Niczym nie wyróżniający się korytarz umiejscowiony na terenach Skrzydła Zachodniego. Drobne promyki światła przedzierają się manufakturę szyb, oświetlając miejsce oraz znajdujące się tutaj osoby.
Autor
Wiadomość
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde szła powoli korytarzem, przyciskając do siebie torbę i nerwowo skubiąc dół jej swetra z szerokim golfem. Właśnie skończyła zajęcia, ale niewiele zostało jej w głowie- szczęśliwie papier jest cierpliwy i wchłonął to, czego nie zdołał wchłonąć umysł panny Bloodworth, która znów myślała o Juno. Pomysł przeprowadzki stał pod znakiem zapytania, zresztą Is chwilowo zostawiła przyjaciółkę samą, nie chcąc jej zadręczać swoją obecnością. Pisała za to dużo listów o błahej treści, podsyłała jej książki i wypieki, czując się z każdym dniem coraz gorzej. Nie potrafiła się odciąć od cudzych problemów, zresztą te nie były cudze, bo były problemami jej najdroższej przyjaciółki, właściwie siostry! Usiadła na parapecie okna i wyjrzała na zewnątrz. Dni nadal bywały słoneczne, jednak liście powoli żółkły i opadały z drzew, a zimny wiatr przenikał na wskroś. Objęła się mocniej ramionami, opierając głowę o chłodną szybę. Z Marcelem też było jakoś inaczej... Chociaż nie potrafiła powiedzieć, o co chodzi, coś się zmieniło. Zarzucała sobie, że wiecznie czegoś jej brakuje, że chyba jest okropnie niewdzięczna, bo nigdy nie czuje się w pełni szczęśliwa, że tysiące ludzi chciałoby znaleźć się na jej miejscu... a ona nadal czuła niedosyt. Jakby ciągle umykała jej esencja szczęścia, jakby nie mogła odnaleźć tego, o co tak naprawdę jej chodzi, czego poszukuje w życiu. Wiedziała, że chce czegoś więcej, ale nie potrafiła tego nazwać. A Marcel... Merlinie, był cudowny, kochany, czuły, ale... ale chyba jej nie rozumiał. Czasem miała wrażenie, że w tym związku to ona nadaje ton i przerażał ją fakt, jak wiele dla niej poświęcił. To wcale nie ułatwiało sytuacji, czuła się do niego przywiązana nie tylko uczuciem, ale i poczuciem przyzwoitości, wdzięcznością... nie sądziła, by te więzy dało się kiedykolwiek zrzucić, chyba że on sam będzie tego pragnął. Przesunęła palcami po swojej twarzy i oblizała nerwowo usta. Dlaczego proste rzeczy bywają tak skomplikowane? Chyba właśnie dlatego rzuciła się w wir nauki, doświadczeń, eksperymentów. Chciała się oderwać, uciec od rzeczywistości, która była niepewna, nieprzyjazna i wątpliwa. Czy to tchórzostwo? Chyba nie, bo tak naprawdę nie było alternatywy. Mogła albo się zamartwiać, albo próbować nie roztrząsać tego, zająć myśli czymś innym. I właśnie tę drugą opcję wybrała.
oMoże cała sztuka polega na tym, by być tak „sprytnym” jak Oliver? Nie wchodzić w zbyt wielkie zobowiązania. Dawać z siebie wszystko na wszystkich polach życiowych tylko nie na uczuciach. Rzesze ludzi, których zranił nieświadomie już samą swoją obecnością były niezmierzone… Cóż. To wszystko się zdarza. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie powstrzymać. Niektóre związki zaczynają się tylko po to, by rychło runąć i pozostawić po sobie nieprzyjemny zapach. Możemy się tym zakrztusić, szczególnie gdy zażenowanie przewyższa stopień temperatury naszego ciała… Tak… To wydaje się być odrobinę chore. Relacje między ludzkie plączą się ze sobą jak złośliwe sznurówki czy inne nitki, które chcieliby wyprostować. Ilekroć próbujemy coś ogarnąć… Nie wychodzi. Wszystko upada. Nasze cele, nasze pragnienia… Nikt nie jest ponadto. Dosłownie nikt. No chyba, że ktoś ma jakieś wypaczenie umysłowe… Unika czegoś z konkretniejszych powodów, niż książka, którą napisał ktoś kto kompletnie nie miał pojęcia o tym co ma na myśli… A potem my wszyscy to interpretujemy. Tylko po co? Czy czasem nie łatwiejszy byłby wniosek, że coś jest takie, bo po prostu takie jest? Może przypisujemy niektórym sprawom zbyt wielkie znaczenie… Albo chcemy by to coś oznaczało. A to wszystko dlatego, że boimy się, iż nasze życie/wybory okażą się bezmyślne. Och witaj świecie, który pożerasz nas codziennie i do tego jeszcze bez powodu. Gdybym powiedziała, że o tym myślał Oliver krocząc przez zamek… Skłamałabym. W tym momencie akurat analizował swój plan lekcji, który powinien widzieć pierwszy raz miesiąc temu, a nie teraz. On chciał zadbać o pozory. Właśnie próbował nauczyć się na pamięć wykładów z poniedziałku. Dopiero się zorientował, że coś jest nie tak i musiał zrezygnować z paru rozszerzeń na rzecz czegoś konkretniejszego… W tym celu zdecydował się nawet pójść do opiekuna swojego domu. Tylko po co to wszystko? Po pozory. Musiał udawać studenta jeśli chciał tu być i przetrwać. Kłopoty z zewnątrz nie pozwalały mu wrócić do tamtego luźniejszego świata. Wszystko się zaciskało. Po prostu trzeba było czekać… A zatem zaczynał w poniedziałek od Magii Żywiołów, a potem miał przerwę i zaraz potem miał iść na Dzikie Zwierzęta… Huh. To trochę dużo jak na niego. Czy oby lekcje nie mogły być dziesięciominutowe? Byłoby całkiem spoko, gdyby cały plan zaliczyć w jedną godzinę. Jego rozmyślania jednak przerwał fakt, że zobaczył Bloodworth. Szukał jej rano… Ale zdążył zrezygnować z tego przedsięwzięcia dziesięciokrotnie analizując to, że pewnie przygotowała już dla niego salę tortur i mapę gdzie rozrzuci jego szczątki. Nie to, żeby się bał. Po prostu ta kobieta wydawała się być nieobliczalna. Hehs. Takie tam numerologiczne hasełko. Skłamałabym gdybym powiedziała, że kompletnie nie myślał o całej sytuacji z Juno. Myślał. Po prostu nie wymyślił jeszcze nic konkretnego… Udał się nawet do księgarni, żeby poszukać jakiejś kartki: „Nie przejmuj się poronieniem!” albo „Poronienie to jeszcze nie koniec świata”! Ale nic takiego tam nie było. Wystawy sklepowe były okupowane przez kartki, ale o treści: „Wszystkiego najlepszego”, albo „Szczęśliwego macierzyństwa”! Cholera.. Tak z macierzyństwem byłaby ok, gdyby Juno jednak nadal miała w sobie dziecko. Huh. Zatem przegrał życie. W końcu zdecydował się na zakupienie kartki z wielkim misiem, do którego przyklejony był maleńki bobas… Niby pisało tam: „Roczek!”, ale Oliver to szybko skreślił czerwonym markerem i postawił na chwytliwe hasło: „To nie pierwsza i nieostatnia ciąża!”. I chciał jej to wysłać, ale sprzedawca spojrzał na niego jak na kogoś kto się urwał z Choroszczy, a potem poklepał po ramieniu mówiąc gdzie znajduje się szpital… Trochę to wszystko było smutne, bo Oliverek miał przecież takie dobre chęci! Potem kupił nawet lizak w kształcie smoczka, przy czym nawiązał, że dzięki temu nie będzie musiała kupować takich prawdziwych gadżetów. A teraz to wszystko leżało w jego plecaczku. I właśnie po to szukał Is, aby ta mu powiedziała gdzie Juno. Postanowił jej wręcz pocieszające podarunki osobiście, co by czuła, że on ją wspiera. Chyba nie radził sobie z tą sytuacją, dlatego uciekał się do takich oryginalnych pomysłów, ale ktoś mu mówił, że najważniejsze są chęci. Zatem stanął przed Bloodworth i zaczął: – Nie widziałaś Junoo?! Byliśmy umówieni, żeby pójść razem na parapetówkę do… Melanie! – I wszystko mu się pomieszało. Zapraszał Juno na parapetówkę, ale jakieś pół roku temu i do Melody, a nie do Melanie. Ale who cares… Carpe diem.