W skrzydle szpitalnym należy zachowywać bezwzględną ciszę, o czym informuje tabliczka przybita do drzwi wejściowych. Panuje tu pedantyczna czystość, a w powietrzu unosi się drażniący zapach chloru i środków dezynfekujących.
Też parę godzin później do Skrzydła Szpitalnego zajrzała Bell. Ciekawa była tej dziewczyny, chciała dowiedzieć się O CO CHODZIŁO. Bo Bell była z natury niezwykle ciekawska. Zajrzała przez szparę w drzwiach i stwierdziwszy, że pielęgniarki nie widać, weszła po cichu. Puchonka już nie spała. Leżała z otwartymi oczami. Podeszła do niej i stanęła z boku łóżka. - Cześć. Jak się czujesz? - zaczęła, przyglądając się jej. Pewnie nie miała pojęcia kim ona jest. Albo i miała, wiadomo, może ją kojarzyła? W końcu od paru lat była prefektem naczelnym. Posłała dziewczynie uśmiech. - Jestem Bell. Znalazłam cię pod ścianą zamku - wyjaśniła.
Uwarzenie eliksiru po-zatruciowego wbrew pozorom nie było takie proste, jak mówiła szkolna pielęgniarka zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że chyba każdemu zależało na tym, żeby mikstura zadziałała bez problemu. Zwykle gdy się starała osiągała efekt odwrotny do oczekiwanego. Mentalnie już przygotowywała się na skutki uboczne, jakie przyniesie ze sobą spożycie zawartości kociołka. Spojrzała na jedzenie, które miała przed sobą, a następnie na to, które było przed Biancą. Życie ewidentnie robiło sobie z niej żarty. Kiedy już trafiło jej się wcale nie takie najgorsze jedzenie okazało się, że ma się zamienić nim ze swoją partnerką. O ile u Isilii dało się rozpoznać, że w filiżance znajduje się Imbirowa Mątwa, tak u Bianci... cóż, to była po prostu jakaś papka. Wyglądało to tak, jakby ktoś po prostu zwrócił na talerz coś, co wcześniej zjadł. Świetnie. Choć, jak to powiedziała profesor, "jedzenie smakuje naprawdę dobrze", więc czego tu się obawiać? Przecież nauczycielka raczej nie zrobiłaby im krzywdy. Tyle że kto normalny bez cienia wątpliwości zjadłby lub wypiłby te potrawy? Oby tylko jej eliksir zadziałał. - Raz kozie śmierć. - przełknęła ślinę i wzięła kilka fasolek w palce. Wykrzywiła z obrzydzenia twarz, a jej oczy wręcz wołały o pomoc. Nie dość, że sam stan, w jakim było jedzenie pozostawiał wiele do życzenia, to jeszcze mogła trafić na fasolki o nieprzyjemnych smakach. - Merlinie, miej mnie w opiece. - wyszeptała i szybkim ruchem wrzuciła słodycze do buzi. Była przygotowana na najgorsze. Uniosła zdumiona brwi gdy okazało się, że Blanc miała racje. Fasolki smakowały jak te ledwo wyjęte z pudełeczka. Kto by pomyślał... I wtedy wyczuła smak wymiocin, a żołądek cofnął jej się do gardła. Uniósła rękę do ust, chcąc wypluć to paskudztwo i tak też zrobiła. Nie przejmowała się teraz tym, czy to etyczne czy nie. Na nieszczęście dla Bianci, fasolki wylądowały w filiżance z Imbirową Mątwą. Ups. - No, teraz przynajmniej nasze jedzenie jest w podobnym stopniu obrzydliwe. - rzuciła, wzrokiem wędrując do naczynia z cieczą. Nic nie wskazywało na to, że w środku coś pływa, więc nie było tak źle. W każdym razie łatwiej jest wypić napój nie widząc, co w nim jest, już kiedy się to coś widzi. Odkleiła z talerzyka kolejne fasolki i wsadziła je do ust. Spośród kilku sztuk najbardziej wyczuwalna była gruszka, wata cukrowa i... karma dla psa? Czy to są jakieś chore żarty? Szybko popiła to eliksirem, nie chcąc po raz kolejny pozbywać się fasolek i brać nowych. To było błędne koło, bo prawdopodobnie za każdym razem trafiłaby na przynajmniej jeden zły smak. - No to pięknie. - wyjęczała, zginając się w pół i chwytając za brzuch. Oddychała głęboko, łapczywie nabierając w usta powietrze. Nie trzeba się było domyślać, że eliksir nie zadziałał tak, jak powinien. Ale nie to teraz było dla niej najważniejsze. W pewnym momencie nie mogła już nawet ustać na nogach i po prostu upadła na kolana na podłogę. Zdecydowanie potrzebowała pomocy. - Proszę... pani... - wydukała cicho, nie mając nawet siły na podniesienie głosu. Wiedziała, że marne są szanse, żeby nauczycielka ją usłyszała, ale co miała zrobić? Czuła się naprawdę okropnie. Mogła jedynie leżeć skulona na podłodze, choć i tak niewiele jej to pomagało.
Kostki: 3 i 2 Jedzenie: 6 Dodatkowe punkty: nie ma Wynik końcowy: uwaga uwaga... -1! XDD
Ostatnio zmieniony przez Isilia Smith dnia Czw Gru 28 2017, 17:17, w całości zmieniany 2 razy
Miło było zostać przechwyconą przez Riley'a. Sama Sapphire bardzo rzadko pierwsza rozpoczynała interakcję z innymi ludźmi, więc zapewne nie próbowałaby tego i teraz. Uśmiechnęła się delikatnie do Melody, potwierdzając, że się znają. W gruncie rzeczy, pewnie domyśliłaby się, że tę dwójkę ciągnie ku sobie, gdyby nie była zajęta wieloma innymi sprawami. Obserwowanie rozwijającej się relacji znajomych pozostawało na szarym końcu listy rzeczy zajmujących głowę Szafira. Wysłuchała odpowiedzi Blanc, zapamiętując szczegóły. Wewnętrznie cieszyła się z tego, że mogła uzyskać profesjonalne informacje. I cieszyła się z tego, że mogła być w parze z Riley'em, nawet jeśli on wydawał się zaskoczony. Po latach nadal pozostawał jednym z ludzi, na których Lightingale zależało. Nawet jeśli kiedyś w nieco mniej oczywistym sensie. - Powodzenia, Melody. - rzuciła jeszcze na odchodne do Puchonki. Naprawdę robiła wszystko dokładnie tak, jak napisano w instrukcji podręcznika. Śledziła każdy punkt, starając się, żeby z tego eliksiru wyszło coś porządnego. Ostatecznie nie wyglądał na prawidłowo przyrządzony, co wzbudziło podejrzliwość Ślizgonki. Niestety, Blanc była bardzo zdeterminowana, żeby wmusić w biednych uczniów i to zepsute jedzenie i te wątpliwej jakości eliksiry. - Szczerze... - zaczęła, marszcząc lekko brwi. - Nie dziwię ci się, Riley. Masz moje pozwolenie. Ze względu na Krukona, wolałaby już sama przełknąć to coś, co zabrała, ale pielęgniarka z pewnością uznałaby to za jakieś oszustwo. Sapphire wzięła czekoladową żabę i stwierdziła, że wygląda wcale nie najgorzej. Tym bardziej obawiała się o zdrowie, ba, nawet życie Fairwyna. Nie był geniuszem z eliksirów, więc wątpiła, że eliksir mu pomoże w razie czego... Coraz mniej jej się to podobało. - Na zdrowie. - przytaknęła, starając się emanować tym spokojem i opanowaniem, nawet jeśli wewnętrznie poczuła ukłucie niepokoju. Lightingale wiedziała, że w razie zagrożenia zainterweniuje pielęgniarka, a byli w skrzydle szpitalnym, gdzie mogli dostać odpowiedni lek w zaledwie kilka sekund. Nie trzeba było panikować. Wgryzła się w czekoladową żabę, rzeczywiście zauważając, że smakuje całkiem znośnie. Wypijając swój eliksir, obserwowała kątem oka Riley'a. Cóż... trzeba było przyznać, że nagły skręt kiszek, jaki poczuła, nie był przyjemny. - Blrr - dziewczyna zasłoniła swoje usta, czując, że w jej wnętrznościach zachodzi jakaś rewolucja, i to wyjątkowo ostra. Całe szczęście, że Riley zaczął rozglądać się za jakimś koszem, bo Szafir czuła, że będzie BARDZO POTRZEBNY. Wymamrotała albo raczej wybulgotała imię chłopaka, po czym zwymiotowała do kociołka swój żołądek, wątrobę i jelita. A przynajmniej takie odniosła wrażenie. Paskudne palenie w przełyku trochę ustało, ale Lightingale bardziej martwiła się o chłopaka. Po krótkiej chwili odkryła, że nie jest wcale aż tak źle, chociaż ból brzucha był uciążliwy. - Riley... - przyklękła przy Krukonie i spojrzała na pielęgniarkę. Ciężko było jej mówić. - On potrzebuje pomocy, natychmiast. Bezoar... cokolwiek. Odnalazła porzucony niedaleko ręcznik papierowy, żeby chociaż próbować wytrzeć chłopaka i w jakiś sposób mu ulżyć. Widziała, że było bardzo źle i nagłe wyrzuty sumienia zalały umysł Ślizgonki.
