Opustoszałe, zakurzone, nie używane od lat pomieszczenie. Początkowo, miało to być miejsce organizowania różnorodnych przyjęć i okazji, a także wspaniałe miejsce ćwiczeń dla kółka teatralnego. Jednakże przez brak zarówno prowadzącego, jak i chętnych sala ta pozostała nieużywana. Na ziemi można znaleźć pare pergaminów, zawierających zgubione notatki studentów, czy też początkowe rysopisy scenariuszy jeszcze sprzed wielu lat. Dzisiaj, uczniowie przybywają tu najczęściej tylko po to, by odpocząć od hałaśliwych rówieśników i zaznać nieco ciszy i spokoju.
Autor
Wiadomość
Cassandra Hawkins
Rok Nauki : VI
Wiek : 17
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : promienieje radością i pozytywną energią
O kółku teatralnym dowiedziała się od Ezry. Nigdy wcześniej nie miała nic wspólnego z aktorstwem, chyba że chodziło o wciśnięcie kitu prefektowi, który przyłapał ją w zakazanym miejscu. W tym już była świetna! No na przykład Holden ostatnio jej totaaaalnie uwierzył że jest w lesie przez zadanie domowe! Wparowała na zajecia razem z bibliotekarką, bo do tej pory nie miała pojęcia, gdzie sie ta sala znajduje. W każdym razie rozglądała się po pomieszczeniu z wielkim entuzjazmem! Była w MAGICZNYM teatrze! A magiczne rzeczy porywały jej serce całkowicie. - Fire! Ja chcę, ja! - podbiegła do niej jak tylko wylosowała karteczkę ze swoją cechą. Wlepiła w ukochaną Gryfonkę swoje wielkie, ufne oczy i spytała. - Mogę być z tobą w parze? Proooszę! Krukonka zerknęła też na wylosowaną cechę. Panika! Ha! To będzie proste! I jakież malownicze! Totalnie fenomenalne!
Kosteczki: łącznie 5, panika!
Asa Turner
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 187
C. szczególne : Tatuaże na rękach; lekko umięśniony
Zapisanie się do kółka Twórczych Teatrofili było prawdziwym aktem desperacji. Asa nie lubił występować, zawsze w swoich poczynaniach odnajdując mnóstwo błędów. Pasjonował się muzyką i nic nie powstrzymywało go przed tym, aby tworzył sam dla siebie, albo - ewentualnie - dla najbliższych. I chociaż wcale nie dręczyła go paraliżująca trema, to migał się od wychodzenia na scenę. Potrzebował czegoś, co zatrzyma go w Hogwarcie. W końcu do studiów przekonał się tylko dlatego, że chciał mieć lepszy dostęp do materiałów, za pomocą których mógłby zgłębiać interesujące go tajniki magii; niestety nie było to takie proste, jak mogłoby się wydawać. Dodatkowym problemem było to, że lata spędzone w zamku kojarzyły mu się z okresem sielanki przeżywanej u boku ukochanej... a kiedy ta latała obok i zrzędziła na wszelkie możliwe nieszczęścia, to Asa kompletnie tracił chęci do życia. Zajęcia kółka pozalekcyjnego miały stać się wyzwaniem, którego podjęcie oznaczałoby powrót do sił. Jeśli da radę przemóc się i zbliżyć do teatralnego świata, to da radę sobie chyba ze wszystkim! - Dzień dobry? - Przywitał się, nieco niepewnie. Przemknął spojrzeniem po tej małej garstce osób, które zebrały się w sali teatralnej. Pasował mu ten spokój, który tutaj panował; Asa zaraz uśmiechnął się nieco szerzej i podszedł do miski z losami. Czyli bez zbędnych ceregieli, od razu zabierają się za pracę! Dobrze, nie ma czasu na szybką zmianę zdania. Gryfon przesunął palcami po karteczkach, modląc się o cechę, która pomoże mu zyskać tę upragnioną pewność siebie. Był całkiem pewien, że wybrał odpowiednio - a na jego przeczuciach dobrze było bazować. Megalomania. Jak idealnie!
Kostki: 3 i 1 Cecha: Megalomania
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Sam tylko Merlin wiedział jak wiele kosztowało ją powstrzymywanie się przed zapisaniem do absolutnie każdego kółka zainteresowań (no, może z małym wyjątkiem w postaci runiarzy). Właściwie uważała, że ostatecznie i tak wyszło jej naprawdę dobrze, w końcu została członkinią tylko dwóch... choć po pozornie nieprzyjemnych zmaganiach z zadaniem domowym z zielarstwa coraz poważniej rozważała kółko zielarzy. Ostatecznie i tak nie było siły, która mogłaby ją powstrzymać przed wzięciem w nim udziału. Co prawda Carmel nigdy, nawet będąc małą dziewczynką, nie marzyła o karierze aktorskiej, ale wychodziła z założenia, że w życiu warto spróbować absolutnie wszystkiego – nawet tego, do czego pozornie nie ma się najmniejszych predyspozycji. Koło teatralne wydawało jej się bardzo ciekawą, a przede wszystkim nową i nieznaną jej aktywnością. Wymagało kontaktu z ludźmi i ekspresji, a przy tym wszystkim wymagało od niej – tak przynajmniej liczyła i tego się spodziewała – przełamywania pewnych ram i własnych ograniczeń. Wszystko to brzmiało jak coś, w czym młoda Gallagher powinna jak najszybciej wziąć udział; i oto była – cała na biało. No, nie do końca. Miała na sobie długą, szarą, dresową bluzę z kapturem, na której plecach widniał ruchomy, zerkający dumnie, iście gryfoński lew i wygodne leginsy. Na wyglądzie kończyła się jednak jej niepozorność, bo oto wpadła do sali teatralnej z takim rozpędem, że niemal nie wyrobiła na zakręcie. Zatrzymała się na środku pomiędzy rzędami foteli, wzięła dwa głębokie wdechy żeby nieco uspokoić przyspieszony sprintem oddech i rozejrzała się po zebranych, uśmiechając się nie do końca świadomie. – Dzień dobry! – przywitała się, mając na myśli głównie Donnę, która niewątpliwie była najstarsza z nich wszystkich (miała szczerą nadzieję, że kobieta nie potrafi czytać w myślach). – Spóźniłam się? – dodała, ale mimo wszystko pokonała dzielącą ją od sceny odległość i śmiało sięgnęła do miski z karteczkami. Chciała zobaczyć co wylosuje nawet jeśli miałaby zaraz wylecieć z sali – sprawiało jej to dużo frajdy. Rozwinęła karteczkę i zmarszczyła nieznacznie brwi, widząc słowo "przemądrzałość".
10, przemądrzałość
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Skinęła głową swojej kuzynce, której się tu spodziewała. W końcu nawet jeśli oddała swoje serce muzyce i odnosiła znaczące sukcesy, to nadal lubiła również teatr. I gdy zadawała swoje pytanie to powiodła spojrzeniem po ludziach: napodudliwej Gryfonce, która głupio zadawała pytania, by potem i tak robić to co zechce, chłopaku, który chyba nie wiedział, gdzie i po co się znalazł, i po wesołej, entuzjastycznej kruszynie, która biegła... w jej stronę. Zrobiła krok w tył. Ona, Fire Dear, nie cofała się przed niczym. Nawet przed wilkołakami w czasie pełni, smokiem, swoim boginem czy innymi przerażającymi istotami. Szczyciła się odwagą godną samego Gryffindora i z pewnością uważała to za najlepszą ze swoich cech. Ale teraz cofnęła się przed małą, uśmiechniętą dziewczynką. Nie wiedzieć czemu skojarzyło jej się to z domem dziecka, w którym była dawno temu. Wtedy młodsze dziecko postanowiło ją przytulić. Okropność. Dlaczego w ogóle nie usunęła sobie tego wspomnienia z głowy... Zmrużyła oczy, mieląc w ustach stanowcze "nie". Dlaczego ktoś tak słodki i uroczy miał w ogóle ochotę dołączać się akurat do Blaithin? Przeciwieństwa się przyciągają czy po prostu śladem Liama Rivaia nie umiała odpuścić sobie rozweselania kogoś ponurego? Przyłożyła dłoń do czoła na chwilę, gasząc swoją irytację i próbując po raz kolejny zrozumieć, jak działają uczucia ludzi. O wiele można było Fire posądzić, ale nie przyszła psuć dzisiaj wszystkim dnia i zamierzała nawet w miarę współpracować. - Skoro chcesz. - wygięła wargę, pełna wątpliwości związanych z tym uroczym stworzonkiem, które cieszyło się wizją współpracy. Pozostawała nieruchoma i chłodna, gdy zerkała z góry na dziewczynkę. - To masz już jakiś pomysł na scenę, którą będziemy odgrywać? Nie wiem czy możemy znać swoje cechy czy je odgadywać. Zastanowiła się na moment nad tym, bo może powinna zapytać panią Jenkins. Sceptycyzm Blaithin mocno kontrastował z optymizmem Cassie, ale nie wydawało się, żeby mała Krukonka potrafiła zarazić tym Dear.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Od rana był trochę zestresowany. To była trema zupełnie innego rodzaju niż ta, którą przeżywał na deskach teatru. Nigdy wcześniej nie zdarzało mu się występować w roli autorytetu - co prawda podrzędnego wobec Donny, ale wciąż było to więcej niż by się spodziewał - i sam chyba nie do końca wierzył, że ma dostateczną wiedzę, by kogokolwiek instruować. Trudno było powiedzieć w co Ezra pokładał większą nadzieję - w to, że kółko okaże się ich pierwszym wspólnym sukcesem czy w to, że zainteresowanie okaże się zbyt małe i pomysł, któremu nie potrafił się oprzeć, rozpłynie się samoistnie, bez żalu, bez bólu, bez kompromitacji. Tego dnia Ezra wypalił tak wiele Merlinowych Strzał, że wcale nie zdziwiłby się, gdyby dym z jego płuc zaczął się wydobywać permanentnie. Ważniejsze było jednak to, że w pełni zdawały egzamin; Clarke w sali teatralnej promieniował tą wyważoną dawką pewności siebie i przekory wchodzącej w nieszkodliwą i nieodpychającą zarozumiałość. - Jak najlepiej potrafiłem - przytaknął z uśmiechem, również nie mogąc się doczekać, aż pierwsi zainteresowani przekroczą próg sali. - Jeśli nic z tego nie będzie, to przynajmniej czeka nas wolne popołudnie, Donno. A następnym razem powiemy, że rozdajemy darmowe bilety do teatru. Wzruszył lekko ramionami - nie tylko wierzył, ale i wiedział, że artystyczny duch wśród młodzieży nie umarł. Było jednak wiele innych czynników, które wpływały na to, że uzdolnieni ludzie rezygnowali z rozwijania swoich talentów. Nie wszyscy jednak zawodzili - Ezra spojrzał na @Blaithin ''Fire'' A. Dear, ale skoro sama dziewczyna nie wykazała żadnego zainteresowania kontaktem, a minę miała, jakby pierwszego śmiałka zamierzała ugryźć, to i on ograniczył się do krótkiego powitania. Podobnie potraktował @Vivien O. I. Dear", z którą jego relacja była po prostu... Dziwna. Uważał, że im mniej interakcji, tym w zasadzie lepiej dla nich - nie miał czasu na takie rzeczy, jak nastawianie kolejny raz łamanego nosa. Najbardziej zaś ucieszył się na widok @Cassandra Hawkins - co prawda rzeczywiście sam ją zachęcał, nie sądził jednak, że Krukoneczka faktycznie się tym zainteresuje. Być może poczuł nawet ukłucie zazdrości, kiedy Cassie z tak ogromnym entuzajazmem wybrała spośród wszystkich ponurą Gryfonkę. - Cześć - odpowiedział i jednocześnie poprawił @Asa Turner, który przez chwilę wyglądał jakby przyszedł na ścięcie. Nie miało byc jednak tak źle - raczej. Za to do ostatniej przechodzącej dziewczyny (@Carmel M. Gallagher) uśmiechnął się szeroko, samemu podając jej miskę z losami. - Jesteś idealnie na czas. Myślę, że będziemy już zaczynać... Więc może zacznijmy od małej proformy. Ja nazywam się Ezra Clarke i razem z Donną Jenkins, którą znacie zapewne z biblioteki, będziemy prowadzić zajęcia teatralne. - Powiódł spojrzeniem po twarzach zebranych, lekko się przy tym uśmiechając. Zerknął też na Donnę poniekąd pytająco, czy może kontynuować. - Jeśli boicie się, że nigdy wcześniej nie mieliście styczności z aktorstwem - nie szkodzi. Być może nawet to będzie wasz atut... Każdy z was wylosował pewną charakterystyczną cechę. Zapewne wcale nieadekwatną do was. Chcemy z Donną najpierw was trochę przetestować, zanim zaczniemy dzielić się wiedzą i doświadczeniami. Wiem, że może to wydawać się skokiem na głęboką wodę, ale w aktorstwie ważne jest, aby potrafić wydobyć z siebie odpowiednią emocję i wyolbrzymić ją na potrzeby sceniczne. Więc niech każdy z was teraz przez chwilę pomyśli nad wylosowaną cechą. Będziecie pracować w parach... - Oczywiste było, że Cassie musiała być z Fire. Vivien, jako osoba o nieco większym doświadczeniu scenicznym mogła śmiało pomagać mniej obeznanym uczestnikom - z tego powodu Ezra przydzielił jej Carmel, zaś na samego siebie wziął współpracę z Asą. - Potrzebuję jeszcze, żeby jedna osoba z pary wylosowała miejsce. Być może was to zainspiruje. Pamiętajcie, niech was nie martwi, że coś wydaje się głupie. Dlatego też pracujemy jednocześnie. Obserwować was będzie jedynie Donna i w razie problemów pomagać. Waszym najważniejszym zadaniem jest zbudowanie postaci, z której wręcz do przesady emanuje wylosowana cecha. Nie dzielcie się nimi miedzy sobą - wasze działania mają być wystarcza wymowne. Teraz niech każdy znajdzie trochę przestrzeni... I do dzieła. Sam zwrócił się do @Asa Turner, gestem ręki oddając mu pierwszeństwo - to nie Ezra był tu głównym uczestnikiem i nie chciał chłopakowi narzucić własnej narracji. Tym bardziej, kiedy pomysły Gryfona miał szansę być ciekawsze od jego własnych - to właśnie przecież zamierzali sprawdzić.
Miejsca:
1 - cmentarz 2 - plaża 3 - szpital św. Munga 4 - mugolskie centrum handlowe 5 - zakazany las 6 - sala lekcyjna
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
SPOTKANIE ZOSTAJE PRZEDŁUŻONE NA CZERWIEC - JEŚLI KTOŚ MA OCHOTĘ, MOŻE ŚMIAŁO DOŁĄCZYĆ!