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde tak nie potrafiła. Na jej nieszczęście miała niezwykle dobrze wykształconą część mózgu, która odpowiada za sumienie. Jej sumienie było wrażliwe, rozrośnięte i władcze, potrafiło wyprzeć wszystkie inne myśli, pragnienia, wszystko. Bez przerwy sączyło w świadomość Is różne wątpliwości, pytania, na które nie umiała znaleźć odpowiedzi. Ona ciągle dręczyła się wizjami przyszłości i przeszłości, tego co zrobiła źle, momentów, kiedy kogoś zraniła przez własną bezmyślność. Nie była Oliverem, nie miała z nim żadnych punktów wspólnych. Ona nawet nie potrafiła być egoistką, bo od razu w jej głowie zapalała się czerwona lampka wyrzutów sumienia, że zachowała się niewłaściwie. Tak była wychowana i taką miała strukturę psychiczną, która utrudniała jej funkcjonowanie w brutalnym świecie, ale na to nic nie można poradzić. Po prostu taka była. Starała się nie myśleć o Watsonie, a skupić się wyłącznie na Juno. Przecież on zdezerterował w momencie, kiedy jego psim obowiązkiem było siedzieć przy łóżku Kavanaugh, która straciła dziecko. ICH DZIECKO. Isolde nigdy nie sądziła, że jej nienawiść do Olivera może jeszcze przybrać na sile. A jednak. Gardziła nim, brzydziła się do tego stopnia, że na samą myśl o nim jej usta wyginały się w pełnym niesmaku grymasie, a pięści mimowolnie zaciskały. Kiedy stanął tuż obok, początkowo go nie zauważyła. Ale na końcu świata rozpoznałaby ten głos i gdyby była mniej opanowana, postarałaby się, żeby już nigdy się nie dobył z gardła Watsona. Odwróciła się powoli i otaksowała go nienawistnym spojrzeniem. Naprany albo po prostu nienormalny. Jak zawsze. Odetchnęła głęboko, czując, jak nienawiść mrozi jej ciało. Miała ochotę zrobić mu krzywdę, wypruć flaki, nabić na pal, powyrywać paznokcie, drzeć końmi... Wszystko naraz. Niebieska żyłka na jej szyi zaczęła niebezpiecznie szybko pulsować, jak zawsze kiedy z trudem panowała nad wybuchem. Spojrzała w zaćpane oczy Olivera i zwalczyła chęć walnięcia go w zęby. Isolde, opanuj się. - Wszystko ci się popieprzyło- prychnęła, wypluwając słowa niemal z obrzydzeniem. Zagryzła na chwilę usta i zamachała nogami w powietrzu, walcząc z pokusą kopnięcia go w krocze. Skutecznie. Tak żeby już nigdy nic mu nie działało, żeby nikogo nie zdradził, nie spłodził, żeby przestał udawać mężczyznę, bo był tylko nędzną kreaturą, którą Isolde gardziła.- Odpieprz się od niej. Rozumiesz? Gdybyś był przy niej wtedy, miałbyś do niej jakiekolwiek prawo. Ale zostawiłeś ją, kiedy tam... tam...- zacisnęła zęby i spojrzała na niego z najczystszą nienawiścią.- Kiedy najbardziej cię potrzebowała, a teraz... co? Przypomniałeś sobie? Teraz jest za późno- spojrzała znów w okno, oddychając szybko, jak po długim biegu i zaciskając kurczowo palce na okładce książki. Nie, Isolde, nie trać panowania nad sobą. On nie jest tego wart. Rozumiesz? Nie.
Nie każdy mógł być odpowiedzialny, taki genialny, aby uważać na druga osobę. Opiekować się nią. Oliver wiedział tylko jedno... Musiał się zaopiekować Charlie. Zapewnić jej byt. Ciepło, dobre słowo. Dla innych to nie było ważne. Mógł oddać serce, a raczej jego resztki, tylko jednej osoby. Nie wiedział czemu nie potrafi dojść do porozumienia z Juno. Naprawdę. Isoldy nie lubił z zasady. Zawsze była wyniosła i jak szła korytarzem to pomimo szczupłej sylwetki zajmowała całą jego przestrzeń. Teraz też tak było. Odpychała go na drugi koniec korytarzu już samym spojrzeniem, jakby co najmniej liczyła się każda cząsteczka tlenu. Gdzie magazynowała nienawiść do świata, chłodny dystans? Gdzie normalność, uśmiech, chęć do imprezowania... A gdzie ta wielka miarka według której oceniała ludzi? Oliver jej nie lubił. Zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy. Dziwił się dlaczego nie została prefektem. Przecież nimi powinni zostawać Ci chłodni, bez empatii. A co do czego mieli chyba jakiegoś Vanberga... I tyle ich znał. Tyle wiedział o świecie. I bardzo dobrze. Nie zagłębiał się w to co działo się obok. To nie było mu potrzebne, jeszcze nie. Z pewnością. Miał inne priorytety, plany, pragnienia. Nie zbyt daleko wychodzące, poza ramy dnia dzisiejszego... Po prostu z dnia na dzień, jakby przeżywał dzień świstaka. Patrzył teraz na Isoldę i zastanawiał się dlaczego ona tak krzyczy. Wcale nie był dziś zaćpany, ale pomimo wszystko jej głos jakby był zniekształcony. Jakby stała za wielką szybą i uparcie próbowała coś mu przekazać. Przeczesał dłonią włosy i zmrużył oczy zastanawiając się czy ta ziemia się zapada i czy już spada, czy jeszcze stoi na krawędzi. - Gdzie Juno? - Spytał jakby dopiero co się obudził. Ona krzyczała na niego. On ją zostawił? Ale kiedy? Czy wtedy gdy leżała w szpitalu to trzeba było zostać? Przecież mieli zostać najbliżsi. Bloodworth nie wiedziała chyba czego chce od życia. Najpierw krzyczała jak szalona, a teraz sugerowała, że miał tam być? Oliver nie należał do facetów, którzy szukali drugiego dna w wypowiedziach kobiet. Jak miało być białe to takie było. Proste, nie? - Spokojnie, nie stresuj się. Wdech i wydech. Po prostu powiedz gdzie ona jest. - Poprosił jeszcze raz.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde też z zasady go nie lubiła. Chociaż nie, właściwie to miała kilka powodów, według niej bardzo dobrych, by go nienawidzić z całego serca. Najlepszym był ten, że traktował Juno jak port, do którego zawsze może zawinąć, kiedy znudzi mu się rozbijanie po morzach i oceanach, że nie dawał z siebie nic, oprócz spermy, że do tego zaćpanego łba nie docierało, że ją rani i wykorzystuje, a jeśli nawet docierało, to nie chciał z tym nic zrobić. A może nie umiał. Isolde to nie obchodziło. Zwykle miała współczucie dla tych pogubionych i nieszczęśliwych, ale dla Watsona nie potrafiła go znaleźć. Zawsze uważała, że gdyby naprawdę zależało mu na Juno, dałby jej spokój, widząc, że ją niszczy. Czy musiało dojść do tego wszystkiego? Do niechcianej ciąży, poronienia, tej potwornej depresji, dołu, w który zaczęła zapadać się Kavanaugh. Isolde swoją życiową energię wykorzystywała do czegoś innego niż bezustanne imprezowanie. Do rozwoju i takich tam innych, ale też w dużej mierze do ochrony ludzi, na których jej zależało. A jeśli będzie to konieczne, zużyje całą, by wyciągnąć Juno z otchłani, w którą pchnął ją Watson. Nie, Is nie miała zamiaru go do niej dopuścić. Nigdy więcej. Nie obchodziło jej jego zdanie, zresztą podejrzewała, że jest do niej równie serdecznie nastawiony, jak ona do niego. Wyrzucała sobie, że była zbyt łagodna, że nie walczyła o Juno tak, jak powinna, że dopuściła do tego wszystkiego, tłumacząc sobie, że przecież jej przyjaciółka jest dorosła i może robić, co uważa za słuszne, nawet jeśli ona, Isolde, tego nie pochwala. Ale teraz, po tym wszystkim, do czego doprowadził Watson, Isolde zmądrzała. Być może Kavanaugh kiedyś jej za to podziękuje, a może znienawidzi, twierdząc, że zaprzepaściła okazję, by mogła się pogodzić z Oliverem. Tak czy inaczej, nie miała zamiaru udzielać Watsonowi jakichkolwiek informacji. - Nic ci nie powiem. Ani słowa- zacisnęła zęby i spojrzała na Olivera ze złością, ale po chwili na jej twarzy odbiło się wahanie. Czy miała prawo do tego stopnia ingerować w życie Juno? Tak, do diabła, tak! Przecież gdyby wcześniej zareagowała nieco bardziej stanowczo... może to wszystko by się nie stało. Ale z drugiej strony...- Napisz do niej. Nie wiem, czy ona w ogóle chce cię oglądać- powiedziała z nieskrywaną odrazą, patrząc mu w oczy.
