Opustoszałe, zakurzone, nie używane od lat pomieszczenie. Początkowo, miało to być miejsce organizowania różnorodnych przyjęć i okazji, a także wspaniałe miejsce ćwiczeń dla kółka teatralnego. Jednakże przez brak zarówno prowadzącego, jak i chętnych sala ta pozostała nieużywana. Na ziemi można znaleźć pare pergaminów, zawierających zgubione notatki studentów, czy też początkowe rysopisy scenariuszy jeszcze sprzed wielu lat. Dzisiaj, uczniowie przybywają tu najczęściej tylko po to, by odpocząć od hałaśliwych rówieśników i zaznać nieco ciszy i spokoju.
Łamała go. Łamał bezduszny napis - kilka pociągnięć piórem wzdłuż gładkiej, pergaminowej membrany - nakreślony szlak atramentu, przebieg liter nabierających z odbiorem znacznie większego niźli można przypuszczać znaczenia. Kiedy poprzez źrenice przepływał wyładowaniem impuls, bombardując synapsy falą rozprowadzanych doznań - w trakcie wylądowania w pierwszym momencie przepełnionego profesjonalizmem spojrzenia nauczyciela poddającego weryfikacji listę swych uczniów - dokładnie wtedy, odczuwał wrażenie, że coś w nim pęka; powstała szczelina rozszerza bezlitośnie swój defekt, rozkazując pozbawić się neutralnego chłodu oraz bezpiecznej ostoi zachowanego dystansu. Wiedział, że pojawienie się Marceline Holmes na wykonanym spisie stanie się jego zgubą, jego osobistą porażką, której chcąc nie chcąc nie był w stanie powstrzymać; w ciągu zaledwie kilku sekund wyzbytych większych rozmyślań wiedział, że nieuchronnie zaczyna tracić grunt pod stopami. Wszystko zaczynało się kruszyć jak bryła lodu, iskrząca się jeszcze niedawno, skąpana w promieniach słońca - zdawałoby się, zbyt słabego, aby móc jej zagrozić; lecz oto jej części zaczynają się ześlizgiwać, upadać, jedna za drugą w ciemną toń wody - zaś po krzyku plusku powstaje już długa, niemal grobowa cisza. Pękła bariera podświadomości, wypuszczając schowane pieczołowicie gromady wspomnień, które nagminnie wypierał z działań na terenie umysłu. Nie umiał już ich powstrzymać, przygniatały go swoją siłą, wrażenie nieustannego b ł ę d u, ostatniego spotkania, kiedy nie umiał wydobyć chociaż namiastki swych uczuć na zewnątrz (czy miał je wtedy?). Nie chciał jej tego zrobić. Lecz równocześnie nie umiał postąpić inaczej. Kierował nim jakby-instynkt, nakazujący charakter zachowań szczególnie w przypadku poświadczanego wsparcia; ów instynkt, również zamazywał Bergmannowi sumienie, czyniąc zeń ledwie żywą i zniekształconą formę, której głos rozpraszał się między falami myśli. I wreszcie - ten instynkt, ten sam, żaden inny napędzał naturalną drogę ku sukcesywnej autodestrukcji, w kierunku mącenia spokoju wszystkiego wokół, przekształcania, egoistycznych zapędów kruszących tablice zasad. Nie miał skrupułów oraz nadal przyznawał swojej osobie prawo zbliżenia się (przy każdej możliwej okazji) do Holmes, choć równocześnie wiedział - że owa sposobność nie przyjdzie mu machinalnie od razu. Uważał ją nadal za cel, nadal nieustępliwie chciał dążyć - nie przerażały go konsekwencje z Trausnitz. Właśnie dlatego już z góry miała go zgubić, a on - wiedział o tym. Poddawał się temu, zmierzał prosto w rozwarty pysk bestii. Umiejętności aktorskie sięgają podczas lekcji zenitu - zachowuje się tak naturalnie, tak idealnie odgrywa swą rolę, że nikt nie przypuściłby charakteru grasujących po jego głowie rozważań, przędzonych jak pajęczyna planów, ogromu emocji kotłujących się niżej okrycia tkanek. Przechadzał się, niezwykle swobodnie, dawał uwagi, w przekazywane zdania wtykał przeróżne, w ramach problemów wskazówki. Zerwała się z miejsca. Dostrzegał, że wcale nie chciała przebywać tutaj - dziwne, gdyby jego obecność uznała jako przychylną - podnosząc się prędko z miejsca przy pierwszej możliwej okazji; pozostawione rzeczy tkwiły nienaruszone na biurku, zabrane przez koleżankę z ławki - zaś sama Holmes oddaliła się prędko; nie wiedział gdzie, nie wiedział choćby - w jakim kierunku, lecz wiedział, że musi ją mimo wszystko odnaleźć - nawet, gdyby przyszło mu pożałować owej decyzji. Wyszedł bez okazania najmniejszej konsternacji; w końcu zajęcia należało uznać za zakończone, a cichy szept dźwięczący subtelnie w głowie napomniał, dając mu swego rodzaju nieocenioną wskazówkę. Znał ją o wiele lepiej, niż ktokolwiek ze zgromadzonych mógłby przypuszczać. Znał - i jednocześnie ciągle była dlań tajemnicą, nigdy nie przyprawiając go o znużenie, dlatego tak bardzo chciał ją odkrywać, dlatego tak lgnął do niej, nie zważając na konsekwencje, dlatego pożądał zarówno jej ciało jak duszę. Wyrzeźbione miał doskonale pośród zakrętów półkul - obrazy, nakreślające się sytuacje, pieczołowicie potrafił odtworzyć, fragment po następnym fragmencie jej delikatną sylwetkę, pobłyskujące bystrością tęczówki oraz skrojenie uśmiechu, jakim niegdyś go zwykła obdarzać. Uczył się każdym razem, kiedy leżała obok; znał wszystkie pochłaniające ją pasje, które zwykli podzielać - ich współistniejące w harmonii usposobienia, które, spotykając się razem, przeskakiwały przez budowany mur chroniącego zazwyczaj dystansu. W sali panował półmrok, a zapach kurzu podrażniał nozdrza przy każdym wykonywanym wdechu; istny ocean kurzu, osiadłe warstwy zszarzałych drobin tworzące pokrywę nakładaną rękami czasu. Szedł wolno, zwinnie omijając przeszkody, skradał się jak drapieżnik, przy okazji chłonąc ponownie łamiącą go, uchodzącą z wysłużonych klawiszy muzykę łączącą się razem z jej głosem. Zatrzymał się, analizując po kolei ulatujące dźwięki - znów natarczywie ścigały go wcześniej doświadczane momenty, gdy siadał obok, kiedy wpatrywał się w nią, jak wykonuje przeróżne utwory - to nieistotne, czy czarodziejskie albo mugolskie, muzyka nie znała granic. Z początku musiał ją wręcz zachęcać, drążąc ów temat, stając się jednoosobową, zanurzającą się w skromnym lecz wyrazistym występie publicznością. Koniec. Odgłos opadającej osłony drewna. W owym momencie już musiał powoli wyłonić się z otaczających go ceni, w absolutnie niespiesznych ruchach - lecz znajdując się dostatecznie blisko, ażeby zwrócić w swoim kierunku uwagę. Był w stanie spojrzeć w jej oczy, majaczące wśród niewyraźnych pasm światła. Zbliżał się, nade wszystko nie chcąc jej spłoszyć - pragnąc cokolwiek powiedzieć, choć sam nie wiedział, c o jej powinien w danym momencie przekazać. Było tego zbyt dużo, a on, mimo wszystko, musiał zachowywać ostrożność. - Chcę tylko porozmawiać - dodał, możliwie najbardziej bezpiecznie - jednocześnie starając wychwycić się każdą składową mającej nastąpić reakcji. Nie było w tym nic niewłaściwego p r a w d a?