* najlepiej będzie, jeśli będziecie od razu wpadać parami, żeby potem nie wyszło, że ktoś nie wie lub nie ma co robić * losujecie z tego co zostało, a jeśli w którymś momencie okaże się, że losów jest zbyt mało, to dajcie mi znać, to przygotuję nową pulę * pamiętajcie proszę, że aby kółko zostało Wam zaliczone, musicie w pełni wykonać zadanie, a nie tylko przyjść. Jeśli Wasz partner długi czas nie będzie się odzywał, napiszcie do mnie pw. Możecie też fabularnie zgłosić się do Ezry lub Donny, którzy mogą Wam zastąpić przydzielonego wcześniej partnera
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
O spotkaniu kółka twórczych teatrofili dowiedział się zupełnym przypadkiem z głośnej rozmowy uczniów na korytarzy. Stwierdził, że może to całkiem ciekawy pomysł na spędzenie wolnego czasu. Co prawda nigdy wcześniej nie bawił się w aktorzenie, ale przecież teatr to nie tylko odgrywanie ról, ale i elementy muzyki i tańca, a jeśli chodzi o to ostatnie, to szło mu całkiem nieźle. No, przynajmniej tak mu się wydawało, bo wdawał się w pląsy jedynie na imprezach, ale nigdy żadna partnerka nie narzekała na to, że depcze jej po nogach. Również gra na instrumentach ostatnimi czasy bardzo go zainteresowała. Pożyczył nawet od kumpla mugolski saksofon, na którym uczył się grać. Na razie nie wychodziło z tego nic składnego, ale nie miał zamiaru się poddawać. Od razu pomyślał, że namówi Gabrielle na spotkanie tego całego kółka teatralnego. Ostatnio dobrze ćwiczyło im się razem na miotłach, więc czemu tym razem miałoby być inaczej? Nie było już czasu na wysyłanie sów, więc po prostu biegał po zamku jak głupi, pytając o nią innych uczniów. W końcu znalazł ją na dziedzińcu i niewiele wyjaśniając, złapał pod ramię, zaciągając aż pod odpowiednią salę. W drodze naprędce nakreślił jej plan, ale dziewczyna nie miała chyba zbyt wiele do powiedzenia. No nijak nie mogła się po prostu nie zgodzić. - Przepraszamy za spóźnienie! – Wykrzyknął zasapany, kiedy oboje przekroczyli próg sali. Dyszał jeszcze ciężko, bo przecież musiał ciągnąć Gabe niemal przez pół zamku. Co gorsza, okazało się, że na miejscu zebrało się już sporo osób, a on nie miał zielonego pojęcia, co mają razem z Francuzką robić. Wreszcie ktoś im wytłumaczył, że mają wylosować cechy charakteru do odegrania, a także miejsce akcji. Chłopak sięgnął ręką do miski z karteczkami. „Agresywność” – no, to będzie ciekawie. Oby tylko jego przyjaciółka się na niego za jakieś niecenzuralne słowa nie obraziła, chociaż dziewczyna nie była taka… na pewno zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko zabawa. - O, Carmel! Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Cię jako aktorkę. – Dopiero po chwili uświadomił sobie, że na kółku teatralnym zjawiła się także jego młodsza siostrzyczka. Wyglądało na to, że ma odegrać swoją scenkę z Vivienne, co również mogło dać interesujący rezultat. Tak czy inaczej musiał skoncentrować się na zadaniu swojej pary. Poczekał aż Gabrielle wylosuje swoją cechę, a następnie „załatwił” im miejscówkę. - Szpital św. Munga. Hmm… – Z tego losu aż tak bardzo się już nie cieszył. Nie pamiętał, by kiedykolwiek był pacjentem tego szpitala. Jeśli już nabił sobie jakiegoś guza, to zwykle podczas roku akademickiego, więc łatwiej było dostać się do szkolnej pielęgniarki. No ale trudno, będzie improwizował. - To co zaczynamy? – Nawet nie poczekał na odpowiedź swojej towarzyszki, rwąc się do pracy. To będzie z pewnością niesamowite! – My jesteśmy już gotowi. – Oznajmił tylko Ezrze i Donnie, a następnie przeszedł parę kroków dalej, starając się jak najlepiej wczuć w swoją rolę. - Czy na tej recepcji to ktoś w ogóle obsługuje?! No doprawdy, to żenujące za co płacimy nasze cenne galeony! – Krzyczał w niebogłosy, wymachując przy tym rękami, zaś swym groźnym spojrzeniem obdarzył biedną Levasseur, której przyszło odgrywać scenę w parze razem z nim. Tak jak darzył ją jednak ogromną sympatią, tak teraz nie zamierzał przedkładać ich prywatnych relacji nad wypracowany wspólnymi siłami sukces. - Czy ten uzdrowiciel to w ogóle ma zamiar przyjść? Może mi to pani powiedzieć? No nie, oczywiście, bo nikt tu nie może niczego powiedzieć, kurwa jego mać! – Nawet nie zauważył, kiedy z jego ust wydobyło się siarczyste przekleństwo. Chyba za bardzo skoncentrował się na swoim celu, ale… nauczycielka powinna raczej przymknąć na to oko, skoro mieli być w swych rolach wiarygodni? - Czekam tu już dwie godziny, żeby ktoś mnie łaskawie obsłużył! A pieprzyć to, pójdę do konkurencji! – Po tych słowach kopnął stojące nieopodal krzesło, zaś jego mimika twarzy nie wyrażała praktycznie nic innego poza niepohamowaną wściekłością. Czy to to samo co agresja? Chyba tak, a niewątpliwie obie te cechy znacząco się ze sobą zazębiały. – A no tak, oczywiście. Nie ma żadnej konkurencji, dlatego macie w dupie takiego klienta jak ja! – Póki co zakończył swój wywód, dając również szansę Gabe, jednak by nie wyglądało to sztucznie, z założonymi na piersiach rękoma, kręcił głową ze zrezygnowaniem, pokazując tym samym swoje podejście do szpitala św. Munga. A raczej… nie swoje podejście, tylko podejście swojej postaci.
Ostatnimi czasy życie panienki Levasseur ponownie nabierało tempa, w ferworze obowiązków, które lawinowo spadły na nią po tygodniu "nieobecności", ciężko było jej poddawać się kolejnym falą rozpaczy. Serce w piersi nadal mocno krwawiło, dusza nadal była w kawałkach, przed snem za każdym razem poleciało kilka łez, jednak już nie budziła się z krzykiem na ustach w środku nocy, czy też z wyglądu nie przypomniała chodzące zombie. Pozornie wracała do normalnego funkcjonowania, uśmiechała się, żartowała spędzając czas wśród przyjaciół, chociaż często kosztowało ją to niewyobrażalnie dużo samozaparcia i jeszcze więcej sił. Ten dzień niczym nie różnił się od poprzednich: pobudka, obowiązki, chwila przerwy, podczas której pozwoliła sobie odetchnąć nieco świeżym powietrzem na dziedzińcu szkoły. Słodka woń kwiatów niesiona przez letni wiatr wprawiała brunetkę w znacznie przyjemniejszy nastrój. Siedziała na jednej z kilkunastu drewnianych ławek kierując twarz ku promieniom słońca, zupełnie ignorując fakt, że powoli na jej nosie i policzkach zaczynały pojawiać się piegi. Przymknęła oczy ciesząc się ciepłem, kiedy nagle poczuła szarpnięcie. Zaskoczona wydała z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk, który przypominać mógł pisk wystraszonego psa w połączeniu z parsknięciem zdenerwowanego kota. Nim się zorientowała, była ciągnięta przez dobrze znanego jej Ślizgona w bliżej nieokreślonym kierunku. Z Mattem spędzała ostatnio zadziwiająco dużo czasu, który upływał im niezwykle szybko. Dziewczyna czuła się przy nim zaskakująco dobrze, a on zupełnie tego nie świadom skutecznie odganiał jej myśli od Juliana. Spojrzała na niego pytająco, marszcząc czoło, próbowała nawet protestować chcąc zatrzymać go, lecz na nic zdawał się być jej opór. Dopiero kiedy ujrzała kierunek ich wędrówki, zaś brunet dodatkowo nakreślił obraz sytuacji wzruszyła jedynie ramionami, całkowicie się temu poddając. O tym, że koło twórczych teatrofilów powstało wiedziała już od dawna, głównie dlatego, że znała głównego prowodyra całego tego zamieszania, jednak do głowy jej nie przyszło by dołączyć do grona osób, które w mniejszym lub większym stopniu posiadały talent aktorski, którym jej natura nie obdarowała. Potrafiła śpiewać, temu nikt nie mógł zaprzeczyć, ale grać? Pokazać innym uczucia, których prawdziwie się nie odczuwa? Udawać? Gabrielle zdecydowanie się do tego nie nadawała, lecz pochwyciła rękawice rzuconą przez swoejgo towarzysza - głównie dlatego,że kochała wyzwania. - Tak, przepraszamy - rzuciła przyglądając się zebranym osobom, by ostatecznie spojrzenie utkwić w postaci Ezry, szczerze się do niego uśmiechając oczywiście podobnym uśmiechem obdażając wcześniej Carmel. Ledwo mogła złapać oddech, zupełnie jakby ostatni trening to było dla Matta zbyt mało, więc postanowił zrobić im maraton po schodach i korytarzach zamku. Kiedy już wyjaśniło się,co tu robią sięgnęła po jedno z karteczek, które zostały. Upór zdziwiona doborem cech,y która jen się trafiła. To będzie ciekawe przeszło jej przez myśl. Wzięła głębszy oddech, kiedy Matt wylosował im miejsce. Szpital znała od podszewki, wiele razy spędzała tam długie godziny z własnej woli, oczywiście pod okiem swojej mamy lub jej koleżanek po fachu. Zapach medykamentów nigdy jej nie przeszkadzał, tylko widok krwi w zbyt dużej ilości wywoływał mdłości. Miną scenowego partnera Gabrielle zupełnie odbiegała od tej reprezentowanej przez nią- kąciki ust uniesione delikatnie ku górze. Właśnie otwierała usta, by oznajmić, że potrzebuje chwili, jednak ten już zdążył się wyrwać. Pokręciła jedynie głową z niedowierzaniem, sekundę później dołączając do niego. Niesforne blond włosy związała gumką, którą miała założoną w roli bransoletki,przygryzając dolną wargę. Denerwowała się, było to widoczne w niepewnych ruchach Puchonki i braku przekonania na twarzy, jednak nie zamierzała się wycofać. Wyprostowała się wypinając pierś do przodu, zaś na twarz przybrała poważny wyraz. W pośpiechu chwyciła drewniane krzesło stojące nieopodal po czym usiadła na nim, unosząc dłonie w powietrzu, jedną sunąc niewidzialnym piórem po niewidzialnym pergaminie. Poruszyła nosem to w prawo, to w lewo, zupełnie jakby spoczywała na nim irytująca para okularów. Ślizgona rozpoczął swój wywód, zaś ona uparcie wykonywała swoją pracę, nie racząc go nawet spojrzeniem, podskoczyła tylko delikatnie, w momencie gdy uniósł głos. Czuła na sobie jego nienawistne spojrzenie, co wywołało u dziewczyny delikatny uśmiech, lecz szybko się zmiarkowała. - Proszę Pana - zaczęła głosem niezwykle spokojnym i opanowanym. Uniosła głowę skupiając swoje spojrzenie na parterze. - Wyrażanie się w taki sposób nie pomoże w niczym. Pragnę zauważyć, iż nie jest Pan naszym jedynym pacjentem, a wśród wszystkich są również tacy, którzy wymagają natychmiastowej pomocy… Pan - tu zrobiła chwilową przerwę, aby dokładniej przyjrzeć się chłopakowi. Taksując go wzrokiem udała, że palcem wskazującym poprawie zsuwające się okulary - Pan ma siłę by krzyczeć, więc nie wymaga natychmiastowej pomocy. Proszę więc poczekać na swoją kolej - odpowiedziała wracając do przerwanego nagłym wybuchem delikwenta pracy.