No takie już jest życie, że relacje między ludzkie są skomplikowane. Jednych lubimy, ale dopiero po tym jak ich dobrze poznamy, a na innych reagujemy odrazą tylko ich widząc. Nie muszą się specjalnie starać, abyśmy ich znienawidzili. Chyba taka relacja panowała między Oliverem i Isoldą. Po prostu. Po prostu się nienawidzili. Nigdy im to nie przeszkadzało. W końcu ich światy i tak biegły innymi ścieżkami. Pani Idealna i Pan Ćpun. Pani Idealna miała ambicję na podbicie świata, a Pan Ćpun tylko na życie od pierwszego do pierwszego. I nie do wiary, że takie dwie różne osoby oddychają tym samym powietrzem, chodzą do tej samej szkoły i jeszcze umieją ze sobą zamienić jakieś tam słowa... Nawet jeśli są pełne pogardy. A były... Przepełniała je też pretensja, że coś jest nie tak. Nie można było tego zatrzymać. To po prostu powstało między nimi już dawno i takie było. Jedno drugie by pewnie ze schodów spuściło gdyby świadków w pobliżu nie było. I gdyby powiedzieć Isoldzie, że Ministerstwo się nie dowie i nikt niczego nie zobaczy, to nawet by pewnie rzuciła się na niego z łapami, albo i zaklęciami najstraszniejszymi, których zwykli czarodzieje nie znają. Miała rację. Sytuacja z Juno była chora. On nie potrafił się zaangażować. Najzwyczajniej w świecie nigdy nie doświadczył potrzeby obiecywania komuś czegokolwiek. A oddanie serca, swojej uwagi i wielu innych rzeczy... Po prostu przerastało jego możliwości. Już nawet płacenie człowiekowi, u którego wynajmował mieszkanie, zmuszało go do cyklicznych wizyt to już przerastało jego możliwości. Pewnie dlatego tak często ganiał go komornik. Och życie. Czemu jesteś takie pokręcone? Na pewno gdyby nie bujał w obłokach, zdałby sobie sprawę, że Juno jest jego idealnym wyborem. Również wychowywała się w trudnej rodzinie, bo nie często się zdarza, aby dziecko miało dwóch ojców. Również wiedziała, że życie ma gorzki smak. Była również piękna, opiekuńcza. Mogli razem skakać z mostu i pomimo połamanych kości śmiać się do rozpuchu i zastanawiać się, które szybciej spadło... Dlaczego?! Przecież mieli to zrobić razem? A rozdzieliłyby ich wtedy prawa fizyki... I pewnie sale w szpitalu. A Oliver do tego wszystkiego dokładał siebie. Żałosne. Był za trudny. - A nie ma jej gdzieś tu? W szkole? Nie macie razem... Eee... No tych... Zajęć? - Spytał czując, że umyka mu słowo. Ale złapał je. Cofnął się o krok, ale miał wrażenie, że góra lodowa odrobinę ustąpiła, bo nawet mu poradziła aby napisał... Ale to znów wymagało wysiłku. A czy on chciał się wysilać?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
To prawda. Są ludzie, którzy działają na siebie jak magnesy- co jest dosyć dwuznaczne, bo zależy, którymi biegunami się je zetknie. W przypadku Isolde i Olivera były to zdecydowanie te same bieguny, bo odrzucało ich od siebie od momentu, kiedy się poznali. Nie cierpieli się wzajemnie, a pech chciał, że byli szczerze zainteresowani tą samą osobą, chociaż każde w inny sposób. Niestety, ta sytuacja zmuszała ich do znacznie częstszych kontaktów, niżby sobie tego liczyli. Gdyby nie fakt, że żadne nie chciało zrezygnować z Juno, pewnie omijaliby się szerokim łukiem i nigdy nie doszłoby do konfrontacji, jednak życie nie lubi takich prostych rozwiązań i tych dwoje ciągle się ścierało, a przynajmniej wbijało sobie drobne szpile złośliwości albo pełnych pogardy spojrzeń, których nigdy sobie wzajemnie nie szczędzili. Rzeczywiście, zostawianie tych dwojga sam na sam było wysoce ryzykowne, a prawdopodobieństwo, że rzucą się sobie wzajemnie do gardeł- niebezpiecznie wysokie. Ale póki co jeszcze nie doszło między nimi do aktu innej agresji jak wyłącznie słowna, więc może doczekają jakoś końca studiów, a potem rozejdą się w swoje strony i więcej o sobie nie usłyszą. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich. Isolde nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego Juno tak trwale zadurzyła się w kimś takim jak Watson. Co w jego osobowości sprawiało, że mimo upływu czasu, lat, jej przyjaciółka nie mogła przejrzeć na oczy, przez co doszła do tego krytycznego punktu w życiu, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Bo zrobiła o krok za dużo w kierunku Olivera. Czasem miała wrażenie, że jest on po prostu jakimś złym duchem, którego nie można odegnać w żaden znany śmiertelnikom sposób. Tak bardzo marzyła, że pewnego dnia na drodze Juno stanie ktoś odpowiedni. Nie, nie idealny, Isolde nie była na tyle naiwna, by wierzyć, że istnieją ludzie idealni. Ale ktoś, kto nie byłby Oliverem, potrafiłby zapewnić Kavanaugh bezpieczeństwo, czułość i stabilizację, kto by jej nie niszczył, celowo czy mimowolnie. Czy to tak wiele...? - Mówiłam ci- nic nie powiem. Czy ty naprawdę myślisz, że to takie proste wrócić do normalnego życia po utracie dziecka?- spojrzała na niego lodowato, krzyżując w powietrzu stopy i przygryzając z wyraźną złością dolną wargę. Każda rozmowa z Watsonem kosztowała ją niesamowicie dużo wysiłku, bo na każdym kroku musiała walczyć z własną nienawiścią. Nie oczekiwała odpowiedzi. Zeskoczyła z parapetu, obrzuciła go wyzywającym spojrzeniem i odeszła bez słowa, nie oglądając się na niego i mając nadzieję, że Juno w końcu się uwolni od swojego prywatnego demona. Destruktora.