Kostki: 4 i 2 XD Jedzenie: 2 XD Dodatkowe punkty: 1 z uzdrawiania XD Wynik końcowy: 5 XD
Ani trochę nie odpowiadała mi ta lekcja. Patrzyłam z konsternacją na swoje fasolki, albo na coś co miało je przypominać i na samą myśl, ze miałabym je zjeść chciało mi się wymiotować. Prawdę mówiąc nie miałam nawet pewności, że kiedyś to były fasolki, więc zupełnie nie podobała mi się perspektywa jedzenia tego. Słuchałam tego co mówiła Blanc. Musiałam przyznać, że się z nią nie zgadzałam. Nie zamierzałam sama warzyć ważnych eliksirów, które ja miałabym pić, a co dopiero podawać je innym. Cieszyłam się, że moją przyjaciółką była taka Fire, która była mistrzem eliksirów, a przynajmniej w moim mniemaniu, albo w porównaniu z moimi umiejętnościami, które nie były najlepsze. Wzmianka o głębokich ranach nie była zbytnio pokrzepiająca. Cóż, zaczęłam się w ogóle zastanawiać po co mi była ta lekcja. Patrzyłam na podręcznik przez dobre kilka minut w ogóle nie wiedząc od czego zacząć. Prawdę mówiąc wolałabym już zszywać jakieś rany czy robić cokolwiek innego. Nie miałam jednak co zrobić, więc postarałam się jak tylko mogłam, ale końcowy kolor eliksiru nawet nie przypominał tego w podręczniku. Przenosiłam wzrok z eliksiru na jedzenie i z powrotem, kiedy dotarły do mnie słowa Blanc. - Nie ma takiej opcji. - powiedziałam i spojrzałam na @Isilia Smith. To, że moje szczęście praktycznie istniało było jednym. Ja byłam do tego przyzwyczajona, ale żeby moim kosztem i kosztem mojego pecha cierpiała Isilia? Nie, nie nie. Było jednak za późno, bo dziewczyna już je przełykała, albo gryzła, w każdym razie wzięła je do ust i to wystarczyło. Patrzyłam na talerz, z którego wzięła jedzenie, w ogóle nie widząc tego, że wypluła fasolki do Mątwy. Tak było lepiej, nieświadomość w tym wypadku była moim błogosławieństwem. - O słodka Morgano... - mruknęłam z nutą desperacji i przerażenia w głosie. Nie chciałam jednak tracić punktów, więc zamknęłam oczy i wypiłam Imbirową Mątwę. Fakt faktem nie smakowała najgorzej, smakowała naprawdę dobrze... Jednak z dodatkiem fasolek wyplutych przez Is stworzyła w istocie mieszankę wybuchową. Popiłam to szybko moim eliksirem, ale równie dobrze mogłam tego nie robić. Wszystko co zjadłam tego dnia wylądowało nie tylko w kociołku, chociaż na początku właśnie w nim. Po chwili upadłam na kolana z takim bólem brzucha, że nie wiedziałam nawet gdzie się znajdowałam. Moje wszystkie wnętrzności chyba wywróciły się na drugą stronę i zaraz miały wyjść przez moje usta. Umierałam, na pewno umierałam. Czy to światełko w tunelu? - Pomocy. - powiedziałam pomiędzy kolejnymi porcjami wymiocin. Niech moja zmarła matka ma mnie w opiece.
Kostki: 7 Jedzenie: 3 + 6? bo Is wypluła fasolki do mątwy, którą Bianca wypiła XD Dodatkowe punkty: 0 Wynik końcowy: nie wiem jak to policzyć w sumie, ale chyba -2, no umiera w każdym razie
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
To drobne zdarzenie w momencie wybierania jedzenia nie wytrąciło Fire z równowagi. Odsunęła swoją dłoń błyskawicznie, jak gdyby ręka nieznajomej Krukonki mogła ją w każdej chwili ukąsić. Zdziwiła się nieco widząc niebieski turban, ale nie zareagowała w żaden sposób. Dokończyła przygotowywanie eliksiru, myśląc nad tym, że o wiele milej pracowałoby się, gdyby Blanc przestała tyle gadać. Nie przepadała za uzdrawianiem, nawet jeśli często powtarzało się, że to taki użyteczny i praktyczny przedmiot. Tia, bez znajomości transmutacji też jakoś funkcjonowała. Fire otarła czoło rękawem szaty, zastanawiając się czy na pewno zrobiła wszystko dobrze. Miała dziwne przeczucie, że tym razem uzdrawiający eliksir nie zadziała tak, jak powinien. O wiele lepiej szło jednak z ważeniem trucizn... Została dobrana w parę z Krukonką, z którą wcześniej się zatknęła. - Co jest z tym turbanem? - zapytała bezpośrednio, wskazując podbródkiem na specyficzny element ubioru dziewczyny. Przysunęła się bliżej, zachowując jednak nadal dużą odległość. Mimo, że sprawiała wrażenie, jakby oceniała oba eliksiry i jedzenie, które wzięły, tak naprawdę dyskretnie przyglądała się Pennifold. - Śmiało. - podsunęła w jej stronę czekoladowe gały, wymuszając na sobie półkrzywy uśmiech. Bardzo ciekawił ją efekt tego wszystkiego. Liczyła na to, że Krukonka będzie przeżywać intensywne doznania. Sama wzięła jedną bombonierkę Lesera, pamiętając o tym, że jedna połówka wywołuje dolegliwości, a druga je hamuje. Nie wybrzydzając, zjadła i popiła swoim eliksirem. - Bleh. - wystawiła język, bo wcale nie smakowało tak dobrze, jak zapewniała Blanc. Od razu rozbolała ją głowa, a do tego brzuch. Nie skuliła się, za wszelką cenę chcąc pozostać niewzruszoną. - Kurwa mać. - zaklęła pod nosem, bo jedzenie gwałtownie cofnęło się do przełyku Blaithin. Wstała chwiejnie, ale zanim przeszła parę kroków, żeby dotrzeć do jakiegoś kubła, łazienki, gdziekolwiek, żeby nikt nie widział, jak wyrzuca z siebie to, co zjadła, zgięła się wpół. Tuż pod nogami @Nora Blanc. Ozdobiła buty pielęgniarki malowniczą zawartością żołądka. I miała gdzieś, czy dostanie za to punkty ujemne. Splunęła, żeby pozbyć się gorzkiego posmaku. - Bardzo... pouczająca lekcja. - wymamrotała ironiczne, odsuwając się i zauważając, jak wiele osób też wymiotowało, a inni wręcz zwijali się na podłodze z bólu. Nie wiedziała, co zrobiła źle, ale w sumie w ogóle to Fire nie obchodziło. Chciała pozbyć się tego paskudnego bólu, do którego dokładały się jeszcze efekty specjalne bombonierek. W upływie chwili Blaithin miała wrażenie, że jest jakaś ciężko chora.
Kostki: 1 i 5 Jedzenie: 2 Dodatkowe punkty: +3 za elki Wynik końcowy: 7, ale obniżę na 6
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Od początku roku Ravenclaw wlókł się na szarym końcu w klasyfikacji pucharu domów, zatem te dodatkowe punkty Ezra skwitował promiennym, wdzięcznym uśmiechem. Naprawdę chciał, żeby Krukoni odbili się trochę od dna. Wciąż nie był przekonany, co do słuszności tych zajęć. Kto chciał mógł Ezrę nazwać mięczakiem, ale zwyczajnie nie odpowiadała mu idea picia eliksirów przyrządzonych przez amatorów. Mogli sobie bardzo w ten sposób zaszkodzić, a na pewno mocno zrazić do następnych zajęć. Tak naprawdę Clarke najbardziej obawiał się nie przyrządzania eliksiru, nawet nie próbowania zepsutego jedzenia, ale tego, że będą wymieniać się eliksirami. W całej sali była chyba tylko jedna osoba, od której Ezra przyjąłby eliksir (aczkolwiek jeśli Fire miałaby pewność, że wywar nie wróci do niej, zapewne specjalnie by go zepsuła). - To będzie zbiorowa porażka - poprawił go pocieszająco, męcząc się nad swoim kociołkiem, którego zawartość nie wzbudzała odruchu wymiotnego, ale wyraźnie nie zachęcała do kosztowania. - Przynajmniej wszyscy już w razie czego jesteśmy w skrzydle. Rzucił krzywe spojrzenie na eliksir Leonardo, kiedy Nora zaczęła dawać kolejne instrukcje. I Merlinie, kamień spadł mu z serca, że mieli wymieniać się tylko jedzeniem. Ezra chętnie przyjął od Leo dyniowego pasztecika, nie żałując oddania swojej butelki. Wydawało mu się, że na tej wymianie wychodzili i tak obaj dobrze. - Nie wiem, soczek jakiś. Wyglądał dobrze, ale oczywiście i tak mnie nie słuchasz, bo już postanowiłeś wypić, dobra. - Przewrócił oczami, samemu raczej niechętnie przymierzając się do kosztowania. Nie zachęcił go też obraz Leo, który praktycznie natychmiast zwrócił zawartość swojego żołądka. Czy wciąż mógł wyjść? - Raz Krukonowi śmierć - mruknął, zjadając pasztecika i popijając go eliksirem. Przez chwilę wahał się, czy lepiej już iść śladem wszystkich obecnych i znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce, czy jednak było w porządku. Czuł dziwny ucisk w brzuchu i przez chwilę walczył z falami mdłości, głównie spowodowanymi nieprzyjemnym zapachem, który wypełnił pomieszczenie. Potem jednak tylko kilkakrotnie czknął, jakby jego organizm sam nie był zdecydowany. Po dziesięciu latach w szkole nic nie powinno go już zaskakiwać. Ale pielęgniarka sama trująca uczniów? Tego jeszcze nie było!
