Niczym nie wyróżniający się korytarz umiejscowiony na terenach Skrzydła Zachodniego. Drobne promyki światła przedzierają się manufakturę szyb, oświetlając miejsce oraz znajdujące się tutaj osoby.
Te wypowiedzi jak potłuczona gąska były tak urocze, że przez dłuższy moment wpatrywała się w niego z rozbawionym półuśmieszkiem. Wyczuła francuski akcent, więc rozumiała, że pewnie ciężko było się przestawić na piękną mowę angielską, a co dopiero z brytyjskim akcentem, taki jaki posiadała Ślizgonka. Pochowała kosmetyki do kosmetyczki, dalej rozczesując idealne, naturalne włosy, które połyskiwały w świetle a ostatnie słowa Krukona sprowokowały ją na tyle, że podeszła do niego z gracją kota. - Jeśli nawet, to co? - spojrzała na niego z nieukrywaną wyższością, która patrząc na dzielącą ich różnicę wzrostu była trochę śmieszna. Ale i niezwykle urocza, co pewnie zauważyłby każdy chłopak - no i kobieta, która lubiła kobiety. Uśmiechnęła się zaraz po tym prowokująco, przesuwając palcem po jego przedramieniu. - Skarbie, nie potrzebujesz mojego imienia - dodała, przekładając dłoń na jego tors. - Nim się obejrzysz mnie tu już nie będzie. Zresztą, podobno każdy facet marzy o romansie z nieznajomą - skierowała przenikliwie błękitne tęczówki na twarz Michela, będąc ciekawa co zrobi teraz. W końcu w bardzo szybkim czasie wlazła z buciorami w jego strefę komfortu, prawda? Zaciekawił ją rozwój dalszych wydarzeń - w sumie wyznawała zasadę "miłość to niewola i płacz", dlatego wolała niezobowiązujące romanse i wspólne robienie sobie dobrze.
Nie, kompletnie tego nie przemyślała. Nie miała pojęcia, jak zachowywać się jak facet. Znaczy jasne, znała jakieś podstawy i raczej nie wzbudzała za bardzo podejrzeń... Ale z każdą chwilą czuła, że wkopała się w coś, co jest mocno ponad nią. Jej nawet nie ciągnęło do kobiet, na Merlina! A jednak Ślizgonka zaczęła się do niego przekonywać, w bardzo wyraźny sposób dając Beatrice do zrozumienia, że raczej nie zamierza już krzyczeć. W sensie, ze złości. - Raczej by mnie to ni obeszło... - odparła zgodnie z prawdą, zerkając z góry na swoją rozmówczynię. Wkroczyła w jej strefę komfortu zbyt odważnie... Z drugiej strony, czy Bea sama się tak nie zachowywała przy niektórych facetach? Bywała bardzo bezpośrednia, nie oszukujmy się. A jednak, teraz mogła postawić się na miejscu swoich ofiar. Z tym, że one zwykle były bardzo chętne, a ona... No cóż, nie zamierzała pociągnąć tego za daleko. To był jedynie malutki eksperyment. - No nie, skąd masz taki pofuny informacje? - odruchowo położyła dłonie na biodrach dziewczyny, przysuwając ją jeszcze bliżej siebie. Dzięki temu wykroczyli nieco z łazienki, a bardziej stali z boku korytarza. "Michel" pochylił się nad blondynką, zbliżając ich twarze, ale dalej jedynie się uśmiechał. Dobrze, że z panny Verges niezła aktorka. Inaczej Andrea stałaby przed rozdygotanym, mocno zagubionym blondynkiem w czarodziejskiej szacie.
W zasadzie Andrea bardziej się bawiła tą sytuacją, niż brała ją na poważnie. I, o ironio, te dwie dziewczyny wcale nie różniły się charakterami. Obie były nienormalne, obie grały, bawiąc się uczuciami innych a do tego obie skrywały dwa sekrety, które w obu przypadkach mogły przynieść więcej problemów niż pożytku - nic dobrego nie mogło z tego wyjść. Skoro jednak Ślizgonka nie wiedziała, że Beatrice po prostu miała ochotę dorobić sobie męskie części intymne, to po co miała się od razu denerwować? Do tego jeszcze miały dojść. - Bo takich jak ty... - tutaj zrobiła znaczącą pauzę, mierząc chłopaka wzrokiem. - ...zjadam na śniadanie - uśmiechnęła się urokliwie, trzepocząc wytuszowanymi niedawno rzęsami. Nie spodziewała się, że Krukon złapie ją za biodra, przyciągając do siebie, ale nie przeszkadzało jej to. W końcu nastała cisza a ich twarze znajdowały się zbyt blisko siebie. - Wiem, że jestem ładna, ale nie musisz mi się przyglądać z tak bliskiej odległości, niezbyt to kulturalne - wymruczała nareszcie, układając swoje dłonie na jego przedramionach. Mogło to trochę wyglądać tak, jakby go odpychała a ona tylko próbowała nie wywrócić się w tej nienaturalnej dla jej kręgosłupa pozycji. Z co do wspomnienia o kulturze... głosiki w jej głowie zaczęły się śmiać, bo kto jak kto, ale o kulturze i takcie w takich sprawach nie powinna się w ogóle wypowiadać.
Właściwie, to nie było aż tak źle. Znaczy jasne, Beatrice wcześniej nie znajdowała się aż tak blisko żadnej dziewczyny... Ale bardziej nienaturalne dla niej była chociażby taka różnica wzrostu, albo to oczekiwanie, że powinna zrobić jakiś większy krok. W związkach, nawet takich przelotnych, podpuszczała swoich partnerów i sprawiała, że myśleli, iż to oni na coś wpadli. Manipulowała ludźmi, a teraz miała być tą zmanipulowaną. Albo raczej tym zmanipulowanym. - Piękna wręcz... - mruknęła jeszcze, po czym w końcu odważyła się zrobić coś, o co siebie nigdy nie podejrzewała. Bo jasne, była pod postacią faceta, ale jednak to wciąż była ona! Całowanie Andrei wcale nie było takie złe. Wręcz przeciwnie, jej usta były miękkie i niesamowicie przyjemne. Michel, gdyby tylko naprawdę istniał, z całą pewnością chętnie by to powtórzył i pociągnął nawet dalej. Wewnętrzna Beatrice jakby zamilkła, napawając się tą chwilą. Bo teraz, z przymkniętymi powiekami i w takiej sytuacji, nic nie wydawało jej się nieodpowiednie. Przesunęła Ślizgonkę stanowczo na bok, aby oprzeć ją plecami o ścianę. Nie przerywając pocałunku przysunęła się tak, że ich ciała się stykały, a jedną z dłoni przeniosła na jej kark. Jeśli ona kiedyś się dowie, kim jestem... Prawdopodobnie mnie zabije, przemknęło Beatrice przez myśl, ale zaraz to od siebie odsunęła.
