nie przyszła mężczyźnie do głowy opcja ucieczki. - Idealnie mi… i z nikim tak nie jeździłem - zdradził, poklepując lekko Lumiego po szyi, nim nie zachęcił go do ruszenia powolnym spacerem w stronę lasu. Zagryzł się mocniej na dolnej wardze, walcząc z głupim uśmiechem, gdy dotarło do niego jak cudowne otarcia zgarniał teraz przy każdym z ciężkich końskich kroków. - Y-ym. Nie z każdym. Miałem ich w ogóle mnóstwo, moja mama nazywała tak każdego swojego faceta, booo chyba uznawała, że tak będzie nam łatwiej? Nie było - Skomentował od razu, nie potrafiąc spoważnieć nawet przy tym temacie, bo za bardzo dekoncentrowała go próba rozszyfrowania złożoności vincentowego zapachu; miał wrażenie, że nie tyle go chce, co potrzebuje. - W każdym razie, trafiło się też mnóstwo koszmarnych typów, więc- e-ej, a panu wygodnie? - Zreflektował się, puszczając lejce z jednej strony, by uwolnioną dłonią podtrzymać się rożka, choć naprawdę nie miał jak wcisnąć się w niego jeszcze bardziej. - Boże - mruknął, poprawiając się i przy tym nieco mocniej podpierając plecami o swojego partnera. - Nowa jakość jazdy konnej… proszę pana - zagaił, wykręcając się nieco, by zajrzeć roziskrzonym spojrzeniem w ciemne tęczówki, które teraz zdawały się lśnić czerwienią. - Jaki jest pana ulubiony kolor? - Dopytał na granicy szeptu, bo tracąc dech pod wrażeniem ich bliskości.
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Uśmiechnął się mimowolnie, nie mogąc nie dać się oczarować tak widocznej ekscytacji Bee, bo choć jego samego ich bliskość też cieszyła, przyjemnie przyspieszając bicie serca, to daleko mu było do uzewnętrzniania się z tym, jak niecodzienne przeżycie to dla niego było. Złapał pewniej jego biodra, nie wiedząc czego innego mógłby się chwycić, a przynajmniej tą jedną myślą zamierzając się usprawiedliwiać, gdy nosem niemal zanurzał się w słodkim zapachu blond loczków, poddając się rytmicznie bujającym nim końskim krokom. Bardzo chciał wierzyć w to, że tego uroczego chłopaka nijak nie zwodzi i nie wykorzystuje, więc i śmiało powtarzał sobie, że ten jest już przecież pełnoletni i potrafi decydować o sobie, więc o ile ten nie protestuje - a wręcz wyraża aprobatę - ich bliskość jest jak najbardziej na miejscu. - Bardzo - zapewnił cichym pomrukiem, nie tylko spojrzeniem, ale i oddechem ogarniając puchoński kark przed sobą, który kusił go jasną skórą wyłaniającą się zza kołnierza, jakby Beethovenowa szyja nawoływała go do subtelnego sprawdzenia ustami jak bardzo wrażliwy na dotyk był jej właściciel. - Hm? - mruknął, łapiąc jasne tęczówki spojrzeniem, wyraźnie wybity z prywatnego ciągu myśli. - Brązowy? - odpowiedział powoli, bo i dość niepewnie, od lat nie słyszał takiego pytania, więc i nie do końca wiedział jaka jest poprawna odpowiedź. - Lubię się otaczać brązami, beżami, bielą… Jest w tym coś kojącego i czystego, łatwiej mi się wtedy skupić - dodał, unosząc dłoń z jego biodra by przy ciaśniejszym objęciu złapać jego brodę, wykręcając ją do przodu z cichym przerywnikiem "Patrz na drogę", zanim nie podjął tematu dalej, powracając dłonią na jej miejsce. - Z czysto estetycznego punktu widzenia, zapominając o praktyczności, podoba mi się zieleń. Taka ciemna, intensywna. Jak jesienny mech tuż po deszczu. Masz to przed oczami? - podpytał ciszej, dłońmi powolnie sunąc nieco wyżej w równie ciekawskim co i subtelnym badaniu Beethovenowych boków. - Opowiedz mi coś więcej o swojej rodzinie.