Czy w i e d z i a ł Czy miał świadomość wcześniej, że spotka tę kruszynę? Chciała to wiedzieć, jakby przerażona świadomością przekorności losu, który bywał zbyt brutalny, a zarazem dający ułudę szczęścia. Dla niej rzeczywistość przybrała okrutnego, wręcz absurdalnego wymiaru - nękana demonami wspomnień z przeszłości lawirowała nad przepaścią i wystarczył ledwie podmuch wiatru, by spadła na samo dno, rozbijając swe kruche ciało o skaliste zbocze i pozwalając falom je porwać w odmęty wody, skąd nigdy nie zostałoby odnalezione. Zaciskająca się pętla wokół łabędziej szyi, szpony mroku i samozwańczego nadania tytułu męczennicy, a przecież - daleka od tego była. Emocjonalna katusza została przerwana w chwili, gdy to jego oczy dostrzegła w klasie po raz pierwszy od tamtego momentu, kiedy to była zbyt blisko i w męskich ramionach, które niegdyś pieściła opuszkami palców, szukała schronienia i azylu. Nie miała dostatecznie dużo odwagi, by w ogóle podnieść na niego przymglone powieki, dlatego nieustannie obserwowała jak smukłe palce przesuwają się po pergaminie i uderzają o niego wystukując rytm mijanych sekund. Czekała na możliwość podniesienia, by przestał ją osaczać, a to właśnie robił, kiedy się zbliżał i zatrzymywał tuż obok, na co ona najchętniej kazałaby mu zniknąć i nigdy nie wracać. Powodem tego pragnienia nie była jednak nienawiść, której do niego nie czuła, a jedynie strach wzmagający jej obawę przed możliwością intymnego spotkania tylko we dwójkę. Rozpadłaby się raz jeszcze na miliony cząstek, ale nikt nie zdążyłby jej pomóc, nikt nie zdołałby przypomnieć o szczęściu płynącym z codzienności, którego nie zaznała od ponad roku; zdążyła zapomnieć - czym ono jest. Samotność była jej najwierniejsza. Czekała w każdej godzinie, kiedy to mała dziewczynka zjawi się i poprosi o chwilę uwagi. To w niej mogła wydusić z siebie wszystko, nie lękając się przy tym głuchej ciszy, do której zdążyła się przyzwyczaić. Szukała takich perspektyw nieustannie, by uciec od ludzi, jakby ich towarzystwo ją męczyło. Zaczynała od nowa uczyć się przebywać w ich obecności, jakby przez kilka miesięcy udało jej się wyplewić z umysłu, czym jest życie nastolatki otoczonej rówieśnikami. Twój profesor zniknął. Już nikt cię nie obroni, mała kurwo. I na samą myśl o przesiadywaniu pod salami w oczekiwaniu na zajęcia, drżała. Ta jedna godzina zmusiła ją do powrotu w przeszłość, której echo odbijało się od ścianek czaszki i ukazywało jak wielki błąd popełniła. Demony znów zagrabiały ją dla siebie i coraz bardziej zaczynała tracić kontrolę nad emocjami, które zgubiły ją już raz - nie mogła pozwolić na kolejny. To był w końcu Daniel. Jej Daniel. Opuszkami palców przesunęła po zniszczonej klapie, a zaraz potem wbiła nieprzytomne spojrzenie przed siebie. Stado myśli rozpędzonych niczym Aetonany uderzały o siebie, zaś ona musiała na to coś zaradzić; tylko pytanie pozostawało jedno... Jak się uratować? Znajomy zapach wdarł się do jej drobnego noska i mogłaby przysiąc w tej jednej chwili, że nigdy go nie zapomniała. Przesiąknęła tym w pełni, bo to jego koszule tak często nosiła i to w jego ramionach tak często się śmiała. Teraz nie miała powodu, by choćby się uśmiechnąć. Żywiła głęboką nadzieję, że to tylko wybryk jej wyobraźni, ale gdy odwróciła głowę, serce zatrzymało się w jej piersi. Stał nieopodal niej i wlepiał w jej drobną sylwetkę swoje przenikliwe spojrzenie, zaś ona nie umiała utrzymać swojego na linii jego tęczówek. Bała się tej konfrontacji, bo to on miał nad nią niewyobrażalną władzę; był jej nauczycielem, a tym samym nie mogła zacząć krzyczeć i ciskać zaklęciami, zwróciłoby to niepotrzebnie uwagę kogoś niewłaściwego, kto akurat przechodziłby obok sali i poświęciłby im całą swą uwagę. Koszmar z Trausnitz powróciłby ze zdwojoną siłą, a ona nie była gotowa do walki. Daniel, porozmawiajmy, proszę. - Nie mamy o czym rozmawiać - wydusiła z siebie drżącym głosem, choć jej ton się łamał i jasno wskazywał na to, że jego Marceliny już nie ma. Pozostał ledwie cień po dziewczynie, która emanowała uwodzącą pewnością siebie, jakby czując, że ulegnie po raz kolejny, a w skorupie dystansu, strachu i samotności nikt nie miał prawa jej tknąć. A on? Nie skrzywdziłby jej znów; nie był aż tak bezduszny. Każdy, ale nie Daniel P r a w d a? Podniosła na niego tęczówki, a zaraz potem podniosła się z poniszczonej pufki, by zrobić krok w przód, ale musiała się zatrzymać. Bergmann nie miał prawa wejść w jej strefę, która była tą bezpieczną, bo gdyby przekroczył tę barierę, złamałby ją, a to oznaczałoby jej koniec, stąd cofnęła się w tył i dała mu jasny sygnał, że nie powinien się zbliżać. Znała go jednak i wiedziała, że jest w stanie nagiąć wszystkie zasady, ale wierzyła w jego samozachowawczy instynkt i niechęć wobec zadania jej bólu. Dlatego obserwowała go cały czas, gdy tak robiła kolejne kroki w tył, aż w końcu zetknęła się plecami z instrumentem, który uniemożliwił w tej chwili jakąkolwiek ucieczkę. Zlęknione spojrzenie Krukonki wbiło się w twarz Daniela, a serce zastygło w bezruchu, kiedy tak stali na wprost siebie i pozwalali ciszy wdzierać się pomiędzy nich, bo jedyne co było słychać, to ich oddechy, które niegdyś mieszały się w jeden.