Skrzydło studenckie... Dość często zwiedzała tą część Hogwartu głęboko wierząc, że gdy już zostanie studentką tej szkoły, to z pewnością będzie już wiedziała, że życie jest piękna, a pewność siebie pozwoli jej przekraczać każdy kolejny schodek nawet z zamkniętymi oczyma. Urodzona studentka gotowa przyjąć stypendium nawet za sam tytuł najpiękniejszej. Po prostu nie istniał żaden powód, dla którego ktoś mógłby zakłócić jej genialny plan. Choć była pewna osoba, która ostatnio wchodziła w myśli Maurine za często i z pewnością nie był to sobie ktoś, kogo można było po prostu zepchnąć ze schodów. Tutaj potrzeba byłoby wyrzucić tego kogoś z Wieży Astronomicznej, aby ten ktoś zrozumiał, że nie stanowi pępka świata i pewne kwestie bolą. Fakt... Mandy była pamiętliwa, może chwilami zawistna... Teraz jednak ściskała przy piersiach książkę z Astronomii i spokojnie spacerowała po korytarzu w głowie powtarzając materiał do jutrzejszego sprawdzianu. Właśnie tak najlepiej przyswajała wiedzę, w ruchu. Gdy wokół panowała cisza, a ona mogła mówić coś cichutko pod nosem ciesząc się, gdy echo czasem przynosiło pewną definicję z powrotem. Tak... Przyjemna świadomość, że żadnej konkurencji nie ma.
Scarlett nie próbowała być studentką. Doskonale wiedziała, że jak tylko ukończy siódmą klasę, wyjedzie stąd w pizdu. Bez Winter, bo ona wolała kupować sobie tu mieszkanie i żyć w Hogwarcie do końca swej studenckiej kariery. Podjęła więc decyzję, iż uczyni to sama. W końcu nic i nikt jej tu nie trzyma. Co prawda będzie jej żal trochę rozstawać się ze swoją najlepszą przyjaciółką, z którą nie widziała się od wakacji, a teraz cudownym sposobem znalazła się w Wielkiej Brytanii, ale... miała dość. Chciała uciec tam, gdzie nikt jej nigdy nie znajdzie. Żadna Mandy, żadna Wendy, nikt. Będzie sobie beztrosko żyła imając się prac dorywczych i zwiedzając cały świat. Zabawne, bo to tak bardzo do niej nie pasowało! Saunders miała większe ambicje, nieprawdaż? Chciała zostać mistrzynią zaklęć. Pracować w jakiejś ogromnej korporacji, gdzie będzie zarabiać miliony galeonów. Chciała być KIMŚ. A nie jakąś tam blondyną, która tuła się po globie, bo nikt jej nie lubi i nie kocha. Smutne? Zapewne nie. Raczej beznadziejne. Ale życie zaskakuje. I boli. Co więc tu robiła? Sama nie wiem. Może powoli żegnała się z murami tego mrocznego zamczyska? A może miała patrol? Nie ogarniesz. W każdym razie szła sobie bez większego celu, obracając różdżką pomiędzy swymi palcami. Tak, o, z braku lepszych perspektyw. Podniosła czujnie głowę, kiedy nagle usłyszała czyjeś słowa. Jakby swoje. Bo przecież znała ten głos. Miał inny akcent, ale to nic. Czyżby zaczęła mówić na głos, nic o tym nie wiedząc? Zmarszczyła brwi, kiedy jednak natknęła się na swe bliźniacze odbicie z jakąś książką. Fatalnie. Ze wszystkich osób w zamku musiała natknąć się na swoją siostrę, przed którą chciała uciec. Życie zaskakuje. I boli.
Jak to Mandy wyczytała w którejś ze swoich mądrych książek podróż była metaforą życia, nawet miało to swoją specjalną nazwę! Homowiator - motyw, który pozwala pojmować podróż jako ścieżkę do odnalezienia sensu swojego życia. Może teraz tego nie pamiętała i nie chciałaby się do tego przyznać siostrze, aczkolwiek tak było. Okazywało się bowiem, że nie mogła na długo zagrzać miejsca w Hogwarcie. Uciekała stąd gdy problemy narastały, gdy ktoś przypadkiem pomylił ją ze Scarlett, gdy ktoś wytknął jej błąd, a ona nie miała siły zaprzeczać, walczyć z porażkami. W świecie mugoli była czysta. Przecież już na pamięć znała wierszyk, który mówiła każdemu kto ją poznawał: Jestem jedynaczką, moja matka to krawcowa, która od małego mnie stroiła, a mój ojciec to pracownik jednego z większych banków w Szwajcarii. Rozstali się jak miałam trzy lata. Nie mieli więcej dzieci, wychowała mnie matka. Koniec. Nie potrafiła po prostu w jakiś sposób przejść do kwestii, że ktoś może być od niej lepszy, a tym bardziej jej bliźniaczka... Teraz gdy tak spacerowała z książką i w pewnym momencie zahaczyła wzrokiem o majaczącą sylwetkę na korytarzu, to w pewnym momencie miała ochotę zawziąć się w sobie i uciec. Co tym razem Scarlett będzie chciała jej wytknąć? Jednak cała siła zgromadzona w bojowej części Mandy postanowiła nie odpuścić. Za dużo gorzkich słów padło by nie odpłacić pięknym za nadobne. - Och, witaj kochana siostrzyczko. Szukałaś mnie? Wiem, że za mną tęskniłaś. - Ironia. Wszędzie ironia. Wiało nią po korytarzu. Wciąż nie wiedziała o co chodziło z matką, bo nawet Wendy nie napisała do tej pory do niej żadnego listu wyjaśniającego, ale nie zapomniała o czekach. Czeki były ważniejsze od listów, dzięki temu Maurine była teraz ubrana w spodnie z najnowszej kolekcji, a buty? Buty z zeszłego sezonu, ale za to idealnie pasujące.
Scarlett unikała Mandy jak ognia, gdy tylko ją zobaczyła po raz pierwszy, a potem i nawet usłyszała. Z początku sądziła, że fajnie byłoby mieć siostrę. Mogłyby sobie pożyczać ciuchy, gadać o facetach, razem się uczyć. Ale życie zweryfikowało te poglądy. Wcale nie tak łatwo przyjaźnić się z kimś, kto jest do ciebie tak bardzo podobny. Nie tylko z wyglądu. To było najgorsze. Mogły przewidywać swoje przyszłe ruchy, gusta i wiele innych rzeczy. Ślizgonce to nie odpowiadało. Czuła się obserwowana, czuła się bezbronna. Jak gdyby nagle ktoś miał decydować o jej życiu. Ludzie zaczęli ją mylić z jej siostrą, nagle nie tylko ona zaczęła błyszczeć na lekcjach, choć ostatni rok należał właśnie do SMS. To jej jednak nie wystarczało, napędzana własnymi ambicjami i pragnieniem bycia najlepszą. To samo miała MMS. Dlatego odpychały się tak natarczywie, bo każda chciała osiągnąć szczyt. Popularności, wiedzy, umiejętności. Wszystkiego. Jak wiadomo, królowa może być tylko jedna. I chyba na tym polegał główny problem. Szczególnie, gdy każda wiedziała, że jej rywalka naprawdę stanowi zagrożenie. Tak, zamurowało ją, że akurat to właśnie Mandy musiała spotkać na swojej drodze. Los lubił być przerwotny i płatać figle. Niby nie pierwszy raz, ale i tak nie była gotowa na to spotkanie. Szczególnie, że nie miała ochoty na kłótnie. Ostatnio miała wszystkiego dosyć. Tej przebrzydłej krukonki również. - Strasznie - rzuciła nie mniej ironicznie, wywracając przy tym oczami. Przestała przewracać różdżką między palcami i schowała ją za pasek spodni. - Uczysz się? Próbujesz mnie prześcignąć w tym roku? - spytała znudzona. Cóż, lubiła wypominać je te wszystkie nędzne ze świadectwa. Taka kochana.