- Ale super! Ale super! Ale super! – trajkotał sam do siebie w maksimum ekscytacji, gdy ciągnął Krukona za ramię przez szkolne korytarze. Był pobudzony i uśmiechnięty od ucha do ucha i gdyby nie fakt, że musiał czym prędzej biec na zajęcia teatralne, bardzo możliwe, że wesoło by sobie podskakiwał. Niestety, byli trochę spóźnieni, więc Liam uznał trucht za nieco lepszą opcję poruszania się. – Czemu nie pomyślałem wcześniej, żeby zapisać się na kółko teatralne! O rany! Nie mogę się doczekać! Co prawda nigdy jako tako w aktorstwo się nie bawiłem, więc w razie jakby co, to udawaj, że nie jestem AŻ TAK zły, okej? – zażartował, na chwilę odwracając się do @Elijah J. Swansea . Nie przestawał przy tym biec, więc chyba tylko cudem nie wpadł w ścianę. Najpewniej nie musiał ciągnąć chłopaka jak pies zaprzęgowy, ale jakoś nie przyszło Liamowi do głowy, żeby puścić, więc jego palce dalej ostrożnie zaciskały się na przedramieniu Krukona. W końcu wpadli do sali. - Dzień dobry! Bardzo, bardzo, bardzo przepraszamy za spóźnienie! – chyba dziś zacięła mu się płyta. Musiał tak cały czas wszystko powtarzać po trzy razy? Niemniej więcej się nie odzywał, nie chcąc przeszkadzać Ezrze w tłumaczeniu zasad i tego, czym będą się dziś zajmować. Liama aż nosiło z podekscytowania i nie mógł przestać się uśmiechać. Co chwila tylko zerkał na swojego partnera, chcąc w jakiś magiczny sposób zarazić go pozytywną energią. Zauważył, że chłopak ostatnimi czasy nie tryskał szczęściem na lewo i prawo. Puchon wolał nie pytać o przyczynę, nie chcąc się zbytnio narzucać, niemniej trochę podejrzewał, że za wszystko odpowiadał Quidditch. Ten sport wiele potrafił napsuć… albo dobijała cię przegrana, albo roztrzaskany nos, jak to odczuł sam Rivai przy ostatnim meczu ze Ślizgonami… niemniej, chciał, że Elijah trochę się rozchmurzył, więc uznał, że będzie przy nim pajacować. - Dobra! To losuję! – i sięgnął po karteczkę. – Mamy… cmentarz… - zmarszczył nos. I tyle z rozweselania Eliego i błazenady? - A jaaa…. – wiedział, że nie powinien mówić swojego losu na głos, ale uznał, że wybuduje napięcie chociaż dla samego siebie. Rozłożył papier, a to co zobaczył… sprawiło, że jego jedynym komentarzem był głośny śmiech. Postarał się jednak uspokoić na tyle szybko, na ile umiał. Gdy znaleźli sobie właściwe miejsce do ćwiczeń, Liam ustawił się i poczekał na odpowiedni moment. Wyprostował się, przybrał poważną, choć z pewnym odcieniem smutku minę i złożył ręce, niczym Mona Lisa, chyba próbując dodać sobie jakoś gracji…? Cholera wie, jaki miał zamysł na przedstawienie postaci. - Pan Wąsik był dobrym chomikiem… a mówiąc dobrym, mam na myśli NAPRAWDĘ dobrym. Jak inaczej wyjaśnilibyśmy fakt, że chowamy chomika na ludzkim cmentarzu, prawda? Co prawda nigdy nie wynalazł nowego zaklęcia. Nie udało mu się nauczyć animagii… lub też odwróconej animagii, żeby przemienić się w człowieka… w sumie jak brzmiałaby animagia, ale taka bez „animalis”, a z dodatkiem „człowieka”? Mm.. homomagia! PFFFT... o-oh, Merlinie... – parsknął śmiechem, ale czym prędzej na nowo przybrał poważną minę. Niemniej wciąż czerwieniły mu się uszy: tak mocno chciało mu się teraz śmiać. Brawo, Liam. Twój humor jest na poziomie gimnazjum. - E-Ekhem, tak… nie nauczył się homomagii. Ani też nie był zbyt dobry w warzeniu eliksirów… zdarzało mu się też rozrzucać trociny poza klatkę i wchodzić łapkami do miski z wodą… ale nigdy.. NIGDY nikogo nie ugryzł i zawsze posłusznie zjadał warzywka i ziarno… Pan Wąsik był dobrym chomikiem. Będzie nam wszystkim go bardzo brakować… a teraz.. teraz może pan wyjaśni mi, dlaczego zapłacił mi pan za nielegalne pochowanie chomika na ludzkim cmentarzu i jeszcze dopłacił pan za mowę pożegnalną? – tutaj zwrócił się do Eliego, próbując wciąż zachować powagę.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Choć przez ostatni tydzień nie wyściubiał nosa poza Dolinę Godryka, omijając wszystkie zajęcia i zupełnie odcinając się od studenckiego życia, teraz próbował wrócić do normalności. Przegrany mecz nie był może najlepszym startem i w najmniejszym stopniu nie poprawił mu już-i-tak-podłego humoru, ale ostatecznie zmusił go do powrotu w szkolne mury. Ostatecznie jednak wszelkie zasługi można było przypisać Elaine, która jak zwykle była mu nieocenionym wsparciem i trwała przy nim wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował. Powoli wracał do końcowosemestralnej rzeczywistości i trzeba przyznać, że nieco się w tym wszystkim gubił. Obowiązków było dużo, czasu zaś niewiele; musiał odrobić swoją nieobecność, wziąć się do nauki i ogarnąć swoją quidditchową drużynę nim ci rozleniwią się z racji tego, ze był to ich ostatni mecz w tym sezonie. Kółka pozalekcyjne zsunął na drugi plan, toteż w chwili kiedy porwał go – dosłownie i w przenośni – Liam, był nieco zaskoczony. Nie zdołał zaprotestować... a może wcale tego nie chciał? Zupełnie nie miał tego w planach, ale z drugiej strony może właśnie tego potrzebował? Aktywności, która niezaprzeczalnie wiąże się ze sztuką, która pozwoli mu wyżyć się artystycznie, zapomnieć o problemach... i towarzystwa chłopaka, który jest dosłownym zaprzeczeniem ponurego nastroju? W końcu Liam potrafił jak nikt inny zarażać swoją wesołością. – Nie obiecuję. – odparł, mimowolnie się uśmiechając. To chyba rzeczywiście działało! Przyspieszył kroku, bo nienawidził spóźnień, a już i tak przekroczyli pod tym względem granicę dobrego smaku. W życiu nie wpadłby do sali o tak niewybaczalnie późnej porze gdyby spodziewał się, że w ogóle weźmie udział w tych zajęciach. Mruknął pod nosem jakieś przeprosiny i po prostu podążył za puchońskim towarzyszem, który zdecydowanie przeprosił wszystkich za nich oboje. Powiódł spojrzeniem po twarzach zebranych, prześlizgując się nieco szybciej po krukońskim prefekcie – ze względu na hojny podarunek dla drużyny, nie czuł się najpewniej w jego towarzystwie, bo czuł jakby w jakiś sposób go zawiódł. Uśmiechnął się nieznacznie do Fire, ale uśmiech ten przybladł kiedy zobaczył Matta, a zgasł zupełnie gdy dotarł do Gabrielle. Nie miał pojęcia co tutaj robiła, ale jej widok sprawił, że miał ochotę wycofać się stąd co prędzej, uciec jak ostatni tchórz. Poczuł przejmującą pustkę i dziwne ukłucie w piersi, ale jego twarz pozostała obojętna – zerknął na nią pierwszy i ostatni raz, postanawiając, że zupełnie ją zignoruje jej obecność na zebraniu koła. Jedynie paplanina Liama zatrzymała go na miejscu, sprawiła, że wziął głębszy wdech, przywołał na twarz delikatny, wymuszony uśmiech i sięgnął do misy po swój los. – Cmentarz? Jak uroczo i pozytywnie. – rozwinął swoją karteczkę, marszcząc przy tym brwi. „Infantylność” zupełnie nie była w jego stylu i nie wiedział czy powinien to traktować bardziej jako zmorę, czy może wyzwanie, które może okazać się całkiem satysfakcjonujące. Merlinie, nawet jako dziecko był raczej poważny, a już na pewno spokojny i stonowany, jak w ogóle miał tego dokonać? Podążył za Liamem, po drodze zmieniając kolor swoich włosów na złocisty blond, który najbardziej kojarzył mu się z dziećmi. Jego twarz straciła też nieco na swojej klasycznej kanciastości, a policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Nie wiedział czy charakteryzacja była wskazana, ale, hej, przecież to wciąż było jego ciało – nie jego wina, że miało nieco bardziej plastyczne właściwości niż u przeciętnego czarodzieja. W ten sposób czuł się trochę pewniej i mniej głupio, choć prawdziwe zakłopotanie miało dopiero nadejść. Rivai... wczuł się w rolę. Eli obserwował go i czuł, że absurdalnie szybko poprawia mu się humor. Powstrzymanie śmiechu kosztowało go wiele wysiłku, ale jakimś cudem mu się to udało. Puchon wczuł się w swoją rolę (choć Swansea nie był pewien co właściwie mogło widnieć na wylosowanej przezeń karteczce) i on sam nie chciał być pod tym względem gorszy, ułożył więc usta w dość przekonującą podkówkę i od czasu do czasu kiwał głową, starając się nadać oczom jak najbardziej szklistego wyrazu. Kiedy Liam zarzucił swoim niewybrednym żartem, zasłonił usta obiema dłońmi i stłumił udawany (czyżby?) śmiech, zmieniając go w niewyraźne prychnięcie. Potem powrócił do smutnej miny, a w pewnym momencie schował twarz w dłoniach, udając, że płacze. – Kiedyś nasiusiał mi na rękę, ale jestem przekonany, że tak naprawdę tego nie chciał. Tak bardzo za nim tęsknię... – powiedział stłumionym przez dłonie głosem, a potem podniósł wzrok. Dlaczego... co? Musiał zacisnąć zęby na wardze, żeby nie roześmiać się w głos z idiotyzmu całej tej scenki. Liam najprawdopodobniej widział, że Swansea w istocie był o krok od płaczu – ale ze śmiechu, na który coraz silniej mu się zbierało. Grał jednak dzielnie, mówiąc co ślina mu na język przyniosła. – No bo... tak sobie pomyślałem, że może mógłby pan... proszę się ze mnie nie śmiać, ale znalazłem na wizbooku taki obrazek i tam było, że jak roześle się wiadomość o treści "ugabuga zmartwychwstanie" do kilkunastu osób, a potem odtańczy specjalny taniec nad grobem pupila, to za dwa i pół dnia powinien do nas wrócić. No to rozesłałem. I tak sobie pomyślałem... że może zatańczyłby go pan ze mną? – podrapał się po głowie, wzburzając konstrukcję złotych kosmyków. Na wypadek jednak gdyby jego rozmówca miał mu odmówić, dopadł do niego, padł na kolana, objął go w pasie i przytulił się do jego uda. I, Merlinie, choć było to poniżające, bawił się przednio. Zaśmiał się nawet cicho, choć zdołał się opanować. – Proszę, proszę, tak bardzo tęsknię za panem Wąsikiem. – podniósł głowę, patrząc na Liama z poziomu podłogi.
Wgapił się w kolegę, patrząc jak zaczarowany na jego subtelną formę charakteryzacji. Chociaż doskonale wiedział, że chłopak był obdarzony darem metamorfomagii, wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do podobnej przemiany na tyle, by przejść obok niej bez żadnego zainteresowania. - Łaa! Najszybsze przebranie się świata… rany, jak ja ci zazdroszczę! Gdyby ci kiedyś przed randką wyskoczył pryszcz, mógłbyś od razu go sobie schować i dramat zostałby zażegnany! Nie żeby mnie wyskakiwały, oczywiście… ale gdyby! – podekscytował się w swoim stylu, nie ukrywając nutki zazdrości, choć Puchon i tak w gruncie rzeczy był dziś po prostu wesoły, więc i ten lekki zawód w kontekście cery bezbłędnie obrócił w żart. Za to musiał sam przed sobą przyznać, że pomimo tak subtelnej, ale wyjątkowo oczywistej przemianie, jeszcze nie potrafił się domyślić, jaką to cechę wylosował wychowanek Ravenclawu. Mimo to wpatrywał się w niego z najwyższą uwagę, z trudem powstrzymując uśmiech. Czy Eli właśnie robił przed nim typowo dziecięcą podkówkę? Widok warty każdego złota… Choć chciało mu się śmiać, postarał się skupić swoją uwagę na odgrywanej roli. Gadatliwość, gadatliwość… choć na co dzień był jak katarynka, teraz aż z trudem przychodziło mu zdefiniowanie tego słowa. Może powinien czepiać się dosłownie każdej poruszanej tutaj kwestii i na wszystko odpowiadać co najmniej trzema zdaniami? Tak! To była dobra strategia! A więc jedziemy monolog o siusianiu: - Myślę, że z pewnością tego nie chciał. Może w ten sposób Pan Wąsik okazał swoją ekscytację na perspektywę spędzania z Tobą czasu? A może miał chore nerki i jego cały układ wydalniczy nie pracował w odpowiedni sposób? Może nie jestem odpowiednią osobą do zadawania takich pytań, ale czy Pan Wąsik na pewno miał odpowiednią opiekę i siusiał regularnie? Nie dostawał za dużo wody? – chyba tyle wystarczy, co, Liam? Wysłuchał prośby odgrywanej przez Krukona postaci z iście zawodowym, poważnym wyrazem twarzy, w głębi nie mogąc przestać myśleć o tym, jakie to wszystko było głupie i kompletnie z czapy. Czy mogli w ogóle iść w aż taki absurd? Niemniej, nie zaprzątał sobie głowy rozważaniami czy wypada czy nie… jak to na scenie: show must go on! Więc brnął dalej. Liam stonował się. Wyglądał dokładnie tak, jakby właśnie temat zszedł na naprawdę poważne tematy. Delikatnie odsunął od siebie Elijaha, uklęknął na jedno kolano i położył mu wyciągnięte ręce na barkach. - Synu… - zaczął, wpatrując mu się głęboko w zaszklone oczy. – Tak naprawdę to JA wymyśliłem koncept ugabuga zmartwychwstanie. Grabarz to tylko przykrywka, którą mam odkąd moja żona zainspirowała mnie podczas jednej z imprez. Z okazji zużycia ostatniej rolki papieru toaletowego w moim domu – co było formą niewybrednego zakładu z moim australijskim przyjacielem, będącym prawdziwie uwrażliwionym na sztukę wytwarzania papieru – postanowiłem zaprosić kilku znajomych. Był wśród nich zapyziały nauczyciel ze szkoły z innego kontynentu, miss New Jersey z bananem we włosach oraz oczywiście… moja wspaniała, jedyna w swoim rodzaju żona. Czternasta z kolei, w tym piąta o imieniu Janet. Niemniej ona, kobieta mojego życia.. powiedziała, że na mojej imprezie jest potworna stypa. I tym sposobem dała mi do myślenia. Skoro jestem tak dobry w doprowadzaniu do organizacji styp, może zacznę ludziom nieco pomagać? Oczywiście.. mordowanie nie wchodziło w grę… między nami… krwista czerwień nie pasuje mi do koloru oczu… - puścił mu oczko – więc uznałem, że dobrze będzie zająć się tymi, którzy już umarli z winy czego/kogośś innego. Tak zostałem grabarzem. A wcześniej, mój drogi… wcześniej byłem instruktorem tańca! I to właśnie ja wymyśliłem kroki do ugabuga zmartwychwstanie! – zaczął chyba trochę chrypieć przez mówienie wszystkiego potwornie głośno, szybko i na zaledwie dwóch, trzech wdechach. Ale miał być gadatliwy, to był! – Oczywiście, że Ci pomogę! Powtarzaj za mną! – i zaczął wykonywać jakieś niekontrolowane ruchy na scenie. – Noga do przodu, noga do tyłu! Piruet! Piruet! SZPAGAT! Albo nie… NIE AŁA. NIE SZOAGAT… - w jego improwizacji działy się dzikie rzeczy… powydurniał się jeszcze trochę, by zaraz spojrzeć znów na Elijaha, znów z tą samą powagą. – A teraz najważniejsze… teraz.. teraz najważniejszy krok! Musisz sam zapodać ruchy! Tylko pamiętaj… to naprawdę istotne, aby zgadzały się one z tym, co czułeś przez wszystkie te lata do Pana Wąsika! To jest klucz do zmartwychwstania!
Cassandra Hawkins
Rok Nauki : VI
Wiek : 17
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 165cm
C. szczególne : promienieje radością i pozytywną energią
Cassandra była totalnie zachwycona całym tym zadaniem. Uśmiechnęła się promiennie do Ezry, czując dumę z tego, że mogła mu sprawić radość swoją obecnością na spotkaniu koła. Potem z zapałem podeszła do Fire. - Cmentarz! Niesamowite... dobra, to zrobimy tak, że niby idziemy przez cmentarz i... a właściwie, po co mówić, może po prostu zaczniemy odgrywać! I zaczęła odgrywać. Miała odegrać panikę, to była łatwizna. Zaczęła udawać, że idzie między nagrobkami. Miała przerażoną, wręcz karykaturalnie wykrzywioną minę, która bardziej by się nadawała do komedii niż do dramatu i nagle panicznie odskoczyła od wyimaginowanego nagrobka. - Uh! - odskoczyła od następnego. - OH! Ojej ojej! Wszędzie groby, wszędzie trupy! Złapała się za głowę, niby histeryzując. Trzęsła się i obgryzała paznokcie jak postać z dziecięcej kreskówki. - Duch! O matkooo duuuch! AAAAA! I zaczęła w panice biegać dookoła Fire, ostatecznie łapiąc się za głowę i teatralnie przewracając na ziemię.