Nie znosił zawijania go w obrzydliwe kreacje, kanony ról, rozpisanych bezwzględnie wypowiedzi i didaskaliów, sposobu odegrania - postępujących schematów, wdrażanej w żyły zatruwającej rutyny; próbowano wytworzyć dla niego jakby odmienne ciało, wrzucić w inny niż naturalnie wór skóry, próbowano wymagać - a on wymykał się z niemal wężowym sprytem. Nie czuł się ani trochę wzorcem nauczyciela - potrafił uczyć, miał wiedzę oraz mógł ją bezproblemowo przekazać, lecz na tym podobieństwo do wzorca sięgało ograniczenia kresu. Znał każdą z reguł, każdy fragment kodeksu był w stanie wytrącić z głębin pamięci - lecz, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie umiał. To nie był on. Ukrywał się przed konsekwencją w tumanach mglistej halucynacji, przed oczy innych wyrzucał zaledwie część prawdy - grał w ryzykowny hazard, w swej arogancji nie znając poczucia granic; a ona wiedziała najlepiej, jaki okazywał się rzeczywiście. Był przepełniony pasją, dla upragnionych celów gotów zaprzedać duszę, stoczyć się w ogień piekła - nie obchodziło go zdanie innych, balansowanie tuż nad bezdenną przepaścią szaleństwa, roztrzaskanie się o rumowisko skał, kalecząc ciało przez ich wyostrzone zarysy; nie, nic go nie obchodziło i nic większego nie odgrywało znaczenia. Nie był podobny do innych, nie kierował się w swoim życiu ideałami - jego zdaniem nieistniejącą, wpajaną do głów marzycieli mrzonką; jedynym, stałym szczegółem w egzystencjalnym rozchwianiu były napędzające go chęci, dążenia, do których przystani uparcie kierował tor swej podróży. Nie miał zamiaru odpuścić, świadomy, jak to uczucie wypala go właśnie od środka - nawet, jeśli straciła dawny, tak silnie oddziałujący nań rezon, nawet, jeśli wydawała się przerażona niczym ofiara zagnana w pułapkę. Oddała to w jego ręce, ponieważ to on wypowiedział ostatnie słowa; owszem, pamiętał tę chwilę, pamiętał wzgardzoną wówczas naiwność, którą zdusił wręcz machinalną ripostą. To nadal była ona - musiał ją tylko uwolnić, powoli rozchylić kraty, aby pozwolić jej rozprostować skrzydła. Źle przez to skończy. Tacy ludzie jak on zawsze źle kończą. Warto. Będzie się rechotać na całe gardło, śmiać się z ciążących na jego osobie przekleństw. Zbyt bardzo chciał ją odzyskać; był bohaterem tragedii, pozostawionym przed jedną, zwodzącą go całkowicie ścieżką. Serce zaczynało łomotać o wiele żywiej, natarczywie wydając się aż uderzać o żebra - kiedy ciągle odkrywał, że znowu znajdują się sami, że znowu - istnieją wyłącznie oni oraz skrywana przeszłość. Dlaczego zachował się wcześniej nie odgrywało i nigdy nie miało odgrywać roli - ślepy egoizm sprawiał, że nadal uparcie dążył, dążył pomimo czyhających nań sankcji. Nie nazywałby tego świadomą manipulacją - chciał, m u s i a ł mieć ją tuż obok, musiał znów kluczyć, jak gdyby wyznaczyło mu to śledzące niczym cień fatum. Uformowane przez nią, zawisłe w powietrzu słowa, spowodowały ciąg rozmaitych ekspresji - wpierw owe wytknięcie, ta analogia wydawały się zabrać mu wszelką pewność i spowodować smutek?, z kolei zaledwie w trudnych do rozróżnienia ułamkach, oczy błysnęły - odnalazł on równowagę. Przywołał nawet na twarzy nieznaczny, rozciągający mu wargi uśmiech - niby całą postawą ciała pragnął oznajmić - jesteś w błędzie. - Poniekąd - absurdalnie zgodził się z nią, choć potwierdzenie było zaledwie wstępem, przejściem w tereny kontynuacji rozważań. Chciał ją uświadomić, chciał przekazać jej to, co zapewne zdołała - nawet, jeśli intuicyjnie - wiedzieć, chciał potwierdzić jej najsilniejsze z pragnień albo najbardziej skrywane lęki. To nie było istotne - mógł być marzeniem, mógł jednocześnie być jej koszmarem, jednakże jego natura, w dyktowany rytm której maszerowały myśli i powstawały plany kolejnych działań - owa natura nakazywała mu nadal drążyć, próbować, naginać. Nigdy nie zwykł zaniechać - chociaż teoretycznie powinien, spoglądając na widmo przeszło z dwóch lat wypadku, na formowane pogłoski oraz chwiejącą się reputację, tak, jak najbardziej powinien stać się wyłącznie profesorem Bergmannem, którego kontakt z uczniami (w tym z nią) krążyłby tylko dokoła tematów zajęć, powinien stać się neutralny oraz nie zgłębiać wyznaczonych mu norm relacji. Miał to gdzieś. Daniel Bergmann nigdy nie skłaniał się ku rezygnacji. Poruszał się równie zwinnie jak przedtem - nie chciał pozostać w miejscu, oszukując ją - miast do przodu, powoli opadający szmer podeszew stykających się z wysłużonym parkietem, zmierzał w bok, niby pragnął okrążyć instrument. Zatrzymał się jednak po chwili - wyraźnie nie chcąc powiększać dzielącej ich odległości (czy pragnął zmniejszyć? przełamać rozrastającą się, nieprzyjemną ścianę?). Jego słowa miały na swój sposób okazywać się bezlitosne. - Nic nie zmieniło się, Marceline - wypowiedział, tonem nadal niewyłamującym się spośród otulającego ich dwoje klimatu, wyważonym z perfekcją, aby mógł dotrzeć wprost do jej uszu - i nic poza tym, nie zwiększał niepotrzebnie głośności. Nikogo tutaj nie było. Chciał jej wyłącznie p r z y p o m n i e ć. - Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - dopytał, wciąż drążąc i ewidentnie nie odpuszczając tej kwestii, unosząc na nią ponownie swoje skoncentrowane spojrzenie. Wszystko jest przesądzone. Od zawsze było.