Bliźniaczki. Szczęście czy przekleństwo? Żadna z nich nie może żyć, gdy druga też gdzieś egzystuje. Jedna tylko przeżyje... Brzmi znajomo? Cóż to za groźna przepowiednia i czemu leży obok nazwiska "Saunders"? Nie wiadomo. Pech, że obie są nastawione na szczyty. Mandy nie miała najlepszego roku, to fakt. Ale nie dlatego, że była głupsza. Dojrzewała. Kształtowało się w niej coś, co dziś już nieco odważniej wyglądało zza wachlarzy rzęs. Może to nienawiść? Ale czemu jeszcze przedzierała się troska pytająca o zdrowie Scarlett? Cóż to za zwyczaje? Mandy również nie potrafiła przyzwyczaić się do tego, że ma siostrę, do tego bliźniaczkę. Straszne to czasy, kiedy klasy się uczyła na szkolnych korytarzach Beuxbatons, z trudem wypracowywała pozycję, a gdy tu przyjechała okazuje się, że automatycznie ląduje na ostatnim miejscu, bo Scarlett zrobiła to i to, a teraz jest przez nią kojarzona. Co robić? Nogi za pas czy wręcz przeciwnie? Mandy wybrała trasę, gdy próbowała wciąż przegonić siostrę. Udało się kilka razy, ale nie zawsze. Przecież choć obie wmawiały sobie to, że jedna jest gorsza od drugiej wcale nie oznaczało tego, że tak jest. Niespodzianka. Subiektywnie opinie wcale nie są prawdziwe. - Wiesz, nie będę musiała specjalnie się starać. Przecież Ty teraz wolisz przenosić choroby weneryczne niż wziąć się za naukę. Cóż, przynajmniej wiadomo w jaki sposób wytrujesz grono pedagogiczne. - Uśmiechnęła się równie ironicznie, co siostra wcześniej i westchnęła krótko. - No mów co chciała od Ciebie mamusia, przecież wiem że przyszłaś na zwierzenia. - Roześmiała się przypominając sobie dzikość listów.
Wbrew pozorom Scarlett nie chciała do tego doprowadzić. Nie chciała nigdy nienawidzić siostry. Po prostu nauczona doświadczeniem życiowym zapragnęła się zdystansować. A potem zdeptać zagrożenie. W końcu wszyscy ważni dla niej ludzie odchodzili. Bawili się jej uczuciami, by potem je przeżuć, wypluć i podeptać. Nie była na to gotowa. Nie chciała zaufać Mandy, by potem cierpieć. Bała się tego. Bała się tego, iż za bardzo przypominała Wendy. Iż nagle zrobi to samo, co ona - po prostu się na nią wypnie i odejdzie. Zostawi z niczym. Jedynie z życiem, które bezlitośnie kopało w dupę. A kiedy chciała już jej uwierzyć, kiedy już sądziła, że siostrzana miłość może kiedykolwiek między nimi zaistnieć, ona znów zniknęła. Zniknęła wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowała. Kiedy leżała w szpitalu nie wiedząc, czy jak zaśnie, to się jeszcze obudzi. Kiedy Cedric się od niej oddalał, a ona nie miała siły go trzymać przy sobie za rękaw. Myślała, że może wtedy liczyć na rodzinę. Nie mogła. Jej frustracja zalewała ją po uszy. Ponownie została zraniona, wystawiona do wiatru. A MMS? Miała to gdzieś. Wręcz buchała nienawiścią, a ślizgonka zupełnie nie rozumiała tej sytuacji. Atakowała ją więc, sądząc znów, iż w ten sposób pozbędzie się wszelakich problemów i uczuć. Szkoda, że to tak nie działało, a jej bliźniaczka postawiła sobie za cel życiowy zniszczyć swoją siostrę. Rozkosznie. - Choroby weneryczne? - spytała, udając zdziwienie. - Nie wiem, z kim ty się ruchasz, ale widzę, że jaka mać taka nać. Sądzisz, że książka do astronomii pozwoli ci trzymać nogi razem? Cóż, życzę powodzenia - odparła, wzruszając niedbale ramionami. Na Merlina, co ją to wszystko obchodziło? - Mamusia? Twoja mamusia nie wiedziała, co ci kupić na urodziny. Odparłam, że zapas eliksirów antykoncepcyjnych powinien wystarczyć - dodała, tym razem udając, że ją to wszystko w ogóle nie rusza. A prawda była zupełnie inna, ale to nieistotne. Najważniejsze, że krukonka się nigdy o tym nie dowie.
Mandy przyszła tu z prostą zasadą. Miała tu być gwiazdą, zwycięzcą. Wszyscy mieli być dla niej, a nie ona dla nich. Ambitna, może ciutkę zła, ale nie tak do końca. Przecież trafiła do Ravenclawu, a wiedzę o domach zdobyła jakieś X czasu po przyjeździe, bo przecież dopiero wtedy trafiła do niej słynna księga o szkole magii, do której trafiła i wtedy była w stanie zderzyć się z przyjemnym zwycięstwem, które pozwoliło jej stwierdzić, że jej siostra jest głupsza. Oczywiście wtedy były już po pierwszym starciu i to stamtąd wynikał bojowy nastrój Mandy. Tak się przynajmniej Krukonce wydawało. A teraz co? Fakt. Miała ochotę naprawić relacje ze Scarlett. Chciała mieć siostrę, chciała móc powkręcać innych ze Ślizgonką i po prostu stanowić dobry duet, a tu wciąż leżał kosz pretensji, który był deptany przez każdego przechodnia. Jak tu się godzić? Nie miała nic na swoją obronę. Po prostu zniknęła w dogodnym dla siebie momencie, bo była wychowana jako jedynaczka, więc nie potrzebowała się liczyć z innymi ludźmi. To po prostu się działo i tyle. A teraz agresja, nienawiść. Chciała ją przeprosić, ale duma po prostu ściskała struny uniemożliwiając wydobycie się jakiekolwiek dźwięku z gardła poza: nienawidzę cię - choć było to kłamstwo. Zaprawdę patrząc na Scarlett zawsze doszukiwała się czegoś więcej, co może je łączyć... Ale zanim to odnajdywała coś już zdążyło je dzielić. To nie przypadek, to okrutne życie. Zatem gdy tamta znów otworzyła swe usta, by zacząć rzucać w MMS brzydkimi słowami, które były odpowiedzią na wcześniejszą zaczepkę Niebieskiej to... MMS nie zamierzała stać w miejscu. Wykorzystawszy fakt, że ma w ręku grube tomiszcze po prostu podeszła do ukochanej siostrzyczki i zdzieliła ją księgą po głowie. - Mylisz standardy. Ja to nie Ty. Ja się nie puszczam wszędzie i z każdym. Nie włażę do łóżka, żeby zostać prefektem i nie pierdolę się tam gdzie inni idą załatwić kilka spraw związanym z wydalaniem... Między innymi zażenowania związanego z osobami takimi jak Ty. Bo cóż... Takie życie. - Ryknęła czując jak narasta w niej irytacja. Ile tym razem wygrała? Oby wszystko. Porażko odejdź.