Nie byłam szczególnie zachwycona faktem, że Ezra przydzielił mnie z jakąś mało doświadczoną osobą, nie mniej jednak uśmiechnęłam się do niej i wyciągnąwszy rękę podałam swoje imię - choć zapewne je znała, gdyż muzyka czyniła mnie rozpoznawalną to nie wypadało się nie przedstawić. Zabrałyśmy się do pracy - wylosowałam nam salę lekcyjną i niemal od razu zabrałam się do gry. - Słuchaj - szepnęłam do mojej współpracowniczki - Czy na pewno muszę tam wchodzić? Tak okropnie boję się profesor Sandford... Ostatnio naprawdę jej podpadłam Czekałam na reakcję mojej partnerki. Definitywnie nie chciałam odgrywać monologu, byłam gotowa, żeby również jej dać szansę na wykazanie się.
Tchórzostwo, sala lekcyjna
Elizaveta Konstantinova
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164
C. szczególne : Albinoska -> białe włosy, brwi i rzęsy, bardzo jasna cera z różowymi akcentami
Zmierzała do sali teatralnej ze swoimi skrzypcami w pokrowcu i kotem przy boku. Miała zamiar poćwiczyć w przeznaczonej do tego klasie muzycznej, jednak była ona zajęta i dziewczyna nie miała zamiaru przeszkadzać innym w ich nauce. Zamiast tego próbowała odszukać w pamięci pomieszczenia, które zapewniłoby jej komfort samotności i spokoju – sala teatralna była do tego idealna. Nikt się tam raczej nie zapuszczał, chyba że dokładnie szukał tego, czego ona właśnie potrzebowała, a był tym święty spokój. Gra na skrzypcach nie była jej ulubioną formą muzyki do wykonywania samej, możliwe, że to przez fakt, iż ona sama niespecjalnie rozumiała ten instrument. Może i gdyby miała tak długie doświadczenie z nimi jak to było z pianinem, polubiłaby je jeszcze mocniej. Jakby nie patrzeć kochała ich dźwięki, tylko zawsze wychodziło tak, że jej własne nuty nie miały takiej głębi, jakby sobie tego życzyła. Niestety nie mogła tego zrzucić na sam instrument, ten podarowany przez ciotkę był naprawdę z najwyższej półki i wysokiej jakości drewno dawało ciepłe dźwięki, w odpowiednich rękach brzmiące jak kilka skrzypiec na raz. Ona jednak tych odpowiednich rąk nie miała, jeszcze nie. Otworzyła drzwi, które lekko skrzypnęły pod naporem, tak jak myślała – ani żywej (ani martwej) duszy w środku nie było. Zapaliła zaklęciem świece i zamknęła za sobą drzwi, nie chciała by ktoś usłyszał jak grała. O ile z samym pianinem jej tak nie przeszkadzało, choć wciąż było niezręcznie, ten drobny instrument jeszcze nie był gotowy na wyjście z nią na światło dzienne. Świece i publiczność w postaci jednego białego kota musiały wystarczyć. Stanęła na scenie, mimo że nikt ich nie oglądał, jej serce i tak zabiło szybciej i chwyciła smyczek mniej pewniej, niż zwykle. Pewnie ze względu na przeświadczenie, że nie powinno jej jeszcze tu być, za mało dopracowała swoją technikę. No i z tego całego przejęcia zapomniała zupełnie o wyjęciu nut, o czym jasno poinformował ją Vivaldi, miaucząc głośno w stronę torby. - Zginęłabym bez ciebie – zaśmiała się i pogłaskała przyjaciela, jednocześnie schylając się po egzemplarz pięciolinii. Zeszyt z nutami podarowała jej ciotka na świąteczne ćwiczenie jej gry i techniki. Były tam zarówno rozgrzewkowe i proste utwory, jak i te wymagające większego skupienia i nieustannego powtarzania konkretnych ruchów. Naprawdę potrafiła dobrać muzykę, każda z kompozycji miała jakiś rodzaj rzadko spotykanego i nietypowego chwytu bądź ustawienia smyczka, których w większości się nie widzi. Miało to młodą Elizię przygotować na mierzenie się z najróżniejszymi dziwactwami na pięciolinii i pewnie było dobre na przyszłość, ale aktualnie dziewczyna patrzyła na to z czystą niechęcią… Jakby wszystko inne co robiła do tej pory nie wystarczało. Nie przejmując się jednak dziwnymi abominacjami w zeszycie, przewróciła strony bliżej początku, do utworów rozgrzewkowych, by rozruszać wszystkie stawy. A zanim jeszcze to zrobiła, nastroiła swoje skrzypce. Choć mistrzem w posługiwaniu się nimi nie była, miała wręcz absolutny słuch muzyczny, wiedziała dokładnie, jak powinna brzmieć nuta i nawet najmniejsza odskocznia od idealnej czystości była dla niej prosta do wyłapania. Lata treningu u Eteri robiły swoje. Minęło kilka nieprzyjemnych fałszów i subtelnych naciągnięć strun, by wszystko było gotowe. Oprócz samej dziewczyny, ale ona nigdy nie była gotowa na skrzypce, więc w sumie nie robiło jej to różnicy. Nie potrzebowała nut do tego utwory, grała go już tak często w domu, że znała go na pamięć. Mimo to śledziła pięciolinię wzrokiem, by niczego nie przeskoczyć. Jej palce poruszały się płynnie po strunach, gładko, szybko, z precyzją wyuczoną na klawiszach fortepianu i przekonwertowaną na ten drobny instrument. Problem stanowiła jej druga ręka, nieprzywykła do takich pociągnięć w takim ustawieniu. Zdawała się sztywna i nie nadążała za tempem jej dłoni na gryfie. Poruszyła z dyskomfortem barkiem, bo oto znowu się pogubiła, jedna ręka wyprzedziła drugą, nie mogła jej dogonić, więc się usztywniała, by przyspieszyć pociągnięcia smyczkiem, a to jeszcze bardziej rozsypywało całą melodię. Przestała. Opuściła instrument i spojrzała w sufit, biorąc głęboki oddech. Musiała odpuścić nerwy, rozluzować barki i pozwolić muzyce płynąć, tak jak na fortepianie… Tylko że zupełnie inaczej. Zamknęła oczy, ułożyła skrzypce i spróbowała pociągać smyczkiem, by wygrać podstawowe nuty w ich najprostszej kolejności. Do tego nie potrzebowała prędkości, nie musiała nadążać za zaleceniami kompozytora. Dłoń na strunach mogła spokojnie się poruszać, a dziewczyna skupić się na ręce ze smyczkiem. Jej łopatki były jeszcze trochę napięte, jednak powoli odpuszczały pod naporem przyjemnych dla ucha dźwięków. Im ona była spokojniejsza, tym nuty wychodziły czystsze, jej prawdziwa melodia prześwitywała przez kurtyny nowicjusza. Ciepłe, swobodne, radosne nuty i ta dźwięczność dziesiątek skrzypiec zamknięta w jednym, pięknym instrumencie. Uśmiechnęła się. Nie musiała być idealna. Obok nie stała ciotka, która oceniała najdrobniejsze drgnięcie jej palca. Była tylko Eliza i jej kot. I nieskończoność możliwości gry, jeżeli tylko jeszcze trochę rozluzuje ramiona. Wciąż nie patrząc na nuty, zaczęła ćwiczyć prawidłowe vibrato na strunach. Pierwsze podejście znów się rozjechało, ale nie zrażała się. Mogła próbować w kółko, w kółko i znowu. Zajęcia na ten dzień się skończyły a do snu pora długa. Więc ćwiczyła je na każdej z nut, by umieć je wykonać bardziej intuicyjnie. Im dłużej poświęcała temu czas, tym bardziej i same jej plecy stały się lekkie, nie było już w jej ciele spięcia, ona sama czuła się, jakby miała zacząć zaraz lewitować. To był dobry moment. Ponownie otworzyła oczy, zamrugała kilka razy przyzwyczajając się na nowo do światła i spojrzała na zapis. Tym razem ze spokojem i nawet jakąś przyjemnością, wypływającą ze słuchania własnych, czystych dźwięków. Starała się cały czas upominać, że gra dla siebie, dla własnej satysfakcji, dla własnego brzmienia. Pierwszy raz nie brzmiał zbyt dobrze. Przejścia między co niektórymi, cięższymi zapisami były dla niej dość trudne i fałsz wkradał się w kilku momentach. Jednak i to jej nie zraziło, bo w końcu jeżeli kompozytor tak to zapisał, to musiało być to możliwe. Zupełnie zapomniała o tym prostym fakcie. Przecież nawet ćwicząc utwory Rachmaninoffa na fortepianie, który tak dobrze zna od najmłodszych lat, wciąż popełnia błędy. Zapomniała o tym, że by zagrać utwór, trzeba go najpierw dniami ćwiczyć i szlifować do perfekcji. Więc zagrała znowu, nie przejmując się kolejną porażką. Grała raz za razem, na razie nie zwracając uwagi na samo tempo, a przejścia między nutami, by było poprawne, bez fałszów. Nie zrażała się i nawet jak coś po drodze nie wyszło, dogrywała utwór do końca i zaczynała ponownie. I z każdym powtórzeniem jej przejścia, z początku szorstkie i szarpane, jakby przeskakiwała z wysokości na inną, zmieniały się w płynne przesunięcia po strunach. Czy to tylko przy tym utworze tak się nauczyła? Pewnie tak. Czy jeżeli dostałaby teraz inny do zagrania, jej przejścia znowu zrobiłyby się sztywne i bez delikatności? Najprawdopodobniej. To się jednak nie liczyło, bo tego dnia przyszła po to, by wyuczyć się odpowiednich ruchów smyczka do tego właśnie utworu i to udało jej się osiągnąć. Palce ją już trochę bolały i sama była zmęczona, a na ramiona to chyba powinna położyć sobie lód. Nie mniej jednak udało jej się, melodia zaczęła brzmieć dostojnie i płynęła żywo, w żadnym z, nawet najtrudniejszych, momentów nie wypadając ze swoich ram. Wiedziała, że jeszcze dużo pracy przed nią, ale czysto zagrany utwór napawał ją dużym optymizmem. /zt
Elizaveta Konstantinova
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164
C. szczególne : Albinoska -> białe włosy, brwi i rzęsy, bardzo jasna cera z różowymi akcentami
Jeżeli chciała się nauczyć poprawnej i prawdziwej sztuki gry na skrzypcach, a nie tylko pobrzdękiwać na nich, musiała ćwiczyć codziennie. Szczególnie, że poprzedniego dnia stało się coś, czego się w ogóle nie spodziewała – nawet się z tym instrumentem dogadała. Nie chciała zaprzepaścić tego, co udało jej się samodzielnie rozpracować, więc musiała wykonywać to znowu i znowu i jeszcze raz, póki jej mięśnie jeszcze pamiętały. Szła szybkim krokiem, jak zawsze ze swoim dzielnym, kocim kompanem, licząc na to, że nikt nie postanowił zająć dzisiejszego dnia sali teatralnej. I po raz pierwszy nawet miała ochotę faktycznie wziąć się za naukę. Wcześniej sama nie rozumiała, czemu w ogóle grała na tym instrumencie, oczywiście, tak chciała jej ciotka i to był jej główny motywator. Sama w sobie jednak nie mogła znaleźć jakiegoś zaparcia czy ekscytacji na myśl o skrzypcach. A wczoraj to ruszyło i poczuła się dobrze. Tego dnia też chciała się tak czuć, chciała znowu poczuć, jak jej mięśnie się rozluźniają na dźwięk cudownych nut, wypływających spod jej palców. Pragnęła zostać poprowadzoną przez swój słuch i pełny komfort, odgrywając tak piękną melodię. To był błąd, który znowu nałożył na nią nieprzyjemną presję. Pierwsze co to, jak zwykle powinno się robić, nastroiła swój instrument i już jej coś nie grało – byłą trochę spięta, jakby się sama przed sobą stresowała, że coś nie pójdzie. Że to wczorajsze było tylko jednorazowym przypadkiem, a tak utknęła na zawsze w swoim braku kompetencji. Smyczek nie chodził gładko i bała się, że za mocno wręcz podpiłowywała struny. Odetchnęła jednak, starając się nie poświęcać temu zbyt dużej uwagi, mogła to być w końcu kwestia nie rozgrzania. No, tak postanowiła to przed sobą usprawiedliwiać, bo w głębi duszy wiedziała, że znowu nawalała przy najprostszej rzeczy. Gdy tylko każda ze strun brzmiała czysto co do drgnięcia, Eliza wyciągnęła nuty z torby i ułożyła je przed sobą, mając zamiar znowu grać tę samą melodię, do znudzenia, aż się perfekcyjnie nauczy. Z tym że jej próba gry nie była nawet blisko perfekcji. Ponownie palce na strunach zapragnęły gnać za zapisem nutowym, by wpaść idealnie w sekundzie w dźwięk, kiedy ręka ze smyczkiem nie była w stanie gonić, nie rozumiejąc z automatu odpowiednich ruchów czy rozluźnienia. Różnica była jednak taka, że tym razem dziewczyna faktycznie rozumiała powód tego i już po pierwszej nieudanej próbie mogła jeszcze raz spróbować się wyciszyć. Kolejny głęboki oddech zakończyła zamknięciem oczu, trudno, jeżeli nie była jeszcze na odpowiednim poziomie, nie miała zamiaru do niego gnać na łeb na szyję, nie na tym sztuka powinna polegać. Zamiast tego powtarzała raz za razem podstawowe dźwięki od C do wysokiego C, starając się, by przejścia między nimi były płynne. Wyszło szybciej niż poprzednio. Gdy tylko skupiła się na pojedynczym ruchu, o wiele łatwiej było jej grać. Nawet jej mięśnie zdawały się przypomnieć sobie ustawienie z poprzedniego dnia i jej postawa skorygowała się do