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Brązowy - powtórzył, właściwie bezwiednie, próbując jakoś to przetworzyć, chociaż kompletnie nie rozumiał jak tak zwykłe kolory, które miały tendencję ginąć pod innymi, miały pasować komuś tak niesamowitemu. - Mhm - przytaknął jednak ze zrozumieniem, bo to faktycznie brzmiało na coś przydatnego do skupienia, zwłaszcza skoro spojrzenie Bee zsunęło się już z ciemnych tęczówek do soczyście czerwonego dresu, który miał na sobie Vincent. - Przepraszam - mruknął tylko, chyba już po raz setny, nie do końca jednak żałując swojego występku, skoro to dzięki niemu zdobył tak pewny dotyk na swoim podbródku. Zaśmiał się cicho pod nosem, niby patrząc na las, który powinien zainspirować go do wyobrażenia sobie nakreślanej mu wizji ciemnej zieleni mchu, a mimo to dalej zupełnie tego nie widząc. - Brzmi ładnie, ale pasują mi do pana bardziej żywe kolory, jaaaak taka czerwień - odparł, pozwalając sobie na delikatne szarpnięcie za materiał vincentowego rękawa. - A do rodziny pasują mi bardziej szarości, bo to nie jest szczególnie ciekawy temat - pociągnął od razu dalej, wbrew swoim słowom bardzo próbując się skoncentrować na swojej rodzinie, żeby nie myśleć o każdym rozgrzewającym go kroku; już i tak wydawało mu się, że płonie, ale przecież nie mógł się za szybko wypalić, skoro miał tak wiele do ugrania. - Mam dwóch trochę młodszych braci, bliźnięta, Amadeus i Wolfgang. Moja mama ma muzyczne ambicje, jakby nie było widać - wyjaśnił, bezmyślnie nieco przyspieszając, ale dalej nie zwracając uwagi na to jak bardzo musi być słychać uparcie uciekające mu oddechy. - Oni są w porządku, ona mniej, ona- nie wiem, ona ma jakieś problemy, zawsze miała. Jak się urodziłem to jeszcze miała w głowie swoją karierę, a teraz nie ma już chyba nic, jest kasjerką… była kasjerką, ostatnio ją wyrzucili, nie wiem co teraz robi. Pewnie próbuje kupić pianino za moje pieniądze z wakacji - zaśmiał się, choć wcale go to szczególnie nie bawiło. - Wolę posłuchać o pana rodzinie… albo w ogóle- w ogóle pana słuchać…
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
- Czerwień? - podpytał od razu zdezorientowany, nawet opuszczając spojrzenie na swój stonowany komplet dresowy, jakby ten nagle zdradziecko miał okazać się innego koloru, co przecież w świecie magii nie byłoby niczym aż tak zaskakującym. Dał jednak skutecznie rozproszyć się kolejnymi słowami, rozchylając już usta, gotowy przycisnąć Bee do opowiedzenia mu czegoś więcej, a jednak zaraz zamknął je, pochwalnie gładząc trzymane boki, zanim dłońmi nie opadł znów do poprawianych w siodle bioder. I choć prychnął cicho w rozbawieniu z muzycznych ambicji skrytych w jego imieniu, to zaraz spoważniał, mrucząc cicho na znak, że słucha, rozumie i się zgadza. Zerknął w zieleń lasu, szukając odpowiednich słów, kalkulując na ile może się przed chłopakiem otworzyć i co mógłby mu zdradzić, by ten poczuł, że rozmawia z drugim człowiekiem, a nie Vincentem Beaulieu-Émeri. - Moja rodzina jest… pewnym paradoksem - zaczął powoli, nachylając