Kostki: 4 i 6 Jedzenie: 1 Dodatkowe punkty: - Wynik końcowy: 9
Raphael bardzo się przyłożył do swojego eliksiru, nie chcąc kogoś wykończyć, ale ten przedmiot nigdy nie był jego najmocniejszą stroną. Mimo wszystko efekt wydawał się dość zadowalający, a kiedy został przydzielony do @Melody Kingston i @Lilyanne Scarlett Craven, przysiadł się do nich z miłym uśmiechem. - Mam nadzieję, że wszystko poszło zgodnie z planem... Mon Dieu, nie chciałbym was mieć na sumieniu - powiedział ze szczerą troską, patrząc na swój eliksir. Jednak kiedy usłyszał, że wymieniają się nie eliksirami, ale jedzeniem, zamrugał gwałtownie. - Ach... może to i lepiej...? Nie ufam sobie aż tak... - zażartował, ale kiedy spojrzał na jedzenie Melody, które miał zjeść, mina wyraźnie mu zrzedła. Te jadalne mroczne znaki wyglądały odrażająco, wcale by się nie zdziwił, gdyby padł trupem na miejscu. Nie miał jednak zamiaru protestować i pozbawiać Hufflepuff punktów. Zresztą obok stała przecież Nora, w razie czego go uratuje, prawda...? Po chwili wahania zjadł jadalny mroczny znak, który wyglądał ohydnie, ale smakował całkiem normalnie, po czym popił to swoim eliksirem. Cóż, albo eliksir był za słaby, albo jedzenie NAPRAWDĘ popsute, bo w jednej chwili biedny Raphael aż zwinął się z bólu. Jęknął rozpaczliwie i zsunął się na podłogę, kuląc się na niej jak chore zwierzę. Miał wrażenie, że zaraz wyzionie ducha. Zdołał tylko wyjęczeć prośbę o pomoc i wyciągnąć rękę w stronę @Nora Blanc, która była za to wszystko odpowiedzialna. O słodki Merlinie...
Kostki: 9 Jedzenie: 6 (Melody) Dodatkowe punkty: 0 Wynik końcowy: 3
Początkowo pielęgniarce wydawało się, że odpowiednio dobrała poziom grupy do postawionego przed nimi zadania. Szybko jednak dostrzegła nie tylko niechęć, ale i niepewność - jak wiadomo samo podejście odgrywało ogromną rolę. Nora obiecała sobie, że pozostanie czujna, bo jej pomysł faktycznie był dość... kontrowersyjny. Mimo wszystko nie chciała, żeby komukolwiek stała się krzywda. Przechadzała się pomiędzy uczniami i obserwowała jak przygotowują eliksiry, a później jak ich zażywają. Zaniepokoiło ją trochę wyjście jednej pary, ale nie zamierzała nikogo do niczego zmuszać. Wszystko było pod kontrolą, ale niech będzie... Jak się okazało, rzeczywiście w kilku przypadkach musiała zainterweniować. Pospiesznie pomogła wszystkim, którym zaszkodziło nieświeże jedzenie (a raczej źle przyrządzony eliksir). Każdy dostał również spersonalizowaną uwagę odnośnie tego, co poszło nieodpowiednio. Nora zanotowała w pamięci, aby wspomnieć profesor Sanford o niektórych katastrofalnych przypadkach nieszczęsnego wywaru, a później wypuściła już uczniów - wszystkich w doskonałym stanie zdrowotnym, acz niektórych zapewne trochę w szoku.
/zt dla wszystkich
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Ciche mruczenie przerwało panującą wokół nieprzeniknioną ciszę. Pacjent, chcąc przewrócić się na bok, zamiast tego poruszył się niespokojnie, całkowicie splątany w pościeli. Oślepiające białe światło oraz uczucie ciężkiej głowy - znał to już, aż za dobrze. Trenował Quidditcha od wielu lat i chociaż zazwyczaj to on posyłał innych do skrzydła szpitalnego, zdarzało się także, że role w zaskakujący sposób się odwracały. Nie tylko obrywał tłuczkiem i spadał z miotły, nieprzyjemne zaklęcia także miał już za sobą. W takim sporcie niemożliwym było uniknięcie kontuzji i chociaż zdecydowanie lepiej poznał się z poprzednią pielęgniarką, Nora także była zaznajomiona z imponującą kartą pacjenta, jaką tutaj wypracował. Widząc go w takim stanie, przylewitowanego przez Gryfonkę, zachowała pełen profesjonalizm, chociaż gdzieś tam w duchu najpewniej wzdychała. Cóż innego mogła zrobić, gdy jej pacjenci wracali pod jej opiekę nawet wówczas, gdy już dawno ukończyli szkołę? Nie zdziwiła go obecność łóżek wokół, ani fakt, że nie mógł się poruszać. Świadomość dotarła do niego szybko, chociaż była mocno ograniczona. Fakty sprzed kilku chwil (minut czy może godzin?) mieszały się ze sobą. Starał się je uporządkować. Unieruchomiono mu całą lewą rękę od samego barku, najpewniej po to, aby nie zrobił sobie dodatkowej krzywdy podczas snu, a mimo tego uparcie starał się nią poruszyć. Przeszkadzała mu w przyjęciu wygodniejszej pozycji. Wreszcie całkowicie odzyskał wzrok i przez nieznacznie rozchylone powieki rozejrzał się ponownie, tym razem bardziej świadomie. - Fire? - Odezwał się, natychmiast potem oblizując spierzchnięte wargi. Jego głos był słaby, jakby nieco trzeszczący czy zgrzytliwy, a spojrzenie na moment znów co najmniej półprzytomne. Na szczęście, z sekundy na sekundę zyskiwało na trzeźwości. Problem w tym, że wraz z nią wzrastał również grymas malujący się na jego twarzy. Odchrząknął, aby pozbyć się chrypy. Wykrzywił szyję, aby spojrzeć na unieruchomioną rękę, a jego wzrok w ten sposób prześlizgnął się wzdłuż niej, aż do szpitalnej kołdry. Idąc dalej, natrafił wreszcie na @Blaithin ''Fire'' A. Dear, najpewniej siedzącą lub stojącą przy jego łóżku. Może właśnie zamierzała odejść, a może dopiero przyszła? Nie potrafił tego stwierdzić. Zamrugał, starając się odpędzić senność. Zdrowa ręka pomacała obandażowaną głowę. - Co Ty tutaj robisz? - Zapytał, bo i pojęcia nie miał kto go przywlókł do skrzydła. Więcej słów nie znalazł. Uporczywa suchość w gardle skutecznie zniechęcała do prowadzenia długich rozmów. Rozejrzał się za wodą, jednocześnie przesuwając dłonią po policzku. Niezawodny sposób, aby sprawdzić upływ czasu. Niewielka zmiana zawęziła okres czasu, lecz jednocześnie nie powiedziała mu zbyt wiele.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Powinna być na eliksirach i pisać jeden z ważniejszych testów, do których kuła trzy noce z rzędu. Tymczasem siedziała mocno niewyspana, ze zmąconym zmęczeniem spojrzeniem przy łóżku Rasheeda. Pielęgniarka zajęła się rannym od razu, a Fire czekała aż usłyszy werdykt "ramię złamane w dwóch miejscach, brak wstrząsu mózgu, rozcięta głowa, ale wyliże się". Nie wątpiła, że się wyliże. W końcu to był Sharker, nie poddałby się z powodu takich błahostek. Rudowłosa została wyproszona na czas zajmowania się ranami, więc przechadzała się na zewnątrz skrzydła szpitalnego. W myślach wyzywała Szweda od najgorszych kretynów, nie mogąc pojąć, co go podkusiło, żeby włazić do tej komnaty z lodu. Zdążyła połączyć fakty i domyślić się, że najwyraźniej cały wypadek był sprawką ducha, ale znacznie gorzej obwiniała asystenta o brak rozsądku. Miała na szczęście sporo czasu, żeby się uspokoić i zdusić bezsensowny gniew. Fire nie była z grona tych osób, które na widok bandaży i ran skrzywią się ze współczuciem i zaproponują zrobienie herbatki. Ba, wolała chorego dobić. Rasheed zapewne wolałby nie widzieć jej obok, gdy już się obudzi... Wróciła do sali, w której unosił się ten nieznośny zapach lekarstw, którego nie lubiła. Siadła obok na byle jakim krzesełku z trochę cierpiętniczą miną. Musiała przyznać, że wyglądał bardzo spokojnie podczas snu. Ciche westchnienie uleciało spomiędzy warg Gryfonki, gdy patrzyła na przykrytego kołdrą i tak niezwykle w tym momencie bezbronnego mężczyznę. Może nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale Fire serca z kamienia nie miała... Dlatego drgnęła niespokojnie, słysząc swoje "imię". Skrzyżowała ramiona i poczekała aż odzyska trochę więcej przytomności. - Panie Sharker... - zaczęła tak delikatnie, jak tylko potrafiła. Blaithin nie chciała gwałtownie podrażnić dopiero co rozbudzonych zmysłów Szweda. Poza tym dzięki kontrastowi, ostry ton, którego zaraz użyła, robił większe wrażenie. Zwrócenie się do niego per pan mogło zaskoczyć, ale już na początku po stwierdzeniu "COŚ SIĘ STAŁO SHARKEROWI!" została upomniana i poproszona o nazywanie nauczyciela jak należy. Fire wyczuwała, że Blanc ciągle kręci się obok, a nie chciała zostać potraktowano sposobem, który trwale zmusiłby ją do kulturalnego zachowania. Używanie trochę bardziej oficjalnego tonu nie przychodziło Blaithin tak nienaturalnie, jak można się było tego spodziewać. - Na razie, jak zapewne sprytnie pan wydedukował, siedzę. - kontynuowała, mierząc Rekina uważnym spojrzeniem. - Sprytniej niż mógłby pan wydedukować, że nie da rady w pojedynkę z niebezpiecznym duchem. Nie, nie jestem głupia. Ale z tego siedzenia możemy szybko przejść do "ochrzaniam pana" albo "łamię panu drugie ramię za głupotę". Westchnęła, kręcąc lekko głową w geście dezaprobaty. Powinna bardziej przyłożyć się do swojego mini przemówienia, ale straciła ochotę. Sięgnęła ostrożnie, żeby poprawić Rasheedowi poduszkę pod głową. - Postaraj się nie kręcić, dobrze? - naciskała już bez oficjalnego tonu, sięgając po szklankę z tacy obok wypełnioną bezbarwnym płynem. Podała ją byłemu Ślizgonowi.