poprawnej o wiele, wiele szybciej. To już nie było szukanie konkretnego punktu, szukanie sposobu, na odpowiednie ułożenie ramion. Ona je znała i pamiętała, musiała je tylko do siebie przywołać. Choć napięcie odpuściło jak za dotknięciem różdżki, postanowiła i tak powtórzyć jeszcze samo vibrato na każdym dźwięku, tylko by się upewnić, że zaraz znowu się nie zestresuje bo coś nie wychodziło. Dopiero po wykonaniu go na każdej nucie, mogła otworzyć oczy, by zagrać przygotowane nuty. Nawet nie zauważyła za pierwszym razem, że jej dłoń ruszała się szybciej niż dnia wczorajszego. Gdy tylko znalazła się w prawidłowym ustawieniu, smyczek był w stanie podążać za ruchami palców, mimo że sama wcale się nie spowalniała. Zauważyła to dopiero, gdy skończyła grać utwór, zadowolona, gotowa go znowu powtórzyć i jak już miała przyłożyć ponownie smyczek do strun, zdała sobie sprawę, że coś szybko poszło. Powtórzyła utwór, tym razem zwracając większą uwagę na to, co robiła, mniej zatracając się w tym. Choć kochała tonąć w muzyce, nauka raczej polegała na analizowaniu swoich poczynań. W pierwszej sekundzie tejże analizy nie mogła uwierzyć, jak gładko smyczek poszedł w ruch za palcami, ale to się działo. Nie grała jeszcze w tempie narzuconym przez kompozytora, powinna je trochę podkręcić, jednak sam fakt, że nie było to ślimaczenie się od przejścia do przejścia, a faktyczna gra, po prostu wolniejsza, robił i znaczył dużo. Uczyła się i robiła postępy, a nawet była w stanie wyczuć, na jaką prędkość smyczka mogła sobie pozwolić, zanim znowu automatycznie się spinała. Grała więc raz za razem, stopniowo przesuwając granicę szybkości i nie będąc pewną, czy na pewno zupełnie dobrze to robiła. Niby granie utworu w całości bez przerwy, aż to zapłakania, było najlepszym sposobem na naukę melodii. Jednak jak zaczynała z grą na pianinie? Z samą nauką gry, a nie nut? Próbując przywołać sobie te momenty w pamięci, omijając wszystko możliwe, nieprzyjemne wspomnienia, coraz bardziej zdawała sobie sprawę, że może jednak patrzyła na to… zbyt całościowo? Utwór składał się z wielu przejść i nietypowych chwytów i przesunięć. A ona wszystko chciała wygrać na raz, zanim jeszcze części składowe miała opanowane w małym palcu. Dlatego co trudniejsze ustawienia smyczka wychodziły bardziej szarpanie, niż jak coś, co nazwać można było płynnym. Przeanalizowała melodię pod względem właśnie konieczności drastycznej zmiany pozycji smyczka, bądź bardzo nietypowego i dramatycznego ułożenia palców na gryfie i rozdzieliła od siebie te elementy w najbardziej logicznych do tego punktach. Może i nauka jednego utwory miała jej z dniem dzisiejszym iść jeszcze wolniej, ale na pewno musiało się jej to kiedyś odpłacić. Tak więc na dzień ten utknęła zaledwie z całą zapisaną linijką, w której ćwiczyła jeden, bardzo konkretny wysoki dźwięk, przejście do niego z niższego i utrzymanie w vibrato, co było bardzo trudne, by zrobić to czysto. I oj tak, fałszowała. Fałszowała na tyle mocno, że aż Vivaldi po prostu zwinął się w kłębek w jej torbie, licząc na to, że uniknie spotkania z tymi okropnymi abominacjami, które dziewczyna śmiała zwać melodią. Chociaż jeżeli Eliza dbałaby najpierw o swoje dobro psychiczne, pewnie by to przerwała. Te fałsze prawie doprowadziły jej uszy do krwawienia i w tamtej chwili przeklinała na swój słuch muzyczny, bo ledwo była w stanie znieść to, co jakimś cudem tworzyła na tym drobnym instrumencie. Jednak to właśnie ten słuch pozwalał jej to poprawiać, by przejście było czyste, a wysoki dźwięk przyjemnym dla ucha, a nie przypominający bzyczenie pijanego komara. Trochę jej na tym zeszło. Najwięcej zajęło jej samo doskonalenie dźwięku. Dość szybko pozbyła się tego dzikiego fałszu na rzecz czystego brzmienia. Z tym że ona sama potrafiła wyłapać, że tak do końca czyste to ono nie było i drobne niuanse sprawiały, że i same skrzypce nie brzmiały tak pięknie i głęboko. Więc mimo opanowania poprawnego ruchu smyczka i palców z wejścia na górę w vibrato i tak stała tam co najmniej dwie godziny, doszlifowując fragment do perfekcji, by nawet ona sama nie mogła znaleźć żadnej skazy. /zt
Elizaveta Konstantinova
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164
C. szczególne : Albinoska -> białe włosy, brwi i rzęsy, bardzo jasna cera z różowymi akcentami
Systematyczność to słowo, którego sens i znaczenie znała od najmłodszych lat. Nie było sztuki bez nauki i poświęcenia, nie było czystych dźwięków bez niezliczonych godzin tworzenia fałszów. Dlatego tak dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że musiała kolejny dzień z rzędu pójść do sali teatralnej i ćwiczyć, mimo że tego dnia wyjątkowo jej się nie chciało. Dużo zajęć, obszerna praca domowa, którą zresztą w całości zrobiła naprawdę potrafiły zabrać siły do kolejnego poświęcenia się nauce. Poczucie obowiązku było jednak kolejnym słowem, które to zostało w niej zakorzenione tak mocno, jak miłość do piękna. Jakoś tak nie mogła odpuścić sobie przyjścia tutaj. Chociaż dobrze leżało jej się w łóżku, czytając jedną z licznych książek, tym razem czysto dla rozrywki, w duszy cały czas napominała samą siebie, że jednak coś zrobić powinna. To przeszło po prostu w leżenie bez sensu i gapienie się w sufit, choć z zewnątrz wydawała się po prostu spokojnie kontemplować, w środku biła się sama ze sobą o to, czy na pewno chce jej się pójść. No nie chciało, jednak i tak poszła. Wiedziała, że jeżeli by tego nie zrobiła, prawdopodobnie następny miesiąc biczowałaby się za to – cholerna nadambicja. Vivaldi ruszył szybciutko za swoją panią, gdy ta tylko otworzyła drzwi. Kot zapewne wiedział, że właśnie czekało go słuchanie najdzikszych fałszów i chęć wydrapania sobie uszu, ale nie mógł zostawić dziewczyny samej. Albinoska chyba też zdawała sobie sprawę z cierpień swojego futrzaka, bo gdy tylko wyszli z pokoju, rzuciła w jego stronę przepraszające spojrzenie. - Kiedyś się nauczę – rzuciła do puszystego przyjaciela. Niedługo po tym byli w teatralnej, która na całe szczęście wciąż była nieużywana. Eliza zamknęła za nimi drzwi, nie chcąc by ktoś przypadkiem usłyszał jej pożal się Merlinie naukę na własną rękę. Tego dnia wszystko przebiegło o wiele sprawniej niż w dwóch poprzednich. Przede wszystkim nie łudziła się, że będzie mogła przejść od razu do grania utworu, bez wcześniejszej rozgrzewki. Na dzień dobry wyjęła jednak nuty, chcąc mieć je już przygotowane. Nastroiła swój instrument i, nawet nie patrząc się jeszcze na pięciolinię, przeszła do standardowego grania przejść między nutami. Szło to o wiele bardziej gładko, na wstępie była spokojniejsza, odetchnęła pięć razy zanim w ogóle zaczęła grać. Nie spinała się, nie próbowała ścigać się sama ze sobą, po prostu grała w poszukiwaniu czystości dźwięków jak i własnego brzmienia. Gdyby ktoś mógł ją w tym momencie oglądać, zobaczyłby lekki uśmiech tańczący na jej ustach, pojawiał się za każdym razem gdy trafiła idealnie w dźwięk. A idąc za tym entuzjazmem, który przyniosło to małe osiągnięcie, zaczęła wygrywać krótkie melodyjki, tak po prostu, z głowy i tego co uważała za stosowne. Nie było to tworzenie sonat, a najzwyklejsza zabawa ze skrzypcami i dodatkowa rozgrzewka. W końcu im więcej szczęścia odczuwała z tego co robiła, tym łatwiej jej to przychodziło. Była już naprawdę rozluźniona jak i rozgrzana, mogła więc podjąć się ćwiczenia kolejnego fragmentu utworu o trudnym przejściu (coś takiego). Było to problematyczne, melodia na chwilę zeszła w dół, by wystrzelić do góry w bardzo płynnym, ale zawierającym wiele nut przejściu prosto do dźwięku tak wysokiego, że gdyby to było przedstawienie komediowe, pewnie wywołałby pęknięcie szklanki. A na domiar złego, jakby to wszystkie nie było dostatecznie trudne, po zdjęciu smyczka ze strun należało natychmiast przestawić palce na gryfie, by po ponownym przyłożeniu stworzyć znowu niskie i ciężkie brzmienie. Eliza przełknęła głośniej ślinę patrząc na te nuty i nie wiedząc, jaki sadysta mógł to napisać. Może i nawet jednocześnie masochista, bo pewnie uczenie tej melodii innych, ba, samego siebie musiało zakrawać na krwotok z uszu. Do którego prawie to dziewczyna się doprowadziła, próbując osiągnąć ten najwyższy we fragmencie dźwięk. Śmiało można stwierdzić, że bliższe to było piszczeniu czajnika, w którym zagrzała się woda, aniżeli ciepłego, drewnianego tonu skrzypiec. To co zagrała nie miało w sobie ani grama ciepła, ni to też kunsztu muzycznego. Naprawdę, osoba, która jej nie znała, słysząc to mogłaby śmiało stwierdzić, że albinosce słonie uszy chyba codziennie deptały. Co sprawiało, że zacisnęła zęby jeszcze mocniej. No bo kurczę nie nadepnęły i ona słyszała, jak bardzo to piszczało pod naporem smyczka! Nie miała się jednak zamiaru poddawać. Nie była pewna, w którym momencie jej niechęć do skrzypiec przerodziła się w pewnego rodzaju projekt personalny, ale zawzięła się strasznie na ten jeden utwór i nie zamierzała puszczać. Nawet, jeżeli jej bębenki były tego bliskie. Mimo że grała na fortepianie wiele lat i jej palce ruszały się płynnie i po strunach, dzięki wyćwiczonym mięśniom, przy tym właśnie kawałku na pięciolinii ona sama nie była pewna, czy potrafi je tak szybko i sprawnie przestawiać. Część fałszów wynikała właśnie z tego, że nie wychodziło jej idealne umiejscowienie palca na strunie, bo tak szybko ich pozycja się zmieniała. Niektórych nie dociskała, inne dociskała za mocno. Znów musiała się wycofać. Nauka tego utworu mogła zająć jej dłużej, niż się spodziewała ale ile za to mogła się dzięki niemu dowiedzieć! Odłożyła smyczek, chcąc się skupić bardziej na ruchu swojej dłoni i, niczym totalny amator, po prostu przyglądała się swoim palcom, gdy biegała nimi po strunach. Powtarzała ich ustawienia raz za razem, starając się jak najbardziej zapamiętać co powinna poczuć, w jaki sposób, zanotować sobie gdzieś w pamięci mięśniowej nacisk i samo położenie struny w konkretnym punkcie opuszka. Vivaldi przyglądał jej się tylko przekrzywiając łebek to na jedną, to na drugą stronę, kompletnie nie rozumiejąc dlaczego stała tak jak ta głupia, majtając dłonią po gryfie. Nie miauczał jednak na nią ani nie zawracał jej głowy, po prostu się przyglądał i jakby był człowiekiem, pewnie i skomentowałby to złośliwie. Na szczęście Elizy kot nie mógł mówić, a ta starała się unikać jego oceniającego wzroku. Gdy poczuła się na tyle komfortowa z samym ułożeniem palców, znów chwyciła za smyczek. Nie, nie nastąpiła żadna magiczna odmiana i dźwięki wcale nie zrobiły się gładkie i harmonijne, ale przynajmniej wszystkie trafiały w punkt. To, że brzmiały jakby szarpane po tablicy kocimi pazurami to nic, były w punkt. Kwestia tylko powalczenia o powrót pięknego, ciepłego brzmienia. Miała wrażenie, że z każdym kolejnym dniem spędzała coraz więcej czasu w tej sali. Nie przeszkadzało to jej jednak jakoś specjalnie, nawet tego szczególnie nie zauważała, kiedy próbowała osiągnąć idealne brzmienie. W sumie ostatni dźwięk, niski i okraszony silny vibrato wychodził jej naprawdę dobrze, był przyjemnym dla ucha. Sam początek także częstował słuchającego po prostu ładną melodią. Jednak to wejścia na najwyższą nutę a już szczególnie jej utrzymanie było pokraczne. To właśnie przez nie stała tam tak długo, ćwicząc te kilka dźwięków, że z upływu czasu zdała sobie sprawę dopiero, gdy nogi zaczęły ją boleć. Mimo to przycisnęła się jeszcze dodatkowe pół godziny by szlifować ten fragment. Pod sam koniec nie był on nieprzyjemny. Nie było w nim pisku ani skrzeku. Choć traciła ciepło przy wejściu na wysoki dźwięk, a i na nim samym tego głębokiego i bogatego dźwięku drewna najlepszej jakości nie potrafiła jeszcze wyciągnąć, całość miał ręce i nogi. Nie raził i w jej wykonaniu stanowił po prostu zwyczajną reprezentację skomplikowanej melodii. Wiedziała jednak, że kolejne ćwiczenia przyniosą jej upragnione utrzymanie charakterystycznych walorów dźwiękowych tych skrzypiec. /zt
