W skrzydle szpitalnym należy zachowywać bezwzględną ciszę, o czym informuje tabliczka przybita do drzwi wejściowych. Panuje tu pedantyczna czystość, a w powietrzu unosi się drażniący zapach chloru i środków dezynfekujących.
Też parę godzin później do Skrzydła Szpitalnego zajrzała Bell. Ciekawa była tej dziewczyny, chciała dowiedzieć się O CO CHODZIŁO. Bo Bell była z natury niezwykle ciekawska. Zajrzała przez szparę w drzwiach i stwierdziwszy, że pielęgniarki nie widać, weszła po cichu. Puchonka już nie spała. Leżała z otwartymi oczami. Podeszła do niej i stanęła z boku łóżka. - Cześć. Jak się czujesz? - zaczęła, przyglądając się jej. Pewnie nie miała pojęcia kim ona jest. Albo i miała, wiadomo, może ją kojarzyła? W końcu od paru lat była prefektem naczelnym. Posłała dziewczynie uśmiech. - Jestem Bell. Znalazłam cię pod ścianą zamku - wyjaśniła.
Autor
Wiadomość
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Wychodzę szybkim krokiem z gabinetu, kiedy słyszę, że panna Brandon miała wypadek. I o ile słyszę, że jest całkiem poważnie, za nic nie spodziewałem się zobaczyć czegoś takiego. Zakładam swój pierwszy lepszy fartuch i wbiegam do sali. Dziś ja miałem dyżur i Perpetua była sama w domu, więc sam musiałem uleczyć dziewczynę. Kładziemy ją na łóżko i natychmiast przenoszę wszystkich uczniów, którzy byli w Skrzydle z lekkimi obrażeniami do zastępczej sali, bo ja potrzebuję ciszy, spokoju i całkowitego skupiania. Zaczynam od rzucenia prędkiego Fingere na wszelkie poparzenia. Liczę na to, że ponieważ to ja je rzucam, nie jakiś pierwszy lepszy leszcz, jego siła będzie na tyle duża, że uda się zrobić coś, by nie pozostały na niej żadne blizny. Usztywniam złamania w kościach i prędko przechodzę do najbardziej rozległej rany, której wcześniej zahamowałem krwawienie. Zakładam specjalne okulary, które pozwalają zobaczyć mi w miarę stan nerek. Jest naprawdę tragiczny i jedyne co mogę zrobić to prób zastosowania Vulnera sanentur. Jednak chociaż nerki wydają się być zaleczone, bardzo szybko przy badaniu orientuję się, że nie są one sprawne. Ponownie próbuję zaklęcia, szukam jakiegoś eliksiru, który mógłby pomóc, ale nie mamy Sanentura na składzie, wobec tego muszę sam go uwarzyć. Całe szczęście, że to nerki nie coś bardziej pilnego, musiałbym wysłać kogoś do Munga. Postanawiam czarem zaszyć ranę, by już nie krwawiła, oczyścić wszystko i sprawdzić czy wszystkie inne narządy są w porządku. Surexposition prześwietlam jej złamane kości. Po leczeniu Perpy w tym byłem niemalże ekspertem i wystarczyło jedno spojrzenie, żebym zorientował się, że kości mogą się źle zrosnąć, co może powodować stałe bóle w klatce piersiowej. Dlatego postanawiam tego nie ryzykować i postanawiam rzucić swoje własne zaklęcie Mane Emendo, by usunąć jej wszystkie kości, ale dzięki zaklęciu usztywnić odpowiednio tkanki tak, by nic się nie stało bez kości. Skoro udało mi się z Perpą, z pewnością uda mi się naprawić tak również górne partii kości. Postanawiam robić to na kilka tur, zebra zostawiam usztywnione i skupiam się na mostku oraz barku. Zaklęcie działa, podaję odpowiednią ilość szkiele-wzro. Czuwam nad dziewczyną, wcześniej nakładając na nią Analgesia areflexis, które było z kolei zaklęciem mojej ukochanej. W razie gdyby Zoe się obudziła, nie będzie odczuwała bólu Szkiele-wzro. W międzyczasie przygotowuję wszystkie składniki, które są mi potrzebne do przyrządzenia eliksiru Organi Sanentur. W skupieniu warzę eliksir, obserwując co jakiś czas stan pacjentki, czyli upewniam się, że kości jej odrastają. W międzyczasie widzę, że poparzenia wyglądają naprawdę źle... Dlatego biorę Wyciąg z krylicy odpowiednio zebrany, doskonale wiedząc jak powinien wyglądać, obkładam poparzenia dziewczyny, by zahamować blizny które mogłyby pojawić się u dziewczyny. Zafrasowany wracam do przygotowywania składników do eliksiru, wtedy widzę, że Zoe się przebudza, odkładam na chwilę idealnie przyciętą korę drzewa wiggen. - Zoe? Słyszysz mnie? Czujesz coś? Możesz mi powiedzieć cokolwiek? - pytam cicho, licząc na to, że będzie pod nałożonym przeze mnie zaklęciem.
Mająca dziś dyżur w skrzydle szpitalnym pielęgniarka akurat zajmowała się połamanym przez trening miotlarski puchonem, gdy w drzwiach pojawił się centaur z dziewczyną w stanie mocno opłakanym. Błękitne oczy panny Friesier od razu się rozszerzyły, gdy tylko zobaczyła nieprzytomną krukonkę w ramionach istoty. Momentalnie porzuciła puchona, który musiał łyknąć po prostu kolejną dawkę szkiele-wzro i podbiegła do centuara, by wskazać mu łóżko, na którym natychmiast położyli Zoe. Pielęgniarka nie traciła cennego czasu i zaczęła robić, co może, by w miarę ustabilizować stan nieprzytomnej pacjentki. Niestety, była młoda i niezbyt doświadczona, przez co rozległe krwawienie, które nie chciało współpracować, w parze z innymi ranami po prostu ją przerastało. Posłała więc czym prędzej patronusa do Profesora Wililamsa, by przez świetlistą wiewiórkę przekazać mu porażające nowiny i prosić o natychmiastową pomoc. Na szczęście nie musiała długo czekać, nim Huxley pojawił się w skrzydle szpitalnym i przejął pałeczkę. -Przyniósł ją Ronan. Znalazł ją w Zakazanym Lesie w środku pożaru. Większość ran spowodował ponoć wystraszony jednorożec. - Nakreśliła szybko sytuację, nie chcąc przeszkadzać uzdrowicielowi i wybijać go ze skupienia, jednocześnie będąc w pogotowiu, gdyby jej pomoc miała okazać się nieodzowna. Przyglądała się temu, co Williams wyprawiał i była pod wrażeniem jego umiejętności i sprawności w pracy. Niestety, nawet mimo jego wielkiego doświadczenia, mężczyzna napotkał na pewne problemy, których chyba się nie spodziewali. Choć kości były powoli składane, a raczej hodowane na nowo, to jednak zszyta rana w okolicy nerek żyła jakby własnym życiem. Zszycie puściło i z rany w towarzystwie krwi zaczęła wypływać zielonkawa ropa. Nerki w żadnym stopniu nie chciały współpracować i konieczne było zastosowanie chwilowego zastępstwa dla organu niezbędnego dla działania organizmu, nim uzdrowiciel będzie w stanie wymyślić sposób, by jakkolwiek dziewczynę z tego bagna wybawić. Zdawało się jednak, że badanie krwi będzie niezbędne nie tylko ze względu na nerki, ale i na ogromną utratę krwi, która odbijała się na organizmie dziewczyny.
Chwilę jej zajęło, zanim w pochylającym się nad nią mężczyźnie rozpoznała profesora Williamsa i zanim przetworzyła te kilka pytań, które jej zadał, bo chociaż palący ból najwyraźniej całkowicie ustąpił, to nadal była skołowana całą tą sytuacją. Odchrząknęła z nadzieją że dzięki temu jej głos nabierze więcej mocy, ale nawet nie próbowała się podnosić czy jakkolwiek ruszać, nie miała siły. Samo mruganie dopiero co otwartymi powiekami zdawało się być wielkim wysiłkiem. O co on ją pytał? Czy coś czuje? Oprócz wielkiego wstydu i poczucia winy, że spaliła cały zakazany las i wystraszyła śmiertelnie połowę żyjących w nim stworzeń, to nie czuła właściwie nic. - N-nie boli - zauważyła zdziwiona, z wyraźną ulgą w słabym głosie i ostrożnie spróbowała odetchnąć głębiej i wyrazić wdzięczność za przyniesienie ukojenia w okrutnym cierpieniu, jakie sama sobie zafundowała - Panie Hux, pan jest aniołem w ludzkiej skórze... w uzdrowicielskim fartuchu - wymamrotała niewyraźnie, prawie ledwo słyszalnie; na chwilę zamknęła oczy, a pod powiekami zmaterializował się jej natychmiast obraz armagedonu, który odbywał się właśnie pośród drzew. Minimalnie się ożywiła. - Bo las płonie. Ja nie chciałam. - wyrzuciła tylko, niezdolna do wyartykułowania większej ilości słów, więc z całej skomplikowanej historii wydobyła tylko te najważniejsze, z nadzieją że Hux jakoś temu zaradzi. Jednocześnie zauważyła, że coś dziwnego dzieje się z jej łóżkiem. - Ja... dlaczego leżę na mokrym - szepnęła, zatrwożona, nieświadoma tego, że wszystkie szwy puściły, a z rany wypływa już krew i inne paskudztwa.