Ona natomiast chciała go zamknąć w kanonie nauczyciela, by nigdy więcej nie dopuścić go do siebie, jakby obawiając się ewentualnych następstw, komplikacji i tego, że nie zdoła mu się przeciwstawić. Miał być wyłącznie profesorem, który będzie ją nauczał transmutacji, jakby nic innego poza przestrzenią edukacji nie istniało. Sztywno utarty schemat winien odzwierciedlać jego drogę, którą wybrał, zaś ona winna pozostać jedynie uczennicą, która nigdy nie przeżywała z nim trzech orgazmów jednej nocy. Nikt o tym nie wiedział. Ba!, nikt nie miał prawa o tym wiedzieć, stąd była gotowa zaprzeczyć wszystkiemu, że kiedykolwiek spotkali się w Trausnitz i nauczał tam transmutacji, czyniąc z niej ponadprzeciętną czarownicę o umiejętnościach lepszych niż niejeden dorosły. Winien więc pozostać w roli, którą przypisywały mu wszystkie kodeksy, bez prób przekroczenia którejkolwiek z granic, a tym samym zatrzymać się w miejscu z dala od niej, by nie podejrzewano go o romans, który na pewno miałby miejsce, gdyby ją połamał i przedarł się przez skorupę jaką wykreowała od ich ostatniego spotkania. Była jednak zbyt silna, choć wciąż nie gotowa do tego, by się z nim mierzyć. Dzierżył w dłoniach władzę i winien za nią dziękować wszystkim magicznym aspektom jestestwa, że postanowiły się nad nim zlitować i ofiarować dar, który czynił zeń człowieka o niewyobrażalnych perspektywach. Czy tak się doprawdy musiało stać? Marceline czuła wewnętrzny ucisk, który odbierał jej oddech. Miała wrażenie, że kruszy się szybciej niż zakładała, stając się ledwie imitacją samej siebie. Wierzyła w końcu w powtarzalność historii, tak samo jak w szczęśliwe zakończenia. Pragnęła zatem zapobiec temu, by mu ulec, opaść na kolana i poddać się w walce, która wcale nie była z góry przesądzona. Wspomnienie pocałunków nie budziło w tej chwili ucisku w żołądku, a bliskość nie rodziła pożądania. Była to jedynie trwoga przed tym, że wszystko się może zmienić, a ona zatęskni za nim i odkrywaniem raz jeszcze składowych jego osoby, które pociągały ją najmocniej, jakby uzależniła się za bardzo od tego, co ofiarował jej przewrotny los. Daniel wszedł zbyt głęboko w duszę dziewczyny, która pragnęła czyjejś uwagi, rozmowy i obdarcia ze wstydu, który czuła za każdym razem przy chłopcach w swoim wieku. Nie umiała się przed nimi otworzyć, a Bergmann dotarł niezwykle daleko i to jego się bała, bo bez trudu - gdyby tylko chciał - zdobyłby jej zaufanie raz jeszcze i uczynił swoją, tak jak robił to przez rok, kiedy uwodził ją i pokazywał, że lęk przed nieznanym jest zbędny. Dzisiaj odczuwała strach, bo była w jego zasięgu dłoni i nic nie pomogłoby w ewentualnej ucieczce, a tym samym... Musiała się z nim zmierzyć i wierzyć w to, że da radę. Obserwowała jego ruchy, a serce drżało, kiedy zbliżał się coraz bardziej i czuła pewnego rodzaju dyskomfort. Nie powinien tego robić, bo zapadała się w sobie i on musiał być tego pewien. Znał ją i to było jej zgubą, a prawdziwy Armagedon dopiero nadchodził, bo emocje rozwierały szczelnie zamknięte kanaliki nerwowe i sprawiały, że jej ciało zaczynało drżeć pod napływem aury jaką ta sytuacja wytworzyła. Enigmatyczne połączenie dwóch żywiołów, które mierzyły się i zderzały, pomimo że jeszcze znajdowały się wystarczająco blisko. Masz nade mną władzę, wiesz to. Nie, to ja ją mam. Kiedy zatem odezwał się i przytaknął jej - zastygła w bezruchu. Rozjuszyło ją to na tyle, że bezwiednie zacisnęła opuszki na wykończeniu drewnianej ściany fortepianu. Serce mocno biło, jakby zerwało się z okowów lodu i pragnęło dać upust narastającej złości. Był doskonałym mistrzem, który doprowadzał ją do wrzenia, ale tym razem nie nastąpiło to za sprawą podniecenia, a irytacji, bo jeśli tylko tyle zamierzał jej powiedzieć, to powinien w tym momencie skończyć. Zaskoczył ją. Zmusił do tego, że zastanowiła się nad sensem wypowiadanych przez niego słów. - Wszystko się zmieniło, Daniel - wyszeptała cicho, a zaraz potem odwróciła się do niego plecami. Raniła ją świadomość, że miał rację. Nie mogłaby mu się oprzeć, ale arogancja płynąca z niego zdawała się jawić jak największy bodziec, który zmusił ją do odwrócenia się i spiorunowania go wzrokiem. Bezwiednie wykonała dwa kroki w przód, a kiedy znalazła się wystarczająco blisko, wbiła w niego intensywne spojrzenie zielonych tęczówek, które zawisły na jego. Musiał czuć jak się trzęsie, jak odpowiada na jego bliskość w ten niemy sposób, który niegdyś prowokował u niej nieustannie. - Ja się zmieniłam - warknęła przez zaciśnięte zęby, a w jej oczach mógł dostrzec pasję, którą wobec niego - nadal - żywiła. I pomimo że miała ogromną ochotę go teraz uderzyć, tak nie wykonała tej czynności, bo było to godzące w nią samą; nad wyraz niewłaściwe i szczeniackie, ale jeśli jej pragnął i próbował pobudzić jej zmysły, uczucia i ciało, to był na najlepszej drodze do tego, by to osiągnąć. - To już koniec, Daniel - powiedziała z trudem, a myśl, że musiała to z siebie wydusić... Raniła. Nie mogła postąpić jednak inaczej. Wyciągnęła konsekwencje z ich uprzednich czynów, a cena za to - była niezwykle wysoka. Jesteś w stanie ją z a p ł a c i ć?