Elizaveta Konstantinova
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164
C. szczególne : Albinoska -> białe włosy, brwi i rzęsy, bardzo jasna cera z różowymi akcentami
Nie była w stanie zliczyć, który to już raz szła do sali teatralnej. Na pewno to był już tak częsty punkt jej dnia, że w myślach nazywała ją „swoją”. Nie, żeby jej to przeszkadzało. Fakt, że nikt tam nie przychodził, dawał jej duży komfort psychiczny kiedy grała. Mogła się rozluźniać. A jeżeli o rozluźnianiu mowa, w tym też stawała się coraz lepsza, kiedy chwytała za skrzypce. Oczywiście, przy gorszym i bardziej stresującym dniu, lub wizji wejściówki z Fairwynem, jej ramiona wciąż kostniały a ręka chodziła bardziej jak kawałek drewna, niż tkanka. Ale oprócz tych ekstremalnych sytuacji, coraz jej lepiej było z tym niepozornym instrumentem. Szczególnie kochała jego barwę. Wiedziała, że każde skrzypce brzmią inaczej i zależało to od wielu czynników, dlatego tym bardziej zakochiwała się w swoim sprzęcie. Zawsze opisywała je jako dające ten ciepły, drewniany ton, a dobrej jakości drewno wibrowało dźwiękami tak, że sprawiało ułudę kilku skrzypków na sali. Grając proste dźwięki zachwycała się ich brzmieniem, a już szczególnie, gdy i sama wprowadzało struny w vibrato. Niby tylko się rozgrzewała, ale już miała zaciesz na pyziu, słysząc te nuty. Sama z siebie też była zadowolona, z każdym kolejnym graniem szło jej coraz lepiej. I nawet teraz, gdy tylko grała sobie proste, frywolne melodie by rozruszać nadgarstki, słyszała wyraźną różnicę w tonie i czystości. Dźwięki już bliżej początku gry brzmiały tak, jak powinny, a to oznaczało zauważalne postępy. Poczuła się na tyle swobodnie, że grając zaczęła i przechadzać się po scenie. Choć bardzo chciała zacząć tańczyć do własnej melodii, nie była jeszcze tak dobra w posługiwaniu się skrzypcami, by móc robić te dwie rzeczy naraz na poziomie bezbłędnym, a przecież to właśnie chciała osiągnąć. Pozostało jej więc niespieszne spacerowanie i cieszenie się muzyką. W końcu jednak stwierdziła, że jej nadgarstki i palce były przyjemnie rozgrzane i luźne, lepiej być nie mogło, od tego punktu mogła się już tylko męczyć a nie rozgrzewać, trzeba więc było wykorzystać cały jej zapał. Zaczęła grać tak dobrze jej już znaną melodię. Opanowała dużą jej część, ale wciąż ćwiczyła pojedyncze fragmenty. Najpierw jednak musiała zagrać ją w całości, żeby móc z łatwością wyłapać co tam na dzień dzisiejszy było do dopracowania. Nuty same ją prowadziły, nie gubiła się już tak bardzo z tempem, nawet jeżeli trzymała to oryginalne, a nie swoje własne. Palce nie gubiły się na gryfie, nie ścigały się też z zapiskiem, trafiały jak metronom na odpowiednie struny w odpowiednim miejscu. Ręka ze smyczkiem była rozluźniona, ale stabilna w swoich ruchach, naciskała na struny z odpowiednią siłą, a włosie ani nie pomyślało, by się po nich przesunąć, choć minimalnie zmieniając dźwięk. No, brzmi wspaniale, ale wciąż nie była to reprezentacja przez cały utwór. Były w nim fragmenty, w których Eliza była wyraźnie gorsza niż w innych. Starała się je codziennie ćwiczyć, te krótkie momenty z melodii, które psuły całokształt. Musiała jednak najpierw popracować jeszcze trochę nad całością, dla samej siebie i przyzwyczajania się. W końcu zagrawszy kilka razy i popełniając ten sam błąd za każdym razem, wyłapała moment, który chyba najbardziej potrzebował jej pomocy. Oczywiście, że był nim fragment wymagający szalenie precyzyjnych, krótkich i szybko zmieniających się dźwięków tak, że mimo ogólnej kontroli, na tym jednym fragmencie palce musiały iść w takim tempie i tak blisko siebie, że aż jej się na tych strunach gubiły. I w dodatku tuż po eskalacji tak krótkich i wysokich tonów, następowało przeciągnięcie ich, wciąż wysokich, ale w niemożliwie długie i przeciągłe dźwięki, które tak łatwo można było schrzanić (a brzmiało to sobie tak). Miała już wypracowaną swoją metodę. Najpierw spróbowała zagrać to ze smyczkiem kilkanaście razy pod rząd, ten jeden, krótki kawałek. Znowu i znowu i wydawać by się jej mogło przez chwilę, że bez końca. Było to jednak zło konieczne, nawet jeżeli dźwięki wychodziły raczej piskliwie niż przyjemnie. Robiła tak, by wyłapać w których aspektach wychodziły problemy. A ten kawałek utworu był tak chamski, że wychodziły to one wszędzie. - Mogłam zostać przy pianinie – westchnęła żartobliwie. Uśmiechnęła się do Vivaldiego, który rozłożył się wygodnie na jednym z krzeseł i odłożyła smyczek. Więc znowu ćwiczenie samego układu palców. Obserwowała pięciolinię, a następnie swoje opuszki, by zobaczyć jak nimi poruszała, gdzie był ulokowany jeden z problemów. Na pewno w fakcie, że to były strasznie krótkie dźwięki i nim dotknęła struny, palec najpierw uderzał o kostkę drugiego i zsuwał się po nim NA strunę, tworząc niezbyt czysty i mało przyjemny dźwięk w połączeniu z ruchem smyczka na nim. Przez to melodia nie mogła wyjść tak głęboko. I przez wiele innych rzeczy, but one problem at a time… Stała tam bezdźwięcznie, powtarzając te ruchy, skupiając się, by palce się nie dotknęły i by sama zapamiętała, zakorzeniła sobie to ustawienie, nim sięgnęła po smyczek. Gdy już go użyła, wychodziły jej przyjemniejsze dźwięki. Wciąż jednak było im bliżej do piskliwości, niż ciepła. Dlaczego za każdym razem, jak przychodziło do czegoś trudniejszego, ona musiała udawać czajnik? Znów westchnęła, wiedząc, że jedynie ćwiczenia uchronią ją przed takimi nieprzyjemnościami. To, że nikt nie był w stanie jej powiedzieć ile jeszcze tygodni czy miesięcy musiała się katować, to inna sprawa. Powtarzała fragment, skupiając się i na palcach i na ułożeniu smyczka, starając się nie stracić tego rozluźnienia. Lecz im bardziej myślała, by poruszać nim bez zachwiania na wydłużonych nutach, które wymagały niezwykłej płynności, by się nie załamać… No załamywała je, bo się sama w sobie za bardzo do tego spinała. Za każdym razem w takiej sytuacji opuszczała na chwilę skrzypce, wstrząsała barkami i wracała na kilka minut do rozgrzewkowych ćwiczeń, pozwalając odpuścić napięciu z mięśni i sobie na zyskanie więcej pewności we własne umiejętności. Przecież nie była beznadziejna w grze na skrzypcach. Po prostu nie umiała nimi posługiwać się na tak wysokim poziomie. I to było OK. Tylko jeszcze musiała to sobie sama przetłumaczyć. I tak ciągnęła się jej ta dzisiejsza sesja. Na próbie opanowania czystego przejścia z bardzo szybkich do długich dźwięków, przy tym utrzymaniu ich czystymi, stabilnymi i bogato brzmiącymi. Raz wychodziło lepiej, raz gorzej, ale wciąż próbowała, dopóki kot nie przypomniał jej o istnieniu upływu czasu i tym, że zaraz miała być cisza nocna.
/zt
Elizaveta Konstantinova
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164
C. szczególne : Albinoska -> białe włosy, brwi i rzęsy, bardzo jasna cera z różowymi akcentami
Miała tego dnia jakąś ogromną niechęć, żeby ruszyć się z pokoju i zagrać na skrzypcach. Może to bolące opuszki palców? A może nogi, które już tyle wystały, że miała wrażenie, iż dawno temu wbiły jej się w kręgosłup. Nie mniej jednak z cichym westchnięciem zebrała się i ruszyła po swojej, już tak bardzo znajomej, trasie. Każdą ze swoich czynności w sali teatralnej wykonywała na tym etapie niemal automatycznie. Wejście, zamknięcie za sobą drzwi, wyłożenie nut i rozgrzewka. Palce same pamiętały w jakim tempie i pod jakim naciskiem dotykać strun, by wychodziły jej te dźwięki, które tak bardzo lubiła, nie musiała nawet myśleć, wykonując te proste czynności. I choć tak dobrze już była zaznajomiona z całą koleją rzeczy, nie mogła od razu przejść do grania utworu. Zapewne oszczędziłoby jej to masę czasu, ale ryzykowała nieprzyjemnym spięciem się w barkach, z którym codziennie się zmagała i brała je pod uwagę, zaczynając każdą ze swoich „prób”. Co prawda rozgrzewała się szybciej, to trzeba jej było przyznać. No i w nadgarstkach czuła się jakoś tak lżej, były mniej usztywnione, niż gdy zaczynała tutaj przychodzić, codziennie podejścia do tego tematu naprawdę jej pomagały, a jej ciało jakby samo zaczynało rozumieć jak mu jest wygodniej i po prostu lepiej. Spojrzała na zapis nutowy, który chciała przećwiczyć tego dnia i już wiedziała, że będzie bardzo źle. Fragment złożony był z krótkich, szybkich dźwięków, przy których palce wręcz ścigały się na strunach ze smyczkiem – szczególnie biorąc pod uwagę, że kilka z elementów kompozycji tworzyło się poprzez pociągnięcie struny małym palcem, tak, jakby grało się na gitarze a nie skrzypcach. No i cały ten moment także zakończony był zagraniem na strunach palcami (tak to miało brzmieć). Westchnęła głębiej, znowu klnąc w myślach sama na siebie, że nie zdecydowała się na pozostanie przy fortepianie. - Zatkaj uszy Vivaldi – zażartowała do swojego dzielnego, kociego towarzysza, choć wiedziała, że prawdopodobnie to by była dla niego najlepsza opcja. Konieczność tak szybkich ruchów smyczkach i zmiennych nut, jeszcze przy użyciu „strzelania struną”, mogła wywołać tak wiele fałszów, że aż sama skrzywiła się, jakoby już słysząc je w głowie. No ale nie mogła się tego nauczyć bez ciągłego grania i powtarzania. Przełknęła więc swoją dumę i zaczęła. No i brzmiało to źle, jak zwykle. W ogóle nie rozumiała, na jakiej zasadzie miała małym palcem zagrać na strunie, dłoń od razu zsuwała jej się z innych i wywoływała drgania tam, gdzie na pewno nie powinno ich być. Chyba znowu czekało ją ustawianie ręki bez smyczka. Nie traciła więc czasu, biorąc się do roboty. Ustawiła palce jakby miała zagrać dźwięk tuż przed tym, dla niej strasznie dziwnym, zabiegiem, po czym przestawiła palce, by szarpnąć strunę. I cała dłoń znowu jej się przestawiła. Powtarzała ten ruch raz za razem, by tak wyciągnąć mały palec, żeby zagrać ten element bez puszczania strun. To napinała nadgarstek, to jakoś dziwnie wyginała rękę. Aż w końcu tak kombinowała, że zupełnie straciła naturalne i wygodne ustawienie do grania. No to zaczynamy na nowo z rozgrzewkowymi ćwiczeniami. Kiedy odzyskała poprawną posturę pomyślała dopiero o próbie wykonania tego ruchu, ale połączonego z trochę bardziej podstawowymi dźwiękami. Mogła to nawet wykonać ze smyczkiem, faktycznie grając, żeby słyszeć czy dźwięk się nie zmienia drastycznie. I choć kilka pierwszych razy wyszło raczej słabo, nie trzeba jej było dużo powtórzeń, by dłoń stabilnie trzymała się w odpowiednim ułożeniu. Wyszła właśnie do tego i od razu zaczęła ćwiczyć sam ten moment, ignorując całą resztę nut na dzisiaj. O ile łatwiej jej było to zrobić, gdy ochłonęła dzięki tym drobnym ćwiczonkom. Choć wykonywała to poprawnie tylko w połączeniu dźwięku bez szarpnięcia i z szarpnięciem, w końcu poczuła się z tym na tyle swobodnie, że postanowiła na nowo powrócić do ćwiczenia całego fragmentu. No i w całości nie wypadało to już tak dobrze, bo i same dźwięki nie wypadały najlepiej. Problem każdego z jej codziennych ćwiczeń, niby trafiała w nuty, samo wyczucie wysokości i brzmienia było, brakowało odpowiedniej siły w przyłożeniu smyczka i płynności w przejściach, by można było słuchać pięknego instrumentu a nie… Linii przerywanych i jeszcze zygzakowatych, bo tylko do tego Elizia mogła porównać świeżo ćwiczone elementy, odpowiednio w dźwięk, ale z pominięciem całej konieczności bycia melodyjnym. Od czego były jednak ćwiczenia, nieprawdaż? Zamierzała ćwiczyć tego dnia dopóki nie wyczułaby lepiej samej płynności tej muzyki, jej rytmu i faktycznego charakteru. A ich poprawne wykonanie i oddanie szacunku, cóż, na to miała całe długie miesiące, w końcu z nikim się nie ścigała, przy szlifowaniu tych umiejętności.