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Kompletnie nieświadom jej gniewu mierzył się z dezorientacją. Nie potrafiąc umiejscowić się w czasie czuł się tak, jakby zapomniał wziąć ze sobą, no właśnie, ręki i macał na oślep licząc na to, że wówczas natrafi na właściwy grunt. Jej ton zadziałał na niego o wiele silniej, niż gdyby zapragnęła krzyknąć. Popatrzył na nią powoli, powłócząc wzrokiem po jej twarzy, a potem przetarł oczy, jakby sądził, że ma omamy wzrokowe. Cóż, może i miał skoro wydawało mu się, że to Fire nazywa go „panem”. Jednak ona tam była. Wciąż tkwiła przy jego łóżku i dalej mówiła, a wraz z każdym kolejnym słowem on robił coraz większe oczy… czy może raczej wyglądał na bardziej zmieszanego niż przed kilkoma minutami. Patrzył na nią, gdy pochylała się w jego stronę, nie chcąc uronić ani sekundy z tej chwili. - Fire - chciał jej przerwać, ale ostatecznie odezwał się dopiero wtedy, gdy skończyła już mówić. Wziął od niej szklankę raczej odruchowo, niż z jakimkolwiek rozmysłem i przez ułamek sekundy trzymał ją bezmyślnie. Potem zerknął na wodę i zadecydował o upiciu kilku łyków. Krótko odkaszlnął, a pozbywszy się chrypy mógł już się odzywać. - Czy ja Ci wyglądam na Bergmanna, żebyś mówiła do mnie per Pan? Na Merlina, dość tych głupot. Za bardzo boli mnie głowa. - Skłamał (za dużo eliksirów wmuszono mu przez zaciśnięte wargi, aby cokolwiek go bolało - wciąż czuł ich gorzki smak na języku), za bardzo rozproszony tą nową, opiekuńczą dziewczyną, która wstąpiła w Dearównę. Może od zawsze taka była tylko jakoś nie potrafił tego dostrzec? Kto to wie. Faceci niekiedy potrafili być bajecznie niedomyślni. - Sądzę, że główna nagroda, jeśli o to chodzi należy się profesor Bennett. - Jego ton ochłodził się znacznie, a spojrzenie już całkiem oprzytomniało. Stalowoszare tęczówki odszukały jasne spojrzenie Blaithin i wówczas złagodniało. Niecodzienny widok. - Wnioskuję, że to Ty mnie tutaj przytaszczyłaś. Chyba, że tak po prostu wpadłaś, gdy usłyszałaś, że miałem wypadek na lodzie. - Uśmiechnął się odrobinę ironicznie, ale w gruncie rzeczy to nie w tę stronę chciał pójść. - Dziękuję - to tylko jedno krótkie słowo, ale ileż razy zdołał je wypowiedzieć w swoim życiu. On nie dziękował, jemu się należało. Można było to zrzucić na karb rekonwalescencji, bo zaraz znowu wyglądał tak jak zawsze. Chwila uleciała. - Pomimo tego, chciałbym ponownie znaleźć się z nim w jakiejś komnacie. Ta zniewaga krwi wymaga. - W istocie, sprawiał wrażenie dość bojowo nastawionego. Tylko ta ręka… Oddał jej szklankę, wciskając ją w jej dłonie, aby mu nie przeszkodziła i zaczął odwijać oplatające ranną kończynę bandaże.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Tak prawdę powiedziawszy, to nie miał pojęcia czemu dostał szlaban. Mefisto jako student mógł swobodnie poruszać się poza terenami Hogwartu, zatem jego wycieczka do Doliny Godryka nie powinna nikogo dziwić. Mimo wszystko wcale nie ponosił - a przynajmniej nie powinien - szkolnej odpowiedzialności za czyny popełnione gdziekolwiek indziej. O ile niechęć do samego zachowania rozumiał, o tyle karanie za niefortunne sprowokowanie trolli so bójki wydawało mu się drobną przesadą. Fakt faktem, sam sobie na to wszystko zapracował, budując reputację właśnie takiej osoby, której lepiej zapobiegawczo wlepić szlaban. Profesor Dyrektor Bennett bez większej refleksji posądziła Ślizgona o podpuszczanie młodszego kolegi, sprowadzanie go na złą drogę, wpychanie trollowi do paszczy... no, coś tam sobie wymyśliła, skoro zaraz po wyzdrowieniu chłopak dostał informację o zaplanowanym popołudniu. Najzabawniejsze było to, że i tak planował przejść się do Skrzydła Szpitalnego - to jest, dopiero co z niego wyszedł, ale pannę Blanc zawsze przyjemnie było zobaczyć. W szczególności wtedy, kiedy kazała zgłosić się na kontrolę w sprawie świeżutko posklejanej nogi. Bolała, zwłaszcza kiedy za dużo chodził; przez nieprzyjemne obrażenia i zakłócenia magiczne, leczenie trochę się rozwlekało. O ile sam ból Mefistofelesowi nie przeszkadzał, o tyle ciężko było chwilami zapanować nad nieznośnym kuśtykaniem. Miał o tyle szczęścia, że pilnowała go właśnie pielęgniarka - zajęta swoją pracą, pozostawiła Noxowi jakieś drobne zadanka. Bez zbędnego gadania zabrał się za zmienianie poszewek i sprzątanie. Nuda go dobijała, ale Nox nie narzekał, zwyczajnie czekając aż czas minie i jego durna kara odejdzie w zapomnienie. Czasem tylko wypełzał mu na twarz ten cyniczny uśmieszek, który od lat stanowił Mefistofelesową wizytówkę. To poważnie byłoby do zniesienia, gdyby tylko nie pacjenci - a właściwie jeden, konkretny. Upierdliwy drugoklasista postanowił pouprzykrzać życie starszemu koledze; prawdę mówiąc, zielone szaty rozwieszone przy jego łóżku sprawiły, że student wcale się nie dziwił. Gorzej, że musiał wszelkie jego zachcianki spełniać, czujnie obserwowany przez Blanc. - Mam nadzieję, że ci tu wygodnie - syknął w pewnym momencie, wybitnie zniesmaczony kolejnym czyszczeniem nocnika tego dzieciaka. Picie na umór było czystą złośliwością i starszy Ślizgon miał tego stuprocentową pewność. - Bo jak tylko stąd wyjdziesz to zapewniam, że załatwię ci szybki powrót. - Trzeba było przyznać, że Mefisto należał do dość mściwych osób - jeśli chciał, to potrafił nieźle drugiego człowieka zgnoić. Teraz tylko grzecznie wrócił do sprzątania, pielęgniarkę obrzucając szerokim uśmiechem. Opuścił Skrzydło Szpitalne poddenerwowany i zmęczony. Z pewnością nie był to zbyt dobry wieczór... Nigdy więcej bicia się z trollami. Chyba.
/zt
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Skrzydło szpitalne zdawało się, że będzie najmilszym ze szlabanów. Głównie dlatego, że tematy uzdrawiania oscylowały wokół zainteresowań rudzielca. Miał zatem pewnego rodzaju oczekiwania względem tego miejsca. Czy się zawiódł? O dziwo nie. Mycie fiolek chyba było najprzyjemniejszą czynnością, porównując z czyszczeniem klatek czy przepisywaniem akt. Co prawda czasem zabrudzenia nie chciały odejść i trzymały się szkła mocniej niż rzep psiego ogona, ale odrobina szorowania pomagała. Szczotek zaś miał pod dostatkiem, detergentów także. Żałował, że nie wziął trochę od Jacka, ale nie był pewny, czy na tym właśnie nie polega upierdliwość owego szlabanu. Aby się naszorować jak głupi. W pewnym momencie dyrektorka wyszła, zostawiając go z pielęgniarką. Ta dosiadła się z kawą do Neirina, przyglądając się chwilę, jak czyści fiolki. Uznawszy najwyraźniej, że milczący chłopak będzie dobrym słuchaczem, szybko zaczęła narzekać do niego na swój ciężki dzień. Niewiele się pomyliła. Puchon miał lata wprawy w słuchaniu monologów. Nie nużył się podczas jej opowieści o marnej płacy, ciężkich koszmarach czy niesmacznej kawie. Zakłóceniach, upierdliwych uczniach oraz nietypowych wypadkach. Płynnie przeszła od marudzenia na temat ceny pomidorów na opisywanie skomplikowanego złamania, jakie niedawno miała do leczenia. W pewnym momencie Walijczyk zaczął poważnie zastanawiać się, czy kobiecie wypada mówić o takich rzeczach. To zdawały się być istotne kwestie. Ale nie padały nazwiska, więc raczej można to było traktować jak ciekawostki medyczne opisane w książkach. Niecodzienne przypadki, osobliwe choroby. Użyte zaklęcia i eliksiry. Czasem dopytywał, jeśli jakaś kwestia go zainteresowała, ale nieczęsto. Głównie dawał pielęgniarce mówić. W efekcie wyszedł z tego szlabanu bogatszy o sporą dawkę wiedzy... Którą chciał na kimś przetestować, oczywiście.