Potem wszystko stało się na tyle szybko, że przestała się zastanawiać nad kolejnymi uszczypliwymi komentarzami wobec Krukona. Odwzajemniła pocałunek bez zbędnego wahania, skoro i tak mieli się - w teorii - więcej nie spotkać a on nawet nie znał jej imienia. Dłonie przeniosła na plecy chłopaka, wsuwając je ostrożnie pod koszulkę, po czym zaczęła gładzić nimi miękką skórę Michela. Było jej przyjemnie a delikatność z jaką ją traktował była niezbyt często spotykana u facetów. Przynajmniej ona dobierała sobie takich, u których przeważała stanowczość w ruchach. I w końcu błogość, jaką czuła, przerwało niemiłe przeczucie, które pojawiało się dosyć często w jej głowie. Nie utożsamiała tego z wizjami i przepowiedniami, jednak nigdy, ale to absolutnie nigdy, jej nie zawiodło. Głosiki w głowie podpowiadały jej, że Michel nie jest tym za kogo się podaje, podpowiadając jej, że trafiła na kolejne genetyczne dziwadło. Mówiły dalej, że w rzeczywistości nie ma Michela a Michelle, która lubiła zabawę ludźmi tak samo mocno, jak ona... to spowodowało, że Angielka na chwilę oderwała się od jego ust, jedną z dłoni układając na jego karku. No dobrze, skoro przeczucie podpowiadało jej, że całuje się z dziewczyną pod postacią chłopaka to pewnie tak było, ale... lubiła dziewczyny, więc dla niej to była sytuacja typu win-win. Oszukał/a ją, dlatego musiała to jakoś sprytnie rozegrać. Tymczasem korzystając z okazji, ponownie wpiła się w miękkie wargi swojego nieznajomego, zębami przygryzając najsubtelniej jak może jego dolną wargę. Potem przeniosła się z ust na szyję a w końcu dotarła do jego ucha. Z uśmiechem na ustach przesunęła czubkiem nosa po płatku ucha i z rozbrajającą szczerością wyszeptała: - Wiem kim jesteś, nie musisz już udawać - i w takiej pozycji czekała na reakcję, z pewnością prawdziwą, bo Krukonka nawet nie podejrzewała, że rozmawia z pieprzonym jasnowidzem.
Zrobiło się całkiem przyjemnie i Bea nawet oswoiła się z zaistniałą sytuacją. Nawet nie przeszkadzały jej dłonie Ślizgonki spoczywające na jej plecach, ani nic. Ogólnie, wszystko było jak najbardziej w porządku i panna Verges ani śniła teraz przerywać. Nie, kiedy jej zabawa trwa w najlepsze! Andrea nagle jednak przerwała pocałunek i choć zaraz wróciła do pieszczot, to Beatrice już czuła, że coś jest nie tak. Nie dała rady już się tak odprężyć i teraz delikatne wargi blondynki wydawały się nieco... Dziwniejsze, jakby nieodpowiednie. Wszystko wyjaśnił ten cichy szept. Beatrice nie wiedziała, jakim cudem Ślizgonka się dowiedziała. Czyżby pod wpływem emocji jej wygląd zaczął się zmieniać? Była prawie pewna, że całkiem nad sobą panowała. Może dziewczyna była jakimś, dajmy na to, jasnowidzem? Albo widziała wcześniejszą przemianę Beatrice? To nie było zbyt prawdopodobne, przecież tamten korytarz był jeszcze pusty. Odsunęła się jednak, z szerokim uśmiechem na ustach. Mogła wyglądać nieco psychodelicznie, gdy tak zaczęła się zmieniać z powrotem w siebie. Jednocześnie wyciągnęła różdżkę i odczyniła zaklęcia, które uprzednio naniosła na swoje ubrania - szata wróciła do odpowiednich rozmiarów, a tenisówki zmieniły się w eleganckie obcasy. - Co za pech. Zaczęło się robić zabawnie. - jej uśmiech jedynie się poszerzył. Czuła, że Ślizgonka nie będzie zadowolona... W końcu została oszukana. Ale hej, dla Beatrice to było jak wspaniały dowcip.
Przeczucie nigdy jej nie zawiodło, o czym przekonała się kiedy blondynka ponownie zaczęła się zmieniać. Przyglądała się temu ze stoickim spokojem, jednak podeszła do tematu bez większego entuzjazmu. Ona czasami wyglądała jak opętana przez samego demona, co na pewno jest bardziej spektakularne od dorabiania sobie cycków! Z drugiej strony cycki na zawołanie... skrzyżowała ręce pod piersiami, uśmiechając się złośliwie. - Pod męską postacią byłaś ładniejsza, teraz wyglądasz jak żyrafa na szczudłach albo jak brzoza... - nawiązała tu zupełnie między wierszami do przysłowia "wysoki jak brzoza, głupi jak koza", nie sądziła jednak, że Francuzka będzie je znała. Nie wyglądała na zbyt oswojoną z jakąkolwiek kulturą Hogwartu. - Z drugiej strony masz przyjemną buźkę, szkoda, że wolę chłopców. Ale jak mawiają, żeby życie miało smaczek raz dziewczyna, raz chłopaczek... usta masz przyjemne - ukazała rządek równych śnieżnobiałych ząbków, nie oczekując żadnej pozytywnej reakcji ze strony Beatrice. Igrała z ogniem, prowokując dziewczynę jak najbardziej świadomie. Trafił swój na swego, cudownie. Usłyszała nawet w pewnym momencie oddalające się kroki kilka metrów dalej, jednak półmrok w głębi korytarza stanowczo utrudnił jej ujrzenie kim była dana postać. Potem wróciła do łazienki po swoją kosmetyczkę, spoglądając jeszcze raz na nieznajomą. I co? Teraz mogła jej co najwyżej wydrapać oczy albo wrócić do zabawy pod postacią kobiety. A na koniec zrobiła wyjście smoka. Gdyby jeszcze miała ochotę to zaśpiewałaby jej move bitch, get out the way, jednak uznała, że kaleczący angielski Francuzki mógłby nie pojąć sensu. Zniknęła z korytarza szybciej, niż Beatrice się obejrzała.
zt albo zt obie
Evie Hemmer
Rok Nauki : II
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : liczne tatuże, czarne włosy (kiedyś płomienno rude)
Po zajęciach z transmutacji miała cholernie dość nauki i zajęć. Czy ktoś może mi wyjaśnić jakim sposobem ta jedna lekcja ją tak wyczerpała? Zresztą nie chciała znać odpowiedzi od osób, które myślały że wszystko wiedzą i wszystkim rozum postradały. Wywróciła oczami wiedząc, e nikt nie będzie w stanie jej zobaczyć, jej pomóc. Była zdana na siebie. Jak zawsze. Schowała rzeczy do torby, którą ostatnio kupiła. Była bardzo zadowolona z zakupu dopóki nie zobaczyła miy rodziców. Denerwowało ich, że wydaje pieniądz na prawo i lewo i niczym się nie przejmuje. Przecież należało jej się! Bardzo starała się w szkole, poprawiała wyniki a na dodatek prawie miała pracę. Eh, w głowach im się przewraca. Ona nie była nimi, musi o siebie dbać. Jak każdy z resztą. Przygryzła wargę patrząc się wzdłuż korytarza w którym kłębiło się kilkanaście osób. Nie była pusta. Może z tego opisu tak wyglądać, ale nie. Potrafiła się zachować racjonalnie i to nie wygląd był dla niej najważniejszy. Może i by tak było gdyby nie Ian, który nie żył, a wciąż dawała sobie radę dzięki niemu.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej rocznik niedługo zaczyna lekcję, a do tego czasu musiała też coś zrobić. Nie powinno trwać długo, ale pozostawało jeszcze przygotowanie do zajęć i powtórzenie ostatniego materiału. Ostatnio poprawiła oceny i była z siebie bardzo zadowolona, niemniej ojciec i tak nie miał zamiaru jej chwalić ani jakkolwiek nagradzać. Michaela nie mogła się doczekać, kiedy zacznie na siebie zarabiać i będzie mogła opuścić ten dom wariatów. Nagle na kogoś wpadła, chociaż i tak nie miała zamiaru rozdrabniać się nad tym, kto to mógł być. Mimo wszystko była rozdrażniona i nie mogła się powstrzymać od powiedzenia czegoś, więc odwróciła się do dziewczyny, która upadła na podłogę. - Następnym razem uważaj, jak chodzisz. Krukonka chciała natychmiast odejść dalej w swoją stronę, jednak ostatnie słowo w tej konwersacji chyba nie było jej dane.