/zt
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Kurwa mać. Ja pierdole. Chodził w kółko, trzymając w dłoni butelkę wypełnioną w jednej trzeciej brunatnym trunkiem, kołyszącym się pod wpływem każdego jego ruchu. Stara, drewniana scena skrzypiała pod wpływem jego ciężkiego ciała, zdawała się drżeć też od targających nim emocji. Sala teatralna wydawała mu się idealnym miejscem na ukojenie szarganych nerwów, kiedy już otrząsnął się z pierwszego szoku. Rzędy krzeseł obitych czerwonym welurem tkwiły zakurzone dookoła, wpatrując się w niego niczym nieistniejąca publiczność. W aktora, który niczym ta marionetka, grał zgodnie ze scenariuszem, nie mając nawet pojęcia o otrzymaniu konkretnej roli. Przygryzł wargę, znów klnąc siarczyście. Brzydkie słowa niosły się echem pod wysoki sufit, zupełnie jakby szukały poklasku, jednak nic takiego nie miało miejsca. Kilka kandelabrów tliło się przy ścianach, zatapiając pomieszczenie w pół mroku, maskując jego złość wymalowaną wyraźnie na buzi, drżącą szczękę. Zdążył już zerwać odrobinę czarną, ciężką kurtynę, bezwładnie zwisającą z podsufitowych zaczepów. Prychnął, tupnął, zatrzymał się na środku. Przechylił butelkę, chlając niczym jakiś alkoholik wieloletni i mając wywalone absolutnie na wszystko, zaczynając od konsekwencji poprzez myśl, że ktoś mógłby tu przyjść. Byle nie jakiś brudas, bo jeszcze by się odezwał i dmuchnął na niego tym samym powietrzem, a wtedy mogłaby w ruch pójść różdżka. To groziło Azkabanem! Aż oczy mu zabłysły na potencjalnym sposobie ucieczki. Przełknął palący trunek, zaciskając powieki i kręcąc głową. Palący przełyk sprawiał, że mrowiło się mu ciało i swędziały go rączki, jego ciało nabierało tej dziwnej lekkości. Polik pokrył rumieniec, zielone ślepia naszły dziwną mgłą. Pies by jebał. Kulturalnie odstawił butelkę, zakręcając uprzednio by nie uronić ani kropelki swojego dzisiejszego przyjaciela. Wyjął fajki, wsuwając jedną pomiędzy wargi a drugą rzucając niedbale gdzieś w kąt sceny, przymknął oczy i zakręcił się niczym w tańcu. Brązowe włosy zakołysały się dziko, pogrążając w nieładzie. Różdżka zatańczyła w dłoni, uniesiona do góry i z odpowiednim zaklęciem, odpalił, zaciągając się mocno szarym dymem. Następnie nastawił muzykę. Głośny metal rozbrzmiał donośnie, wypełniając każdy skrawek zapomnianej sali. Wypuścił dym z płuc, strzepując popiół na zakurzone dechy i tanecznym krokiem podszedł do jednej z drewnianych dech po niewiele myśląc, uderzając w nią z zaciśniętej pięści. Piekący ból rozcinanej skóry, ciepłe krople szkarłatnej skóry zabarwiły jego kostki, a on tylko pokiwał głową z miną szaleńca. Odskoczył, wracając po butelkę zostawioną gdzieś z tyłu. Jednak nie mógł sobie bez niej poradzić. Wyrzucił więc korek za siebie, znów się napił. Zaszumiało w głowie, a splunięcie na poharataną drewnem skórę sprawiło, że wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia. Mocniej. Zaśmiał się raz jeszcze, wracając do deski, uderzając z większą siłą. Tak długo, aż pękną mu kolejny raz kości w dłoni, jak uszkodzi się na tyle, że będzie pewny tego, że wychodząc z tej sali, na nikogo jej nie podniesie.Był tak wściekły, że wiedział - jedno słowo, a straci resztki kontroli, którą posiadał.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Mruczę pod nosem wesoło, przewracając książkę, którą wcześniej czytałam w dłoniach. Ferie wypadły przednio, dni mijały mi na jeżdżeniu na łyżwach, szczególnie przyjemnym kiedy poszliśmy tam wraz z Charliem. Wciąż nie jestem pewna czy moja zmiana nastawienia jest słuszna, ale muszę przyznać, że kiedy więcej zależy ode mnie, jestem znacznie bardziej podekscytowana na myśl o kolejnym spotkaniu. Miałam wrażenie, że w końcu wszystko wychodzi na prostą i nawet jeśli nie będzie tak jak zakładam, to raczej nie będę żałować swoich poczynań. Muszę zacząć spotykać się z zaniedbanymi przyjaciółmi, zacząć żyć tak jak wcześniej, bez złudnego islandzkiego oddechu za moimi plecami. I czy Rowle nie pokazał, że może być dla mnie dobrym wsparciem obecnie? Nawet jeśli na tę chwilę. Mijam salę teatralną. Moja długa, dziś biała sukienka powiewa za mną lekko. Na głowie mam nowiutki, czarny turban, na którym pojawiają się i znikają delikatne gwiazdy, niczym na czystym niebie nocą. Kupiłam sobie mnóstwo magicznych materiałów na moje ulubione nakrycie głowy i z tego jednego jestem szczególnie zadowolona. Dotykam go z czułością, poprawiając go lekko, kiedy słyszę mocną muzykę dobiegającą z sali obok. Czy to możliwe, że na przedstawienie wybierają tak mocną nutę? Zdumiona przystaję na chwilę i po krótkim momencie wahania wchodzę do środka. Cichutko zaglądam do pomieszczenia, kiedy widzę, że jest to raczej teatr jednego aktora, który przygotowuje się do przedstawienia jego życia. Na początku zamierzam usunąć się jak najszybciej, stwierdzając, że nie jestem prefektem, który powinien temu zapobiec, ani kimś kto szczególnie dbałby o samopoczucie innych osób. Ale kiedy chcę równie cicho wyjść, zauważam kto obraca się w tragicznym piruecie. Charlie. Tylko nie wyglądał jak ten mój Charlie, zawsze uprzejmy, zabawny, starający się dotrzymać mi kroku. Zamykam ze sobą drzwi i patrzę. Jak uderza w deskę, łapie butelkę, śmieje się szaleńczo. Patrzę w tle dużej sali i dopiero po dłuższej chwili podchodzę kilka kroków. Niczym duch w mojej białej sukni, powoli, bezszelestnie, widzę jak mój świat i wizja tego co mogłoby być przede mną nagle rozpada się na tysiące kawałeczków. I tak naprawdę, całkiem szczerze, na początku chcę wyjść. Odejść, więcej nie napisać. To takie proste. Sam mi dałeś do tego powód, mówiąc o swojej ułomności emocjonalnej. Specjalnie wspominając o innej dziewczynie. Nie zgadzając się od razu na moje wymagania. Ale nawet jeśli tak pomyślałam, nogi same mnie niosą, a ja już stoję już pod sceną. Ściskam książkę o roślinach wodnych w ramionach, przyciskając ją do klatki piersiowej. Widzę jak w amoku patrzysz na swoją dłoń, a potem uderzasz ją ponownie. Przymykam na chwilę oczy, jakbym chciała się odgraniczyć od tej wizji szaleństwa. - Charlie - mówię w końcu cicho. Pewnie za cicho jak na tak głośną muzykę. Powtarzam więc Twoje imię odrobinę głośniej. Zastanawiam się aż czy moja sukienka nie faluje przy tej intensywnej atmosferze. Czy gwiazdki na moim turbanie nie lśnią coraz mocniej. Czy Charlie w ogóle widzi, że tu jestem. I kim jestem. - Charlie. Odkładam książkę na jedno z siedzeń, stojąc nadal pod sceną niczym jedyna wierna fanka.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Tkwił w jakimś szale, wyłączony. Beznamiętnie wpatrywał się w miejsce, które uderzał i z każdym kolejnym cofnięciem dłoni widoczna była większa ilość krwi na starym drewnie. Było zniszczone, wychodziły z niego drzazgi. Co, gdy on i ten kawał spróchniałego, zapomnianego drewna byli tacy sami? Upływ czasu wcale nie sprawił, że pnący się w górę strop przestał podtrzymywać scenę. On musiał rodzinę, tylko dlaczego dostał rolę, którą powinien grać Dominik i której tak nienawidziła Emily? Zaręczenie siostry jeszcze trochę rozumiał, ale jego? To było głupie, niepotrzebne, a przede wszystkim było zdradą. Złamaną obietnicą, której odłamki snuły się gdzieś w najgłębszych czeluściach jego duszy, krzycząc głośno "kłamca". Jak mógł mu to zrobić? Wypuścił powietrze nosem z cichym świstem, przymknął na chwilę rozbiegane ślepia i znów się napił, bo było mu z tym alkoholem lepiej. Whisky rozumiała go lepiej niż ludzie. Rozładowywała napięcie lepiej niż ludzie. Pewnie, mógł poprosić o spotkanie, chociażby Gabrielle, aby zatracić się w szaleństwie i robić głupie rzeczy, które wcale nie rozwiązałyby problemu — tylko co, jeśli agresja wzięłaby nad nim górę i zrobiłby coś wbrew woli jasnowłosej, co nieodwracalnie zrobiłoby z niego potwora i zepchnęło w jego własny mrok? Mógł poprosić chłodną wodę w postaci zjawiskowej Melusine, która skutecznie odwracała jego uwagę, a jednak zadawała pytania, które mogłyby sprowokować go do wybuchu, którego nie chciał jej pokazywać. Tu też mógłby stracić kontrolę, szukając pocieszenia w smaku jej ust. Zostało mu jedno, niosące ulgę tylko z początku. Ból był przyjemny. Przeszywał go wskroś, odciążał. Zupełnie jakby każde cierpienie fizyczne niwelowało mentalną furię i emocje, których wcale nie chciał mieć. Walące głośno serce zwalniało, jemu zaczynało się kręcić w głowie. Pomyślał nawet, że usłyszał znajomy głos z trudem przedzierający się do ucha, szepczący chyba odrobinę przestraszonym tonem jego imię. Zmarszczył brwi, prychając i poharataną ręką wyjmując papierosa, którego żar opadł bezwiednie w dół, gasnąć i zmieniając się w popiół. Znów ten głos. Odwrócił się, przesuwając spojrzeniem po sali, aż dostrzegł ją. Ubraną w białą, lejącą się sukienka, kontrastującą ze śniadą karnacją i ciemnymi włosami, ukrytymi pod egzotycznym turbanem. Kilka loków wypływało jednak rozkosznie, opatulając jej buzię. Wyglądała na przestraszoną. Miała ten wyraz twarzy, którego nie chciał u niej widzieć. Kurwa. Nie mógł jednak opanować drżenia mięśni, nie schował za siebie krwawiącej i zmasakrowanej, lewej dłoni ,pozwalając, by czerwone krople opadały mu na jeansy czy bluzkę, ginęły gdzieś w drewnie sceny. Zacisnął usta, przywołując się do porządku raz za razem. Obrócił się równie tanecznie, co wcześniej i podszedł do skraju sceny, kucając przed krukonką. Bez cienia wstydu zlustrował jej sylwetkę wzrokiem, uśmiechając się odrobinie niebezpiecznie, przysuwając szyjkę butelki do ust. Oblizał ją, zanim upił i przymknął oczy, znów kurwiąc się w myślach. Nie chciał jej przecież zrobić krzywdy, a jednak nie potrafił racjonalnie ocenić jej położenia. Była jak ta niewinna owieczka, która sama pchała się do rzeźnika, a on mimo chęci, nie wiedział, czy powstrzyma tasak. Zawiesił spojrzenie w jej brązowych oczach, opatulonych wachlarzem czarnych rzęs. Wyglądała jak piękna lalka. - Melusine. - zaczął odrobinę zachrypniętym głosem, przez który bardziej niż zwykle, przebijał się akcent Brytyjczyka. Odstawił butelkę między swoje nogi, wciąż kucając. Poraniona dłoń tkwiła wysunięta do przodu, całkiem przez niego ignorowana, drugą natomiast przeczesał włosy. - Przyszłaś ze mną zatańczyć? Mogę spełnić Twoje życzenie, ale Ty musisz spełnić moje. Oznajmił ze wzruszeniem ramion, odrobinę wstawiony — zwykle miał mocną głowę, jednak stres i inne czynniki sprawiały, że na procenty krążące w żyłach był wyjątkowo podatny. Odwrócił głowę w stronę, z której dobiegała muzyka, nucąc pod nosem lecącą piosenkę, jedną z jego ulubionych. Prawa dłoń znów złapała za butelkę, uderzając w nią palcami. Ostrzegał ją, był uczciwy. Powinna uciekać lub później nie mieć pretensji. Gdy zielone tęczówki znów zatrzymały się na sylwetce dziewczyny, widział tylko te gwiazdy na turbanie.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Patrzę na Twój szał nie wiedząc co w zasadzie ja teraz czuję. Póki co mam ochotę rzucić w Ciebie książką; krzyknąć byś się uspokoił, spojrzał na mnie; dodać że mówiłam przecież, że po to jestem Twoją wodą by ujarzmić Twoje wybuchy, a Ty pozwalasz sobie na pozostanie samemu ze swoimi demonami. Ale kim ja jestem, żebyś faktycznie wziął na poważnie takie słowa. Dziewczyną, która Ci uciekała pół roku, bawiła się sytuacją, będąc raz blisko, raz daleko w zależności od tego co mi akurat pasowało. Nawet ja widzę, że nie jestem kimś komu zaufałabym jako pierwszemu w obliczu cięższej sytuacji. Patrzę więc dalej jak oddajesz się bólowi, zastępując moją złość czystym smutkiem. Nie wiem jak mam Cię od tego powstrzymać. Zakładam, że obecnie rzucanie się na Ciebie ze złością niczego nie przyniesie. Ale czy jest cokolwiek co może przynieść Ci ulgę? Póki nie wiem co takiego wywołało furię w żaden sposób i tak nie mogłabym Ci pomóc. Dlatego stoję dość bezradnie, powtarzając Twoje imię dopóki w końcu nie odwracasz się do mnie. Patrzysz jakimś równocześnie pustym, jak i szaleńczym spojrzeniem. Mam wrażenie, że nie jesteś zadowolony z mojego przybycia, ale kto by był, przy ujrzeniu świadka takiej sytuacji? Mimo tego pozornie zwyczajnie podchodzisz do mnie, wcale nie ukrywając tego co robiłeś, nie próbując kryć się ze swoją ręką, która zostawia za sobą czerwone ślady. Lustrujesz mnie wzrokiem, ostentacyjnie bierzesz łyk alkoholu. Unoszę do góry brwi na ten widok, zaciskając lekko usta, nie komentując tego jednak. Ledwo słyszę jak wymawiasz moje imię. - Ledwo Cię słyszę - mówię to co właśnie pomyślałam i ostrożnie wyjmuję różdżkę ze specjalnej na to kieszeni sukienki, po czym szybkim ruchem przyciszam delikatnie muzykę, chcąc odstraszyć potencjalnych stróży prawa. Z pewnością nikt nie potraktowałby Cię w tej chwili łagodnie, cokolwiek się tu nie dzieje. Chowam na powrót różdżkę. - Twoje życzenie? - pytam uprzejmie nie przyjmując warunków Twojej gry, w którą chcesz mnie wciągnąć, chcąc najpierw znać Twoje żądania. Podchodzę jeden niewielki krok do przodu, by zastąpić wcześniejszy strach, neutralnym wyrazem twarzy, na tyle ile mogłam. Decyduję się oceniać całej sytuacji, bez znajomości zdarzeń, które to sprowadziły. - Z jakiej okazji te tańce? Ta impreza? - pytam jeszcze wskazując płynnym ruchem ręki na butelkę, rękę, deski, krew. Oczekując szczerej odpowiedzi. Patrzę na Ciebie coraz bardziej pewnym spojrzeniem, próbując racjonalnie ocenić Twój stan trzeźwości, bo chyba praktycznie nie ma co myśleć o stanie psychicznym. Nawet jeśli powinnam uciekać, zostawić Cię w spokoju, nie zaprzątać sobie Tobą głowy i zostawić wszystko Twojemu pakietowi stoję sobie z coraz większym spokojem. Nie leczę Twoich ran, nie krzyczę na Ciebie, nie lamentuję, nie komentuję nic z docenianym przez ludzi sarkazmem. Bo o jednym najwidoczniej zapominasz, jak zwykle. Nie jestem żadną owieczką. Jestem syreną. I nawet w okresie Twojego największego zachwytu nad moją osobą, nigdy nie doceniałeś tego faktu tak jak powinieneś.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Nie powinna tu przyłazić. Zacisnął usta, przygryzieniem policzka hamując głośne przekleństwo. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że zawsze panicznie bał się reakcji kogokolwiek na swoje agresywne zachowania, utratę kontroli — zwłaszcza kobiet. A teraz? Było mu obojętne. Iskra mroku, którą zawsze gdzieś miał w sercu i w głębi duszy o tym od zawsze wiedział, przypominała teraz sięgające szczytów ognisko, rozprzestrzeniając się bez żadnej kontroli. Bestia wewnątrz wyszczerzyła kły na widok jej ślicznej, bladej buzi. Podobał mu się ten błysk w odważnych zwykle ślepiach, które podobnie jak, uwielbiały trzymanie wszystkiego pod kontrolą. Stukał palcem w butelkę, zauważając to dopiero, gdy różdżką wyciszyła rozbrzmiewającą dookoła muzykę. Zaśmiał się z niedowierzaniem, patrząc na nią z błyskiem w oczach, oblizując wargi. Zdecydowanie zapominał, że jest syreną, a nie owcą. Upił kolejny łyk, odstawiając butelkę i wstając nazbyt gwałtownie, przez co zachwiał się ostro, czując zawroty głowy. Otrzepał jednak bluzkę, udając, że wszystko jest w porządku. Z charakterystyczną dla siebie nonszalancją i dołeczkami w policzkach, podszedł do krawędzi sceny. - Głupia jesteś, dziewczyno. - skomentował najpierw ze wzruszeniem ramion, wyciągając rękę w jej stronę, aby pomóc jej wspiąć się na górę. Nawet gdy za nią złapała, nie zamierzał tego robić do momentu, aż nie spełni jego warunków. Nie mieli dużo czasu. On nie miał, żeby się jej stąd pozbyć. Pulsująca i krwawiąca dłoń przynosiła ukojenie na kilkanaście chwil. Wiedział, że tamten wybuch nie był jednorazowym. - Zdejmij turban, chcę zobaczyć, jak kołyszą Ci się włosy. Zatańcz ze mną. A potem idź stąd, zanim stanie się coś złego. Mówił dość niskim głosem, rozbrzmiewała w nim alkoholowa chrypka. Kontaktował jeszcze i chociaż ciało miał ciężkie, był całkiem świadom tego, co robił. Poruszył palcami, przywołując ją do siebie. Zielone ślepia odważnie patrzyły w oczy krukonki. Zastanawiał się, intensywnie myślał, czy chciała się sprawdzić? Czy może jednak przekonać się, ile było prawdy w tym, co powiedział jej na stoku. Miała niebywały talent do koszmarnego doboru pytań w rozmowach z nim, potrafiła wyprowadzić go z równowagi jednym zdaniem, chociaż wydawała się wcale nie obawiać płomienia i złości, który mógł ją sparzyć. - No chodź tu. Chodź lub wyjdź już teraz, bo to tylko pięć czy dziesięć minut dłużej w moim towarzystwie. - dodał jeszcze, nie kontrolując wzruszenia ramion. Wypuścił powietrze z ust ze świstem, a rozgrzane złością policzki odrobinę zjaśniały. Był pewien, że będzie stąd wychodziła, chociażby miał ją stąd wynieść. Wiedział jednak, że to był najłagodniejszy ze scenariuszy. A jednak nie mógł się powstrzymać przed sprawdzeniem, czy tak, jak Cassius mówił, miała węże pod turbanem.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Unoszę do góry brwi kiedy nazywasz mnie głupią. Może to prawda. Zwykle odeszłabym po takiej zniewadze lub wściekle zrobiła coś niestosownego. Jednak nie dziś, nie chcę wywoływać furii Charliego, chociaż wydaje mi się że do tego to wszystko prowadzi. A raczej do tego Ty chcesz doprowadzić. Pijesz jeszcze więcej alkoholu, wlewając w siebie procenty, które miały najwyraźniej otumanić Twoje emocje, buzujące dziko w Tobie. Czy uderzanie w furii też miało pomóc Ci się uspokoić? Mimo wszystko nie przyjmuję Twojej ręki, kiedy chcesz wciągnąć mnie na scenę. Nie zdejmuję turbanu i mrużę oczy słysząc, że mi w jakiś sposób grozisz, czy może ostrzegasz. Cokolwiek to nie było nie brzmiało uprzejmie. Odpowiadam swoim silnym spojrzeniem, jedyne co mogą w tej chwili zrobić to wykazać się odwagą. Bo Rowle chce obecnie kontrolować sytuację i mam wrażenie, że zachwianie tego będzie jedynie przyczyną dla której może być jeszcze gorzej. W końcu zostawiam książkę i inne rzeczy pod sceną i samodzielnie wspinam się na deski teatru, dość zgrabnie wskakując, by dołączyć do tego monologu zgorzkniałego aktora. Jestem znana z tego, że moimi słowami świetnie wyprowadzam z równowagi mężczyzn, więc wcale bym się nie przejęła taką opinią o mnie z Twojej strony. Nieśpiesznie podchodzę do Ciebie, pozwalając falować swojej białej sukience. Dotykam turbanu i chociaż oczywiście planowałam odrzucić Twoją głupią propozycję zdjęcia mojej ochrony z głowy dotykam skrawka materiału od którego można rozpocząć rozplątywanie. Podchodzę blisko do Ciebie i wyciągam dłoń, by złapać tą twoją, niepoharataną, w której znowu znajdowała się butelka. Zabieram ją bardzo delikatnie i naprowadzam Twoją rękę tak, by złapała za mnie końcówkę mojego turbanu. - Ty go zdejmij - mówię kierując nadal Twoją dłonią tak jak powinieneś, by zsunąć z moją ulubioną część ubrania. Gwiazdy na czarnym materiały zaczęły delikatnie spływać po moich ramionach, muskać moją twarz, gdy opadał coraz mocniej i nie został ostatni, większy fragment niczym chusta, którą możesz mi ściągnąć z głowy. Łapię za gumkę, którą związane są moje włosy w kok. Ściągam ją, a moje grube, długie loki, rozsypują się na moich ramionach, wiją się po białym materiale delikatnej sukienki. Przez cały czas patrzę czujnie na Twoją twarz, jakbym mogła wyczytać z niej co się dzieje. Mrugam ciężko długimi rzęsami. - Spełniłam życzenie? - pytam cicho, chociaż przez to jak blisko jestem, jak duże echo jest na scenie, a muzyka nie grała już tak głośno, mogło się wydawać, że krzyczę te słowa władczo. Po raz pierwszy od dawna moje brązowe loki otulały w takim nieładzie twarz przy innym chłopcu. I po raz pierwszy w życiu przy kimś tak zdenerwowanym. - Spełnisz teraz moje?