Korytarz to idealne miejsce na rozmowy o chorobach wenerycznych, nie? Wszyscy na pewno chcą o tym słuchać! Zwłaszcza w przypadku siostrzyczek Sunders. Przynajmniej będzie wiadomo z którą w tym tygodniu nie pójść do łóżka, bo ma większego parcha. Za tydzień zmiana, bo ta zdrowa już zdąży wyłapać nowy syf. Powiem wam jedna coś bardzo ważnego. O tamte sprawy jak lubicie, to nie dbajcie. Wasz interes. Dosłownie. W końcu mamy ważniejsze organy. Takie nerki. Zastanawialiście się kiedyś kiedy jest ich święto? Nie? To powiem wam radosną nowinę - DZIŚ! Tak więc bez dwóch zdań, buziaczki w policzki, pokój i idźcie świętować. Wynagrodzę was za to. Jedna z was zostanie z obiema nerkami na starość. Ja już brzoskwinki wam zgniją, to na kolejnym organie którać będzie mogła zarobić. Z jedną nerką da się żyć, to nie dowcip. Chyba... Że jako cudowne czarodziejki opracujecie możliwość życia bez nerek. Wszystko przed wami! Zostawiając jednak na razie wasze nerki w spokoju, a szkoda, wróćmy do rzeczywistości. Dziś, w ramach święta mistrz postanowił być miły. Znajcie łaskę pana. Na korytarzu ukazuje się wolny skrzat, który z bardzo niewzruszoną miną rzuca jakieś zaklęcie, po czym teleportuje się dalej. Czyżby was podsłuchiwał? A to mały drań!
Scarlett rzuca jedną kostką na to, co dla was wyczarował skrzat. 1,4 - Zdziwione, przyglądacie się wózkowi ze słodyczami, który nagle stanął pomiędzy wami. Skądś go kojarzycie. Chyba ten sam model, co jeździ po przedziałach w Hogwart-expresie. Tego nie jesteście jednak pewne. Wyposażenie ma jednak identyczne. Cieszcie się nim do woli! 2,5 - Nagle w rencje Mandy wpada album ze zdjęciami, w którym są wspólne zdjęcia siostrzyczek w czasie pierwszych wakacji spędzonych z Hogwarcką ekipą. Dużo radości, śmiechu i wspomnień. 3,6 - W oddali słychać tylko skrzekliwy śmiech, gdy przed dziewczynami pojawia się wielkie przyrodzenie męskie z czekolady. Tak, chyba ten nieproszony gość was podsłuchiwał. Przynajmniej ma poczucie humoru. No dalej, dalej! Zróbcie z nim coś, bo tak na środku nie może stać!
Paradoksalnie SMS była tym typem człowieka, który potrzebował innych ludzi, aby żyć. Chociażby tego nic niewartego plebsu, który mogła poniżać do woli, co sprawiało jej nieukrywaną radość. Brakowało jej także jakichś przymierzeńców, osób, którzy będą się przewijać przez jej życie w tym pozytywnym aspekcie. Dla Mandy gotowa była do tego, aby znieść monopol na władzę i aby się z nią dzielić tym, co ma. Oczywiście dopiero po poddaniu jej próbie, oswojeniu się z nią i zapoznaniu. Bo to, że była jej bliźniaczką, nie oznaczało, że będzie kimś wartym zaufania - wręcz przeciwnie. W końcu nawet sama Scarlett nie ufałaby sobie, czemu więc miałaby MMS? Nie mniej jednak to życie zweryfikowało za nią wszelakie poglądy. Krukona wcale nie potrzebowała swej siostry do szczęścia. Gardziła nią, miała gdzieś, gdy druga potrzebowała pomocy. To nieco otrzeźwiło drugą Saunders, dając jej do zrozumienia, że taka więź, jaka jest między normalnym rodzeństwem nigdy nie dojdzie do skutku. Że ślizgonka powinna uważać na swój tyłek i troszczyć się tylko o siebie, bo ta stojąca teraz przed nią dziewczyna chce ją jedynie zniszczyć. SMS zrobiła się więc jeszcze wredniejsza, próbując być pierwszą, która rozdepcze niewygodnego wroga. I choć robiła to wbrew swojej woli, która była ukryta gdzieś głęboko w jej kamiennej duszy, to wiedziała, że tak należy postąpić. Albo zginie ona, albo tamta. Nie było innego wyjścia. Kiedy poczuła, jak Mandy uderza ją książką w głowie, to oczywiście się wkurzyła. Poczuła, jak zalewa ją fala gniewu, a poziom adrenaliny we krwi drastycznie wzrasta. Sfrustrowana pchnęła ją z całej siły tak, iż tamta upadła na podłogę, gdzie jej miejsce. Bo poziom zdecydowanie za wysoki, ale trzeba się tym zadowolić, bo nigdzie w pobliżu nie było dołu sięgającego jądra ziemi, smutek. - Nie, to ty się mylisz. Ja dostałam prefekta ze względu na inteligencję, ambicję, dobre oceny i zmysł organizacyjny. A ty widocznie chciałaś iść w moje ślady, ale poprzez łóżko prefekta Slytherinu. I teraz zostałaś sama, bo on cię już nie chce. Nie dziwię mu się. Tak samo, jak nie chciał cię Seth. Tak samo, jak zabawił się z tobą Sharker, który ostatecznie wolał Stone'a. Nie wiem co prawda, czego od nich chciałaś, ale ostatecznie i tak wyszłaś na desperatkę, która pieprzy się z każdym. Ja przynajmniej kieruję się jakimiś uczuciami, nie to co ty, podła manipulantka udająca świętoszkę, która rozkłada nogi przed byle kolesiem. Zacznij chociaż mówić prawdę, tania wywłoko - wysyczała, czując, że brnie za daleko w tym wszystkim. Ale to ona ją prowokowała. To ona chciała ją zranić i zniszczyć. To ona to wszystko zaczęła. Nie mogła się przecież poddać. Nie rozumiała, czego chciał od nich tamten skrzat i czemu nagle krukonka miała przed sobą album z ich pierwszych wakacji razem z Hogwartem. Nie rozumiała tej całej sytuacji. Chciała stąd zniknąć i już nigdy więcej nie patrzeć na tę idiotkę.
To wszystko działo się tak szybko. Co prawda Mandy nigdy nie potrafiła nigdzie zagrzać miejsca nieco dłużej i nigdy nie potrafiła przypasować się do panujących reguł, ale w Hogwarcie sprawa była o wiele trudniejsza. Przecież pomimo częstych wyjazdów była tu jej siostra, bliźniaczka jednojajowa. To ona dyktowała część zasad, bo była tu dłużej, tłamszona MMS światłem, blaskiem czy fajerwerkami Scarlett, po prostu nie rozumiała pewnych kwestii dlaczego tak się dzieje i czemu właściwie jest tak, a nie inaczej i skąd ta agresja. Fakt, że atrybutem MMS było znikanie. To jedyne co wychodziło jej najlepiej i do tego się przyznawała otwarcie. Nie potrafiła przystosować się na dłużej do jakiegoś miejsca, jeśli nie było w nim odrobiny dobroci i piękna... A nawet jeśli już tak, to po prostu i tak nie można było w nim zagrzać miejscówki na dłużej, bo źle się to kończyło. Tylko, że gdy wyjeżdżała to nigdy nie wracała. W Hogwarcie trzymała ją Wendy myśląca, że można tu zdobyć najlepsze wykształcenie, poza tym pomimo koślawych relacji z SMS pewnie nadal w głowie matki tliła się jakaś tam nadzieja, że chociaż popatrzy na dorastające córki razem. To było dość skomplikowane żądanie, którego Mandy nie potrafiła zrozumieć choć... Wendy wciąż wraca do Scarlett, tak jak MMS z Merlinem do siebie... Lecz czy ich spotkanie w Skrzydle Szpitalnym nie było ostatnim? I nagle znów wszystko przyspieszyło. Uderzenie, którego nie chciała jej zadać zaowocowało odepchnięciem, wylądowaniem na podłodze, znalezieniem się na zimnej posadce, która nie zachęcała do tego, aby tutaj przygotować sobie miejsce do spania. A gdy miała już wstać to pojawił się skrzat z jakimś albumem. Mandy nawet go nie otwierała tylko z furią odrzuciła go w ciemną stronę korytarza i podskoczyła zgrabnie wstając na dwie nogi i teraz po prostu podeszła do Scarlett i rozpoczęła szarpaninę i pierwsze uderzenia na ślepo wszędzie. W klatkę piersiową, ramię, nawet ją kopnęła. Nie mogła słuchać tych słów, które tu padały. Scarlett wszystko jej zabrała. Była tego pewna, że to wina siostry. A kogo innego? Kto w zamku chciałby ją jeszcze zniszczyć? - Zabrałaś ich wszystkich! Spłoń, bo to twoja wina. To twoja pieprzona wina! Wszystkich zabierasz! Zabrałaś głupią Winter, głupiego Setha, Merlina pewnie też. Sharkera też zabrałaś. Zabierasz wszystkich! Nienawidzę Cię! Nie potrafisz nic sama. Jesteś głupia! Zabierasz ich, a potem i tak wychodzisz na tępotę największą, bo nie umiesz z nikim być! Nie umiesz kochać, nie umiesz się troszczyć, nie umiesz być! Ale zabierasz ich tylko dlatego, że przez chwilę są przy mnie! Nienawidzisz mnie. Ale nie dam Ci tej pieprzonej satysfakcji. - Rzuciła wściekła wyciągając różdżkę i oddalając na krok. - Drętwota! - Rzuciła z agresją.