Wychwytywał subtelne zarysowanie sylwetki możliwie najbardziej wnikliwie - jak tylko był w stanie pośród obecnej, przymglonej aury półświatła; zanurzał się w morzu zieleni splatającej się z brązem, którą bardziej pamiętał aniżeli potrafił wyłowić z obecnej, półprzezroczystej kurtyny, w której objęciach przyszło im występować. Siła krzyżowanego spojrzenia, wbijanych w niego tarcz źrenic była niemalże przytłaczająca; przeszywała go niczym zagłębiające się włócznie - z łatwością pokonywania miękkich, cielesnych osłon. Była to siła wręcz wysycona absurdem - wywodząca się z wątłej, delikatnej, uznanej za spłoszoną postaci. Ofiara stawała się zagrożeniem dla drapieżnika. Głoski złączające się później w wyrazy - efemeryczny charakter rozedrgania cząstek powietrza, wkrótce powracających w uprzednie swe położenie - dźwięk uchodzący z krtani przemijał wraz z fazą aktualnego rozbrzmienia, zagnieżdżenia się w uszach rozmówcy; choć tutaj również się wbijał, krzyczał na całą czaszkę - a przecież były to słowa, słowa, słowa, jakim w całości mógł się sprzeciwić. Jakim sprzeciwiał się całym sobą. W głębi swojego wypaczonego serca poczuł ukłucie - niekształtna masa poruszyła się z drżeniem trawiącej ją niepewności. Coś chciało do niego dotrzeć, chciało mu uświadomić - jak wiele stracił, chciało zapytać - czy wtedy zachował się odpowiednio? Sumienie milczało, nie wzniecało ognia rebelii, nie gryzło, a jednak ów przekaz burzył istniejące w nim barykady pewności, narzucał na moment ciszę, gdzie trwała wciąż konfrontacja nieustępliwych spojrzeń. Chłodny, zazwyczaj pozbawiony wzruszenia błękit - twierdzono - zwierciadeł duszy (?) uzyskał na moment głębię mieszaniny emocji. Zaschło mu w gardle, którego ściany stały się jakby niemrawym, nieporuszonym skalnym tunelem, paraliż zawładnął rzeszą mięśni i stawów odpowiedzialnych za mowę, skurcz szerzył się, nieprzyjemne sztywnienie drażniło, zyskując z chwili na chwilę pojęcie nadchodzącego bólu. Nie ruszył się - to ona - podeszła do niego. Ona zawsze utrzymywała go w garści, fascynowała osobowością oraz równie nietuzinkową urodą - o n a stawała się niepodważalnym impulsem, przy którym nie istnieć mogły ograniczenia zasad. Nie mógł się oprzeć. Nie będzie w stanie. A jednak - potworna, zaległa w nim arogancja na wzór rozległego błota, gdzie rozkwitało zepsucie sporej części ciemniejszej strony osobowości, budowała w nim - na nowo - pewność siebie oraz ochotę do działań, wmawiała - to on prowadzi, on będzie mógł za niedługo osiągnąć zwycięstwo. Wystarczy zaledwie powtórzyć część prawdy, którą sam sobie wmawiał jako prawdę w całości - czy jednak sam, urywany fragment, nie był perfidną postacią ukrywanego oszustwa? Powtarzał to, wpajał, uczynił z tego jedyne i najsłuszniejsze zdanie, gdzie w obliczu błogo pozostawał bez skazy, nadal przyznając swojej osobie prawo do bezkarnego zgłębiania - lub raczej - odbudowania stosunków. Stwierdzenia Holmes chciały obracać wszystko nieustannie w ruinę, czemu on się zaciekle przeciwstawiał - skoro zmieniła się, on będzie musiał ponownie ją zmienić. Stawało się to wobec niego niemal obsesją przemykającą w trakcie spokoju przeprowadzanych zgodnie z zamiarem zajęć - tyle, że dla niej był on kimś więcej niż profesorem, a ona nigdy nie była jedną z masy uczennic. - Nie mieliśmy wpływu - przełamał po chwili szerzące się z okrucieństwem milczenie; tak brzmiała treść jego kłamstwa, bo przecież nie mógł nic zrobić - nie mogli wycisnąć już czegokolwiek z zasobów owego tematu. Kazano mu odejść, więc odszedł, próbując sił na terenie innej placówki - pozbawiony krążących niczym natrętne owady plotek. Nie mógł nic zrobić. Tak bardzo w to wierzył, tak intensywnie - że czynił z tego dla siebie osłaniającą prawdę. Przemawiał nadal niechcącym się specjalnie wyróżnić, opanowanym tonem, który w obrębie głębi męskiego głosu nabierał nieznacznego charakteru pomruku. Na nowo się uświadamiał, przekonywał, jak bardzo pragnie z nią fizycznego kontaktu - nie tyle, teraz, uchodzącego wprost z pożądania - chciałby ją dotknąć, poczuć, upewnić się o tym, że rzeczywiście znajduje się obok. Chciałby dotykiem tym zmienić jej zdanie, przekazać coś, czego nigdy nie zawrze w występującej, werbalnej formie, w napędzającej go bezczelności uskutecznianej obecnie na każdym kroku - ale to dobrze, chciał wpierw, aby bezlitośnie wiedziała. Dłoń, jakby przepełniona zlęknieniem, uniosła się odrobinę oraz powędrowała w stronę lekko znaczonych rysów kobiecej twarzy; ale nie dotknął jej, nie wyłamał się dalej - zatrzymał ją oraz schował, zmuszając na nowo do bezczynnego trwania przy linii tułowia. - ...lecz to nie znaczy - dopowiedział - że nie mamy go również teraz. To wciąż była zaledwie część prawdy.