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Obserwuję uważnie Zosię kiedy ta powoli wraca do rzeczywistości. Nie pośpieszam ją i daję jej oswoić się z sytuacją. Oddycham tylko z ulgą kiedy słyszę, że zaklęcie działa i dziewczyna nie czuje żadnego bólu. - No nie wiem czy tak wyglądają anioły - mówię i śmieję się chrapliwie na słowa Zoe, która coś bełkocze w swoim nie do końca ogarniętym stanie. - Opowiadaj, tylko spokojnie - proszę, żeby nie wzburzała się specjalnie i kiedy sam bardzo delikatnie dodaję korę oraz dyptam do eliksiru, a potem mieszkam wszystko z precyzyjnie, równocześnie słucham cierpliwie jej nieszczęśliwej przygody. - Nie musisz się martwić. Las stoi na swoim miejscu, teraz skupimy się na tym, żebyś ty jak najszybciej wstała z łóżka - mówię i wyciągam rękę, by pogłaskać zmęczoną Zosię po włosach. Marszczę brwi ze zdziwieniem kiedy Brandon mówi coś o leżeniu na mokrym. Zrywam się z miejsca. Upewniam się, że kości zrastające się wyglądają w porządku i delikatnie przenoszę ją tak bym mógł zbadać ranę. Okazuje się, że nerki są ponownie w fatalnym stanie i orientuję się, że mogą być zakażone czymś paskudnym. Teraz już boję się, że pozostawienie ich na swoim miejscu sprawi jeszcze większe problemy dziewczynie. - Zoe. Musisz ponownie zasnąć - oznajmiam i idę po eliksir nasenny. Wpuszczam jej kilkanaście kropel do buzi, by nie było tak, że zaklęcie przestanie działać w trakcie operacji. Sam zabieram się za kolejną walkę z nerkami. Teraz już wiedząc jakie jest ryzyko delikatnie pozbywam się organu bez którego może się jakoś obejść, chociaż może jej to sprawiać problemy. Jednak lepsze to niż możliwość zarażenia całego organizmu. Natychmiast przystępuję do zrobienia mojego eliksiru, Organi Prosthes, na wypadek gdyby to oryginalne Organi nie podziałało. Staram się jednak zostawić odrobinę organu, w nadziei, że nie będzie trzeba przeszczepu. Po zakończonej operacji, nakładam świeży opatrunek, proszę pielęgniarkę o pomoc przy zmianie pościeli oraz piżamki. Idę po zapas krwi, sprawdzając wcześniej w notatkach jaką ma Brandonówna, by podłączyć dziewczynie po tej znacznej utracie. Sam wracam do przygotowywania aż dwóch trudnych eliksirów. Kiedy Krukonka po raz kolejny się wybudza ponownie czuwam nad nią z lekkim uśmiechem. - Witaj znowu. Wybacz, że musiałem cię znowu ułożyć do spania. Mam dla Ciebie jedzenie i dwa eliksiry - mówię i wskazuję na kanapki z masłem orzechowym oraz dwie fiolki obok. - Zjedz trochę i zapij tym czerwonym jak najszybciej - mówię i wskazuję na pierwszy napój. Jeśli nic się nie wydarzy po dłuższym czasie, będziesz musiała wypić ten drugi. Jeśli to się wydarzy... cóż będziemy musieli Ci stworzyć nowe nerki, więc będziemy mieć więcej roboty - mówię z pełnym spokojem, chociaż w żadnym wypadku nie jest to łatwe zadanie. - Pamiętaj żeby nie ruszać się przesadnie. Tu masz całkiem nowiutkie kości. Odetchnij, sprawdź czy wszystko w porządku - tłumaczę i przesuwam lekko palcem po jej barkach - A tu jeszcze rosną - dodaję klepiąc tym razem siebie po żebrach.
Głośno wypuściła powietrze w ramach wyrazu wielkiej ulgi, którą poczuła, gdy Hux zapewnił ją, że las nie spłonął doszczętnie i nie musi się nim martwić, a chociaż nadal oczywiście niepokoiła się tym, na jakie straty naraziła jego mieszkańców przez swoją głupotę i bezmyślność, to słowa profesora uspokoiły ją na tyle by przestać panikować. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo jednocześnie nastąpiło odkrycie tego w jak fatalnym stanie są najwyraźniej jej organy - całe szczęście, Williams nie zagłębiał się w szczegóły, chociaż z jego miny nietrudno było wyczytać, że coś jest mocno nie tak; nie miała zamiaru protestować, gdy oświadczył że trzeba ją znów uśpić i wręcz z przyjemnością odpłynęła w sen po solidnej porcji odpowiedniego eliksiru. Zasypiając, naiwnie myślała, że cokolwiek przestało działać to da się naprawić podczas jej drzemki i że kiedy się obudzi, wszystko będzie już w porządku, ona poczuje się zupełnie dobrze i dziarsko wyskoczy z łóżka, żeby pobiec do hogsmeadzkiej kwiaciarni i kupić Huxleyowi piękny bukiet w ramach podziękowania za profesjonalną opiekę i pomoc. Zanim zdążyła zdecydować, jakie kwiaty będą w tej sytuacji najbardziej odpowiednie, straciła świadomość - i gdy ją odzyskała po Merlin wie jak długim czasie, zupełnie nie pamiętała już tamtych planów. I wcale nie czuła się dobrze. Nie była głodna - albo nie zdawała sobie sprawy, że jest - ale posłusznie sięgnęła po kanapkę, upewniwszy się najpierw że w środku nie ma nic, czego sumienie nie pozwoliłoby jej zjeść; popiła eliksirem, tak skupiona na tym, by zrozumieć sens wszystkich słów Huxa, że nie rejestrowała nawet smaku jedzenia ani leku i nie zauważyła, że rozlała trochę na pościel. - Nowe? Kości? - powtórzyła głupio, przetwarzając zlepek tych dziwacznych informacji i uniosła kołnierz szpitalnej piżamki żeby obejrzeć wskazane przez profesora miejsca, w których wyrosły jej właśnie nowe elementy szkieletu. - Łał. Pan to jest naprawdę... łał. - skwitowała z podziwem, dźgając delikatnie palcami nowe nabytki i z opóźnieniem reagując na te znacznie bardziej niepokojące informacje. - Zaraz, przepraszam, chwila moment, pan powiedział nowe nerki? - upewniła się, ostrożnie unosząc nieco bardziej do pozycji siedzącej i znacznie ożywiając - Słodki Merlinie, ja w tym lesie zgubiłam w ł a s n e n e r k i? Ale obciach - jęknęła - I teraz pan zamiast się zająć poważnymi rzeczami to będzie musiał mi tu nerki hodować. Strasznie przepraszam, że muszę pana fatygować. Ale wystarczy jedna, prawda? Ja się absolutnie zadowolę jedną jakby co - zapewniła, szczerze zażenowana tym, że tak okrutnie się poturbowała. Miała wrażenie, że przez długie lata chorowania zdołała już wyczerpać przysługujący jej limit opieki medycznej i zwyczajnie było jej głupio, że wciąż wymaga pomocy. Trochę też chciało jej się płakać, ale dzielnie zamrugała powiekami i wstrzymała łzy. - Ile to może potrwać? Wyrobimy się do weekendu, prawda? - zapytała, siląc się na dziarski ton, choć niezbyt jej się to udało, bo czuła, że odpowiedź może ją rozczarować.
W jej życiu nic się ostatnio nie układało, nawet pasjans. Nie pasowało to nawet stwierdzenie, że z deszczu pod rynnę. Nie, kurwa. Z deszczu pod ogromną falę tsunami, a los rzucał nią po oceanie wpierdolu jak boją. Topienie się w szkolnym jeziorze? Zaliczone. Pogryzienie przez rybę i langustniki? Jak najbardziej! Noga w strzępach i prześladujący pech? Jeszcze jak! Teraz do tego festiwalu żenady dołączyła lekcja eliksirów i, a jak, kociołek, który wybuchł jej w twarz. Do skrzydła szpitalnego nie szła, a raczej kuśtykała na oślep, bo źle uwarzony eliksir wpadł jej do oczu i nic nie widziała. Poparzona twarz piekła ją żywym ogniem i była dosłownie o krok od tego, żeby zamknąć się w łazience i zapłakać na śmierć. Jedyne, co ją powstrzymało to fakt, że pewnie ze swoim szczęściem spotkałaby tam Irytka, albo bazyliszka, który jakimś sobie znanym sposobem zmartwychwstał.
Widziała, że jest z nią źle, a przerażony głos piguły jedynie ją w tym utwierdził. Bez słowa sprzeciwu zajęła miejsce na wolnym łóżku. Pielęgniarka pomogła jej ściągnąć uczniowską szatę, żeby się upewnić, że nie ucierpiała również reszta twarzy dziewczyny. Potem z kolei przyszedł czas na leczenie. Zaklęcia, maści, eliksiry. W głowie kręciło jej się od intensywnych zapasów, a do tego boleśnie syczała, kiedy kobieta dotykała jej twarzy. Pielęgniarka zajęła się również jej oczami, które wciąż boleśnie piekły, ale za to zaczęła dostrzegać coś więcej, niż rozmyte kształty. Trwało to dłużej niż mogła przypuszczać. Każda minuta trwała dla niej całą wieczność.
- Ale nie będę mieć blizn? – zapytała wystraszona, i kiedy się okazało, że jej krucze lico wróci do swojego przeciętnego stanu, to odetchnęła z ulgą. Na koniec przyszedł czas na eliksir uspokajający, po którym bez dłuższej walki zasnęła. Zanim jednak do tego doszło, wysłała jeszcze do brata patronusa z wyjaśnieniami i prośbą, by zajął się dziś jej zwierzakami. One w końcu nie rozumiały, że ich poparzona właścicielka będzie zaraz sobie ucinała komara w szkolnej namiastce szpitala.
/zt
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
W życiu bym nie pomyślał, że kiedykolwiek będę prowadzić paskudnie pokaleczoną dziewczynę do szpitala. W nosie miałem swoją nogę, kiedy aż mdliło mnie od widoku tej Brooks. No i powiedzmy sobie szczerze – bez nogi bym sobie jakoś poradził, ważne, że ręce całe, ale Julia była sportowczynią i dam sobie głowę uciąć, że jednak nogi potrzebowała. Ciężko dysząc, bo i moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia, dociągnąłem nas do skrzydła szpitalnego, pozwalając by Krukonka się na mnie opierała, bo to naprawdę wyglądało paskudnie. I nie musiałem znać się na uzdrawianiu, by dojść do takiego wniosku. — Japierdole płuca mi płoną — powiedziałem, kiedy już posadziłem Julię na jednym ze szpitalnych łóżek, samemu opierając ręce na kolanach i biorąc głębokie wdechy, próbując uspokoić swoje serce, które biło teraz w szaleńczym tempie. Moja kondycja była jednak gorsza niż myślałem, o czym świadczyły moje nierówne oddechy i rumieniec na twarzy. A może to przez moją własną ranę, o której prawie zapomniałem przez walkę o każdy kolejny oddech. Jednak skakanie po scenie było czymś zupełnie innym niż targanie za sobą na wpół bezwładną osobę przez chyba kilkadziesiąt mil – tak się czułem właśnie. Kiedy już trochę się ogarnąłem, postanowiłem kontynuować bycie bohaterem i wybawicielem, w ogóle rycerzem na białym rumaku i pokuśtykałem do pokoju pielęgniarki, naprawdę licząc na to, że tam będzie. Nie pukając nawet otworzyłem drzwi i bardzo spokojnie – plącząc się paskudnie w próbach wytłumaczenia co się stało – powiadomiłem ją o wykrwawianiu się Julki. Moje słowa chyba podziałały, bo ta wybiegła ze swojego kantorka z prędkością błyskawicy. Podążyłem za nią, ale kiedy tylko ponownie spojrzałem na ranę dziewczyny, cały zrobiłem się zielony i chyba nigdy w życiu nie było mi tak słabo. Jakim cudem ona nie zemdlała? Ja zaraz zemdleję, czułem to coraz wyraźniej, więc ciężko opadłem na pobliskie łóżko, biorąc coraz głębsze oddechy. Nie bez powodu odrzuciłem karierę uzdrowiciela bardzo szybko, nienawidziłem widoku i zapachu krwi, od razu mnie mdliło. A teraz, kiedy adrenalina ze mnie prawie całkowicie zeszła – odczuwałem to ze zdwojoną siłą. — Porzygam się chyba — mruknąłem, przykładając pięść do swoich ust, mając nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, ale pewności mieć nie mogłem.