Nie miała pojęcia, po co to wszystko mówiła. Sprawianie przykrości Mandy wcale nie cieszyło ją tak, jak wyzywanie innych ludzi. Może miała wrażenie, jak gdyby obrażała samą siebie? Nie miała pojęcia. Wiedziała jedynie, że posunęła się za daleko z tym wszytkim. Próbowała tłumaczyć to sobie tym, iż została sprowokowana. Że to wszystko wina krukonki i tyle. To ona ją niemiło powitała, to ona zaczęła ją wyśmiewać i ranić. Scarlett perfekcyjnie udawała obojętność, zdziwienie czy też zażenowanie, jednak zawsze w środku czuła istny armagedon uczuć. Czuła, jak jej świat się zapada, gnije, trzaska, strzela, upada. A ją było stać jedynie na smutno-zimne spojrzenie, którym piorunowała tych, którzy dopuścili się próby jej zranienia. Wszyscy potem kończyli źle. Bo z nią się nie zadziera. Kiedy chciała, potrafiła być mściwa i pamiętliwa. Brnęła po władzę, po podporządkowanie się jej. Była też niesamowicie cierpliwa i kiedy coś wymagało czasu, aby móc przygotować idealną zemstę, to była w stanie się tego podjąć. Zapewne jej siostra wykazywała podobne właściwości, choć niekoniecznie musiała je stosować. Jednak tymczasem rozgorzała walka, która wyprowadziła ślizgonkę z równowagi. Poziom adrenaliny proporcjonalnie wzrastał, tak samo jak jej gniew. Również wierzgała, kopiąc, szarpiąc i drapiąc na oślep, jednocześnie starając się zminimalizować skutki działań swej bliźniaczki. To było trudne, dlatego została wzbogacona o parę zadrapań czy zaczerwienień więcej. To dodatkowo ją podjudzało do walki, bo przecież miała być nieskazitelnie piękna. Nie to co ta TANIA WYWŁOKA, która właśnie tak powinna się przemianować, bo idealnie to określenie do niej pasowało! Jeżeli Maurine sądziła, że zaatakuje z zaskoczenia, to muszę ją jednak rozczarować, bowiem kiedy ona pluła jadem, SMS wyciągnęła zza paska różdżkę. Prawie w tym samym momencie co niebieska Saunders. Zabawne, jak bardzo były do siebie podobne i jak bardzo zbliżone były ich myśli. Jednak ona o tym teraz nie myślała, skupiona na tym, żeby dokopać tej, która śmie ją oczerniać, choć jest od niej dużo gorsza. I dużo okrutniejsza. - Protego! - odbiła zaklęcie machnięciem różdżki, by zaraz wycelować ją w Mandy. - Petrificus Totalus! - rzuciła pierwszym lepszym czarem, jaki przyszedł jej na myśl. Nie było teraz czasu na zastanawianie się, musiała działać szybko, aby tamta popamiętała. I przestała się wreszcie rzucać, a zamiast tego dała jej święty spokój.
Czy to nie zabawne, że chciała ukarać swoją własną siostrę za to, że była do niej po prostu podobna? To niemożliwe? Ta nienawiść, chłód - rozsadza, niszczy, zadaje ostatni cios. Mandy nie mogła tego powstrzymać, że gdy tylko widziała Scarlett wzbierał się w niej żal gotowy rzucić się falami wody, które zatopiłyby cały zamek. Powoli rozpadała się w ramionach własnej zguby, gdy tylko próbowała komuś zaufać na horyzoncie pojawiała się kochana SMS, gotowa zabrać każdego. A najlepsze jest to, że zawsze się jej to udawało. Wszystkich przesuwała według siebie, nigdy według kogoś. Zawsze z myślami o sobie, nigdy o kimś. Samolubna istota gotowa zeżreć najmłodsze serca na śniadanie. To możliwe... Bardzo możliwe. Chciała zaufać Sethowi, ale rozpłynął się w powietrzu, gdy tylko na drodze jego stanęła Scarlett. I nie, to wcale nie tak, że powinna obwiniać chłopaka o brak wierności, że to on był głupi. Bo ona jako jej siostra powinna wiedzieć, że to był jej partner, więc chyba nie wypadało przewijać się przez pierwszy lepszy materac, co by dojść i zniknąć. Od tak. Po prostu. Bierz co chcesz Scarlett, przecież życie Mandy to dla Ciebie jak paczka cukierków, z których wciąż bierzesz, a papierki rozrzucasz byle gdzie, co by mogła popatrzeć na to co straciła z dobrej odległości. Jak tu ufać, jak tu kochać? Jak nie pozwolić sobie łzy... Jak po prostu być, gdy każdego dnia nie wiesz już kim chcesz być, bo każda z tych wersji została obdarta... Jeśli nie przez SMS, to przez kogoś, kto był blisko Ślizgonki i wiedział jak ranić Mandy. Bo przecież tylko Scarlett posiadała broń do osłabiania Krukonki i zrzucania ją z każdego podwyższenia... Tego uczyła innych. Nikt sam nie wpadłby na takie perfidności. Gdy tylko pierwsze zaklęcie spotkało się z tarczą to i ona bardzo szybko zaatakowała nie mogąc znieść tego, że siostra mogłaby ją pokonać... Po raz setny? - Protego! - A wyczarowana tarcza odbiła zaklęcie, które pomknęło w stronę Ślizgonki. - No już! Zrób mi coś, to Twoja specjalność! - Rzuciła chłodno MMS ledwo co powstrzymując drżenie rąk.