się do niego nieco bliżej, ze spojrzeniem świdrującym swój ulubiony kolor przed nimi, jakby wpatrywał się w samą duszę leśnej pustki. - Jest jednocześnie bardzo mała w praktyce i bardzo duża w teorii. W praktyce mam matkę, która nie do końca poczuwa się do bycia matką. Mogłeś kiedyś przeczytać coś o niej w jakimś moim wywiadzie. Nie wiem czy pamiętasz, ale była- jest aktorką. Mam też ojczyma, który nigdy nie patrzył na mnie z góry, jak starsi mają w zwyczaju patrzeć na młodszych. - Pogłaskał go przepraszająco po brzuchu. - I mam młodszego brata, Gasparda, którego uwielbiam, nawet jeśli czasem dzieciak jest absolutnie nieznośny - dodał z cichym prychnięciem rozbawienia na samo wspomnienie uczucia, które składało mu się na obraz brata. - W teorii jednak należy dodać do tego biologicznego ojca, zdecydowanie bardziej Gasparda niż mojego; masę kochanków mojej matki czy ojczyma, nie tylko z przeszłości, ale też teraźniejszości i przyszłości, a więc i całą plejadę przyrodniego rodzeństwa, których istnienia jestem mniej lub bardziej świadom.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Czyli coś nas łączy - palnął głupio, nie potrafiąc ukryć dumy w swoim głosie, bo widział całą masę podobieństw - od przyrodniego rodzeństwa płci męskiej, przez obecność jakiegoś ojczyma, aż po mnogość matczynych miłostek - dzięki którym też wcale nie chciał koncentrować się na różnicach. Zakładał, że musiało być inaczej, skoro jeden z nich wychowywał się otoczony magią i dostatkiem, a drugi mugolską biedą, ale i tak wierzył, że Vincent po prostu stanowi przykład poradzenia sobie z nieidealnym rozkładem kart. - Jest pan blisko z nimi? Z rodziną. Bo- no, bo w żadnym wywiadzie nie wspominał pan nic oooo kimś takim… swoim? - Wydukał, nie mogąc znaleźć słów, bo wcale nie chcąc pytać wprost; już i tak za bardzo bał się, że to spotkanie przypominało randkę, a może Vincent nie tego oczekiwał, bo przecież nie to ustalali. - W sensie… chodzi mi o to, że- znaczy, może to po prostu takie bardziej prywatne i dlatego nic pan o tym nie mówił, dlatego pytam - pociągnął dalej, równie niezgrabnie co i wcześniej, prowadząc Lumiego w stronę pobliskiego jeziora, ale dalej nie mogąc się za bardzo skupić na samej drodze. I pewnie wcale by tego nie zrobił, gdyby nie zwróciły jego uwagi jasne drobinki, wirujące w powietrzu. - …to pan? Jakąś- jakimś zaklęciem? - Dopytał szybko, nieszczególnie potrafiąc wziąć pod uwagę, że to zwyczajny śnieg - pierwszy tej zbliżającej się coraz większymi krokami zimy, przynoszący złoty błysk ekscytacji do ich wyjścia. Vincent wydawał się emanować magią, więc Bee spokojnie by uwierzył, że i bez zaklęć jakiś urok Francuza zaczarował okolicę. Poprawił się niespokojnie w siodle, wyrywające mu się przy tym sapnięcie próbując zakryć pospiesznym komentarzem: - Wygląda tak magicznie…