Bywały czasy, kiedy to Brooks była stałym bywalcem skrzydła szpitalnego i meldowała się u piguł właściwie co tydzień. Ba, miała nawet swoje ulubione łóżko z widokiem na szkolne boisko. Od tamtych szczeniackich czasów sporo się zmieniło. Między innymi to, że dziewczyna, mając karcących spojrzeń pielęgniarek, sama nauczyła się leczyć najczęstsze i najprostsze urazy. Bywały jednak takie obrażenia, z którymi sobie nie radziła. Dziś był ten dzień. Półprzytomna pałkarka boleśnie pomrukiwała, dając się prowadzić towarzyszowi z Kanady. Ból przyćmił jej umysł do tego stopnia, że nie była w żaden sposób prowadzić normalnej konwersacji. Zamiast tego milczała jak grób, starając się jednocześnie nie odpłynąć. Kiedy już poczuje się lepiej, będzie musiała jakoś się odpłacić Moose;owi za pomoc, zarówno teraz, jak i wtedy w jeiorze. Może mu kupi gitarę? Albo postawi butelkę jakieś starożytnej whisky? Spoglądając na krwawiącą nogę wiedziała, że będzie miała sporo czasu do namysłu.
Kiedy w końcu dotarli na miejsce, Krukon posadził ją na wolnym łóżku. Uśmiechnęła się lekko, kiedy uzmysłowiła sobie, że to to samo łóżko, co zawsze, z widokiem na boisko. Zupełnie jak gdyby losy pałkarki i starego materaca zostały połączone jakimś skomplikowanym zaklęciem.
- Dziękuję - stęknęła do muzyka, zdejmując trampki i zsuwając z siebie mokre, podarte czarne jeansy. – Ja pierdolę. Ja pierdolę. Japierdolęjapierdolęjapierdolę – szeptała jeszcze przerażona, bo dopiero teraz mogła w pełni ocenić skalę zniszczeń. Wyglądało to tragicznie i chyba tylko oszołomienie sprawiało, że nie wpadła w histerię, bo nie oszukujmy się, miała do tego prawo. Strach zamknął jej usta na dłużej. Krukonka, już bez spodni, podciągnęła z wysiłkiem nogi, kładąc je na łóżku, schowała twarz w dłoniach i oddychając ciężko, czekała, aż szkolna pielęgniarka wróci do niej z eliksirami uzdrawiającymi i Merlin jeden raczył wiedzieć, z czym jeszcze.
Bardzo szybko uznałem, że Julia będzie musiała mieć amputowaną nogę, bo to wyglądało jakby zabrane żywcem z jakiegoś mugolskiego horroru, który kiedyś oglądałem z dziadkiem. Z miną jakbym właśnie zjadł kilogram cytryn, patrzyłem jak pielęgniarka uwija się obok mojej koleżanki i nie przejmowałem się tym, że nie zaproponowałem swojej pomocnej dłoni, bo pomoc w tej chwili była ze mnie akurat żadna, kiedy tak marszczyłem swoją twarz w grymasie i wyglądałem jak jakiś mops. Nie miałem pojęcia co można zrobić w takiej sytuacji, ale bardzo heroicznie uznałem, że moja rola już się skończyła i nie musiałem dalej udawać bohatera, bo naprawdę średnio sobie z tym myślałem. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby Brooks musiała mi się jakoś odwdzięczać, bo przecież każdy normalny człowiek i czarodziej, pomógłby nawet największemu wrogowi w takiej sytuacji. Nie to żeby Julia była moim wrogie, bowiem bardzo ją lubiłem, ale chodzi o sam przekaz. Odwróciłem głowę, czując, że zielony kolor wraca na moją twarz, kiedy pielęgniarka zaczęła oczyszczać tę ranę i robić Merlin tylko wiedział co jeszcze. Zapomniałem o swojej ranie, bo porównując się do Krukonki ja byłem zdrów jak ryba. Poza tym nie cierpiałem tych wszystkich leczniczych eliksirów i całego magicznego zestawu medycznego, jakoś uznając, że chyba wolałbym mieć gips przez pół roku niż pić jakieś szkiele-wzro. Aż się wzdrygnąłem na wspomnienie tego paskudnego eliksiru. Nie odzywałem się już jednak ani słowem więcej, jakby w obawie, że popsuję skupienie pielęgniarki, albo Julia zmorduje mnie wzrokiem, że przerywam jej skupienie na agonii. A przede wszystkim – nie wiedziałem co mogę więcej powiedzieć w tej sytuacji. Czułem się wyczerpany, nie tylko fizycznie, co psychicznie także. Nie miałem pojęcia czy Krukonka się z tego wyliże, ale starałem się być dobrej myśli, bo co innego nam niby pozostało. Dopiero kiedy Julia zaczęła mamrotać przekleństwa, z przerażeniem patrząc na swoją nogę, zsunąłem się z kozetki i podszedłem do brooksowego łóżka, uznając, że może jednak na coś się przydam. — Hej wiesz co, ostatnio myślałem nad nową piosenką, zaraz po tym jak zobaczyłem śmiesznego psa na ulicy Londynu, jakoś tak stwierdzając, że nie ma wystarczającej ilości piosenek o psach, a przecież są takie fajne. Zawsze chciałem mieć psa, ale mój tryb życia średnio mi na to pozwala. Masz psa? Może w sumie lepszy byłby kot, ale chyba trudniej się z kotem dogadać, no i trochę boję się o moje gitary. — zacząłem paplać jak katarynka, modląc się w duchu, że chociaż trochę odwrócę uwagę Brooks, od tego co tam się działo z jej nogą. Nie sądziłem, że moje słowa mają jakikolwiek sens, ale nie miało to najmniejszego znaczenia, tak długo, jak Julia słuchała moich słów.
W jej głowie panował istny chaos. Milion myśli zderzało się ze sobą jak w jakimś cholernym, krukońskim zderzaczu hadronów, a każde zderzenie rodziło kolejną myśl, jeszcze mniej przyjemną od poprzedniej. Co, jeśli straci nogę? Przecież to było jak wyrok. Już nigdy by nie latała, w jeden głupi sposób przekreśliłaby całą swoją karierę, plany na przyszłość, szanse na jakiekolwiek zostanie zapamiętaną. Chociaż nie, akurat tak się składa, że z pewnością by ją zapamiętali. Jako tę idiotkę, która mogła zostać gwiazdą, a została kaleką, bo się plątała w miejscach, gdzie nie powinno jej być. Nomen omen, była nie lepsza od Callahana i ta świadomość zabolała ją najmocniej.
Z twarzą skrytą w dłoniach głęboko oddychała, starając się nie rozpłakać. Pewnie już dawno by to zrobiła, gdyby nie towarzystwo Krukona. Co jak co, ale nie zamierzała płakać w cudzym towarzystwie. Z tej mrocznej pętli przemyśleń wyrwało ją nagłe gadulstwo jej kanadyjskiego towarzysza. Potok słów wylewał się z jego ust, a ona, biedna i ranna, starała się wyłapać z nich jakikolwiek sens.
- Moose, nie masz przypadkiem wstrząsu mózgu? – zażartowała boleśnie, gdy ten zaczął nagle opowiadać coś o śmiesznym psie, jakichś piosenkach i zepsutej gitarze, choć doskonale widziała, że ten stara się odciągnąć jej uwagę od nogi. – Mam psa. I kota. I kruka. Z tej całej trójki, kruk jest najgłupszy. Ciągle obija się o szyby. I raz zjadł tampon. Nieużywany – odpowiedziała, cedząc przez zęby, kiedy to piguła zaczęła grzebać jej w nodze, wyjmując pozostawione przez rybę zęby. – Ja pierdolę, kurwa! – wyrwało jej się, a łzy mimowolnie pociekły jej po policzkach. Pielęgniarka nawet nie zareagowała na jej niezbyt eleganckie słownictwo, zapewne rozumiejąc, przez co teraz przechodzi. Kiedy rana została wstępnie oczyszczona, czekało ją najgorsze. Nie, nie eliksir wiggenowy. Do jego podłego smaku zdołała już przywyknąć. Chodziło o eliksir oczyszczający rany. – Na miłość boską, tylko nie to – szepnęła do siebie, sięgając po różdżkę, na której to zagryzła zęby. – Zaczynajmy – rzuciła do lekarki, a gdy ta wylała zawartość fiolki na krwawiącą ranę, zawyła boleśnie i tym razem po prostu się rozpłakała. – No i co z tym psem? – zapytała chłopaka, starając się skupić na czymś innym. – Czemu był śmieszny? Opowiadał psie sucharki? Znał języki obce i miauczał?