Evie Hemmer
Rok Nauki : II
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : liczne tatuże, czarne włosy (kiedyś płomienno rude)
Zatrzymała się na chwilę jakby sobie coś przypominając i nagle stało się. Ktoś wszedł w nią. Popchnął swoim ogromnym ciałem tak, że upadła na podłogę. Boże, co za grubas! Może chociaż patrzyłaby ta niezdara przed siebie?! Czy ten dzień mógł być jeszcze bardziej chujowy? Uniosła głowę by zobaczyć kto to był. Sama się prosiła o bójkę, no proszę! Jak ona dawno kogoś nie wysłała do skrzydła szpitalnego. Nie wiedziała jakim cudem jeszcze nie sięgnęła po różdżkę. Dlaczego była taka litościwa dla tej dziewoi?! Prychnęła na jej słowa. - To ty uważaj przed siebie. To, że masz tak wielką rodzinę, że nie starcza ci na normalne ubrania nie zwalnia cię od tego byś uważała na innych, lumpiaro.- parsknęła jadowicie w jej stronę i uśmiechnęła się szyderczo. Podniosła się zwinnie z podłogi sprawdzając czy wszystkie kości ma całe. Jak można było się tak zachowywać?! Może powinna napisać do tatusia? Oh, byłaby bardzo zadowolona gdyby ją wyrzucili. Hogwart by wiele nie stracił. Może nawet by zyskał.
Chciała zignorować tę typiarę i odejść, ale nie dała rady, musiała coś odpowiedzieć. Odwróciła się na pięcie w stronę Ślizgonki i wbiła w nią przeszywające spojrzenie. - Od kiedy niby trzeba uważać na innych? - parsknęła. - Każdy dba o siebie. To, że nie potrafisz to już nie moja wina. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jadowicie. Zapowiadała się dłuższa sprzeczka, ale Michaela nie miała nic przeciwko temu. Ta druga sama się o to prosiła, niech teraz cierpi. Krukonka w ogóle nie żałowała, że ją popchnęła, a wręcz przeciwnie - z chęcią zrobiłaby to drugi raz, ale póki co nie miała powodu, bo w gruncie rzeczy ciężko było ją naprawdę rozwścieczyć. Przez lata praktyki nauczyła się już nad sobą panować. Skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła na Ślizgonkę chłodnym, pogardliwym wzrokiem.
Evie Hemmer
Rok Nauki : II
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : liczne tatuże, czarne włosy (kiedyś płomienno rude)
Co ta idiotka wyprawiała. Czy ona naprawdę wystawiała jej cierpliwość na próbę? To miał być jakiś test? Eh, zaraz może się zdziwi. Miała ochotę ją wysłać do szpitala. Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Dlaczego musiała przybywać pod jednym dachem z takimi ludźmi? Była bardzo nerwowa przez takich ludzi jak to coś. - Mówisz o sobie? Jeśli tak to brawo[- warknęła i przeszła się korytarzem w jej stronę. Kiedy była blisko niej zacisnęła pięści nie mogła tego robić! W końcu ją zawieszą. Nie mogła ciągle krzywdzić te durne bezmyślne istoty, nie mogła! Miała już ją minąć ale tak po prostu nie mogła. Popchnęła ją na ścianę i nie zdziwiło ją kiedy usłyszała trzask. Ups. Problemy najlepiej rozwiązuje się za pomocą siły. Niech mi jakiś kretyn powie, że jest inaczej. Przecież to była sama prawda. Może i to nie był żaden problem, ale... sama się o to prosiła. Dostała to, czego tak pragnęła. ruszyła inie oglądając się za siebie przyspieszonym krokiem.
Zwykle nie podejmowała pochopnych decyzji. Zwykle też nie spóźniała się, nie jadała rano śniadania i nie zabierała z drogi kotów-przybłęd. Okres przedświąteczny jednak najwyraźniej charakteryzował się występowaniem sekwencji nieracjonalnych zmian, dziwnych uniesień łaskawej woli (serca) oraz coraz bardziej odczuwalną pustką portfelową, w obliczu której nawet pozornie bezinteresowny gest mógł okazać się najprawdziwszym cudem. Musiała więc choć trochę wierzyć w anomalną magię świąt (lub przynajmniej wyjątkową uczciwość i miłość do zwierzaka właścicieli, czyli coś, czego nie oczekiwała nawet po sobie) skoro puchata kulka, która jeszcze kilka godzin temu bezwstydnie przeciągała się przy okiennicach zniszczonej kamienicy gdzieś w okolicach Hogsmeade, teraz dość odczuwalnie wierciła się w jej niezbyt pojemnej, zbyt eleganckiej i zgoła niepraktycznej torbie, z zaciekawieniem ostrożnie wystawiając swój puchaty łepek przez niewielką szparę w zamknięciu. Być może w każdym innym przypadku trzy razy zastanowiłaby się zanim, wyciągając nagląco dłonie, pozwoliłaby podrapać swoje delikatne przedramiona, stracić jedyne drugie śniadanie (na rzecz pełnego kociego brzucha), i w dodatku męczyć się z kilka dodatkowym funtami ciężaru, które ciasno i nieco nerwowo przyciskała do swojej piersi. Czego jednak nie robi się dla kilkudziesięciu dodatkowych galeonów? Wizja nagrody (jakkolwiek szczerze i świadomie materialistyczna) obiecanej w magicznym ogłoszeniu, jako jedyna była w stanie dodać jej otuchy i zmusić do wytrzymania jeszcze kilku godzin dzielących od momentu opuszczenia murów szkoły oraz powrotu do Londynu. Szybko jednak doszła do wniosku, że to nie jej cierpliwość zostanie wystawiona na największą próbę, a niestety studencka reputacja, o którą tak usilnie walczyła od kilku lat. O ile kilka pierwszych godzin zajęć upłynęło we względnym spokoju, o tyle mniej więcej w połowie czasu, gdy cisza zalegająca w kątach sali zaznaczała się ogólnym skupieniem uczestników wykonujących zadane zadanie, jej torba niespodziewanie postanowiła zaznaczyć swoją obecność, wydając z siebie ciche, lecz wystarczająco głośne miauknięcie, które błyskawicznie ściągnęło burzę spojrzeń kilkunastu ławkowych sąsiadów. Dłoń odruchowo powędrowała do ust, zasłaniając je w bliżej nieoczywistym geście. Niejasne przeczucie pojawiło się dopiero po chwili, zaraz przed tym, gdy wydała z siebie coś pomiędzy czknięciem oraz niewyraźnym mruknięciem, co zapewne w pierwotnym założeniu miało być podobna do dźwięku, który rozległ się w sali kilka sekund temu. Niestety bez efektu, którego mogłaby sobie życzyć, przypominając bardziej zapowietrzające się zwierzę niż cokolwiek innego. Poczuła że zaczyna robić jej się zdecydowanie zbyt gorąco, choć prawdopodobnie nagły, szkarłatny rumieniec kwitnący na jej policzkach, był raczej efektem napadu żałosnej pseudoczkwaki niż zdenerwowania obecnością zwierzaka w jej torbie. Na wszelki wypadek powtórzyła swój teatr najniższych lotów, w duchu przeklinając samą siebie. Tym razem jednak dodatkowo uzyskała uwagę profesora, który (zapewne zażenowany równie jak ona) uniósł pytająco brew. Więcej już nie potrzebowała. - Zajrzę do skrzydła szpitalnego - odezwała się szybko, nerwowo i pośpiesznie pakując swoje rzeczy do nieszczęsnej torby. To jednak wywołało kolejną falę proszących, kocich miauknięć, które sprawiły, że w jeszcze większym pośpiechu opuściła salę, nie chcąc nawet myśleć, co pomyśleli sobie inni.