Nie ma to jak ocknąć się poturbowany na skrzydle. Nieznany dotychczas ból głowy przejął działanie umysłu młodzieńca; zagnieździł się na tyle, że na początku nie mógł myśleć, wbijając wzrok otumaniony w sufit. Klatka piersiowa bolała, ręka bolała, mózg znajdujący się pod kopułą czaszki zdawał się być aczkolwiek w żaden sposób nienaruszony. Głęboki wdech, rozpostarcie żeber, przypomniało mu o tym dziwnym wydarzeniu, przez które to znalazł się w niezłych tarapatach. Niemniej jednak - nie było dane mu pamiętać większości starcia. Czuł się bezsilny w swej nieudolności, kiedy to zatracone fragmenty wspomnień przybierały znacznie na rozmyciu, jakby obraz na płótnie potraktować wiaderkiem ciepłej wody; cholerna amnezja, spowodowana nie tyle co stresem, a bardziej faktem działającego w inny sposób umysłu Chapmana. Złamana ręka, obecnie unieruchomiona, zdawała się być jednym z wyników, jak również owinięty zwojem bandaża fragment ciała, gdzie biło jego serce, obecnie spokojne oraz bijące w wolnym rytmie rutyny codzienności; żaden dźwięk, jedynie wdechy, płytkie, aczkolwiek dotleniające organizm, przeszyły salę. Wiedział, że nie był tutaj sam, niemniej jednak przez ten czas pozostawał wyjątkowo zamknięty w sobie; o ile ktoś go odwiedził, o tyle zachowywał swój pozorny optymizm, a mina mu zrzedła wtedy, kiedy od personelu dowiedział się, że przez jego idiotyzm otrzymał szlaban nie tylko on, ale także przyjaciel. Pal licho Thomen, jemu to się należało, aczkolwiek Puchon sam wyraził inicjatywę; przez którą obecnie musiał cierpieć. Skwaszona mina, siedzenie na oddziale, unikanie lekcji, ruszenie po notatki, byleby móc zapisać na manufakturze zeszytu to, co zagrzewało miejsce w jego umyśle. Nie mógł tak łatwo zapominać. Nie, po prostu nie; to wydawało się być po prostu niepraktyczne, nieporęczne, trudne do zdiagnozowania, do naprawienia. Gdyby tylko ktoś mógł wejść do kopuły czaszki oraz zwyczajnie poukładać wszystko tak, żeby działało prawidłowo. Czy on należał do osób pozbawionych błędów? Owszem, że nie. Nie zmienia to faktu, iż sam fakt puszczania ważnych informacji w zapomnienie stał się jego rutyną, kiedy to oddawał się sprawną ręką sztuce za pomocą zwykłych kredek, od czasu do czasu zajmując się nauką. Dopiero po kilku dobach obserwacyjnych mógł powrócić do życia szkolnego, spakować manatki oraz zwyczajnie przystąpić do kariery ucznia.
Zapewne gdyby nie uprzejmość jednego z nauczycieli, nigdy nie trafiłby do skrzydła o własnych siłach. Mógł jedynie podejrzewać, jaką minę miała kiedy do sali "weszło" trzech poturbowanych uczniów. Każdy w trzech kompletnie innych stanach okaleczenia. Nie pamiętał jak tam trafili. Nawet nie był wstanie przypomnieć sobie, kiedy dokładnie pojawił się w łazience aby przerwać ich pożal się Merlinie bijatykę. Z pewnością dostali szlaban. Dopiero później dane mu będzie dowiedzieć się dokładnie, na czym on będzie polegać. Ocknął się dzień później, kiedy wszystkie jego kości były całe, a on sam czuł się jak kupa niezłego gówna. Nie poruszył się, chociaż wiedział, że będzie mógł to zrobić. Jednak ciężkość własnych kończyn lub może coś, co siedziało w jego głowie mówiło mu, aby tego nie robił. Drżenie palca to było wszystko, na co było go stać. Widział zbliżającą się w jego kierunku kobietę. I doskonale wiedział, co mówił jej wyraz twarzy. Znali się... I aż wstyd mu było, że nie przyniósł ze sobą żadnego przekupnego upominku. W końcu poziom ich znajomości znajdował się naprawdę wysoko. Była jedną z bliższych mu osób... W końcu tyle razy opatrywała jego obitą mordę. Po jeszcze jednym dniu kuracji wyszedł ze Skrzydła.
W jego głowie, a może przed oczami... Wciąż miał widok uderzającej głowy o ziemię. Jak różowe włosy rozsypują się na zielonej trawie, która robiła się mokra od deszczu, który postanowił ich zaskoczyć. Po cholerę wsiadał na tę miotłę? Czemu zatrzymał się na boisku, mógł zwyczajnie odwrócić swoje korki w momencie, w którym nie dostrzegł osoby, której szukał. Earleen byłoby wstyd. Chyba pierwszy raz w ich krótkim życiu nie stanęłaby murem za jego osobą... A było to coś, czego nie mógłby znieść. Tak samo jak tego widoku, który wciąż przewijał się w jego myślach. Wiedział, że nie do końca mądrym było ruszać jej ciała. Szczególnie kiedy nie wiedział w jakim stanie znajdowały się jej kości. Jednak po pierwszych oględzinach doszedł do wniosku, że nie uszkodziła sobie niczego na tyle, aby nie mógł jej przenieść. Nie miał przy sobie różdżki, jednak nawet gdyby ją przy sobie miał... Czy by jej użył? Jakby ciężar jej ciała mógł w czymkolwiek im teraz pomóc. Raczej nie ukoi jego nerwów, nie sprawi, że nagle przestanie czuć wobec siebie to obrzydzenie, które narasta i narasta... Nie odpokutuje. Czuł na rękach jej drobne ciało, czuł jak powoli wyślizguje mu się z mokrych od deszczu rąk. Delikatnie ją poprawił i przyspieszył, zapewne zaraz w momencie, w którym jej głowa niebezpiecznie osunęła się z jego ramienia. Wielokrotnie w swoim życiu widział ból. Nie sądził jednak, że był jakiś, którego widoku nie mógł znieść... Lub nie chciał. Kolejna samolubna myśl, godna osoby jego pokroju. Chciał uwolnić się od niepożądanego uczucia, jednak niekoniecznie wiedział jak. Pchnął barkiem drzwi do Skrzydła, w którym notabene był jeszcze kilka dni temu. -Pomocy!-Krzyknął, choć nie musiało to być konieczne. Podszedł pospiesznie do jednego z łóżek i ułożył na nim bezwładne ciało dziewczyny. Rozejrzał się niespokojnie w poszukiwaniu pielęgniarki... I oto była, na jego widok uniosła jedynie brwi, jednak kiedy jej wzrok spoczął na dziewczynie przyspieszyła kroku. -Co się stało?-Spytała surowym głosem, delikatnie badając pacjentkę. Nie mógł oderwać wzroku od twarzy Puchonki, a kiedy pielęgniarka uniosła głos ponownie zadając mu pytanie, podniósł na nią swoje dzikie spojrzenie. Przez moment mierzyli się jedynie wzrokiem. -Lataliśmy. Wpadłem na nią. Spadła z wysokości może dziesięciu metrów, może mniej... Chyba... Chyba ma zmiażdżoną dłoń... Nie wiem...-Początkowo nie poznał swojego głosu. Tej dziwnej nuty, który wplątała się w jego barwę. Odsunął się od łóżka, wiedząc, że znajdował się zbyt blisko. Kobieta potrzebowała miejsca, a on jedynie wchodził jej w drogę... Odsunął się jeszcze bardziej, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej i dotykając palcami lewej ręki dolną wargę... Co jest do cholery? Czemu pomimo tego, że Silvia znajdowała się w skrzydle szpitalnym, ten dziwny ciężar nie chciał opuścić jego żołądka?
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Przestała śledzić zdarzenia mające miejsce wokół niej w momencie, gdy Thomen wziął ją w ramiona. I bynajmniej z zachwytu. Z bólu, który dotknął niemalże całe jej ciało, a promieniował od jej lewej dłoni. Rozchodził się, jakby rozrastał w jej trzewiach. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej w życiu czuła coś podobnego. Dziwne, jak wiele nowych doznań dzięki temu ślizgonowi poznawała. Złość, ból, strach... Jak tak dalej pójdzie, to chyba stanie się wrakiem człowieka z jego niewielką pomocą. Omdlenie było oczywistym następstwem tego, co miało miejsce wcześniej. Nie wiadomo, czy na wskutek zderzenia się z tak wielką falą bólu, czy czego innego, Silvia odpłynęła. W ogóle nie wiedziała, co się z nią działo przez przynajmniej kilkanaście minut. A dokładniej mówiąc, przez ten czas, który Thomen potrzebował, aby dostarczyć ją do skrzydła szpitalnego. Ocknęła się dopiero w momencie, kiedy w jej oczy uderzyło jasne światło pomieszczenia do którego weszli. I to był błąd, że się ocknęła. Ból powrócił, a tam, w niebycie, nie miał do niej dostępu. Była chroniona. Gdyby tak tam wrócić... Nie mogła wrócić. A próbowała właśnie to zrobić. Zmrużyła oczy próbując ochronić je przed zbyt dużą ilością światła, która nagle chciała się tam wedrzeć. Na niewiele zdały się jej działania, bo powieki nie przynosiły jej wsparcia. Poczuła coś twardszego pod plecami i aż syknęła, kiedy jej dłoń obruszyła się i nowa fala bólu napłynęła niespodziewanie. Łzy ponownie pojawiły się w okolicach brązowych tęczówek, a ona nie była w stanie nic powiedzieć. Nic nie widziała poprzez tą niewielką taflę wody, która się nagromadziła. Nie słyszała tego, co mówili ludzie wokół niej. To znaczy, docierały do niej jakieś szumy, ale nie była pewna, czy to w głowie jej szumiało, czy wszystko wokół niej wydawało jakieś dziwne dźwięki. Próbowała przełknąć gromadzącą się w ustach ślinę, ale gardło miała tak ściśnięte, że nie mogła tego zrobić. Z całych sił starała się nie krzyknąć "CZY NIKT NIE MOŻE MI KURWA POMÓC?!" Bo tylko te myśli miała w tym momencie w głowie. Zróbcie coś, aby przestało boleć. Lub by mogła ponownie zapaść w sen i przeczekać najgorsze. Tylko że każde dotknięcie pielęgniarki jej ciała sprawiało, że czuła wszystko jeszcze bardziej dotkliwie. Aż w końcu krzyk wydarł się z jej gardła, a ona jakby machinalnie próbowała zwinąć się w kłębek i odciąć od otaczającego ją świata. Niczym zwierze, które w ciężkiej sytuacji prowadziło do znalezienia się w pozycji embrionalnej i ochrony samego siebie. Ona właśnie tak teraz reagowała.