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
Nie sądziłem, że moje gadulstwo coś da, ale próbowałem z całych sił, opowiadając jakieś głupoty i licząc na to, że Julia jednak skupi swoją uwagę na mnie. Aż sam syknąłem, kiedy pielęgniarka zaczęła grzebać w jej nodze i właśnie doszedłem do wniosku, że sam prędzej zacznę się wspinać na bijącą wierzbę niż pozwolę sobie coś takiego zrobić, a przecież moja rana nie wyglądała tak źle. Zmarszczyłem brwi, kiedy zapytała mnie o wstrząs mózgu, ale byłem pewien, że mój zielony odcień skóry był spowodowany widokiem zębów ryby w nodze Krukonki. Zdecydowanie nie nadawałem się do uzdrawiania. Może i miałem jakieś plany, by pomagać muzyką, ale na pewno nie zamierzałem babrać się w cudzych wnętrznościach. Właściwie podziwiałem tych, na których widok krwi i rozerwanych tkanek nie robił większego wrażenia, ale zdecydowanie do nich nie należałem. W tym nie było nic fajnego, przyjemnego, ani w ogóle niczego, co normalny człowiek mógł znieść tak o. — Nie chyba, mam nadzieję, że nie — odparłem trochę skonsternowany, bo w sumie to pewności nie miałem, szybko jednak przypomniałem sobie o czym mówiłem i z ulgą stwierdziłem, że chyba zadziałało, skoro Brooks zaczęła kontynuować ten durny temat — Jakby zjadł używany, to bym się zastanawiał jak do tego doszło, ale chyba nie chciałbym wiedzieć — odparłem nawet rozbawiony — Ale to już masz takie małe zoo, ja to się przymierzam do jakiegoś zwierzaka od stu lat już chyba, ale trochę się boję, że się nie nadaję, wiesz do tego chyba jednak jakaś odpowiedzialność jest potrzebna, co średnio można o mnie powiedzieć — mówiłem dalej, wcale nie myśląc o czym w ogóle mówię. Siedziałem jednak na łóżku obok, nie zwracając uwagi na swoje własne obrażenie i ostatecznie kładąc się na plecach, podkładając ręce pod głowę. Adrenalina już całkiem ze mnie zeszła, czułem zmęczenie, ale nie sądziłem, że po tym wszystkim tak zwyczajnie sobie zasnę. Nie na co dzień jednak się prawie tonęło. Mieliśmy szczęście, cholernie dużo szczęścia i dziękowałem za to Merlinowi. Zmarszczyłem swoją twarz w grymasie, kiedy dotarła do mnie woń eliksiru odkażającego. Jak ja go nienawidziłem, co prawda używałem rzadko, bowiem strach przed tym, że cokolwiek mi się stanie, przekreślając moja muzyczną karierę był zbyt duży, bym bezmyślnie wystawiał się na kontuzje. Uśmiechnąłem się pokrzepiająco do Julki, ale nie wiedziałem jak jej pomóc. Nie miałem nawet chusteczek, a nawet jakbym miał, to byłyby całkowicie przemoczone. — Co? A tak, no był śmieszny, bo miał zęby na wierzchu — powiedziałem i zrobiłem głupią minę, próbując zwizualizować tamtego psa, ale nie sądziłem, że mi to specjalnie dobrze wyszło — No w każdym razie jakoś tak mnie to rozbawiło, ale pogłaskałem go i dzień od razu był lepszy, nie zasługujemy na pieski
Głupoty opowiadane przez Kanadyjczyka działały zaskakująco dobrze, skutecznie odciągając uwagę Krukonki od opłakanego stanu, w jakim znajdowała się jej noga.
Zapewne, gdyby rozmawiali o odpowiedzialności i opiece nad zwierzętami w nieco innych okolicznościach, tu Brooks starałaby się przkonać chłopaka, że wcale nie trzeba być nabardziej odpowiedzialną osobą na świecie, żeby dać kochający dom jakiejś zbłąkanej duszy, która za odrobinę jedzenia i uwagi, odpłacała się taką ilością miłości, którą można by obdzielić kilka ludzkich istnień. Dziś nie wyobrażała sobie tego, że w jej życiu mogłoby zabraknąć dwóch puszystych kulek istnego chaosu oraz ptasiego głupola, który był kimś więcej, niż tylko posłańcem jej listów. Nie rozmawiali jednak w innych okolicznościach, tak więc ból, otumaniona bólem, nie była w stanie elokwentnie rozwiać jego wątpliwości.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – rzuciła tylko na słowa o używanym tamponie, zanim to ponownie zaczęła syczeć z bólu, kiedy to pielęgniarka zajmowała się jej raną. - Nie zasługujemy. – Potwierdziła jeszcze, poprawiając się wygodniej na szpitalnym łóżku i zamykając oczy, żeby choć na chwilę uciec od tego, co działo się dookoła. Co z oczu, to z serca.
Czułem się niemal jak bohater, pomijając fakt, że powieki mi ciążyły i jedyne o czym marzyłem to drzemka. Wytrwale jednak trwałem u boku Krukonki, jakby nagle zapragnęła potrzymać mnie za rękę, bo byłem gotów na każde poświęcenie, byleby jej ulżyć. Umówmy się, ta rana wyglądała paskudnie i okropnie i sprawiała, że chciałem wymiotować, więc mogłem się jedynie cieszyć, że to nie była moja noga i jednocześnie z całego serca współczuć Julce. Nie miałem już pojęcia co mówię i po co, ale gdzieś tam w głębi serca czułem, że moja gadanina działa i tyle wystarczało. Zawsze wiedziałem, że zwierzątka skutecznie odwrócą uwagę od wszystkiego co złe i niedobre i chociaż sam nie posiadałem żadnego, to potrafiłem docenić ich obecność. Lekki uśmiech pojawił się na mojej twarzy, kiedy Krukonka potwierdziła moje słowa i prawdę mówiąc – nie miałem pojęcia co robić dalej. Nadal powinienem gadać jak katarynka, czy może jednak dać jej odpocząć? Tym bardziej, że właśnie zamknęła oczy – zasnęła? A może po prostu zemdlała? — Julia, zemdlałaś? — zapytałem bardzo mądrze i jedynie wzruszając ramionami na wzrok szkolnej pielęgniarki, którym mnie zaszczyciła. Odpychałem od siebie myśl, że kiedy skończy zajmować się Brooks, przyjdzie moja kolej, a mój próg bólu wcale taki wysoki nie był i naprawdę nie znosiłem szpitali i uzdrowicieli. Kojarzyli mi się z najczarniejszą wizją końca mojej kariery, która tak dynamicznie i w dobrym kierunku się rozwijała. Już nawet nie chodziło o to, że nie do końca chciałem wyjść na jakiegoś mięczaka przy Krukonce, bo w gruncie rzeczy niespecjalnie mnie to obchodziło, co po prostu grzebanie w mojej nodze wcale nie było przyjemną wizją. W końcu jednak przyszła pora i na mnie, więc całkiem sceptycznie z grymasem na twarzy spojrzałem na pielęgniarkę, kręcąc dodatkowo głową i machając ręką jakby nigdy nic. — Jestem pewien, że samo mi przejdzie, nie ma co się rozczulać… OCHOLERA — popisałem się brawurą, kiedy pielęgniarka bezceremonialnie potraktowała mnie eliksirem czyszczącym rany, którego szczerze nienawidziłem — A nie może to być sok z dyni? — jęknąłem już całkiem zdesperowany, licząc na to, że już skończyła i nie zamierza tego powtarzać.
Wiedziała, że po zajęciach z zaklęć, powinna odbyć się lekcja obrony przed czarną magią, ale miała również świadomość tego, że nie ma najmniejszych nawet szans, żeby na nią poszła. Czuła się zdecydowanie źle, zbyt zmarznięta i zmęczona, mięśnie nieznacznie jej drżały i generalnie czuła się wręcz osłabiona. Dlatego też zabrawszy swoje rzeczy, skierowała się prosto do skrzydła szpitalnego, nie zamierzając dłużej zwlekać z działaniem, wiedząc również, że gdyby udała się do Munga, byłoby to z jej strony zapewne nierozważnym działaniem. Musiałaby tam czekać na przyjęcie i zapewne zawracałaby głowę uzdrowicielom czymś mało poważnym. Wychodziła z założenia, że mimo wszystko w szkole trudniej było o naprawdę ciężkie urazy i kiedy zeszła do właściwej Sali, zdała sobie sprawę z tego, że o tej porze dnia ta najwyraźniej była zupełnie pusta. Było również zbyt wczas na pierwsze wypadki, więc miała dla siebie pielęgniarkę, która mogła obejrzeć ją od stóp do głów. Gdy w końcu po dokładnym zbadaniu Victorii padła nazwa choroby, dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że jej zwykłe przeziębienie mimo wszystko było czymś nieco poważniejszym, niż podejrzewała. Glacialsistus, choć miała problem z wymówieniem nazwy choroby, nie było wcale tak łagodne, jak zwyczajne smarkanie i Victoria miała nadzieję, że nie doprowadziła do zbyt wielkiego wychłodzenia organizmu. Liczyła na to, że zostanie w miarę sprawnie postawiona na nogi, bo ani nie podobało jej się zajmowanie łóżka w skrzydle szpitalnym, ani nie podobała się jej myśl, że będzie musiała jakoś odsunąć od siebie obowiązki, pracę i po prostu naukę. Nie powiedziała tego wszystkiego na głos, bo była pewna, że jedynie doprowadziłaby tym do jakiejś większej katastrofy, więc jedynie grzecznie wysłuchała zaleceń i wskazań, dotyczących zażywania eliksiru pieprzowego oraz utrzymywania stałej, nieco podwyższonej temperatury ciała. Skrzywiła się lekko na wspomnienie pasożyta, jaki miał opuścić jej ciało i poczuła, jak przeszedł ją dreszcz, tym razem z całą pewnością nie wywołany chorobą. Potarła jednak dłonie, czując przy tej okazji, że była faktycznie skostniała i zdecydowanie powinna nieco wcześniej zainteresować się tym, co się dookoła niej działo, co działo się z nią samą, a nie zrzucać tego na zmęczenie. Nie miała ochoty przerabiać bólu z zimna, to brzmiało dostatecznie okropnie, żeby bez większego gadania i narzekania, przyjęła podany jej eliksir i uważnie wysłuchała tego, jak powinna go dawkować. Odetchnęła nieco głębiej, kiedy pielęgniarka mimo wszystko zdecydowała, że lepiej będzie, jeśli przynajmniej na to popołudnie i wieczór zostawi ją w skrzydle szpitalnym, by mieć pewność, że choroba nie postępuje, na co skinęła głową. Obiecała, że później będzie zjawiała się na kontrole, by na pewno chorobę wyleczyć do końca. Cieszyła się jedynie z tego, że zgodnie ze zdaniem kobiety, choroba nie była na tyle rozwinięta, by musiała walczyć z nią dłużej niż kilka dni. To zaś pozwalało jej sądzić, że już wkrótce, najdalej za parę wschodów słońca, nie zostanie ślad po jej złym samopoczuciu. To zaś było jej konieczne do przetrwania, jeśli nie chciała stracić już na wstępie zbyt wiele z tego roku szkolnego. Tak więc, bez gadania, po prostu została w skrzydle szpitalnym, wypełniając wszystkie polecenia i stosując się do przedstawionych jej zaleceń.