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget nie mogła się już skupić na niczym innym poza uporczywym planowaniem przebiegu kolejnych świąt. Wracała w tym roku do domu, zresztą zawsze to robiła, bo szopka, którą odstawiała jej rodzina, była tak absorbująca i z każdą kolejną coraz ciekawsza, więc nie mogłaby przegapić tego widowiska. Zresztą zaczynała już tęsknić za domem. Wydarzenia ostatnich miesięcy, poprzeplatane wypadkami i nieprzyjemnymi sytuacjami, mocno przypomniały jej o tym, jak wielkim uczuciem darzyła swoich bliskich i jak bardzo odczuwała bycie oddaloną od nich przez większość roku. Wszystko to oraz wiele innych myśli zaprzątało jej głowę podczas lekcji, która dodatkowo nie należała do najciekawszych. Czas ten poświęciła na skrobanie listu do domu, w którym żaliła się na zachowanie swojego kocura. Nie wiedziała, co się z nim ostatnio działo, ale znikał częściej niż zwykle i zdecydowanie mniej ochoczo wracał do Bridget w dormitorium. Dziewczyna będąc w zamku poświęcała czas, by zadbać o kota i zapewnić mu jedzenie (chociaż to w większości zdobywał sam buszując po szkolnych błoniach i prawdopodobnie również w lesie), picie, odpowiednią dawkę pieszczot, jeśli tylko dał się złapać i jedynie na noc wracała do mieszkania w Hogsmeade. Problem był taki, że od dwóch dni praktycznie nie widziała Tłuczka na oczy i nie wiedziała, czy znalazł sobie inną panią, czy może coś go jednak dopadło podczas kolejnej wizyty w zakazanym lesie? Martwiła się, ale niestety nie wiedziała, jakim sposobem mogłaby sprowadzić go z powrotem. Wiedziała jedno - jeśli już wróci, koniecznie przeniesie go ze sobą do mieszkania. Możliwe, że będzie to dla niego krzywda, w końcu przywykł do biegania luzem i polowania, ale Bridget nie potrafiłaby znieść kolejnego takiego incydentu. Przelewanie swoich przemyśleń na papier przerwał dziwnie znajomy dźwięk - zupełnie jakby w sali miauczał kot. Puchonka podniosła głowę znad kartki papieru i powiodła wzrokiem po sali, próbując zlokalizować winowajcę. Spojrzenia wszystkich skierowane były w kierunku Saskii, która w pewnym momencie wstała, deklarując chęć pójścia do skrzydła szpitalnego, a następnie opuściła salę w akompaniamencie dalszych miauków. Nie wiadomo, czy Bridget rozpoznała w tych dźwiękach własnego kota, czy to tylko takie przeczucie tknęło ją w związku z poprzednimi rozważaniami, ale postanowiła, że również zrezygnuje z tej lekcji. - Pójdę sprawdzić, czy wszystko w porządku - powiedziała, po czym zrzuciła wszystko z ławki prosto do torby i wyszła na korytarz. Zlokalizowała plecy Ślizgonki i ruszyła w jej stronę. - Hej, Saskia! Co się stało? To Ty miauczałaś, czy przyprowadziłaś ze sobą kota? - zapytała, uśmiechając się przy tym ciepło.
Niestosowność całej tej sytuacji nieprzyjemnie uwierała ją w okolicy gardła, pozostając twardym, trudnym do przełknięcia zgrubieniem. Żałosny popis braku umiejętności aktorskich (gdzie podziewały się, kiedy najbardziej ich potrzebowała?) roztaczał się w nieskończoność w blond głowie, na moment przyćmiewając nawet obecność sprawcy całego zamieszania, bez względu na niesamowitą szybkość oraz precyzję ruchów, które pozwoliły opuścić salę lekcyjną w otoczeniu zaskoczonych spojrzeń. Gdyby nie rozdrażniony ruch drgających kącików ust oraz akwarelowa czerwień rozlana na bladych policzkach, można by pomyśleć, że nic z niedorzecznego ciągu wydarzeń nie należało do niej, że znajdowała się ponad osobliwością sytuacji, niewzruszenie i mechanicznie utrzymując racjonalizm. A jednak tym razem nie dało nie zauważyć się, że coś było nie tak. Typowy chłodny spokój jakby zaniknął, zastąpiony przez naglącą potrzebę wycofania się. Nie zamierzała zwalniać i wcale nie zmierzała też w stronę skrzydła szpitalnego. Po przekroczeniu progu i zamknięciu za sobą drzwi, jej dłonie błyskawicznie zanurkowały w torbie, próbując dosięgnąć kota, który ponownie zaczynał wiercić się w środku. Zwierzę jednak, zapewne w tamtej chwili równie niezadowolone jak i ona, cały czas wymykało się z jej rąk, unikając kontaktu niczym ognia. Ich dwuosobowa wojna tym razem nie trwała jednak długo - granica cierpliwości Saskii, uprzednio i tak naprężona do granic możliwości, pękła w chwili, gdy kocie pazury ponownie odnalazły drogę do jej delikatnych palców, pozostawiając na nich czerwone, bolesne ślady. Syknęła z niezadowoleniem, tym razem ostatecznie i ze zrezygnowaniem zdejmując zbyt ciężką torbę i bez namysłu odkładając ją na podłogę. Nie miała świadomości jednak, że na korytarzu nie pozostawała już dłużej sama, całą wątpliwą uwagę poświęcając nieszczęsnemu zwierzakowi. Dopiero głos dochodzący zza jej pleców uprzytomnił jej, że ktoś z klasy postanowił podążyć śladem dziewczyny. Na własne imię zareagowała niemalże błyskawicznie, odwracając się w stronę, z której dochodził. Nie potrzebowała więcej, aby ponownie dopaść do swojej własność, zabierając ją, zanim kot postanowił ujawnić swoją obecność. I zapewne wydać ją przed jednym z prefektów. - Słucham? – zapytała uprzejmie zdziwiona, ściągając brwi na do tej pory jasnym czole. Pytanie Bridget, na pozór absurdalne, kazało domyślać się, że przedstawienie, do granic nieudane, pozostawiło więcej wątpliwości niż mogłaby tego chcieć. Wypadało więc odwieść ją od jakichkolwiek niejasności, precyzując, że chodziło tylko i wyłącznie o głupią czkawkę, nic ponad to, nic, co mogłoby przysporzyć jej niepotrzebnych kłopotów. Na wszelki wypadek wolała jednak nie odgrywać niczego ponownie, z każdą chwilą coraz bardziej powątpiewając w swoje szczęście. Za to poprawiła ramię, upewniając się, że przez szparę w zapięciu nie wyglądało nic nieodpowiedniego. Powinna pozbyć się ciekawskiej puchonki najszybciej, jak będzie to możliwe i opuścić Hogwart przy najbliższej okazji. – Nie miauczałam – sprecyzowała wyłącznie, nie odnosząc się do pozostałej części wypowiedzi. Rumieniec już dawno zniknął z jej twarzy, w tej chwili gościło na niej już wyłącznie znużenie.