Świadomość tego, co tak naprawdę się z nią działo... Była nie do zniesienia. A może raczej fakt, że on, jako osoba o nieźle popieprzonym systemie odczuwania bólu, wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, co dokładnie mogła czuć... Nieważne jak wiele kości mógłby mieć zmiażdżonych, jak wiele razy sam podpali sobie dłoń... Czy będzie to równomierne do tego, co mogła w tym momencie odczuwać Silvia? Od momentu, w którym się ocknęła, do chwili w której ponownie wiła się w bólu... Nie mógł zrobić niczego, jak tylko wpatrywać się w jej zniekształconą postać. Wygiętą pod wpływem cierpienia, a może nawet agonii... Nie podszedł do niej, nie udzielił pomocy pielęgniarki, która mówiła do niego przez ten cały czas. Jej głos dochodził za kurtyny, a może za ściany bo był zmieniony, jakby dochodził z bardzo daleka. Wpatrywał się w twarz dziewczyny, która w niczym nie przypominała tej, którą poznał. I jej zazdrościł... Nie pragnął uśmierzyć jej bólu przenosząc go na swoją osobę, tylko po to aby już nie cierpiała. On zwyczajnie chciał go przejąć, posiąść jak wiele innych rzeczy. Sprawić, że stanie się tylko jego... Nikogo więcej. Chciał zostać zamknięty sam na sam z tym, z czym mierzyła się ona. Przełknął głośno ślinę, która z wielkim trudem przeszła przez jego gardło. To było palące uczucie, które przejmowało całe jego ciało. Czuł jak jego palce go świerzbią, jak próbują przypomnieć sobie koszmar, jaki mógł kiedykolwiek przeżyć, a który mógłby równać się z tym, co działo się tutaj przed nim. -Thomen?!-Krzyknęła. Jednak to nie jej głos do niego przemówił, nie jej krzyk przebił się przez mur, który stworzył ze swoim własnych pragnień i urojeń. Dojrzał surowe spojrzenie kobiety, która sugestywnie wskazała na wijące się ciało dziewczyny. Widział to wiele razy, sam przeżył to niejednokrotnie. Podszedł do łóżka i przytrzymał jej kończyny, tak, aby już więcej się nie zwijała. Czemu pielęgniarka nie podała jej jeszcze leku? Czyżby cały ten czas czekała na niego? Dopiero kiedy unieruchomił Puchonkę, kobiecie udało wlać się do gardła dziewczyny eliksir. Zadziałał natychmiastowo, bo różowowłosa przestała się ruszać, a sam jej oddech był teraz spokojny i ustabilizowany. Uniósł wysoko brwi i spojrzał do góry, na pielęgniarkę, która trzymała w dłoni jeszcze dwa flakoniki. Czyżby właśnie ją uśpiła? Zerknął jeszcze raz na dziewczynę, kompletnie nie dziwiąc się temu, dlaczego to zrobiła... Odsunął się od niej jak oparzony i usiadł na najbliższym krześle. Wciąż nie wydusił z siebie słowa, chociaż grymas na jego twarzy mógł powiedzieć dosłownie wszystko. Czy on to naprawdę zrobił? Po chwili pielęgniarka podała dziewczynie jeszcze dwa eliksiry, które trzymała wcześniej. Mówiła coś do niego, jednak Thomen wciąż w głowie miał te wszystkie niepożądane myśli, które nie dawały mu spokoju. Założyłby się o głowę, że nie dadzą mu również spać przez najbliższe dni.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nie wiedziała, ile tak właściwie czasu minęło od momentu, kiedy znaleźli się w budynku Hogwartu. Dla niej zarówno mogłoby to być kilka sekund jak i kilka godzin. Ból promieniujący od jej lewej dłoni skutecznie utrudniał jej jakiekolwiek myślenie o innych, mniej błahych sprawach. I chociaż mocno próbowała, nie mogła skupić się na czymkolwiek, byle by uciec dalej od tego miejsca, tego czasu, tego cholernego bólu, który pulsował nieustannie. Miała ochotę gryźć. Chciała szarpać. Mogłaby zabić, byle by tylko pozbyć się tego. Byle by tylko zapomnieć i mieć to już z głowy. Wiedziała, że kiedyś to przeminie, ale na jej nieszczęście jeszcze ten czas nie nastąpił. Poczuła na swoim ciele dłonie, które z całej siły docisnęły ją do szpitalnego łóżka. Zlękniona zaczęła miotać się jeszcze bardziej, ale te ruchy były utrudnione, zważywszy na to, jak uparcie Thomen ją przytrzymywał. Spojrzała w jego stronę, a strach i pogardę miała wypisaną na twarzy, jakby ktoś nakreślił jej te słowa czarnym flamastrem na czole. I to było ostatnie, co zapamiętała. Te błękitne tęczówki wpatrujące się w z uporem. Niemal takim samym z jakim ona patrzyła na niego. Zapadła w mrok. Ale ten dobry mrok. Ten, który zamiast strachu i bólu przynosił radość i ukojenie. Ten, który pozwalał jej sądzić, że będzie lepiej. Że jest lepiej. A to tylko dlatego, że to, co złe, pozostawiła tam, w swoim ciele, oderwanym jakby od całej reszty umysłu. Niewiele miało znaczenie. Tu czuła się bezpieczna, szczęśliwa. Jakby naprawdę nic złego nie mogło ją dosięgnąć. Jakby każda kończyna jej ciała z osobna była zdrowa i w pełni sił, nie zdolna do zniszczenia się. Z żalem zaobserwowała, jak ten cudowny mrok się oddala od jej umysłu. Czuła się tak, jakby wypływała z odległego dna jeziora prosto w stronę powierzchni. Mrok zdawał się słabnąć, zmieniać na intensywności. Z każdą kolejną sekundą powracała jasność i dziwne uczucie, że może wcale tu, na powierzchni, nie będzie tak źle? Pierwszym, co dotarło do jej uszu i upewniło ją w przekonaniu, że żyje, był dźwięk bębniących o szybę kropel deszczu. Uporczywe stukanie wcale nie zmniejszało się, tylko jakby po złości wszystkim wokół, nabierało na sile. Głupia myśl pojawiła się w dziewczęcej głowie. Nie lubiła deszczu. Nie chciała go tu w tym momencie. Delikatnie rozchyliła powieki. Czuła, jak całe jej ciało jest ociężałe. Cholernie ciężkie i ona nie miała siły podnieść głowy z poduszki, czy chociażby ruszyć palcem u stopy, aby się przekonać, czy w ogóle jeszcze potrafi to zrobić. Nie wiedziała, ile czasu minęło, nie była pewna gdzie była, ani co tak właściwie się stało. Dopiero kiedy przekręciła głowę delikatnie w bok, zauważyła Thomena i wszystko wróciło. Jej oczy w momencie otworzyły się szeroko a ona sama otworzyła usta, ale nie wypowiedziała ani słowa. Bo nie wiedziała, co właściwie powinna powiedzieć. Czy powinna o coś zapytać? Czy może nie? -Deszcz pada. - nim pomyślała, te słowa przemknęły się poprzez mur zbudowany z warg i dotarły do uszu chłopaka. Nie wiedziała, czemu akurat to powiedziała, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie?
Czas to pojęcia względne... Sam nie wiedział ile znajdowali się w Skrzydle. Jeszcze przed samym znalezieniem się tutaj, niebo pomimo deszczowych chmur było jasne. Teraz? Chyba wciąż padało, jednak na zewnątrz było całkowicie czarno. Nie miał zielonego pojęcia, kompletnie stracił poczucie czasu, albo zwyczajnie miał to w dupie. Prawdopodobniejsza jest ta druga opcja. Szczerze? Nigdy nie zwracał uwagi na czas. W każdej innej sytuacji zaśmiałby się, a nawet poczuł dziwną satysfakcję gdyby rzuciła mu podobne spojrzenie. W końcu osiągnął to, czego chciał, prawda? Za punkt honoru postawił sobie irytowanie i doprowadzanie jej do szału... Jest jedną z tych osób, których reakcje chciał oglądać... Sprawdzając do jakiego momentu może się posunąć, gdzie znajduje się granica, którą będzie próbował przejść. Jednak nie pragnął tego. Kiedy się uspokoiła, a raczej zwyczajnie zasnęła, sam mógł wreszcie wypuścić powietrze z płuc, które mu zalegało. Był zmęczony, chociaż nie zrobił niczego aby takim być. To może jej krzyki, które wciąż rozbrzmiewały w jego głowie sprawiały, że zużywał większą ilość energii. Wysysała ją, choć nawet nie wiedziała, że coś takiego ma miejsce. -Chłopcze, wiesz, że nie przede mną będziesz musiał się tłumaczyć.-Powiedziała z wyniosłością pielęgniarka i odeszła od łóżka pacjentki. Zaserwowała jej wszystko, co tylko mogła... Zapewne uważała, że wezwie ją zaraz po tym jak dziewczyna otworzy oczy. Może być też tak, że zaraz go tutaj nie będzie... Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, co bardziej wyglądało jakby sam siebie obejmował. Czy doskwierały mu mokre ubrania? Niee, co ty. Otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że ktoś do niego mówił. A może nie ktoś, a Silvia. Zsunął się z krzesła, siedząc jakby był u siebie w domu na wygodnej kanapie. Cóż, było cholernie niewygodnie i czuł w tym momencie każdy swój kręg. Zamrugał kilka razy i przeniósł swoje spojrzenie na dziewczynę... Przejechał spojrzeniem po jej ciele, próbując doszukać się kolejnych ataków paniki i bólu. Tam jednak nie zauważył niczego. A co, smutno Ci już, że nie możesz się temu przyglądać? Ty chory pojebie. Odchrząknął.-Spostrzegawcza jesteś.-Powiedział. Oczywiście nie mógł zacząć od jak się czujesz, czy może zawołać pielęgniarkę, przepraszam, że byłem totalnym idiotą i w Ciebie wleciałem. Jednak chyba nie było z nią tak źle, jak to miało miejsce kilka godzin temu. Czy powinien już sobie pójść? Zostawić ją w świętym spokoju, czyli dać jej to, czego tak uparcie chciała?