z.t
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Nie była do końca pewna, kiedy to złapało ją magiczne przeziębienie, choć miała pewne podejrzenia. Pierwsze objawy dostrzegła niedługo po tym felernym obrządku z Graalem, podczas którego Bogowie postanowili jej dobitnie pokazać, co o niej sądzą. Prychała, kichała, pociągała nosem i trzęsła się jak osika przez ostatnie kilkanaście dni. Rzecz jasna, jak na mądrą Krukonkę przystało, starała się z tym walczyć domowymi (i nie tylko) metodami. Eliksiry wiggenowe, herbata z miodem, imbirem i cytryną. Mugolskie lekarstwa i krople do nosa. Nie działało jednak nic, a ona tak na lekcjach, jak i treningach była cieniem samej siebie i potem długo dogorywała. W końcu kolejne namowy Augusta, no i zdrowy rozsądek zmusiły ją do tego, na co nie miała najmniejszej ochoty, a mianowicie, do wizyty w Skrzydle Szpitalnym. Co tu dużo mówić, było tu persona non grata, a szkolne piguły kolejne jej wizyty komentowały jedynie spuszczeniem wzroku i cichym prychaniem z niezadowolenia. Bez kitu, gdyby ktoś wpadł na pomysł podliczenia tego, ile kosztowała jej rekowalescencja podczas tych wszystkich szkolnych lat, to mogłoby się okazać, że była większym problemem dla budżetu szkoły niż inwazje chochlików, działania Irytka i przygody Gryfonów w Zakazanym Lesie. Niechętnie i ociągając się jak to tylko możliwe, człapała w kierunku Skrzydła Szpitalnego, szukając wymówki, żeby jednak to pojebać i wciąż walczyć z chorobą własnymi metodami. Tylko właśnie, wiedziała, że to nie da zbyt wiele. Skoro nie działała wódka z pieprzem, to raczej trzeba było sięgnąć po potężny arsenał zarezerwowany jedynie dla szkolnych piguł, które takich ananasów to spotykały na porządku dziennie. Kapitanka Krukonów otarła nos chusteczką, kichnęła głośno, przeklęła pod nosem i niechętnie nacisnęła klamkę do drzwi. Był dopiero początek roku, więc jeszcze niewiele osób zdążyło zrobić sobie krzywdę. Szkolna pielęgniarka, czytająca właśnie „Obserwatora” spojrzała na nią spod byka i od razu zmarszczyła lico. Nie siedziała jej w głowie, ale była prawie pewna, że pomyślała: „Nosz kurwa mać, znowu Brooks!”. Pałkarka ze skruchą wymalowaną na opalonym i piegowatym licu (cóż za piękna pamiątka z Hiszpanii!), podeszła do kobieciny w paru lakonicznych słowach wytłumaczyła jej, jak się czuje i skąd to całe zamieszanie. Piguła zmierzyuła jej temperaturę, rzuciła na nią kilka zaklęć i w miarę szybko doszła do wniosku, że ciemnowłose dziewczę cierpi na glacialistusa. Zresztą, wystarczyło dotknąć jej dłoni, które, na co dzień chłodne, teraz były jak dwa sopelki lodu. Pielęgniarka nie próżnowała. Najpierw kazała jej się owinąć jakimś miliarde koców i kołderką, a kiedy już Bruksia leżała grzecznie pod pierzynką, czując się jak jakiś pieprzony naleśnik, wlano w nią dwie fiolki eliksiru pieprzowego. W takim anturażu miała spędzić tu całą noc, aż pasożyt opuści jej ciało (obleśne, co?). Czy podobało jej się to? W żadnym wypadku, miała w końcu, co robić, ale głos piguły był stanowczy, a ona sama chciała jak najszybciej wrócić do normalności. Gdyby ktoś się zastanawiał, jak wygląda zwykły dzień z życia słynnej pałkarki kadry Anglii, to właśnie tak – była swoim największym wrogiem.
/zt
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Planował ignorować ból, szczerze wierząc, że ten sam minie, a początkowo niemal niezauważalna narośl zmaleje jeszcze mocniej, pozostając tylko drobnym sekretem, o którym zaraz on sam zapomni, jednak z dnia na dzień problem stawał się coraz większy, a dyskomfort psychiczny - dla kogoś tak zazwyczaj nieskrępowanego jak River - przekroczył poziom możliwy do zignorowania. Miał świadomość, że najwygodniej byłoby wybrać się prosto do Munga, by uzyskać dyskretną i trafną diagnozę, a jednak bardziej od wstydu bolała go mocniej perspektywa zapłacenia galeonami, których wcale nie miał, a których Szkolne Skrzydło Szpitalne od niego nie wymagało. Wybrał więc godzinę, w której korytarze były najmniej oblegane przez trwające niemal dla wszystkich lekcje i sam zerwał się z Wróżbiarstwa, by od grupy znajomych dzielił go dystans całego zamku, dopiero wtedy mogąc poczuć się na tyle pewnie, by pospiesznie zapukać w drzwi do skrzydła szpitalnego i jeszcze pospieszniej przejść przez ich próg, odmawiając sobie prawa do ucieczki zatrzaśnięciem ich za sobą. - Psze Pani Bla-... - zaczął, ale zamilkł, bo zamiast przedstawionej mu miesiąc temu kobiety jego wzrok padł na Asystenta jego wujka. - Eee... Dzień dobry? - poprawił się więc niezręcznie, szybko kalkulując sobie w głowie czy jest to sytuacja pechowa, by jednak dojść do wniosku, że chyba lepiej podjąć tak niewygodny temat z mężczyzną, niż tłumaczyć to jakiejkolwiek kobiecie. Odkaszlnął więc i uśmiechnął się tym szerzej, im bardziej skrępowany się czuł, robiąc krok w stronę @Felinus Faolán Lowell, zaciskając palce na pasku swoich spodni, by powstrzymać się od odruchowego popraweiania boleśnie pulsującego miejsca w poszukiwaniu choćby chwilowej ulgi.- Mam taki jakby... teoretyczny zdrowotny problem do omówienia - podjął na około, najpierw chcąc upewnić się, że nie uzewnętrzni się na marne. - Pan też tu leczy, nie? I pewnie obowiązuje tu jakaś, eee... przysięga poufności czy coś w tym stylu - pociągnął dalej, teraz zaplatając już ręce na piersi z nerwowym wbiciem palców w złapane ramiona.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Gdy kolejne minuty mijały, przemieniając się w godziny, poddawszy wcześniejszemu zamarciu, gdy w kwadransie przestały tracić na wartości, Lowell spędzał czas w Skrzydle Szpitalnym. Dość często to robił, mając ku temu naturalne predyspozycje. Raz: często trafiały mu się wolne chwile, wolne godziny, gdzie wyruszenie z zamku na krótki moment stawało się kompletnie nieopłacalne. Dwa: nie zamierzał rezygnować ze swojej pasji tylko i wyłącznie do wąskiego grona nauczania i określonych stricte reguł edukacyjnych. Nie bez powodu każdą taką chwilę starał się zatem poświęcić jak najbardziej na odkurzeniu starego materiału, opiekując się wpierw uczniami, a potem przyglądając pozostałej pracy, poprzez uzupełnianie najprostszych dokumentacji. I wtedy, gdy siedział po zawirowaniu kolejnych uczniaków mających urazy najróżniejszej maści po lekcji Gier Miotlarskich, kreśląc na pergaminach odpowiednie inicjały, imienia i nazwiska - poddając te elementy szczegółowej analizie - dźwięk pukania pozwolił asystentowi nauczyciela uzdrawiania na wstanie z miejsca. Zrobił to dość sprawnie i elegancko, otwierając drzwi przed młodzieńcem z Domu Godryka Gryffindora. Felinus spojrzał na niego, nie wiedząc, co przyniesie mu jeszcze właśnie ten dzień; może nie był odpowiednią osobą, żeby podać pomocną dłoń uczniowi? - Dzień dobry. - powitał go lekkim uśmiechem, bacznie, acz dyskretnie spoglądając na jego sylwetkę, aby wykryć wszelkie nieprawidłowości. Problemów z poruszaniem się nie widział, poza zaciskaniem palców na pasku od spodni. Nie było mu dane jeszcze niczego oceniać, ale - jak to miał w zwyczaju - prostym ruchem ręki zaprosił go tym samym do środka. - Pani Blanc obecnie nie ma, ale postaram ci się pomóc. - dodawszy jeszcze na to początkowe, prawie nieprawidłowe ochrzczenie go mianem pielęgniarki, wysłuchał następnie tego, co River miał do powiedzenia. Teoretyczny problem zdrowotny brzmiał jak coś, co mogło potencjalnie chłopaka krępować; zresztą w głosie wydawało mu się, że coś wyczuwa, tak samo poprzez zaplątanie rąk i wbicie palców w ramiona. Z łatwością zauważał takie reakcje, a mowa ciała była w przypadku wychowanka Domu Lwa wyjątkowo zdradliwa. - W porządku, zapraszam. - skierował go do gabinetu, jako że na razie nikogo tam nie było. - Tak, oczywiście. Nie odbiegam od pozostałych osób pracujących na Skrzydle Szpitalnym. - zapewniwszy, czekoladowe tęczówki zerknęły na krótki moment szczególniej, słysząc o przysiędze poufności. - Tajemnica zawodowa. Tak, obowiązuje, to jest oczywiste - uzdrowiciel, który zdradziłby stan pacjenta bez jego zgody, mógłby zostać tym samym pociągnięty do odpowiedzialności. - nie bez powodu podchodził do tego w pełni poważnie, nie zamierzając zdradzać potencjalnych zagwozdek i potencjalnie wstydliwych rzeczy. - Pan... Coon, tak? - na szybko wyszukał jedną z kartotek, chcąc mieć jeszcze pewność, zanim to sięgnął po tę prawidłową. - W czym mogę ci zatem pomóc? - zapytawszy, spojrzenie miał łagodne, a ton głosu - ciepły, pełen troski.