– To przeziębienie, powinnam udać się do uzdrowiciela tak szybko, jak to możliwe – odparła, nawet lekko pociągając nosem dla dodania efektu. Szczęśliwie kataru udawać dziś nie musiała. Kompletnie jednak zapomniała o świeżych zadrapaniach, które aż nazbyt wyraźnie odcinały się od bladego naskórka, który cały czas pozostawał na widoku. – I to też zamierzam zrobić. – Teraz. Jasna sugestia odnośnie odejścia Hudson w całej tej sytuacji nie mogłaby zabrzmieć już bardziej uprzejmie, a na pewno nie z jej ust.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Zachowanie Saskii z pewnością nie należało do normalnego i nie uszło to uwadze Bridget, a także reszty obecnych w klasie. Gdy tylko zatrzasnęły się za nią drzwi, wszyscy spojrzeli po sobie z uniesionymi wysoko brwiami, podśmiechując się pod nosem i szturchając się delikatnie w ramiona. Każdemu ten "popis" wydał się przesadzony, źle zagrany i w ogóle niezręczny, a przecież jeśli chciała opuścić salę, mogła zwyczajnie przeprosić i wyjść. W całej tej sprawie niepokoiły Bridget dźwięki dobiegające z okolic jej ławki. Dla pewności schyliła się nieco, lecz nie dostrzegła w klasie żadnego kota, a przecież kilka sekund temu mogła przysiąc, że jednego słyszała! Nie wiedziała, czy jej umysł z góry założył, że to był jej zaginiony kot, czy był to zwyczajny przejaw kobiecej intuicji, lecz wiedziała, że po prostu musi za nią iść i sprawdzić, o co było całe to halo. Nie miała okazji widzieć wszystkiego, co dziewczyna robiła na korytarzu, zanim Puchonka się do niej zbliżyła, lecz zdecydowanie była w stanie wyczuć od niej pewnego rodzaju nerwowość, szybko przysłoniętą zmarszczonymi brwiami i osobliwą miną. Dźwignęła torbę z ziemi z lekkim trudem, a Bridget z nieskrywanym zdziwieniem stwierdziła, że jest bardzo specyficznie wybrzuszona. No i spojrzała jeszcze na dłonie Saskii, zawsze blade, szczupłe i delikatne, a teraz poorane czerwonymi pręgami, tak mocno kontrastującymi z jej karnacją. Na ich powierzchni zaczęły wyłaniać się malusieńkie krople szkarłatnoczerwonej krwi. Bridget podniosła wzrok na twarz Ślizgonki, po czym obdarzyła ją ciepłym uśmiechem. - Jasne, przeziębienie - powiedziała tonem, jakby faktycznie jej uwierzyła w tę bujdę. - Z chęcią Cię odprowadzę do Skrzydła Szpitalnego, to niedaleko. Zresztą też już wyszłam z sali - dodała, kompletnie olewając (a może nie rozumiejąc?) aluzji, że powinna spadać na drzewo prostować banany. Intensywnie główkowała, próbując połączyć w głowie wszystkie fakty, aż w końcu postanowiła zaryzykować i zapytała: - Masz kota?
Gama uczuć pozostawała ukrócona - znów zaledwie kilka barw, monotonie jednakowych spływało z każdego, drobnego mięśnia - lekko napiętej struny tworzącej oziębłe melodię -zamykając się ponownie w obrębie pustej obojętności; pozornej, od spodu podszytej irytacją oraz zniecierpliwieniem, które z trudem utrzymywało w jednej linii jej kręgosłup oraz ramiona, Cała reszta pozostawała chaotycznie rozprężona, na każdym kroku tworząc niepotrzebne przeszkody. Powrócenie do stanu oczywistego opanowania stało się koniecznością, na którą wciąż nie miała jednak czasu - regularnie kradł go kot, a teraz w dodatku niczego (?) nieświadoma Bridget. Bridget ze swoim okropnie ciepłym, pomocnym uśmiechem, pojawiająca się wtedy, gdy najmniej była potrzebna. Nieprzyjemne sploty przypadków zdawały się tworzyć dziś w nieskończoność, wystawiając nadszarpniętą cierpliwość na kolejne próby. Złość w tych warunkach przybierała konsystencję lepkiej cieczy oblepiającej każdy skrawek myśli, zalegającej cierpko w umyśle, naglącej i pchającej ku kolejnym, coraz mniej kontrolowanym odruchom jak ciągłe i bezmyślne poprawianie ciężaru zwisającego ze szczupłego ramienia, oraz nieustającemu, irytującemu przeczuciu, że to nie jest jej dzień. Nie odpowiedziała na pozorne przytaknięcie Puchonki, właściwie nie poświęcając mu szczególnej uwagi - zrezygnowanie, stanowiące jeszcze zaledwie małą część wybuchowej mieszanki, lecz stopniowo sięgające coraz głębiej, przejmowało kontrolę nad pozostałymi emocjami, tym razem wartościując raczej mimikę, w przypadku Bridget potulnie neutralną. Priorytetem stawało się więc nie samo przekonanie Hudson (na które w owej sytuacji nie liczyła, czując, że zabrnęła w tak żałośnie beznadziejnej sytuacji, iż lepiej byłoby zwyczajnie siedzieć cicho), a jak najszybsze zniknięcie z jej pola widzenia, zanim to wszystko miało skomplikować się jeszcze bardziej. Wyjścia, które mogłyby nie przynieść kolejnej , rażącej plamy na jej prowizorycznym honorze, kończyły się w zastraszającym tempie. Zupełnie niczym tolerancja zwierzaka wobec nieustannej ignorancji jego potrzeb. - Szkoda, że przeze mnie stracisz zajęcia - odpowiedziała jedynie, przesadnie troskliwym tonem, nie oponując zbytnio, choć zdecydowanie miała na to ochotę. Chociaż raz i otwarcie przyznać, że jakiekolwiek towarzystwo stanowiło dla niej ogromny ciężar, którego wcale nie chciała utrzymywać. Przynajmniej nie próbowała uśmiechać się - właściwie z ogromnym trudem udawało jej się zachować otoczkę względnej, fałszywej obojętności, powoli (zbyt wolno) ruszając w stronę odpowiedniego piętra. Myśli ponownie krążyły wokół nieszczęsnego kota wiercącego się w torbie oraz finalnemu oddaleniu się do Londynu, które odwlekało się w czasie; na jej nieszczęście, bo miauknięcia, tym razem już nie pojedyncze pojawiły się ponownie i ledwie pytanie Bridget zdążyło wybrzmieć, koci łepek pojawił się w niewielkim otworze, a za nim ktokolwiek zdążył zareagować, i kocia łapa, które próbowała ugrać dla siebie odrobinę miejsca. Teraz już właściwie powinna po raz kolejny skłamać , tłumacząc się rodziną, współlokatorami lub kimkolwiek, kto zrzucił na nie nieszczęście w tej najgorszej, puchatej postaci. Tymczasem, z całą świadomością, że i Hudson widzi niespodziewanego lokatora jej torebki, była w stanie odrzec tylko: - Nie jest mój. - Prosto i banalnie, lecz na granicy czarnej rozpaczy, która nie objawiła się niczym poza ściszonym tonem, pośród którego drgały nuty ostatecznego rozgoryczenia.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