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Czy zarejestrowanie czegoś tak prozaicznego jak padający za oknem deszcz było złym, czy dobrym omenem? Chyba raczej dobrym, prawda? Mogło to świadczyć o tym, że dziewczynie nic poważnego się nie stało i była w stanie odbierać normalne bodźce wysyłane przez otoczenie do jej mózgu. Chociaż tak głupie jak te krople odbijające się od parapetów i szyb. Podzielenie się tą informacją ze światem miało raczej pomóc dziewczynie ustalić, czy aby na pewno to, co słyszała było czymś rzeczywistym. Proste słowa Thomena pozwoliły jej ustalić, że nie myliła się. To dziwne, ale po takich wydarzeniach, każdy normalny człowiek widząc osobę, która spowodowała jego wypadek, zareagowałby przynajmniej agresją. W jej przypadku tak nie było. Nie chciała się wściekać, bo w sumie nie obwiniała Thomena za to, co miało miejsce na boisku. Była doświadczonym graczem, powinna przewidzieć ryzyko tak głupiej sytuacji, jak to, że ktoś będzie próbował ją w tak głupi sposób zablokować. Nie przewidziała. Mogła tylko siebie obwiniać za to, że doszło do czegoś takiego. Przynajmniej w jej mniemaniu tak właśnie się działo. Nim zdecydowała się powiedzieć cokolwiek więcej, spojrzała na swoją lewą dłoń, która spoczywała na łóżku. Wyglądała źle, ale mogłoby być gorzej. Była posiniaczona, trochę porysowana, ale z pewnością nie złamana. A przynajmniej nie tak, jak jeszcze nie tak dawno temu. Przynajmniej taką miała nadzieję. Wróciła wzrokiem do Thomena, nie do końca pewna, co tak właściwie powinna w tej sytuacji powiedzieć, czy zrobić. Zarumieniła się i bezwiednie przygryzła dolną wargę, tym samym obrazując swoje zakłopotanie tą całą sytuacją. Powinna być mu wdzięczna, że ją tutaj przyniósł. Z pewnością wiele godzin by minęło, nim dałaby radę sama dostać się do skrzydła szpitalnego, bądź ktoś ją by tam znalazł. Nie mówiła nikomu o tym, gdzie się wybierała, więc i nikt pewnie by jej nie szukał. Tak właściwie wiele mu w tym momencie zawdzięczała. -Ja... - zaczęła, niepewna co tak właściwie chce powiedzieć. Uciekała wzrokiem na prawo i lewo, byle dalej od Ślizgona. Westchnęła głęboko po czym zdecydowała się jednak spotkać swoje brązowe tęczówki z jego błękitnymi. -Dziękuję. Że mnie tu przyniosłeś. Nie wiem, co bym tam sama zrobiła. - nie dodała, że pewnie w ogóle nie spadłaby z miotły i odbyła spokojny trening, bez konieczności narażania swojego zdrowia bądź życia.
Jak powinien zareagować człowiek, który omal kogoś nie zabił? Bo mogło to skończyć się zupełnie inaczej, trawa ani związane włosy nie ochroniłyby jej głowy. Uderzyła by w nią z całej siły, z wysokości dziesięciu metrów... Zapewne zbierałby z ziemi nie tylko jej ciało. Wpatrywał się w nią tak, jakby w każdej chwili mogła stąd zniknąć. Jakby każdy jej spokojny oddech miał być ostatni. Jakby lekarstwa podane przez pielęgniarkę miały nie zadziałać, a jej ciało miało zaraz zapaść się w sobie. I zniknąć. Już nigdy więcej wyzywającego spojrzenia, które kryło w sobie tyle nienawiści, a jednocześnie podążało za każdym jego ruchem. Nie byłoby tego nurtującego oczekiwania na to, co postanowi dalej, co mu powie, jaką emocją postanowi zagrać i mu ukazać. Czy naprawdę zrobił to nieświadomie? Czy naparł na nią wtedy w górze po to aby się popisać i zwyczajnie wyśmiać jej nieuwagę? Czy może jednak miało to zupełnie głębszy sens. Trochę mroczniejszy, nieprzewidywalny i tak kurewsko potworny. Zapewne gdyby on miał spojrzeć w oczy swojego kata, dostrzegłby radość odbijającą się w jego spojrzeniu. Dziką euforię, która wzburza niebieski odcień jego własnych tęczówek. Jednak to był Thomen. On tego chciał. Wcale nie zamierzał ponownie otworzyć oczu. Uważa tę możliwość za naprawdę cudowny dar. Był bliżej niż myślał, jednak to nie zmienia tak naprawdę niczego. Pochylił się do przodu i oparł podbródek na zaciśniętych pięściach. Jej dłoń za jakiś czas wróci do swojego pierwotnego stanu, niemalże wszystko wróci dokładnie na swoje miejsce. Nie wiedział, czy tego chciał. Nie wiedział, czy chciał aby w jej spojrzeniu coś się zmieniło. A zdenerwowanie, czy tam zakłopotanie widoczne na jej twarzy nie pasowało do sytuacji. Czemu nie rzucała w jego kierunku gromów? Chciał poczuć na skórze te iskierki. Poczuć cokolwiek. Oprócz tego, co aktualnie się tam działo. -Przestań. To ja Cię tu wpakowałem.-Powiedział wolno, dopierając ostrożnie słowa. Przypomniało mu to sytuację, w której czuł się podobnie... Również sprawił, że czyjeś życie zostało zagrożone... Co innego kiedy w grę wchodzi igrania z własnym życiodajnym promyczkiem. Thomen, przecież innych masz w głębokim poważaniu, co do chuja? Wstał nagle, zbyt szybko, jakby coś nagle w niego uderzyło, na co nie był koniecznie przygotowany. -Zapomnij o tym.-Mruknął pod nosem, chowając dłonie do kieszeni spodni. A widząc podnoszącą się zza swojego biurka pielęgniarkę, która najwyraźniej zauważyła, że Valentii się obudziła, odsunął krzesła i ruszył w kierunku wyjścia z pomieszczenia. I tak to zostawisz? Nie zatrzymał się nawet po to, aby się obejrzeć, a choć nerw w jednej z jego nóg właśnie to chciał uczyć, szybko mu zagroził i zmienił swoje plany. Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
/zt
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Był zapalonym graczem quidditcha, który chciał kiedyś dołączyć do narodowej reprezentacji. Zdawał sobie więc sprawę z tego, że potrzebne są mu nie tylko umiejętności w zakresie miotlarstwa, ale również magii uzdrowicielskiej. W końcu na boisku zdarzały się różne kontuzje i zdolność wyleczenia samodzielnie tych drobniejszych urazów zdawała się niezwykle przydatna. Matthew stwierdził więc, że musi nadrobić zaległości z tego przedmiotu, a co za tym idzie ochoczo zapisał się do kółka utalentowanych uzdrowicieli. Co prawda do miana utalentowanego było mu jeszcze daleko, ale jeśli rzeczywiście miał się tutaj czegoś nauczyć, to warto było chyba spróbować. Jego pierwszym zadaniem z kółka miało być przeprowadzenie wywiadu z pacjentami w sali skrzydła szpitalnego. Został wcześniej uprzedzony, iż będzie musiał zbadać nie czarodziejów, a skrzaty domowe. - Jestem członkiem kółka utalentowanych uzdrowicieli. Pomagamy uzdrowicielom w szkolnym skrzydle szpitalnym. – Wpierw przedstawił się, by zdobyć zaufanie pacjentów, a także zawiązać z nimi jakąś nić porozumienia. Musiał się w ten sposób zachować, ponieważ widział już wcześniej ich podejrzliwe spojrzenia. Właściwie wcale im się nie dziwił, sam także wolałby być leczonym przez profesjonalistów. - Muszę sporządzić odpowiednie notatki, dlatego chciałby, żebyście jak najdokładniej opisali mi swoje objawy – Dodał po chwili, przechodząc już do sedna sprawy. Skrzaty nadal mamrotały jeszcze coś pomiędzy sobą, ale ostatecznie zgodziły się chyba porozmawiać z ślizgońskim chłopakiem. - Od kilku dni się zupełnie nie wysypiam, nie mam na nic siły, w dodatku bolą mnie wszystkie mięśnie. – Mruknął jeden ze skrzatów domowych, po którym faktycznie było widać, że nie może nawet ruszyć ręką. – A mnie do tego jeszcze strasznie boli głowa. – Wtórował mu nagle drugi. – A mnie brzuch. – I trzeci… zrobił się niemały rozgardiasz, ale młody Gallagher dzielnie wypisywał wszystko to, co mówili jego pacjenci, starając się wyłapać z ich wypowiedzi nawet najdrobniejsze szczegóły. W końcu to one mogły zaważyć o tym, czy szkolny uzdrowiciel zdoła postawić odpowiednią diagnozę. - Poprosiłbym jeszcze o wasze imiona. – Wtrącił się gdzieś pomiędzy przemowę jednego a drugiego skrzata. Do diagnozy imiona może i nie były potrzebne, ale dzięki nim łatwiej było mu opisać, które z objawów dotyczą którego z pacjentów. Czego by przecież nie powiedzieć, nie musieli oni wszyscy zachorować na to samo. - No dobrze, a pojawiały się może jakieś majaki? Omamy słuchowe? – Matthew zdecydował się im trochę dopomóc, zadając nieco bardziej konkretne pytania. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę, bo przynajmniej połowa zebranych w pomieszczeniu skrzatów potwierdziła jego obawy i przyznała, że zdarzały im się przywidzenia. Gallagher miał już swoją teorię na temat ich choroby, choć oczywiście nie zamierzał wyrokować. Jego zadaniem było tylko zebranie informacji. Poza tym nie był do końca pewien czy skrzaty domowe chorują na te same przypadłości, co czarodzieje. - Dobrze, zmierzę wam jeszcze temperaturę i jesteście wolni. – Polecił każdemu z nich skorzystać z termometru, tłumacząc wcześniej w jaki sposób to zrobić. Prawdopodobnie łatwiej by było zrobić to za pomocą zaklęcia, ale niestety nie był jeszcze na tyle biegły w tej dziedzinie, więc musiał uciec się do mugolskich sposobów. Tak czy inaczej odnotował wyniki obok objawów każdego z pacjentów, a następnie przekazał swój notes uzdrowicielowi znajdującemu się w skrzydle szpitalnym. - Mam nadzieję, że te informacje wystarczą. – Powiedział z uśmiechem na pożegnanie, a następnie udał się na szkolny dziedziniec, żeby skorzystać jeszcze z ostatnich tego dnia promieni słońca.