- Spoko- wyrzucił z siebie na znak, że rozumie, by przy intensywniejszej fali bólu, przez zbyt entuzjastyczny krok wprzód, dodając kolejne, znacznie szybsze i cichsze "Spoko, spoko, spoko, spoko" powtarzane pod nosem. - Mhm, ta... Znaczy tak. Tak. River Coon - przytaknął, od razu poprawiając się na nieco grzeczniejszą wersję, mając wrażenie, że nieszczególnie powinien sprawdzać cierpliwość osoby, która gotowa jest mu pomóc z konieczną w takiej sytuacji poufnością. - Teoretycznie - wtrącił w zadane mu pytanie, ostrożnie przysiadając na szpitalnej kozetce ze spojrzeniem rozbieganym po każdej rzeczy w pomieszczeniu, byle tylko nie patrzeć na asystenta, któremu nie wysłał nawet zaległej pracy domowej, by jakoś pozytywniej zakotwiczyć mu w głowie swoje nazwisko. - Niech Pan to potraktuje jak pomoc w eee... rozwiązaniu zadania - podsunął, choć przecież wiedział, że większość nauczycieli na miejscu Lowella odesłałaby go po takiej "zagadce" do biblioteki i podręczników, a nie udzielała za niego odpowiedzi. I tego chyba bał się teraz najmocniej, bo przecież choć wymienić mógł objawy, nie wiedział zupełnie gdzie powinien szukać, by dopasować je do konkretnej choroby, a następnie też odpowiedniego leczenia. - Jakby Panu wyskoczyło na ciele coś paskudnego i takiego no, odstającego... i to coś by zaczęło... - przerwał, niby ruszając ustami, a jednak nie do końca mogąc odnaleźć odpowiednie słowa, więc tylko gestykulował nerwowo, jak to miał w wyniesionym z Włoch odruchu. - No tak jakby zaczęło z tego wychodzić coś, jakiś pomarańczowy płyn, taki w chu- w cholerę barwiący, że się tego gówna w ogóle odeprać nie da i do tego jeszcze by bolało - wyrzucił z siebie pośpieszniej, czując jak w twarz uderza mu gorąco, co w połączeniu z tlącym wciąż bólem zawróciło mu w głowie zupełnie, więc aż zacisnął dłonie na brzegu kozetki, błagalnie wpatrując się w mężczyznę. - No to czym by Pan to leczył? Jakieś ziółka trzeba łykać na to czy samo przejdzie?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Spoglądnąwszy na ucznia, wiedział jedno — albowiem nie pozostawał jako tako pozbawiony zdolności wykrywania tego, co dla ludzkiego oka powinno być zauważalne niemal od momentu spojrzenia na ów chłopaka. Wystarczyło skupić na jego kolejnych czynach całkowitą uwagę, aby zauważyć, iż coś jest nie tak i problem, który przyszedł omówić, dotyczył nie czegoś teoretycznego, a czegoś naprawdę dotkliwego — czegoś, co się działo niemal od razu, na jego oczach. Tylko ślepy mógłby to przeoczyć i tylko głupiec mógłby nie zauważyć tego, że pewne rzeczy nie zgadzają się z szeroko pojętą normalnością, a stan patologiczny, choć Lowell nawet nie spojrzał jeszcze kątem oka na przyczynę, wydostawał się z dziecięcą łatwością poza struktury tego, co River chciał tak naprawdę pokazać. Praca domowa natomiast, którą zadał, była zatem obciążeniem na wadze, co powodowało obniżenie jej na korzyść asystenta nauczyciela uzdrawiania; ten nie zwracał uwagi na to, że stał przed nim uczeń, jakiego to powinien doedukować, dlaczego wykonywanie zadań jest jego obowiązkiem statutowym. Stał przed nim wychowanek Gryffindoru, który wydawał się znajdować w potrzebie. Nawet nie pamiętał, żeby którykolwiek z roczników dostawał zagadkę dotyczącą tego, co jest pomarańczowe, wydziela z siebie nieprzyjemny zapach, a co gorsza — prawdopodobnie dotyczy młodzieńca. Liczył zatem na szczerość. - Pomarańczowy płyn? - podniósłszy spojrzenie, po gestykulacji już wiedział, że chłopak nadmiernie się denerwuje, niosąc ze sobą potencjalne ryzyko wpadnięcia w problemy. Jeżeli intuicja mówiła mu prawdę, nie zamierzając kłamać go i stawiać przed obrazem dokonanych rzeczy, miał na uwadze to, iż potencjalne podanie rozwiązania może przyczynić się do passy kolejnych nieszczęść. - Na pewno, jeżeli bym nie wiedział, z czym mam do czynienia, nie próbowałbym samemu podjąć się leczenia w domu, mogąc doprowadzić do gorszego zaleczenia, trwałych blizn i innych skutków ubocznych jak niedoleczenie i ponowne uaktywnienie się choroby. - wykonawszy aluzję, nie atakował go ani pasywnie, ani agresywnie, w tańcu słów połączonych w jedną, ludzką całość. Na twarzy Lowella pojawiło się zamyślenie połączone z troską, jak i lekkim zawodem. Nie kojarzył, żeby Coon wykazywał się większym doświadczeniem w zakresie Magii Leczniczej. Zresztą, gdy obserwował go dokładniej, zauważył zaciśnięcie palców na brzegu kozetki; zauważył, jak ten się męczy i z czym się zmaga. Już po opisie wiedział, że to wszystko tyczy się Nitinii, ale też, pozostawał świadom tego, z czym wiąże się jej leczenie. - Na początek — na spokojnie — usiądź na kozetce. - zalecił, a nawet można byłoby powiedzieć, iż wydał polecenie, nie zamierzając jeszcze chwytać za różdżkę, wiedząc, żeby nie stresować aż nadto chłopaka. Podszedł do niego na spokojnie, a czekoladowe tęczówki przejął w swych objęciach poprzez najprostszą chęć udzielenia pomocy. Na początek przyniósł wodę, używając do tego różdżki: zimną, chłodną, aby ten mógł zaczerpnąć trochę oddechu. - Widzę, jak się męczysz, jak chodzisz, jak zaciskasz dłonie na pasku od spodni i uwierz mi, niezależnie od tego, co chciałbyś ukryć, nie oszukasz reakcji organizmu, jak i mowy ciała. - powiedziawszy wyraźnie, zajął obrotowe krzesło, mając nadzieję tym samym, że dojdzie do porozumienia z Gryfonem. Do tego śledził tematy, momenty, jak i chwile, gdy uczniowie dostawali kolejne zadania. Wziął głębszy wdech, wlepiając zaskakująco szczere źrenice w kierunku wychowanka Gryffindoru. - Niezależnie od tego, co się dzieje i z czym masz do czynienia, a moim zadaniem jest ci pomóc. Możesz ze mną porozmawiać na każdy temat, który cię trapi, interesuje i dotyczy, ale jedyne, czego wymagam, to właśnie szczerości. - podkreśliwszy słowo w tejże wypowiedzi, kontynuował. Nie wiedział, czy idzie w dobrym kierunku, ale miał nadzieję, że nie zostanie to odebrane jako zbrodnia dokonana na całym świecie. - Co się zatem dzieje? - zakończywszy, miał prawo oczekiwać odpowiedzi, ale nie zamierzał jej wymuszać. Mimo to liczył na to, iż zastosowane argumenty i zapewnienie pomogą Riverowi na otworzenie się ze swoim problemem i znalezieniem odpowiedniego rozwiązania.
Nie wątpił w swoją odwagę. Nie bał się zmian ani ryzyka, skoków, eksperymentów czy upadków. Był też zawsze całkiem przekonany o tym, że nie bał się również śmierci, choć łatwo było nie lękać się tego, co było mu przecież dalekie i obce, a przez to też zbyt abstrakcyjne. A jednak teraz, gdy przytaknął już na zadane mu pytanie i słuchał o potencjalnych zagrożeniach domowego leczenia, poczuł jak robi mu się nieprzyjemnie ciepło od szybciej bijącego serca i ledwo powstrzymał się od odruchowego przetarcia szybko zraszającego się potem czoła. Posłusznie zajął miejsce na kozetce, w swoim skromnym mniemaniu niezwykle zdolnie ukrywając grymas bólu przy siadaniu, od razu zaczynając bić się z myślami co właściwie powinien Medykowi powiedzieć, nieszczególnie będąc przekonanym co do tego, że znajduje się w bezpiecznym miejscu, gdy dopatrywał się oceny nawet w ciepłym i spokojnym spojrzeniu mężczyzny. - Nie wiem co się dzieje - przyznał więc ostrożnie, śmiejąc się cicho w skrępowaniu, gdy uciekał już wzrokiem w bok. - Byłem na szczycie bocznej wieży, tej astronomicznej, kłóciłem się z takim jednym Ślizgonem, ale nie miał przy sobie niczego takiego podejrzanego, niczego nie dotykałem jeszcze i koleś nawet nie wycelował we mnie różdżki, a mnie nagle aż zdjęło z bólu, bo tak mnie zaczęło nakurwiać- To znaczy boleć. Mocno. Tutaj - wyrzucił z siebie, unosząc nieco obie dłonie, by dobitnie wskazać nimi na swoje krocze. - Dosłownie jakby ktoś rzucił na mnie Relashio. Jakbym usiadł na ognisku, przysięgam - doprecyzował bardziej obrazowo, wyginając brwi w zmartwieniu, że zaraz usłyszy, że tego już nie da się wyleczyć i zostanie z tym do końca życia. - I potem jak poszedłem do łazienki, to zaważyłem... no, coś, czego tam wcześniej nie było, ale pomyślałem, że to może jakaś dziwna magiczna alergia czy coś i zaraz zniknie, ale nie zniknęło, tylko zaczęło rosnąć i do tego teraz też zaczęło wydzielać coś pomarańczowego, więc już pewnie jest naprawdę źle - rozgadał się, dramatyzując w najlepsze, gdy tylko zakrył dłonią oczy, jakby to miało pomóc mu w pozbyciu się tego całego problemu.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Do momentu, człowiek był, jest i zawsze będzie bytem, który często bierze pod uwagę nie to, co potencjalnie może się wydarzyć. Przeżył wiele, wystarczająco wiele, aby być świadom tego, że takie podejście prowadzi do niczego, poza niesieniem sobie coraz to większych problemów. Dlatego błysk czekoladowych tęczówek pozostawał w pewnym stopniu widoczny; dlatego wiedział, że uświadomienie, iż działanie na własną rękę, jest konieczne, aby uniknąć późniejszych komplikacji. Dlatego, gdy oddawał się w moment wysłuchiwania słów, jakie to chciał powiedzieć chłopak, wiedział, iż zrozumienie jest konieczne. I nawet jeżeli nie musiał dokładnie wiedzieć o każdym aspekcie, tak nie zamierzał dociekać tego, kto zaczął, co się stało i o co się panowie pokłócili. - Okej, w porządku. - przytaknął, mówiąc to tak samo spokojnie, jak chwilę wcześniej. Wziął głębszy wdech, zdając sobie sprawę, że wymaga to jeszcze paru innych pytań — ale mimo wszystko na razie starał się dać Riverowi przestrzeń do wysłowienia się. - Spokojnie, zaraz coś na to poradzimy. Zapewniam cię, że da się to wyleczyć. - mruknąwszy, zaczął szukać odpowiednich rzeczy w pobliskiej gablotce, aby mieć stuprocentową pewność, że przypadkiem nie będzie musiał się zawrócić do innego pomieszczenia. - Z początkowych informacji jest to Nitinia, ale, żeby wdrożyć leczenie, muszę mieć absolutną pewność. - mruknąwszy, zaczął przygotowywać na wszelką ewentualność kotarę. - Muszę na to zerknąć. I odkazić zaklęciami. - Lowell wytłumaczył. Na spokojnie, próbując wychwycić pierwsze emocje z reakcji Coona. - Jeszcze muszę się zapytać o jedną rzecz i potrzebuję z twojej strony absolutnej szczerości. - założył rękawiczki, wcześniej odsuwając parę niesfornych kosmyków z własnej twarzy za uszy. - Czy w ostatnich tygodniach uprawiałeś z kimś przygodnie seks? Choroba ta pozostaje niewidoczna przez pierwsze dwa tygodnie i umożliwia dalsze zarażanie innych osób. - może pytanie było bezpośrednie, ale w końcu nie mogli rozmawiać o pszczółkach i kwiatkach. Skoro do choroby jakoś doszło, to najbardziej prawdopodobną metodą było właśnie spędzenie z kimś czasu. I to nie przy odrabianiu zadania domowego.