- Ach, tym się nie przejmuj, i tak nie były najciekawsze - stwierdziła w kwestii zajęć, uśmiechając się ponownie, równie ciepło i niewinnie co poprzednim razem. Niestety Bridget bardzo często spotykała się z sytuacjami, w których jej obecność wydawała się być mocno niepożądana, a ona sama jedyne, co chciała zrobić, to pomóc temu komuś, tak jak w tej chwili chciała udzielić pomocy Saskii, która twierdziła, iż jest chora i potrzebuje dostać się do Skrzydła Szpitalnego, a przy okazji wyraźnie coś kręciła. Hudson może nie była zbyt wyczulona na kłamstwo, wbrew pozorom można ją było bardzo łatwo zbajerować, bowiem posiadała pewną dozę naiwności, a także niekiedy irytującą wiarę w uczciwość ludzkich poczynań, mimo że zawiodła się na czynach kolegów i koleżanek już milion razy. Teraz w sumie byłaby nawet skłonna machnąć ręką na osobliwe ruchy Saskii, na jej dziwny ton głosu i spojrzenie zdecydowanie zbyt rozbiegane, by móc mówić o wewnętrznym spokoju, połowicznie wciąż chciała to zrobić, gdy nagle... Z boku jej torby wychyliła się kocia głowa, w dodatku na pierwszy rzut oka bardzo znajoma. Bridget ogarnęło przedziwne uczucie, coś jakby przypływ bardzo silnej, kobiecej intuicji, który niemal wykrzyczał jej do ucha, że to przecież jej własny kot, jej Tłuczek! Puchonka zrobiła wielkie oczy, a jej ręce oklapły wzdłuż tułowia, kompletnie bezwładne. Powiodła spojrzeniem raz na twarz Ślizgonki, drugi na kota i ponownie na dziewczynę. Może tylko jej się wydawało, że to Tłuczek? Niespecjalnie wierzyła, że byłby w stanie tak długo siedzieć... w cudzej torbie. Niestety wadą posiadania tak towarzyskiego i niezależnego kota było to, że prawdopodobnie jeśli teraz spróbuje się do niego zbliżyć i "udowodnić", że to jej kocur, Tłuczek wypnie się na nią ogonem albo w ogóle zwieje i tyle z tego będzie. - O - wypaliła na początek, zbierając w głowie wszystkie możliwe do wypowiedzenia w tej chwili słowa. - A czyj? - zadała w takim razie pytanie, patrząc na Saskię prawdziwie zaintrygowanym wzrokiem. - Wygląda dokładnie jak mój Tłuczek, niedawno zniknął - stwierdziła jeszcze, a w klatce piersiowej czuła mocno kołatające się serce. Prawdziwie walczyła z chęcią wyrwania kocura z torby i zabrania go ze sobą do pokoju wspólnego Hufflepuffu, z drugiej strony nie chciała, by Ślizgonka poczuła się jakoś... Zaatakowana? Bridget oczywiście nie przewidywała w swojej głowie myśli, że dziewczyna umyślnie zabrałaby jej kota. Pewnie raczej martwiła się, że za trzymanie kota w torbie dostanie od Bridget punkty.
Przepraszam za takie opóźnienie, nie zauważyłam, że już był post!
Wciąż czułaś zdenerwowanie na uczniów szkoły, którzy ostatnio tak źle potraktowali Cię i instruującego Cię nauczyciela tak źle i bez szacunku. Wędrowałaś więc szkolnymi korytarzami dla relaksu, a także mając nadzieję na możliwość odwdzięczenia się niepokornym uczniakom. Skręcając w jeden z korytarzy, dostrzegasz..
Możliwe Scenariusze: 2,3 Hałas okazał się tylko poltergeistem, który dokuczał biednym obrazom i przechodzącym uczniom, rzucając w nich przedmiotami. Dostrzegając Twoją twarz, zjawa obróciła się przodem i roześmiała, pokazując rękoma dziwne gesty i gadając pod nosem przykre komentarze, żeby Ci dopiec.. Parzysta: Powstrzymujesz jego radość i złośliwości jednym zaklęciem, ścierając mu z buzi głupi uśmiech. Poltergeist przestraszony i obrażony, krzycząc wniebogłosy, odlatuje. Zostawia za sobą niewielką paczuszkę na podłodze, a Ty podchodzisz i ją podnosisz — okazuje się, że to czekoladowa żaba! Upomnij się po nią w odpowiednim temacie! Poprawia to Twój humor. Nieparzysta: Zaskoczona i spanikowana, stoisz w miejscu jak zaklęta! Twój błąd może kosztować Cię reputacje, albowiem mogłaś przysięgnąć, że słyszałaś cichy chichot zza rogu, gdy w popłochu, zaciskając oczy, ruszyłaś do najbliższej sali, aby się schować i przetrawić swoją porażkę.
1,4 Dostrzegasz dwójkę kłócących się uczniów, widocznie jakąś parę zakochanych. Z zażenowaniem na twarzy, przypominając sobie swoje czasy młodości, podchodzisz i starasz się ich uspokoić, pomóc naprawić relację, powstrzymać kłótnię. Po piętnastu minutach tłumaczenia krukonce, że zdradą nie jest siedzenie w ławce na Transmutacji z inną dziewczyną, zrozumiała. Brawo! Zrobiłaś dziś dobry uczynek, a Gryfon obdarzył Cię wdzięcznym uśmiechem! Obiecał, że kiedyś się odwdzięczy i porozmawia z kolegami, aby następne Twoje zajęcia przebiegły spokojniej.
5 Na podłodze leżała porzucona książką, którą biegnący na zajęcia bądź do gabinetu człowiek musiał zgubić. Rozglądasz się zaciekawiona, podnosząc przedmiot i przyglądając się okładce. Opierasz się o ścianę i zagłębiasz w lekturze, która nie była wielostronicowym dziełem. Wskazówki dotyczące gwiazd sprawiły, że zyskujesz 1 punkt do kuferka z Astronomii!Zgłoś się po niego w odpowiednim dziale.
6 Wychodzisz zza rogu i ze zdziwieniem zauważasz, że widocznie zmęczenie wywołało omamy słuchowe! Nie zauważasz niczego niepokojącego i ruszasz dalej korytarzem, pogrążając się we własnych myślach. Trzepot skrzydeł, charakterystyczny dla sów dźwięk i nieprzyjemne, ciepłe uczucie na ramieniu.. Czy mogło być gorzej? Zbłąkana sowa zostawiła Ci kupę na ramieniu! Nie przejmuj się jednak to ponoć przynosi szczęście.