zt.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nie mogło zabraknąć Dunbara na lekcji uzdrawiania. Z tym zawodem wiązał swoją przyszłość, więc akurat dzisiaj zdarzyło mu się przyjść punktualnie. Niechętnie myślał o godzinach spędzonych w książkach, preferował wszak naukę praktyczną, jednak wyjątkowo nie narzekał. Ostatnio miał dobry czas jeśli chodzi o sukcesy, czego dowodem był chociaż złapany znicz na ostatnim meczu, więc do klasy wszedł z bananem na ustach. . - Dzieeeń dobry.. - zawołał do profesorki i zarzucił kurs na tylne ławki. Zapomniał zabrać ze sobą książek i zeszytów, ale za to miał różdżkę. Miał też że soba nadzieję, że w razie czego ktoś pożyczy mu materiałów, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z krzywo związanym krawatem rozłożył się na krześle, rozwalając pod ławką swoje długie kończyny. Nie czuł potrzeby nawiązywania rozmowy z nauczycielką, choć trzeba przyznać, że zazdrościł jej tej parującej kawy. Spał mało, bo oczywiście świętował z Gallagherem zwycięstwo w quidditchu, a ledwo się wyleczył z kaca. Stłumił ziewnięcie, oparł głowę o rękę i dzielnie walczył by nie zderzemnąć się zanim reszta hogwartczyków wpełznie na zajęcia.
Audrey nie interesowała się szczególnie uzdrawianiem. Była wcześniej na kilku lekcjach, lecz był to dla niej raczej przymus. Niedługo, jednak skończy ona szkołę wyższą i będzie musiała poważniej myśleć nad pracą, a co za tym też idzie - stażami. Nie wie jeszcze, gdzie ją dokładnie poniesie, lecz wie, że muszą tam być magiczne stworzenia! W ostatnim czasie dość poważnie myślała nad uzdrowicielem magicznych stworzeń i właśnie dlatego postanowiła dobrowolnie udać się dzisiaj na lekcje uzdrawiania. Związała ona włosy w dość luźnego koka, spakowała do torby notes i różdżkę i pokierowała się w stronę Skrzydła Szpitalnego. -Dzień dobry! - uśmiechnęła się do profesorki, po czym rozejrzała się po klasie. Nie było tam jeszcze wiele osób, natomiast był jej dobry znajomy, Jeremy. Założyła kosmyk włosów za ucho, po czym poszła na tyły sali, aby usiąść z chłopakiem. Dziewczyna rzuciła torbę obok ławki i spojrzała na Jeremy'ego. Czy on śpi? Oj, chyba miał wczoraj długą noc... Audrey szturchnęła delikatnie kolegę, aby go przebudzić. -Chyba się nie wyspałeś. - zauważyła, siadając do ławki. -Mam nadzieję, że to miejsce nie było zajęte.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
W magii leczniczej za dobry nie był, zdecydowanie brakowało mu w tym zakresie wiedzy, co nie zmienia faktu, że chciał poćwiczyć zaklęcia uzdrowicielskie. Nie wiązał co prawda swojej przyszłości z pracą w św. Mungu albo klinice dla magicznych zwierząt, ale takie umiejętności niewątpliwie byłyby przydatne również w karierze zawodnika quidditcha. W końcu w tym sporcie często miało się do czynienia z różnego rodzaju urazami, więc dobrze było znać odpowiednie zaklęcia, by szybciej ulżyć sobie w bólu i doprowadzić siebie samego do stanu używalności. Początkowo miał wysłać Dunbarowi sowę, ale stwierdził, że nie jest to konieczne. Jeśli mowa o lekcjach eliksirów i magii leczniczej, Gryfon był zawsze pierwszą osobą, która się o nich dowiadywała. Gallagher był święcie przekonany, że zastanie swego przyjaciela na miejscu, toteż udał się szybko w kierunku skrzydła szpitalnego. Prawdę powiedziawszy dawno nie podchodził do żadnej lekcji z aż taką werwą, być może dlatego, że nie wszystkie z nich uważał za przydatne w życiu. - Dzień dobry! – Rzucił radośnie na powitanie, kierując swoje słowa do siedzącej przy biurku pani profesor. Przekraczając próg pomieszczenia, od razu wyczuł zapach czarnej, mocnej jak lura kawy. Cóż, do pracy w takim miejscu na pewno potrzebna była spora dawka kofeiny. Nie wyobrażał sobie, by miał być uzdrowicielem. Za dużo nauki, trzeba wysłuchiwać zrzędzących pacjentów, a jeszcze na dodatek można się czymś od nich zarazić. I szczerze był gotów nawet przedstawić taką wersję tego zawodu przed Dunbarem. Tego chłopaka i tak by przecież nie zniechęcił, a w żaden sposób go tym samym nie obrażał. Ba, szanował go bardzo i wspierał w jego marzeniach, po prostu uważał, że nie każdy nadaje się do każdej pracy. On i szpital – zdecydowanie nie. - Uuu… kacyk jeszcze męczy? – Te słowa wypowiedział wyjątkowo cicho, żeby przypadkiem Nora Blanc nie zdołała podsłuchać ich rozmowy. Branie udziału w lekcji uzdrawiania po takiej popijawie nie było w końcu najlepszym pomysłem. Chociaż przy zdolnościach Jeremy’ego Matthew nie sądził, by była to jakaś wielka przeszkoda. - Może też powinniśmy zrobić mu kawę? – Zagadnął Audrey, wskazując na delektującą się tym napojem panią profesor. Żartował, bo on sam czuł się jak młody bóg i miał nadzieję, że jego kumpel poza sennością także nie odczuwa zbytnio ubocznych skutków przyjemnego spędzania czasu przy kilku głębszych.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Udało mu się wpaść w półsen, nawet całkiem dyskretny, bowiem twarz miał skierowaną w kierunku okna. To było takie miłe i łatwe przysnąć tuż przed lekcją - to tak zwana regenerująca drzemka rzecz jasna w imię piękna i urody. Być może Audrey dobrze zrobiła szturchając go, a być może mogła zwrócić na niego uwagę pani Blanc, bowiem nagle poderwał głowę, cały zmienił pozycję przy ławce i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po klasie. Gdy zatrzymał wzrok na Ślizgonce to zamrugał, nastroszył brwi i zastanawiał się gdzie jest, co robi i czemu widzi przed sobą uśmiechniętą dziewczynę. Może już umarł? Nie no, to niemożliwe, przecież od kaca się nie umiera. Po chwili do jego uszu dobiegł szept Matthew, którego powitał uniesieniem brwi i spojrzeniem zaspanych ślepi. - Ominęło mnie coo... - miało być pytanie, a zostało przerwane potężnym ziewnięciem. Nie zorientował się nawet, że Audrey o coś go zapytała. Potarł kłykciem powiekę i kuknął podjerzliwie na nauczycielkę, która na szczęście póki co nie zwracała na nich uwagę. Gdy poczuł zapach kawy westchnął z zazdrością. - Przydałby się tu jakiś skrzat wydający kawę, co nie? - zapytał równie cicho i odwrócił się na krześle przodem do Audrey a i bokiem do przyjaciela. W życiu by nie wpadł na to, że ten właśnie o tym samym powiedział. Nagle Jeremy wyprostował kark i popatrzył zaskoczony po raz kolejny na Matthew. - A niech mnie gorgony zeżrą, jednak przyszedłeś? Widzisz, Audrey, zagroziłem mu przedwczoraj, że go nauczę podstaw pierwszej magicznej pomocy. Słuszna decyzja, że lepiej by Blanc cię tego edukowała niż ja. Ja to jestem potworem w korkach. - wyszeptał głównie po to, by zabić czas oczekiwania na lekcję ale i po to, by się dobudzić, bo choć rozmawiał i popatrywał na nich całkiem przytomnie, wzrok miał zaspany.