Odetchnął z ulgą przy wspaniałym zapewnieniu, które oznaczało nie tylko to, że nie musi zadawać już pytania czy to coś śmiertelnego, ale też to, że stojący przed nim asystent doskonale wiedział co robić i bez problemu odgadł ciążącą na nim klątwę. Pozwolił wiec sobie na swobodniejszy uśmiech i bezmyślne przytaknięcie na nieznaną sobie nazwę, bo przecież do tej pory uważał, że nie ma sensu uczyć się o żadnych chorobach wenerycznych, skoro wystarczy się zabezpieczać, by nie musieć się o nie martwić. - ...¿Qué? - wyrwało mu się mimowolnie, a nawet zamrugał przy tym zdezorientowany, powolnie dopuszczając do siebie sens posłyszanych słów i zaciąganego przez Felinusa parawanu. - Jestem uczulony na ropę z czyrakobulwy - wyrzucił z siebie tępo, dopiero po tym trzeźwiejąc na chwilę, by zdać sobie sprawę, że odkażanie ma się odbyć przy pomocy zaklęć, nie maści czy eliksirów, więc i zaśmiał się cicho skrępowany, znów zaczynając zaciskać dłonie na brzegu leżanki. - Em, żeby tak niedawno, to nie - zaprzeczył powoli, bo przecież po dość intensywnym wieczorze z Salazarem miał dość przygodnych zbliżeń na dłuższy czas. Otworzył usta, by doprecyzować swoją odpowiedź, ale zaraz zamknął je w nagłym olśnieniu, by po tym gaspnąć gwałtownie w oburzeniu. - To choroba weneryczna? Myślałem, że po prostu objawy są w takim miejscu, ale- No, no. Impossibile. Nie robię tego wcale aż tak często i zawsze mam zabezpieczenie, musiało się Panu coś pomylić, może lepiej pokażę - wyrzucił z siebie pospiesznie, tym szybciej, im bardziej panikował w próbie wyparcia, czując jak twarz pali go coraz silniejszym gorącem. - Nie spałem z nikim od sierpnia - dodał w roli dowodu, rozpinając już potężną klamrę u spodni, gdy wstawał nerwowo z leżanki, zsuwając z siebie ubrania. - ...to przez to, że- No że na mnie nie było zabezpieczenia?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
To nie było nic śmiertelnego, ale, gdyby Lowell miał zakwalifikować Rivera jako wiersz, ewidentnie miałby na myśli ten, który między linijkami ukrywa coś więcej. I nie zdradza całości treści do momentu, dopóki nie zapyta się chłopaka o powody bardziej, niż jest to konieczne. A tego nie był w stanie przewidzieć — wolałby, żeby wszystko było łatwiejsze i pozbawione w jakiś sposób tego przymusu. Być może za bardzo napierał na młodzieńca, a może po prostu musiał nadal nabyć trochę doświadczenia w komunikacji. Straszyć nie zamierzał, śmiertelną chorobą to nigdy nie było — wszak Nitinia nie niesie ze sobą potencjalnego ryzyka kosy znajdującej się potem w duszy — ale na pewno czymś wstydliwym. - Akurat nie będzie potrzebna. - mruknąwszy, kontynuował powoli kolejne elementy wywiadu. Choroba. Weneryczna. Coś, co się zdarza, ale coś, co może wydawać się nieoczywiste. Wiele razy zdołał już wyleczyć Wacława, jak i Mulan od tego nieprzyjemnego efektu potencjalnego seksu bez zabezpieczeń. Albo po prostu — seksu. Bo i w takich momentach się zdarza, że nawet zabezpieczenia nie niosą ze sobą niczego, co mogłoby być oczywiste. Czasami to się zdarza i człowiek nie ma na to już żadnego, większego wpływu. - Na pewno? - podniósł spojrzenie; czekoladowe tęczówki nie bez powodu postanowiły nawiązać kontakt wzrokowy, choć nie miał pewności, czy przypadkiem River będzie chciał także w nie spojrzeć. Zastanawiał się, dodawał zmienne do siebie, ażeby wyłuskać odpowiedź. Ostatnie tygodnie to dość subiektywna jednostka: dla jednych mogą to być ostatnie dwa tygodnie, dla innych — siedem. Osiem. Nawet i więcej. - Czasami nawet i zabezpieczenia mogą nie być w stu procentach skuteczne. - głównie poprzez błędy. Złe zakładanie, złe przechowywanie. - Tak, to jest na pewno choroba weneryczna. - innej nie przypominał sobie, która plamiłaby ubrania na pomarańczowo, chyba że nagle jakimś cudem Coon stał się pacjentem zero nowego zagrożenia biologicznego. Wiedział, że się nie pomylił, tak więc i czekał - a chłopak najwidoczniej poczuwał się do udowodnienia, że jest całkowicie inaczej. - Od którego sierpnia? Początku, połowy, końca? - rzuciwszy kolejnym pytaniem, aby móc rzucić następnie okiem na nieprzyjemną narośl. Specyficzny zapach, specyficzny kolor, specyficznie wszystko. Nawet nie musiał dotykać. - Tak, to jest ewidentnie Nitinia. I to w zaawansowanym stadium. - potwierdziwszy, chwycił za różdżkę. - Muszę odkazić te zmiany. Nie jesteś uczulony na ślaz, prawda? - powiadomił; w końcu mogło się pojawić jakieś "ale", w związku z czym chciał mieć absolutną pewność, iż może działać, zanim czegokolwiek się podejmie. - Ogólnie wszystko zależy od tego, jakiej aktywności seksualnej się podejmujesz. - rozpoczął. - Przykładowo zabezpieczenie na tobie ochroni chorobami wenerycznymi w przypadku stosunku dopochwowego w obie strony, ale w przypadku stosunku oralnego... ochroni tylko drugą osobę, przed tobą właśnie. - w końcu prezerwatywy nie są uniwersalne. Lowell zdawał sobie z tego sprawę. - Jeżeli jej posmakowałeś - lub jego, gusta są różne - w ten sposób mogła przenieść się choroba. - w końcu nie jemu oceniać, czy ktoś woli robić dziewczynom minetkę, czy jednak loda, chociaż słowa dobierał ostrożne, a nie te wulgarne. Liczyło się jednak to, że zakażenie przenosi się nie tylko poprzez seks dopochwowy, ale też i ten oralny. A jeżeli uzyskał wcześniej zgodę, to podczas tej rozmowy odkażał zmiany na skórze.