Miał doskonałe pojęcie, że postawiona została przed nim niesamowicie kręta, od przeszło dwóch lat prowadzona ścieżka - w końcu dwa lata temu podjął się pewnej, sprecyzowanej decyzji; w końcu dwa lata temu wyparł się, uparcie twierdził - nic nie zdołało ich łączyć, żadne intymne relacje. W końcu dwa lata temu nie chciał już z nią rozmawiać. A teraz wiedział - będzie chciał do niej dotrzeć. Na nowo. Musi w tym labiryncie odnaleźć drogę.
Czuła na sobie to charakterystyczne spojrzenie, którym świdrował ją na wskroś. Nic się nie zmieniło. Nadal patrzył na nią w ten przenikliwy sposób, jakby chcąc przejrzeć i prześwietlić, byle nic mu nie uciekło. Zaczynało być to o tyle irytujące, że powoli przestawała wierzyć w jego intencje, jakby celowo dążył do jej rozłamu i miał zamiar sprawdzić, czy to wytrzyma. Oczywiście - szansa była znikoma, ale on nie musiał o tym wiedzieć, jakby zamierzając dać mu pozorne potwierdzenie, że już ma ją w garści i by zaraz potem uderzyć ze zdwojoną siłą. Wystarczyło uśpić czujność mężczyzny, a chwilę później ofiarować mu ten nieprzyjemny posmak goryczy... Czy była jednak wystarczająco odporna? Oddychała spokojnie, choć zbyt szybko rytm serca na pewno nie wskazywał na opanowanie. Raz po raz odczuwała nieprzyjemny dyskomfort z powodu odbić się w klatce piersiowej echem przeszłości, które coraz intensywniej dawało się we znaki. Była szalona, a ich wspólne motywy rozbudzały wciąż uśpione demony, które raz po raz uderzały w nią i gubiły pomiędzy falą wspomnień tak niewygodnych i uwierających, jakby stawały się za ciasną parą spodni, której nie da się ściągnąć. Pragnęła gdzieś w głębi siebie wymazać tamte momenty, ale spotkanie go roznieciło w niej niewyobrażalny płomień odbierający trzeźwość umysłu, o który teraz walczyła całą sobą, jakby wypierając z podświadomości uczucia i emocje, które żywiła wobec Daniela. Jesteś moją zgubą. Chciała go zranić, choć niekoniecznie celowo. Zamierzała uczynić mu dokładnie to samo co on jej, by sprawiedliwości stało się zadość, bo tylko to mogło ją uratować na tyle, by bez trudu egzystować w labiryncie ścian Hogwartu. Stało się to obsesyjną, a zarazem nic nieznaczącą mrzonką mającą na celu uświadomić go w okrucieństwie, które rozszarpało jej wątpliwej jakiści duszę i pozbawiło zdrowego rozsądku na kilka długich miesięcy. Mimo to była dla niego osiągalna, niemal na wyciągnięcie ręki, by tylko sprawdził, że wciąż jest tą Marceliną, która skradała jego myśli, a zarazem kimś zupełnie innym, kto rozpadł się na wiele cząsteczek. Gęstniejąca atmosfera nie pozwalała jednoznacznie sprecyzować aury, którą roztaczali oboje, a to tylko dlatego, że załamywała się w sobie przy każdym spokojniejszym ruchu jego ciała, gdy to przełamywał tę nienaruszalną bliskość; a może to ona? Nie była już pewna, kto przekraczał ów granicę, ale nie zamierzała stać obojętnie i pozwalać mu na przekraczanie muru, który zbudowała od podstaw w samotności nękającej ją przez długie miesiące. W przeciwieństwie do niej - nie umiał wyrażać tego co czuje, myśli i chce, tłamsił to w sobie, a ona doskonale o tym wiedziała. Była tego świadoma, być może naiwnie łudząc się, że coś uległo choćby minimalnej zmianie, ale to był jego urok. Tajemniczość, której pragnęła, łaknęła jak powietrza, ale nie mogła mu dać tej satysfakcji. Bała się, że zgniecie ją w swych dłoniach i sprawi, że na porcelanowej powłoce pojawi się głęboka rysa. Świadomie poddawała się masochistycznej destrukcji, jakby chciała odczuwać mentalny ból, by raz jeszcze mieć pewność, że żyje i jest realna, bo do tej pory tylko on miał dostateczny wpływ na nią, jakby docierał do jej wnętrza i pozostawiał swój pierwiastek, czyniąc ją bezwarunkowo swoją. Nadal do ciebie należę? Słowa Daniela wbiły się w nią jak dwa sztylety. Doprawdy nie mieli tego wpływu, o którym mówił? On go posiadał, bo to on podjął tak brutalną i przykrą decyzję, która pchnęła ją w ramiona iluzorycznej rzeczywistości, gdzie to głosy podpowiadały jej kolejne posunięcia. Bergmanna nie interesowało, co się z nią stanie, wszak była dla niego w tamtej jednej chwili nikim, stąd teraz musiała przyjąć inną strategię, jakby chcąc się odegrać na nim i stać się drapieżnikiem, który pożera swą ofiarę. Mężczyzna rozpalając w niej przedziwnego rodzaju pokłady sprzecznych pragnień, zmuszał ją do tego, a Holmes z rozkoszą zamierzała mu dać to czego szukał w jej wątłych ramionach. Dzisiaj mogły należeć do niego, o ile wyciągnie po to ręce. Tęczówkami lustrowała jego twarz i zrobiła kolejny krok w przód, by wreszcie znaleźć się na tyle blisko, by poczuł jej ciepło na swoim torsie i zapragnął go raz jeszcze całym sobą. Musiała być dostatecznie silna, by teraz się nie złamać, gdy to jej dłonie wędrowały po męskim torsie i raz jeszcze badały