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Niby zaśmiał się cicho, ale jednak przytaknął, też widząc te podobieństwa między nimi, nawet jeśli dużo wyraźniej dostrzegał różnice - i nie potrafił przed sobą ukryć, że to właśnie ten kontrast między nimi ekscytował go najbardziej, jakby zestawieni razem stawali się jeszcze bardziej sobą. Mruknął cicho w zamyśleniu, mimowolnie będąc nieco pod wrażeniem tego, że ten mały stalker faktycznie znał treści jego wywiadów na tyle, by móc wyciągnąć z nich jakieś wnioski i zamyślił się na moment nie tyle nad sensem zadanego mu pytania, co nad próbą analizy, jakie intencje kryły się pod nim, nie koniecznie potrafiąc zawierzyć rzuconym niby beztrosko "dlatego pytam". Zanim jednak zdołał połączyć wszystkie kropki, opierając policzek o jasne loczki, dał rozproszyć się nagłej zmianie energii Puchona, więc i sam uniósł spojrzenie w górę, mimowolnie uśmiechając się pod swoim pierwszym brytyjskim śniegiem. - Nie… - przyznał, układając dłoń na jego mostku, by nie tylko naporem zachęcić go do ciaśniejszego oparcia, ale też by rozesłać po jego torsie falę ciepła rozgrzewającego zaklęcia, wpadając w pułapkę myślenia, że śnieg równa się mrozom, jakby dopiero teraz dotarła do niego zmiana pory roku na chłodniejszą. - Ale przez to mam wrażenie, że to prawdziwe magiczny zbieg okoliczności - dodał ciszej, przyglądając się opadającym na nich płatkom śniegu, które roztapiały się od ich ciepła błyskawicznie, kończąc żywot nieumyślnie wybierających ich na lądowanie drobinek. - W końcu jak często ma się okazję zobaczyć pierwszy śnieg podczas pierwszej randki? - dopytał rozbawiony, pozwalając samemu sobie na komfort nazwania tego spotkania randką po raz pierwszy, choć przecież czuł jednocześnie jak bardzo niebezpieczna w skutkach może być ta decyzja. Trudno jednak było mu zrezygnować z tego trzymanego ciepła i z tej złapanej tylko dla siebie ekscytacji, która swoją szczerością i świeżością uzależniała go już od pierwszej dawki. - Z nikim nie jestem naprawdę blisko. To męczące - przyznał wprost, na fali myśli o zalążku ich relacji powracając i do poruszonego wcześniej przez chłopaka tematu. - Nie męczące dla mnie, chociaż też częściowo. Chodzi mi o to, że to męczące dla innych - zaczął wyjaśniać, wyciągając dłoń przed siebie, by z utrzymywanym zaklęcim Frigus złapać na palce kilka pojedynczych płatków, chcąc dać Bee okazję, by ten mógł przyjrzeć im się z bliska. - Rzadko mam wolne. Tak naprawdę wolne przez całą dobę, nie mówiąc już o tym, że i czas poza pracą mam dość silnie zaplanowany. Jestem w stanie dbać o wiele relacji, ale nie wtedy, gdy mają być naprawdę bliskie, pełne codziennego bądź choćby prawie codziennego zaangażowania. Ludziom często wydaje się, że nie będzie im to przeszkadzać, aż do momenty, gdy trafi mi się intensywniejszy okres w pracy albo gdy jestem tak przemęczony, że zapominam zapytać jak minął komuś dzień - rozgadał się spokojnie, w końcu zamykając dłoń, by rozetrzeć w niej przetrzymane płatki śniegu, uwalniając je do płynnej formy, zanim nie przechwycił trzymanych przez Bee lejców. - Z rodziną nigdy nie byłem i nigdy nie będę naprawdę blisko. Raz na jakiś czas nadrabiam zaległości z Gaspardem, ale nie utrzymujemy ciągłego kontaktu. A jeśli interesują Cię moje związki, to rekordzistka wytrzymała dwa lata, zanim stwierdziła, że ma dość ciągłego czekania aż będę miał dla niej chwilę - dodał, może nawet nieco przesadnie podkreślając problem swoich relacji, chcąc wyraźnie nakreślić Bee sytuację, zanim się w nią wpakuje. Zdecydowanie nie chciał brać pretensji z niewiedzy na siebie. - Pokażesz mi jak trzymać je poprawnie?