- Jak to? - wyrwało mu się tępo, bo i pierwsze co w niego uderzyło to nie myśl, a uczucie. Poczuł się oszukany, wykpiony przez los. Przecież to nie tak, że sypiał ze wszystkimi na lewo i prawo, ignorując potrzebę zabezpieczeń, a jednak, wbrew powszechnej opinii, nie miało to wcale tak dużego znaczenia, jak do tej pory mu się wydawało. Ściągnął brwi obrażony na cały świat, a nawet i na siedzącego przed nim asystenta, bo w przypływie gorącej mieszanki złości z zażenowaniem byłby gotów postrzelić też i posłańca. - Od... końca, zdecydowanie od końca, ale to już minęły ze trzy tygodnie chyba - odpowiedział, ściągając brwi w zażenowaniu, bo i nie do końca podobało mu się to spowiadanie się z tego jak często coś robił czy też tego nie robił, samemu nie chcąc analizować zbytnio częstotliwości swoich przygód, nie wiedząc gdzie leży granica pomiędzy nudnym i niechcianym świętoszkiem a nieszanującą się latawicą. - Zaawansowanym?! - zapytał zdecydowanie głośniej niż planował, zaraz zapowietrzając się w przejętym gaspnięciu, bo i nie wiedział zupełnie jakie jego odwlekanie tej wizyty będzie miało konsekwencje. - Chyba nie jestem... - mruknął cicho, nie mając pojęcia czy kiedykolwiek wcześniej miał jakąkolwiek styczność z jakimkolwiek ślazem, ale też nieszczególnie będąc w stanie teraz jakkolwiek się nad tym zastanowić. - Zostanie jakiś ślad? Już po leczeniu. Jakaś blizna albo narośl albo przebarwienie? - zapytał od razu, zaciskając palce na karku, by odruchowo nieco się rozmasować, byle tylko zająć czymś dłonie, zanim nie zamilkł, próbując skupić się na sensie wypowiadanych do niego słów. - Posmako... W sensie, że jak komuś obciągnąłem bez gumy, to mógł mnie zarazić? - zapytał wprost, zdecydowanie nie odnajdując się w tych łagodnych słowach, które dobierał Lowell. - Hijo de puta. Lo mataré. Maldito viejo - wycedził wściekle, strzelając spojrzeniem po suficie w nagłym przebłysku zrozumienia, oczywiście to nie w swojej, a w Salazarowej niewiedzy doszukując się błędu, bo przecież główną zaletą starszych mężczyzn miało być ich doświadczenie, a więc i ich wiedza. Nerwowo podszarpnął tył blond loczków i zaklął jeszcze cicho w kilku znanych sobie językach, próbując uciszyć się na tyle, by dać wykonać asystentowi jego robotę. - Jak często trzeba to robić?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Sam nie miał ciekawego życia prywatnego. Z drugiej strony, jeżeli tylko zwrócić uwagę na niektóre okresy, nadal — zapotrzebowanie miał niewielkie. - Czasami tak jest. - mruknąwszy, kiedy to raz po raz zajmował się rzeczami typowo powiązanymi nie tylko z kwestią przepytywania, ale też i przygotowaniem, powoli kontynuował. - Możesz się zastanawiać nad tym, owszem. Ale to, co się stało, możemy obecnie odkręcić jedynie odpowiednim leczeniem. - to nie tak, że zbywał na drugi, trzeci, a może nieznany plan to wszystko, co miało miejsce. Zwyczajnie owszem, oboje mogli snuć nieprawidłowe słowa względem sytuacji, ale czy to załatwiłoby im wieczność w zakresie braku jakichkolwiek takich sytuacji w następnych latach? Niespecjalnie. Zrzędliwość losu bywa bolesna i choć kusi do tego, aby rzucić się całym ciałem do rzeki Lete, tak niesie ze sobą wartości pouczające. Czasami człowiek chce zapomnieć, ale z drugiej strony jest to głównie marnotrawstwem doświadczenia. - Czyli prawdopodobnie ta osoba musiała być nosicielem. - zakładając, że chłopak nie zmieniał łóżkowych partnerek i partnerów jak rękawiczki, rzecz jasna. Szkoda tylko, iż było mu dane się dowiedzieć o chorobie na własnej skórze. Nie miał pojęcia, kto, ale z natury zakładał, iż jest to ktoś z kręgu szkolnego. W szczególności w takim wieku. - Tak, zaawansowanym. - potwierdziwszy spokojnie, swoimi reakcjami byli niczym ogień i woda. Niczym słońce i księżyc; jedno po drugim rodziło to samo podejście, tak odmienne i jednocześnie dopełniające. Było to dla Lowella normalnością; w końcu River nie pozostawał w jego pamięci — tworzonej na bieżąco, zresztą — jedyną osobą z tą chorobą. - Jeżeli masz kontakt do nosiciela, przydałoby się go powiadomić, że nim jest. Ale w takim okresie czasu podejrzewam, że objawy u niego mogły wystąpić nawet dwa tygodnie wcześniej. - błysk w czekoladowych tęczówkach jawił się może tajemniczo, a może oceniająco. Felinus nie miał wątpliwości co do braku odpowiedzialności ze strony partnera — jednorazowego, czy też i nie — który nie powiadomił nikogo, z kim sypiał, że pozarażał. W końcu i tak czy siak objawy musiały wystąpić, odbierając możliwość co najmniej normalnego funkcjonowania. Coon przyszedł tutaj bez świadomości, z czym może mieć do czynienia, więc i naturalnie asystent zakładał, że ten żył w błogiej nieświadomości i braku wiedzy. Cóż mógł zrobić? Nic. Westchnąć i naprawiać skutki cudzej głupoty. Kiedyś naprawiał swoje, teraz skupiał się na cudzych. Krąg życia, ktoś by powiedział. - Jeżeli był chory — owszem. Z prawdopodobieństwem stu procent. - rzucał kaskadę zaklęć, przynajmniej obecnie, aby zapewnić chłopakowi spokój w tych najbardziej dokuczliwych objawach. A ten mógł poczuć tymczasową ulgę. Spojrzenie brązu tęczówek jeszcze ten jeden raz spojrzało na wyraz twarzy młodzieńca, który rzucił z siebie pierwsze wiązankę w języku hiszpańskim. Tak, miał się go kiedyś uczyć, tak samo jak włoskiego. Nie musiał znać sensu każdego słów, widząc i słysząc; mowa ciała doskonale mówiła o złości. Wściekłe wycedzenie, spoglądanie w sufit — to wszystko miało swoje drugie znaczenie. Drugie dno. Drugą stronę medalu. - Odkażenie? Teoretycznie raz wystarczy, ale zalecam co dwa dni ze względu na stan zaawansowania i progresji choroby. Do tego obowiązkowe jest stosowanie wywaru ze ślazu w ramach okładów miejscowych. - odpowiedział, przygotowując wszystko na miejscu. - Okład do zmiany będzie dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Teoretycznie możesz uczęszczać na lekcje, ale jeżeli miałbyś się czuć niekomfortowo, mogę ci wystawić usprawiedliwienie "ze względu na stan zdrowia". - najwyżej mnie zjedzą, pomyślał. W końcu był "tylko" asystentem, ale z drugiej strony — jeżeli chłopak miał się męczyć, nie widział sensu w tym, aby poświęcał swoje zdrowie na rzecz notatek. Szkoła nie zając, nie ucieknie. Wielu uczniów i studentów rezygnuje z uczestnictwa na rzecz imprezy czy wypalenia sobie szluga w Hogsmeade, a przypadek Rivera był bardziej uzasadniony. Wypisał jedną rzecz. A potem drugą. Odczuł chęć zapalenia papierosa. - Odpowiednie leki zapewni ci szkoła i musisz się wówczas zgłaszać do Skrzydła Szpitalnego. Pamiętaj, że jeżeli ominiesz zmiany okładów lub eliksiry wzmacniające, choroba może powrócić. - podsunął kwitek. Wcześniej, rzecz jasna, pozbył się rękawiczek jednorazowych. - Obecnie jesteś wolny. Na logikę też wiadomo, unikanie seksu i tak dalej. - i obowiązkowo zabezpieczenia... - Masz może jakieś pytania? Czy wszystko jest zrozumiałe? - wolał się upewnić. Jak zawsze.
zebrane pórka:39 leczenie:G → C → B → J → F → H → J :DDDDD przerzuty: 2 za 22pkt z ONMS i 4 za 20pkt z uzdrawiania
Była oburzona, sfrustrowana i całkowicie obrażona na opiekuna domu. Jednocześnie wściekła na de Gówno, że przecież musiała pożalić się kolejnemu nauczycielowi, jakby stała się wielka tragedia, że dostała w nos. Może jej duma została ugodzona do żywego, ale Ruby miała to w dupie. Czego w dupie nie miała, to faktu, że Williams nie dał jej nawet szansy na wytłumaczenie się i nie zrobił nic z faktem, że na uzdrawianiu u Blanc dostała od Irvette nożem w brzuch, o czym słyszeć musiał, przecież wszyscy słyszeli, plotki w tej szkole rozchodziły się jak ciepłe dyniowe paszteciki. Ale nie, zamiast tego wysłał jej cholerny list z zawiadomieniem, że ma szlaban, chociaż ile mógł o tej sprawie z lasu wiedzieć? Nic kompletnie, chyba, że tylko to co profesor Walsh powiedział, o ile powiedział cokolwiek. Tak więc zamierzała wykonać szlaban w kompletnym i całkowicie do niej nie podobnym milczeniu. Weszła do skrzydła szpitalnego, mamrocząc jedynie „dobry” i nie chcąc nawet na opiekuna patrzeć. Naprawdę bardzo cała ta sytuacja ją ugodziła i jakoś nie sądziła nigdy wcześniej, że kiedykolwiek aż tak bardzo zawiedzie się na swoim ulubionym nauczycielu. No ale jak widać życie takie było, pełne zawodu i niesprawiedliwości. Wysłuchała jednak co ma do zrobienia i skinęła głową na znak, że rozumie. Nawet jej się podobało, zawsze mogli kazać jej czyścić męskie kible, więc opieka nad chorym memortkiem była nawet jak nagroda. Podeszła do niego, od razu zmieniając swoje nastawienie, wiedziała przecież, że zwierzęta wyczuwały emocje, a humor Ruby miała tego dnia naprawdę parszywy. Przy zwierzętach jednak diametralnie się zmieniała, byłą spokojniejsza, bardziej opanowała i przede wszystkim łagodna. Mówiła do niego cicho, wierząc, że spokojny ton jej głosu uspokoi chore stworzenie i zaczęła zbierać piórka, które wypadły. Chciała mu pomóc, ale prawdę mówiąc nie miała pojęcia jak. Nie udało jej się jeszcze uzbierać na odpowiedni kurs, przecież po drodze robiła prawo jazdy i składała się na mieszkanie. Natomiast w szkole uzdrawianie zawsze dotyczyło ludzi, co wcale nie było jej na rękę. Jednak cierpliwie zbierała wolne pióra i te, które były bliskie wypadnięciu. To musiała być jakaś infekcja. Podała ptaszkowi eliksir przeciwzapalny, ale nie miała pojęcia czy to pomoże. A jeśli to był jakiś wirus, albo bakterie, a może jednak coś spowodowane przez grzyby. Mogłaby podawać róże eliksiry, ale obawiała się, że jedynie mu zaszkodzi. Nie była tez pewna, że dobrze obliczy dawkę eliksiru, dla tak małego stworzenia. Modliła się jedynie w duchu, żeby nagle nie zaczął wydawać z siebie dźwięków, bo wiedziała, że to zły omen i nic już dla niego nie poradzą. Delikatnie gładziła jego pióra, nakładając jeszcze warstwę eliksiru chłodzącego, bowiem skórę miał okropnie gorącą, więc łudziła się, że to mu trochę ulży. W końcu jednak zrezygnowała z dalszych prób, w obawie, że pogorszy sprawę. Wzięła zebrane pióra i podeszła do Williamsa. — Proszę — podała mu pewnie i tak zainfekowane pióra, które jej zdaniem do eliksirów się nie nadawały, ale nie zamierzała tego komentować — Nie wiem co mu jest, powinien być w lecznicy w Londynie, a nie tutaj, zabiorę go tam — wzruszyła ramionami, jej pomysły się wyczerpały i wykonała swoje zadanie na szlaban, więc pewnie była już wolna. Nie potrafiła jednak przejść obojętnie obok cierpiącego memortka, więc zaproponowała swoją pomoc.