ciało Daniela. Podniecenie uciskało ją w podbrzuszu, bo najchętniej znalazłaby się z nim teraz w zupełnie innej scenerii, ale to była tylko gra pozorów, którą sam wykreował. - Tak myślisz? - szepnęła cicho i obdarzyła go dziewczęcym uśmiechem, którym niegdyś uraczała go tak często. Przesuwała opuszkami wzdłuż linii jego bioder, by wreszcie skierować je w stronę pośladków mężczyzny, ale wcale nie zaciskała tam swojego dotyku. Testowała jego wytrzymałość, jakby chcąc mu udowodnić, że jest w stanie go zmusić do padnięcia na kolana i poddania się jej woli, stąd zmieniała kierunek, który obierały jej wątłe ramiona, aż w końcu przyległa do niego całkowicie, pozwalając mu poczuć donośnie bijące serce i piersi, które unosiły się w wolnym oddechu. - Chciałbyś żebym posunęła się dalej, prawda? - spytała ledwie słyszalnym szeptem, a jej spierzchnięte wargi przylgnęły do bergmannowej szyi, którą muskała subtelnie i nie przeszkadzało jej to, że są w szkole. Drzwi do sali były zamknięte, a oni byli sami, stąd posuwała się coraz dalej w swoich śmiałych pocałunkach. - Chciałbyś móc rozsuwać w tej chwili moje smukłe uda i czuć jak dochodzę... - mówiła dalej i niemal pozwoliła na to, by ich usta się złączyły w intymnej namiętności. - Chciałbyś przypomnieć sobie jak to jest... - dodała przekornie i złączyła ich wargi w krótkim pocałunku, by wyszeptać w nie w końcu: chciałbyś mnie pieprzyć, po czym zastygła w bezruchu. Pomimo że drżała przez niedzieląca ich wcale odległość i sama się nad sobą znęcała w tym momencie, tak nie mogła poddać się erotycznej aurze, by mu ulec i zrealizować wszystko o czym opowiadała. Przyjemne ciepło rozchodziło się po jej ciele i musiała to przerwać właśnie teraz, dlatego odsunęła się nieznacznie i spojrzała mu wyzywająco w oczy. Hamulce samozachowawczej natury puściły, a ona jedyne czego w tej chwili pragnęła, to dać mu nauczkę. - Problem w tym, że... - opuściła tęczówki, bo słowa te, które chciała z siebie wydusić, ugrzęzły jej w gardle. Były zbyt bolesne, przykre i co gorsza - piekielnie prawdziwe. - Towarzystwo kurwy kosztuje - wydusiła z siebie, aż w końcu uniosła do niego smutne spojrzenie i chciała, by dojrzał w nim coś więcej. Łudziła się, że zrozumie. - Ty, Danielu, masz wobec mnie bardzo duży dług - nie krzyczała, nie miotała się, a jedynie lawirowała na pograniczu zdrowego rozsądku. Trzymała się dzielnie, choć wnętrze krzyczało, błagało wręcz o przerwanie tych katuszy i ucieczkę przed nim, pomimo że wszystkie uczucia wobec niego odżyły. Zrób coś, bo tracę ostatnią nadzieję.
Wobec tego zaprzeczasz? Oczywiście. Nic między nami nie miało miejsca.
Serwowanego, jego autorstwa kłamstwa nie szło odróżnić od krystalicznej prawdy; bezczelnie wbijany wzrok, stałość mowy, ton pewny, opanowany jak w najzwyklejszej rozmowie - brak drżenia powieki, drżenia ust, brak jakiegokolwiek rozchwiania, symptomu podczas przeprowadzania wnikliwej, zagłębiającej się obserwacji. Zabrnął po uszy w kłamstwie, sam zaczynał sukcesywnie przejmować jego naturę - sam ukrywał nagminnie swoje prawdziwe uczucia - być może prawdziwy Daniel Bergmann chciałby okazać współczucie, chciałby wydusić z siebie obfite w skruchę przepraszam, pragnął pocieszyć oraz nie wyprzeć ze swego życia osoby nieobojętnej w żadnym wypadku - być może, aczkolwiek upośledzone wnętrze, jakby pozostawione na wieczność w miękkim stadium larwalnym, było zbyt słabe, zbyt kruche, by przeciwstawić się oporowi otaczającej, zlodowaciałej bariery. Kłamstwo na zawsze stało się jego pieśnią, uchodzącym dzień za dniem hymnem - nieodzownym fragmentem ciągnącej się egzystencji. Tak było dobrze. Najlepiej. Nic nie mógł zrobić. Nie mógł jej pomóc, nie mógł tym bardziej sobie. Mógł jedynie - udawać. Sen ulega zmieszaniu z rzeczywistością, oblepia go gęstą, zastygającą żywicą, czyniąc niezdolnym do wykonywania ruchów; w owym śnie wszystko ulega rozmyciu, oba zazwyczaj przeciwne stwierdzenia rzucają się w dziki taniec, wirując w zasięgu kierowanego wzroku. I tak oto - tonie i jednocześnie przemienia się nieuchronnie w popiół, kocha i nienawidzi tej słodko-gorzkiej gorączki, przeżywa rozkosz i cierpi potworne męki, chce i jednocześnie odpycha, daje się zwabić w przyszykowaną, trującą ucztę dla zmysłów oraz zarazem czuje się oblepiany błotem. Z trudem nie wzmagał prowadzonego oddechu, gdy zaczynało mu nieuchronnie braknąć powietrza, kiedy serce waliło na podobieństwo rozwścieczonego ptaka, łamiącego swe skrzydła na prętach ograniczenia klatki, z trudem wytrzymywał to wszystko, koszmar i wybawienie, pozorne spełnienie marzeń - choć prędko zrozumiał oraz powtarzał - to się nie dzieje naprawdę, to się nie dzieje naprawdę, to się n i e dzieje - niczym mającą uchronić przed opętaniem modlitwę.
Nic nie zdołało nas łączyć.