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
Zacisnął mocniej zęby, dusząc w sobie reakcję na ciaśniejsze przytulenie i kolejną falę ciepła, bo nie miał tyle odwagi, by poinformować Vincenta, że chyba zaraz się przegrzeje i ten śnieg to jedyna szansa na chłodny ratunek. Posłał tylko półprzytomne spojrzenie w górę, samym śmiechem - i to z drobnym opóźnieniem - reagując na tak abstrakcyjne nazwanie ich spotkania randką. - Czyli to randka - mruknął tylko radośnie, przede wszystkim sam do siebie. I teraz już mu wcale nie przeszkadzało trzymające go gorąco, bo ze świadomością, że nie wyobraził sobie charakteru ich spotkania, gotów był umierać. - …męczące? - Zdziwił się szczerze, przez chwilę nawet zakładając, że Bealieu-Émeri przypadkiem użył nieodpowiedniego słowa, gubiąc się w językach. Bee spoważniał natychmiast, nie potrafiąc się zachwycić zmrożonymi śnieżynkami i wszechobecną w vincentowych obięciach magią; słuchał, boleśnie pieczołowicie przetwarzając każde słowo. Nie mógł uwierzyć, że Vincent miałby być aż tak niedostępny, a i wychodził z założenia, że lepiej mieć go choć odrobinę, niż nie mieć go wcale. Z każdym kolejnym zdaniem coraz trudniej było mu się jednak cieszyć ich randką, bo miał wrażenie, że mężczyzna próbuje go teraz dla kontrastu ostudzić, pokazując jak niewiele znaczące może być dla niego to wyjście. Puścił lejce i zaczepił palce o siodłowy rożek, wpatrując się w las przed nimi tak uważnie, jakby nagle zza któregoś drzewa miała wyskoczyć vincentowa rekordzistka - pewnie absurdalnie piękna, intrygująca i jeszcze w dodatku kobieca. - Brzmi samotnie - stwierdził wreszcie, próbując przybrać pogodniejszy ton głosu, gdy układał już ostrożnie vincentowe palce na szorstkim pasku. - Aleee nie brzmi pan, jakby panu faktycznie brakowało kogoś bliskiego… musi pan trzymać troszkę lżej - dodał ostrożnie, przede wszystkim dla sprawdzenia, czy Vincent nie zaprotestuje, bo może jednak chciał mieć kogoś tylko swojego? Może szukał kogoś wystarczająco wyrozumiałego, kto będzie się cieszył z każdej wspólnej chwili bardziej, niż będzie się smucił z każdej samotnej… - Powinien pan mieć sugar baby, jeśli chce pan mieć cokolwiek… żeby mieć relację z takimi innymi oczekiwaniami i w ogóle warunkami - palnął, uśmiechając się pod nosem, bo chyba pierwszy raz w życiu dotarło do niego jak pociągające mogłoby być posiadanie swojego sugar daddy’ego. - I no, nie chcę nic mówić, ale już mi pan płaci i już pan ze mną randkuje, więc jesteśmy blisko - zauważył jeszcze ze śmiechem, nieco płytkim od uciekającego mu z wrażenia tchu, bo sam Bee nie wiedział na ile żartuje i czy nie stąpa po zbyt cienkim lodzie. - W lewo zatoczymy koło do stadniny - wyjaśnił, zerkając na rozwidlenie, do którego się zbliżali. - W prawo odbijemy dalej, nad jezioro, do takich stołów piknikowych i dłuższej trasy. - Nie zamierzał decydować, ciesząc się tylko w duchu, że to Vincent trzyma lejce… i naprawdę chciał wierzyć, że nie robi sobie nadziei na żadną z podanych opcji i nie doszukuje się niczego więcej tam, gdzie mogło tego nie być.