Nigdy nie sądziłam, że patrolowanie korytarzy doprowadzi mnie do szaleństwa. Byłam już na tyle przewrażliwiona na punkcie tego, że ktoś zaraz wyjdzie zza rogu, by rzucić na mnie jakieś zaklęcie. Śmiechy wciąż odbijały mi się echem w uszach, zmysły się wyostrzały, mięśnie napinały... Nic więc dziwnego, że każdy schodził mi z drugi, gdy tylko mnie zobaczył. Łopocząca szata za moimi plecami zwiastowała im, iż nadchodzę, natomiast wyciągnięta, ostro zakończona różdżka, naznaczona wieloma ubytkami i rysami w związku z moimi ostatnimi przygodami... Ach, no tak, może też warto wspomnieć o tym, że nadal nosiłam delikatne ślady mojego lekkomyślnego wypadu do rezerwatu w Dolnie Godryka? Co prawda sprawa miała miejsce już spory czas temu, lecz ślady w postaci sińców i krwiaków wciąż tkwiły w mojej skórze. Całokształt więc mówił bardzo wiele - gdyby ktoś tylko próbował podskoczyć, skończyłby w Mungu. And I really mean it. Powinnam niedługo skończyć swój dyżur i wyczekiwałam wybicia owej godziny z wielką niecierpliwością. Tego dnia wyjątkowo nie zrobiłam zbyt wiele, ot zwyczajne sprawdzanie prac i przesiadywanie w klasie. Bergmann postanowił uwzględnić mnie w jeszcze kilku lekcjach, lecz nadal nie mogłam się przemóc, by jakąś poprowadzić, toteż wyłącznie siedziałam z tyłu i przyglądałam się, notując na boku ważne uwagi, obserwując dokładnie zachowanie nauczyciela i uczniów, zapisując również ich przewinienia. Niedługo będą mieli takie kartoteki... W każdym razie dyżur na korytarzach był moim ostatnim obowiązkiem do odhaczenia tego dnia. Spojrzałam na zegarek - jeszcze piętnaście minut. Czas dłużył się nieubłaganie, a ja robiłam się coraz bardziej zmęczona. Z tego wszystkiego chyba zaczęłam cierpieć na jakieś omamy słuchowe, bowiem wydawało mi się, że słyszę z oddali jakiś hałas. Oho, ktoś postanowił zakłócić spokój na moim posterunku? Lepiej niech szykuje się na mocny... Komentarz z upomnieniem. Ruszyłam szybkim krokiem wzdłuż korytarza, a gdy wyjrzałam zza rogu okazało się, że był zupełnie pusty. Bajecznie. Zrobiłam jeszcze kilka kroków wgłąb, by zobaczyć, gdy ktoś przypadkiem nie schował się za zbroją i wsłuchiwałam się, czy może delikwent nie dostanie czkawki ze stresu, lecz jedyne co usłyszałam, to łopot skrzydeł. Słodki Merlinie. Z nieskrywanym obrzydzeniem spojrzałam na moje zasrane ramię, krzywiąc się i niemalże puszczając pawia od obrzydliwego zapachu ptasiego gówna. Dlaczego to wszystko przytrafiało się mnie? Czym prędzej skierowałam koniec różdżki w kierunku przykrej niespodzianki i usunęłam ją jednym skutecznym chłoszczyść. I tak będę musiała za moment wskoczyć pod prysznic, ponieważ takiej perfumy nie da się pozbyć wyłącznie zaklęciem. Czym prędzej opuściłam Hogwart, nie zwracając uwagi nawet na czyjeś wołania i przywitania. Moim celem była brama wyjściowa. Zaraz po jej przekroczeniu teleportowałam się do domu, tym samym zakańczając kolejny godny pożałowania dzień w pracy.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Ten rok zaczynał się aż nazbyt ciekawie. Najpierw połamani pierwszoroczni w szpitalu, a teraz jeszcze te śmieszki, które ożywiły puchary z Izby pamięci. Samo to, że trofea zyskały możliwość ruchu było wystarczająco kłopotliwe, ale gdy rozpierzchły się po całym zamku, problem nieco bardziej się powiększył. Dlatego też Shercliffe poprosił swoich członków z koła Magicznych Wyzwań, aby pomogli mu uporać się z całą tą dziwną sytuacją. Max przed żadnym wyzwaniem się nie cofał, a że akurat miał wolne popołudnie to uznał, że przejdzie się po Hogwarcie w poszukiwaniu biegających trofeów. Daleko szukać nie musiał, bo gdy tylko dotarł do korytarz na drugim piętrze usłyszał charakterystyczne brzdęki metalu o posadzkę. Po kilku krokach stanął już na polu walki. Miał przed sobą gromadkę dziesięciu pucharów, które najwyraźniej urządzały sobie jakiś turniej i próbują trafić sobie nawzajem gumową piłeczką do czarki. Plan Solberga był prosty, zakraść się po cichu i jeden po drugim je złapać. Niestety akcja tylko z założenia nie sprawiała kłopotów. Gdy ślizgon zaczął się zbliżać, jeden z pucharów zauważył go i głośno stuknął o posadzkę alarmując pozostałe trofea, które nataychmiast rozbiegły się w różne kierunki. Max zaklął pod nosem i wyjął różdżkę. Dokładnie w tym momencie, jakby na umówiony znak, puchary zaczęły wykrzykiwać dane i zasługi osób, do których należały. Ślizgon czuł, że jeszcze trochę i dostanie od tego chaosu migreny. Naprawdę niezbyt w tej chwili obchodziły go te wszystkie cudowne postaci, które tyle zrobiły dla szkoły. Do tego ten głośny brzęk metalu, odbijał się ogromnym echem po całym korytarzu. Max chwilę zastanawiał się, jak poradzić sobie z tą rozbrykaną gromadą, gdy uznał, że tylko w jeden sposób może nie zwariować i złapać puchary. Niewerbalnie spowolnił ruchy trofeów przy pomocy Immobilus. Nie było to takie proste, bo gdy tylko gromada zorientowała się, co planuje ślizgon, jeszcze bardziej zaczęła uciekać przed zasięgiem jego magicznego kijka. Po dłuższej chwili jednak Max spowolnił wszystkie puchary. Następnie prostą inkantacją pomniejszył je i schował do swojej torby, na którą dodatkowo rzucił zaklęcie tarczy z zewnątrz, by puchary, które zechcą się uwolnić, najzwyczajniej w świecie odbiły się z powrotem do wnętrza torby. Przyspieszając kroku, by zdążyć nim zaklęcia przestaną działać, Solberg ruszył do Izby pamięci. Dopiero na miejscu, gdy szczelnie zamknął drzwi, pozwolił sobie otworzyć torbę i uważnie, jeden po drugim wyjmować puchary. Gdy trzymał dane trofeum w ręku, po kolei rzucał na nie Finite Incantatem, a gdy widział, że zaklęcie, które je ożywiło przestało działać, odkładał na swoje miejsce. Niektóre puchary próbowały mu jeszcze uciekać, dlatego cała misja zabrała mu dużo więcej czasu niż się spodziewał. Zastanawiał się, czy aby nie powinno się rzucić jakiś trwałych zaklęć uniemożliwiających niszczenie takich cennych pamiątek w taki sposób, ale uznał, że nie jest to jego działka. Wypełnił swój członkowski obowiązek i na całe szczęście udało mu się to bez najmniejszego uszczerbku dla Izby Pamięci. Nie miał siły już by sprzątać nie tylko cudzy, ale i swój bałagan. Ostatni raz obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, czy trofea grzecznie stoją na miejscach i z ulgą udał się na błonia.
//zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Po zdjęciu klątwy lodowego języka, pare razy wstąpiła do skrzydła szpitalnego aby otrzymać porcję eliksiru pieprzowego, który zalecił jej łamacz. Od tamtego czasu, kiedy dzięki uprzejmości pielęgniarki mogła powoli wrócić do normalności po nieprzyjemnych skutkach pozbycia się klątwy. Postanowiła więc kupić zestaw słodyczy w Miodowym Królestwie i wręczyć go czarownicy, w ramach podziękowania za pomoc. Poprosiła ją jeszcze o nazwę eliksiru, do pielęgnacji świeżych blizn, z myślą o swoich skazach, znajdujących się na obu nadgarstkach Gryfonki. Wychodząc z gabinetu pielęgniarki, żyła jeszcze rozmową z kobietą, przez co wystrzeliła z pomieszczenia z prędkością światła wprost na korytarz, w pewnym momencie zderzając się z kimś. - Oh, wybacz. Nic Ci nie jest? - spytała, podnosząc wzrok na jasnowłosą dziewczynę, która potrąciła. - Sorki, ostatnio bujam w obłokach. - dorzuciła po chwili, śmiejąc się pod nosem.