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Nie spodziewał się takiej uległości. Co się stało z tą waleczną i nieugiętą kobietą, która zwykle mu nie odpuszczała? Znalazła zagubiony dawniej rozsądek i postanowiła go bardziej nie wkurwiać? Intrygujące. Znów poczuł ekscytację. Adrenalina mieszała się we krwi z alkoholem, którego przecież pił więcej i więcej. Na próżno było podejrzewanie go o popisy i próbę demonstrowania czegokolwiek, bo Charles miał w zwyczaju robienie tego, na co żywnie miał ochotę oraz uznawał, że akurat tego potrzebuje. Przesunął spojrzenie z twarzy dziewczyny na butelkę oraz jej zawartość, kołysząc bursztynowym płynem tak, aby rozbił się o szklane brzegi. Przechylił ją nagle, oblewając rękę i zmywając z niej krwi, co by przypadkiem w zaproponowanym przez siebie tańcu nie zniszczyć bieli jej sukienki. Syknął cicho, patrząc, jak bordowe krople wpływają na zakurzone deski tym razem znacznie szybciej, niż z samej krwi. Poruszył palcami, przyglądając się skórze i ranom, zanim przystąpił do dzieła. Uniósł brwi, cofając rękę i śledząc ją spojrzeniem, uśmiechnął się pod nosem. Próbował całkowicie wyciszyć podstępne szepty, przynajmniej na chwilę. Bo co, jeśli zamiast wyżywać się na desce, zrobi to na Melusine? Przerażały go pomysły, które mogły przyjść mu do głowy. Nie miał przecież problemu z zadawaniem cierpienia, ale nimfa na to nie zasłużyła. Zacisnął pięści, wbijając w skórę paznokcie. Nie lubił, gdy odbierano mu kontrole, co odziedziczył za ojcem. Wsunął ręce w kieszenie jeansów — przednie, bo w tylnej tkwiła różdżka. Cofnął się kilka kroków, uważając, aby nie staranować drogocennego alkoholu. Podeszła do niego wolno, a on śledził ruch materiału zwiewnej kreacji, niemalże słysząc materiał przecinający spojrzenie, wprawiany w ruch jej ciałem. To pułapka. Nie podejrzewał, że faktycznie będzie chciała ten turban ściągnąć, a ona nie dość, że palcami pochwyciła materiał, drażniąc nim zapewne delikatną membranę skóry, to jeszcze zażyczyła sobie, aby on to zrobił. Czy była aż tak głupia i ślepa? Agresja u niego mogła przejść w pożądanie, a wtedy wyszedłby na jeszcze gorszego skurwysyna, chcąc rozładować napięcie wewnętrzne w inny sposób. W milczeniu pozwolił jej na sterowanie dłonią, gdy wręczyła mu w nią turban. Niby nakrycie głowy, a on miał wrażenie, że zwyczajnie ją rozbiera, a ona pozwala zajrzeć mu w głąb siebie. I to było trochę przerażające, bo nie potrafił stwierdzić, czy tego faktycznie chciał, czy nie. A co, jeśli ukąsi go ten wąż wspomniany przez przyjaciela? Zwilżył językiem usta, przesuwając błyszczącymi oczyma po jej buzi, dekolcie, aż w końcu zatrzymał się na brązowych oczach. Pociągnął jednak. Materiał niczym zaczarowany zaczął opadać, a on wpatrywał się w czarne gwiazdy na białym tle i dopiero gdy ciemny kosmyk przeleciał mu przed oczami, podniósł na nią spojrzenie. Przełknął ślinę, wpatrując się w drobną buzię otoczoną wijącymi się w loki, gęstymi kaskadami włosów. Okalały jej ramiona, kołysały się na plecach. Wpatrywał się w to kołysanie niczym zahipnotyzowany i chociaż wciąż trzęsło go od środka, miał ochotę komuś wybić zęby — trudno było pozbyć mu się z głowy myśli, jak cholernie seksowna była. Nieprzyzwoitość w połączeniu z szaleństwem tworzyła tragiczne połączenie. Miał ochotę wplątać jej rękę we włosy i sprawdzić, czy wyda z siebie to głośne westchnięcie zadowolenia, gdy on pozbywałby się jej sukienki. Zamiast tego przymknął na chwilę oczy, szukając resztek samokontroli. Podszedł blisko, obchodząc ją dookoła, przesuwając dłonią po jej palcach, zahaczając o talię i przesuwając dłonią ku górze, palec bruneta znalazł się na jej szyi, zgarniając za ucho kosmyk włosów. A on stanął za nią, nachylając się i przesuwając nosem po płatku jej ucha, dmuchnął. - Zaczynam mieć więcej życzeń. Jednak jestem honorowym czarodziejem, obiecałam Ci taniec. Szepnął, muskając je ustami. Sięgnął do kieszeni spodni, wyjmując różdżkę i zmieniając muzykę na jeden z utworów klasycznych, często puszczanych na balu. Rzucił drewniany kij niedbale na ziemię, łapiąc drobną Melusine w dłonie i obracając do siebie przodem. Ukłonił się, ucałował wierzch jej dłoni i zaczął z nią tańczyć. Prawidłowa postawa wymagała trzymania jednej ręki wyciągniętej, trzymającej jej, a drugą trzymał nad talią. - Jeden taniec. I znikniesz stąd. Taka była umowa. - rzucił, przyglądając się jej uważnie. Obrócił ją nagle, wprawiając w ruch suknię i loki, obserwując to z zadowoleniem. Nią też tak będę kręcił na weselu? Zbladł, zrobiło mu się niedobrze. Wszystko wracało. Poliki znów pokrył rumieniec, a on trzymał ją odrobinę mocniej, niż powinien. Policzył pod nosem, bezgłośnie do dziesięciu, złapał głębszy oddech. Czy suknia czarnowłosej też będzie niczym zaczarowana, wirować w powietrzu? Czy będzie tak ładnie pachniała. Kurwa. - Jakie masz życzenie? Możemy odłożyć je na inny wieczór. - odparł z chrypą, chłodniej niż chciał. Przesunął spojrzeniem po deskach, szukając porzuconej butelki. Gorąco. To przez nią, czy przez pragnienie.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Kompletnie nic się nie stało, jestem wciąż tą samą dziewczyną co zawsze. Po prostu uznałam, że mogę na chwilę opuścić gardę. Widzę w jakim jesteś stanie, więc planuję zwyczajnie zrobić to o co prosisz. Czuję, że moją udawaną uległością ugram więcej niż walką na miecze i różdżki. Dlatego patrzę bez większego wyrazu, kiedy polewasz alkoholem rękę i krzywisz się, ja również to na sekundę robię, spoglądam jak krew i whisky wsiąkają w deski. Czy nie zasłużyłam na to? Czemu uważasz mnie za tak dobrą. Przecież to ja Cię mamiłam pół roku, nie myślałam o Twoich uczuciach, nie wiedząc co chcę z Tobą zrobić, to odsuwałam Cię, to wracałam, to biegłam do Gunnara, to uznawałam, że bez sensu i z powrotem szukałam Ciebie. Czy aby na pewno jestem dobrą nimfą? Potrzebujesz chyba jeszcze trochę czasu, by zrozumieć moje mamienie swoim słodkim głosem; na skałach, próbując rozbić Twój statek. Tak jak teraz, kiedy gwiazdy spływają po moich ramionach, aż w końcu lądują na ziemi. Może i to faktycznie pułapka, w którą obydwoje wpadaliśmy. A może jestem ślepa i głupia. Zerkam na chwilę na dół, na gwiazdy błyszczące nam pod nogami i dopiero po krótkim czasie wracam do Twojego spojrzenia. Niepokojącego, a równocześnie pełnego ekscytacji. To prawda, poniekąd ten zwykły kawałek ubrania, był jakby moją zbroją, którą właśnie dałam Ci zrzucić. To kredyt mojego zaufania dla Ciebie, jakkolwiek nie będziesz powtarzał, że to jest niemądre. Ja po raz kolejny jestem przekonana, że mam rację. Że kto jak kto, ale ja jestem w stanie udźwignąć wszystko na moich chudych ramionach, oblanych ciężkimi lokami. Dotykam swoich włosów, które tak rzadko wystawiam na powietrze przy innych ludziach, tak naprawdę bez żadnego głębszego powodu. Patrzysz na moje loki z intensywnością, której blisko jest do intymności, a ja ostrożnie próbuję zgadnąć jaki będzie Twój kolejny krok. Na początku widzę, że próbujesz się uspokoić oddechami, zaciskaniem dłoni, a potem obchodzisz mnie wokół w dziwny sposób, jakbyś chciał pokazać, że ty jesteś dziś drapieżnikiem. Pewnie dlatego dreszcz przechodzi mi po plecach gdy mnie dotykasz. A ja lekko odchylam głowę, odsuwając się, kiedy Twoje palce wchodzą na moją szyję. Ty jednak nic sobie z tego nie robiąc muskasz wargami moje ucho, a ja czuję Twój gorący oddech na sobie. Mimo wszystko westchnęłabym, gdyby Twoje ręce tańczyły po moim nagim ciele. Przez odczuwalne między nami napięcie. Jestem zdziwiona, że powietrze wokół nie faluje intensywnie. - Nie można zwiększać puli życzeń - również szepczę, odwracając lekko głowę w Twoją stronę, tak że Twoje wargi mogły muskać mój policzek. Puszczasz muzykę, rzucasz różdżkę, a ja podchodzę do Ciebie; niby w zwyczajnym geście pozbywania się przedmiotów, kopię magiczny patyk, na tyle jednak mocno że spada ze sceny. Nawet jeśli jestem głupia, Ty będziesz nieuzbrojony. Kładę dłoń na Twoim ramieniu, łapię Cię drugą ręką. - Na nic się nie umawiałam - znowu Ci się stawiam, wciąż dość cicho, mimo moich słów zaczynam tańczyć z tobą na parkiecie. Zawsze byłam dobra w tańcu, dlatego z gracją robię eleganckie obroty, ruszam się za Tobą jak mnie poprowadzisz. Kiedy okręcasz mnie po raz kolejny, a ja nawet uśmiecham się lekko na tą naszą niezłą koordynację, nagle czuję że ponownie jesteś spięty. Mocniej trzymasz mnie w ramionach, a twarz Ci tężeje. Ponownie próbujesz mnie wygonić ze sceny. - Nie sądzę, że pozostawienie Cię tu samego byłoby dobrym pomysłem - stwierdzam szczerze co myślę, przybliżając się równocześnie o krok do Ciebie. Moje loki mogą teraz łaskotać odrobinę Twoją twarz. Kołyszemy się teraz nadal w nijakim, lekkim tańcu. - Powiedz mi co się stało - proszę, wprost do Twojego ucha. Nie mam więcej życzeń tylko to jedno. Łapię mocniej rękę, którą trzymam, moje długo palce zaciskają się na Twoim ramieniu, jakbym chciała powstrzymać Cię od ewentualnej ucieczki.