To nie było mądre. To, co zrobiła. Ale kochała Setha. To nie było tak, iż zrobiła to tylko z powodu chęci dokuczenia Mandy. W ogóle o tym nie myślała. Sądziła, że się rozstali, a ona chciała z nim być. Chciała obdarzać go uczuciem i sama być nim obdarzana. To było naiwne, ale w końcu to było dosyć dawno. Wtedy jeszcze miewała jakieś uczucia wyższe. Zabawne, ale tak właśnie było, choć nikt by jej w to nie uwierzył. A ona sama też się tym nie chwaliła. Raczej wtedy, kiedy nic nie wyszło, a Seth i MMS ponownie się zeszli, to gdzieś tam w środku im kibicowała. W końcu widziała, jak na siebie patrzą. I nie zamierzała im w niczym mieszać, nie tym razem. Przynajmniej taki miała plan, bo być może zachowanie jej bliźniaczki doprowadzi ją do ostateczności. W końcu nie mogła sobie pozwalać na byle zniewagi. Może była tchórzliwą ślizgonką, ale miała swój honor. Którego musiała za wszelką cenę bronić, bo wszyscy pragnęli jej upadku. Nie chciała tego ciągnąć. Miała nadzieję, że krukonka się opanuje. Zmarszczyła więc brwi, widząc, iż odbija jej zaklęcie. Ona również to zrobiła, jednak tak wymanewrowała dłonią, że czar poleciał gdzieś w którąś ścianę. Miała tego dosyć. Miała dosyć tej wariatki, która uparcie chciała z nią walczyć. Nie miała już na to siły. Chyba dorastała. Chyba chciała poukładać sobie pewne sprawy. A ona stała tu i ciskała mięsem i zaklęciami jak jakaś gówniara. I najgorsze było to, iż wciągnęła w to nią. - Pierdol się - powiedziała do niej, po czym schowała różdżkę za pasek i nakręciła tam, skąd przyszła. Nie sądziła, aby siostra rzucała czarami w plecy, ale nawet jeśli, to teraz ją to gówno obchodziło.
Jak powszechnie wiadomo, Hogwart to miejsce, gdzie wszystko się może zdarzyć. Angelique Rocheleau właśnie szła sobie korytarzem, przyciskając do siebie opasłe tomiska, kiedy zza rogu wyleciała cała chmara chochlików kornwalijskich. Skąd się tam wzięły? Nie wiadomo, ale biedaczka nie miała z nimi szans, bo zanim zdążyła choćby pomyśleć o wyciągnięciu różdżki, bezczelne istoty zaczęły szarpać ją za włosy, a po chwili uniosły w powietrze i chichocząc złośliwie, zaczęły unosić w sobie tylko znanym kierunku. Biedna dziewczyna nie miała jak się im wyrwać, mimo że książki dawno porzuciła i rozpaczliwie próbowała odgonić chochliki. Skończyło się na tym, że jeden z nich ugryzł ją w palec. Sunny Saltzman właśnie spacerowała korytarzem, wracając skądś, a może dokądś idąc, kiedy zauważyła swoją nieszczęśliwą koleżankę, unoszoną gdzieś przez chmarę chochlików kornwalijskich. Wyglądała jak bezwolna lalka. Który puchon zostawiłby takiego pechowca samemu sobie? A szczególnie, gdy jest nim inny puchon?
Zaczyna Angelique! Udanej gry!
______________________
Angelique Rocheleau
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77 m
C. szczególne : jasne włosy; markowe, drogie ciuchy od najlepszych projektantów świata magii.
Panienka Rocheleau właśnie wracała ze swojego ulubionego miejsca, jakim była biblioteka. Wzięła kilka książek potrzebnych do odrobienia prac domowych lub zrobienia notatek i coś na wieczorne poczytanie, co skończyło się na niesieniu opasłych, ciężkich tomisk. Nie przeszkadzały jej, tak jak chochliki kornwalijskie, które wzięły się niespodziewanie i nie wiadomo skąd. Reakcja Angelique był wpierw krzyk. Nie chciała upuścić książek, więc nie wyjęła różdżki co skończyło się uniesieniem w powietrze przez owe stworzenia. W końcu upuściła biblioteczne znaleziska i zaczęła się wściekle szarpać. Nie poprawiło to sytuacji w jakiej się znalazła, wręcz przeciwnie. - Auuu. Nieznośne...- Złapała się za palec i wsadziła go do buzi, chcąc zmniejszyć ból.
Sunny szławłaśnie do biblioteki po kilka książek o Magii Leczniczej gdy usłyszała pisk i chichot. Zmruzyla delikatnie powieki i wyjęła różdżke z kieszeni. Zwolniła kroku i przylgnela do ściany plecami tak by nikt jej nie zauważył po czym ostrożnie wychylila sie zza rogu. Jej oczom ukazalo sie stadko chochlikow kornwalijskich ktore unosiły w powietrzu jakąś biedną pechowa puchonke. Sunny ostrożnie skierowała różdżke w ich stronę. -Immobilus. -wymamrotala cichutko. Jasny plomyk wystrzelił z końca jej różdżki wprost w chochliki. Kiedy stworzonka wirowaly spowolnione w powietrzu ich ofiara upadla na ziemie nie do konca wiedzac co sie stalo. SOS podeszla do niej chowajac różdżke. -Nic Ci nie jest? Dobrze się czujesz? -spytała dziewczynę wyciągając do niej dłoń by pomóc jej się podnieść z ziemi.
Angelique Rocheleau
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77 m
C. szczególne : jasne włosy; markowe, drogie ciuchy od najlepszych projektantów świata magii.
Niespodziewane uderzenie o ziemie spowodowało, że Angelique nie zdążyła nawet krzyknąć. Upadek doprowadził u niej do lekkiego bólu w prawym ramieniu. Oby tylko nie powstał siniak, ale na ta chyba było już za późno, ponieważ ręka nadal piekła. Rocheleau miała dzisiaj niezwykłego pecha. Jak nigdy. Nie licząc pewnego wydarzenia z... a nie ważne. Chwyciła pomocną dłoń od dziewczyny, która uratowała ją przed złośliwymi chochlikami. Będąc już na nogach otrzepała swoją szatę z brudu szkolnego korytarza, po czym zaczęła poprawiać krótko ścięte włosy. - Dziękuje za pomoc...- Zmieszała się nieco, jak to miała w zwyczaju ale dzisiaj to nieco było bardzo widać. Zaczęła rozglądać się za książkami, które upuściła. - Widziałaś może gdzieś moje książki...?
Dziewczyna złapała wyciągniętą dłoń Puchonki więc ta pomogła jej wstać. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się zmieszanej blondynce. -Uff, już myślałam że coś Ci się stało. Walnęłaś o podłogę jak nie powiem co.-powiedziała uśmiechnięta SOS. Przeczesała kasztanowe włosy dłonią i zmrużyła delikatnie oczy. Książki? Nie widziała tu żadnych książek, ale warto się rozejrzeć. -Niestety nie widziałam, ale mogę pomóc Ci ich poszukać. -odpowiedziała na pytanie blondynki po czym od razu zaproponowała jej pomoc. Ahh typowa cecha Puchonków. -Ah zapomniała by, jestem Sunny. -przedstawiła się szybciutko i ponownie wyciągnęła dłoń w stronę dziewczyny, tym razem zrobiła to bo tak wypadało przy przedstawianiu się. -Jestem z Hufflepuffu. -dodała szybciutko by później nie było żadnych nieporozumień. Nie chciała znów narobić sobie wrogów przez swój dom.
Angelique Rocheleau
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77 m
C. szczególne : jasne włosy; markowe, drogie ciuchy od najlepszych projektantów świata magii.
Angelique nadal dochodziła do siebie. Pomasowała lewą ręką prawe ramie i uśmiechnęła się, kiedy nowa znajoma zaproponowała pomoc. - Angelique.- Odparła i uścisnęła ponownie dłoń Sunny.- Hufflepuff? Ja też!- powiedziała nieco głośniej niż zamierzała. Dobrze było spotkać kogoś z domu. Rocheleau ostatnio siedziała z nosem w książkach niż ze znajomymi, jednakże skądś kojarzyła Sunny i chyba nie tylko z Hogwartu. Czyżby Beaxubatons? Nie, mało prawdopodobne. A może jednak? - Może zaczniemy szukać od strony, której przyszłam.- Wypowiedziała to dość logiczne zdanie i skierowała się w tym właśnie kierunku.