Głowa jej już nawet nie bolała, no a mogła, wziąwszy pod uwagę dzień miniony. Na szczęście mama zawsze mówiła, że trzeba się nawadniać. Krokiem szybszym niż zazwyczaj zmierzała w stronę pokoju wspólnego. Plan na dzisiaj był prosty: znaleźć tę leniwą szuję Kilta, odpisać ojcu na dwa zaległe listy (Pączusiu, dotarłaś bezpiecznie? Nie tatku, Express się wykoleił...), później znaleźć sobie jakąś ofiarę i sprowadzić ją na złą drogę metodą bezrefleksyjnej libacji gdzieś w Hogsmeade. Dynamicznie wyszła zza zakrętu, zamaszystym ruchem przerzucając przez ramię krwistoczerwoną bluzę Wędrowców z Wigtown. Z tej całej dynamiczności znowu zrzuciła sobie na czoło włosy i nawet nie wyobrażała sobie, jak fatalne w skutkach może być takie ograniczenie widoczności.
Bęc!
Wszystko wypadło jej z rąk. Niezadowolona podniosła wzrok. Bęc miało burzę raczej ciemnych włosów, straszliwie jasne oczy, raczej zmieszany wyraz twarzy i coś mówiło. Bęc wydawało się, na pierwszy rzut oka, całkiem spoko. - Em, nie, nic mi nie jest. Hej. - Uśmiechnęła się lekko podnosząc z ziemi niesione przed chwilą rolki pergaminu i bluzę Wędrowców. - Ta, nic mi nie mów. Ciężki powrót do rzeczywistości? - Dodała odwzajemniając się uśmiech i nonszalancko opierając się o ścianę. Bluzę przypadkiem trzymała tak, żeby było widać krwistoczerwoną tarczę drużyny i srebrny, ponury tasak, herb nie do pomylenia dla konesera quidditcha.
Chociaż zawsze była nieco roztrzepana, ostatnio zauważyła, że udziela jej się także melancholijny, jesienny nastrój, który wywoływał w niej różne przemyślenia. Oczywiście nic nie było w stanie przygasić jej wybuchowego temperamentu, jednak nie trudno było zauważyć, że ostatnio myślała więcej niż zwykle. Niektórzy pewnie powiedzieli by, że wyjdzie jej to na dobre, bo zazwyczaj zupełnie nie zawracała sobie głowy analizą sytuacji, zamiast tego działając zawsze spontanicznie i podejmując decyzje instynktownie. Jednak to co zaprzątało jej myśli, miało ścisły związek z pewnym Ślizgonem, który od początku wakacji mącił jej w głowie. Dlatego właśnie rozkojarzona pędziła jednym z korytarzy, nie dostrzegając wyłaniającej się zza rogu Krukonki. Zwaliła ją z nóg, niemalże od razu, co nie było zdecydowanie chwalebnym wyczynem, dlatego pośpieszyła z przeprosinami. - Cześć. - odpowiedziała, witając się z opóźnieniem i jednocześnie schylając się aby podnieść jeden z pergaminów, należących do blondynki. - Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. Rzeczywistość czasami potrafi czlowieka przytłoczyć. - odparła, pół żartem pół serio, podając jej rolkę. zauważywszy charakterystyczne barwy i herb na koszulce, trzymanej przez dziewczynę, od razu zwróciła na nią uwagę. - Kibicujesz Wędrowcom? Widziałam, że w rozgrywkach ligowych roznieśli Armaty. - odezwała się, po chwili siadając na jednym z parapetów i zerkając na towarzyszkę. - Mnie osobiście rozczarował mecz Katapult ze Strzałami, bo nie ukrywam, że walijska drużyna jest naprawdę bliska memu sercu i liczyłam na to, że aż tak się kiepsko im nie pójdzie... - pożaliła się, chociaz w jej głosie nadal można było wyczuć entuzjazm wywołany samym tematem, na jaki przeszła ich rozmowa. Zdecydowanie Quidditch był sesnsem jej życia w tej chwili. - A tak w ogóle jestem Odeya, ale znajomi wołają na mnie Ode. - przedstawiła się z szerokim uśmiechem, wyciągając rękę w kierunku Krukonki.
Mimowolnie sama oparła się o parapet, tylko po to, by po chwili usadowić się na nim tuż obok Bęca. Z doskonale skrywanym rozbawieniem odnotowała, że Bęc strasznie szybko się rozgaduje i wydaje się w tym swoim rozgadaniu całkiem roztrzepana. Zupełnie, jak mamusia. - No jasne, to mój dream team. Kiedyś będę u nich grała! - Odpowiedziała uśmiechając się szeroko i jakby chcąc dodać powagi swoim słowom i zademonstrować patriotyzm drużynowy, wsunęła bluzę przez głowę i zarzuciła kaptur na blond szopę. - A Armaty same się rozniosły, najlepsze czasy mają już za sobą. Ale no, było epicko. - Pokiwała głową energicznie, schylając się w stronę Bęca. Katapulty ze Strzałami? Tak, chyba słuchała relacji radiowej, ale południe wyspy nigdy nie interesowało jej jakoś szczególnie. - Kibicujesz walijczykom? Jesteś z Walii? Nie brzmisz. - Uniosła brwi, jak zwykle mówiąc chyba trochę za dużo, niż powinna, no ale taka prawda, że dziewczyna naprawdę nie miała tego prześmiesznego, walijskiego akcentu, który Arleigh pamiętała z wakacyjnych wypadów. Jako rodowita Szkotka, wyłapywała go z kilometra. - Arleigh, Arli, jak wolisz. Ravenclaw. - Uścisnęła rękę dziewczyny, odchylając się do tyłu i opierając o zimną szybę. Rolki pergaminu położyła po swojej lewej i odwróciła się z powrotem do Bęca. - Chociaż chyba powinnam mówić na ciebie Bęc. Gdzie tak kopytkowałaś, dziewczyno? - Wsadziła ręce do dużej kieszeni na przedzie hoodie.
O tak, Odka lubiła dużo gadać, to prawda. I oczywiście zazwyczaj nie myślała o czym gada. Potok słów, wypływający z jej ust w tamtej chwili był przejawem ekscytacji, która nią owładnęła przez rozmowę o magicznym sporcie. Zauważyła, że Arli także była optymistycznie nastawiona do życia, choćby dlatego, że otwarcie mówiła o karierze, którą chciałaby zrobić w swojej ulubionej ligowej drużynie. Gryfonka zaśmiała się, widząc jak ostentacyjnie zakłada na siebie bluzę z herbem Wędrowców. - To fakt, nie są w najlepszej formie już od kilku sezonów. Zupełnie jak nasi Ślizgoni. - pozwoliła sobie na porównanie, dość odważne, bo przecież była ogromna przepaść między zawodowymi graczami AC a szkolnym teamem Wężów. - Tak, pochodzę z Cardiff. Serio nie słychać? Może nie jest to jakiś mocny akcent, ale z pewnością różni się od waszego. - rzuciła, poruszając sugestywnie brwiami, jednocześnie mając ma myśli to specyficzne okraszenie w jej głosie, które wszyscy doskonale potrafili wychwycić. Zaśmiała się w głos, słysząc kolejne słowa Krukonki. Czyżby trafiła na kogoś z prawdziwą wyobraźnią? Bardzo spodobało się jej określenie, jakim ją nazwała. - Niezła ksywka. Może zostać. - oznajmiła rozbawiona. - Wracam ze skrzydła. Można powiedzieć, że wyrównywałam rachunki z pielęgniarką. Równa babeczka. - dorzuciła po chwili, przenosząc wzrok na swoje nogi, którymi zaczęła przebierać w powietrzu, wprawiając w ruch podudzia. - A Ty? Pędziłaś do biblioteki, odbębnić prace domowe? - spytała, wskazując na zwoje pergaminu leżące nieopodal niej.