Zacisnął w wąską linię swe usta, czując napięcie wszystkich przyszykowanych mięśni. Ciało nieuchronnie zdawało się sztywnieć - jakby gotowe do czynów, do odpowiedzi - każda składowa prężącego się aparatu ruchu wydawała się właśnie ujawniać swoją obecność; on zaś dokładał możliwie największych starań - by nie poruszyć się, by nie ulegnąć temu, co tak naprawdę było ledwie podsyłanym złudzeniem. Dotyk miękkich warg, wędrujących opuszek, ciepła lądującego na skórze, regularnego oddechu; zapach użytej perfum, upajająca go woń kobiecego ciała, bliskość niby prosząca się o reakcję. Słuchał jej słów sączonych jakby toksyczne krople - tak, owe słowa były okropną prawdą, której jednakże nie chciał do swej osoby dopuścić - nadal jej pragnął, nadal ochoczo, poddając się zapomnieniu zniszczyłby wzbraniające się wciąż zasady i zaspokoił żądzę.
Nic…
Utrzymywała wyłącznie go pewność, dzięki niej nie zatonął - pewność, że Marceline, jaką znał, jaką pamiętał, jaką darzył skomplikowanym i niepojętym uczuciem nie zwykła zachowywać się w ów - jakby nie patrzeć - zbyt bezpośredni sposób. Ponieważ owszem, Bergmann brzydził się tym, co było jasne, co oczywiste a także, co za tym idzie, pełne banałów - dlatego z każdym ulatującym zdaniem skłębiała się w nim coraz to większa odraza, dlatego jeszcze posiadał on nad sobą kontrolę, dlatego jeszcze nie przegrał. Musiał nie odpaść z gry - która najpewniej będzie szerzyła swe horyzonty znacznie rozleglej, niż na obecne spotkanie poza oczami niepowiązanej (i nieproszonej) widowni. Stawka była niewyobrażalnie wysoka. Doskonale poprowadzone. Rzeczywiście, wzbudziła w nim, roznieciła pożogę żądzy. Oraz zwyczajną wściekłość.
To tylko złośliwe plotki.
Wypełniał się cały uwidacznianą wściekłością - wylewała się ona z kierowanego spojrzenia, buchała lodowatym płomieniem z jego niebieskich tęczówek, zmuszała każdą komórkę w ciele do gromadzenia swojej niepoliczonej energii. Słowo kurwa działało niczym czerwona płachta na byka - zdenerwowanie Bergmanna widać było w dużej mierze na twarzy, przybierającej nowy, zacięty wyraz. Wyparowała uprzednia pewność oraz poruszanie się z gracją niczym zastawiający pułapkę drapieżnik - był wściekły, nie słyszał myśli, nie rozważał jej dalszego przekazu, choć na swój sposób był on zupełnie jasny. Przecież nie był on w stanie wówczas popełnić błędu. Jego ręka wystrzeliła ku górze, zmuszając tym samym Holmes do podniesienia wzroku; chwycił ją za podbródek, rozkazując owym zachłannym gestem, aby spojrzała mu w oczy. Na nowo zbliżył się do niej, niemniej tym razem odmiennie niż ona oddziaływał na zmysły - był zirytowany, emanował mrożącą aurą, która przebijała się przez pozornie opanowaną ekspresję. Tak nie wyglądała i nie będzie wyglądać pomiędzy nimi relacja. - Nigdy. Więcej. Tak. Nie mów. - Wycedził przez zaciskane nieomal w całości zęby, zniżając swój ton oraz - już nieświadomie - wtłaczając w nim pewną dozę agresji. Puścił ją, niemniej jednak - w tej chwili. To nie jest jeszcze ten moment. Jeszcze nie czas. - Chciałbym znów c i e b i e - sprostował, a głos z trudem nie wpadał w pęd drżenia, kiedy nachylał się nad nią znacznie bardziej niż przedtem. Nagle ogarniająca go aura furii opadła, nieuchronnie niczym kurtyna, jak dzwon wybijający skończenie danej epoki; w oczach zaległ się smutek, rysy twarzy wygładziły się nieco podobnie jak całość aktualnego wyrazu. Przegrał? - Ale… - dodał, lecz nie był w stanie niczego z siebie wydusić. Ale to nie jest ona. Nie będzie przy nim teraz. Już nie.
Kłamstwo powtarzane po stokroć, staje się w końcu prawdą, zgodzisz się profesorze Bergmann? Nigdy nie wyparła z umysłu słów, którymi ją uraczył tamtego dnia, jakby były one zbyt poważnym oskarżeniem wobec ich szeptanych pocałunków i jej naiwnych spojrzeń jakimi go raczyła. Pamiętała chłód, który bił od najpiękniejszych tęczówek rozpalających ją na wskroś i swoją emocjonalną porażkę, która stłamsiła jej wnętrze, odbierając przy tym swobodny oddech, który z coraz większym trudem uchodził spomiędzy jej spierzchniętych warg. Nie zrobiła jednak nic, by zmienił zdanie. Przyjęła jego prawdę, bo właśnie tego chciał i pokazywał to całym sobą; w swej stanowczej i nieugiętej postawie, w swym sposobie mówienia, by ostatecznie to frazy utwierdziły ją w przekonaniu, że jest dla niego nikim. I, pomimo że uczucia często ranią, a emocje wbijają w już dostatecznie poranioną duszę kolejne szpileczki, nie była w stanie dać sobie z tym rady. Z trudem oddzielała rzeczywistość od fikcji, jakby umysł nie dopuszczał do siebie, że są już po wszystkim, a koniec, którego nie chciała - nastąpił szybciej niż mogła to przewidzieć, a on? Po prostu zniknął, stając się w życiu Marceline człowiekiem, który prawdopodobnie nigdy nie istniał, a jedynie rozwarstwiał się na podświadome pragnienie posiadania kogoś, kto ją zrozumie. Nie zrozumiał. Dzisiaj nie przypominała siebie, a to tylko dlatego, że wybudowała potężny mur, który odgradzał ją od świata. Nie dopuszczała w ten sposób do siebie nikogo, a od ludzi pokroju Bergmanna stroniła i uciekała, by tylko nie podjęli się próby wykorzystania jej duszy, która posiadała na sobie zbyt dużo ran jeszcze niezagojonych. Oznaczało to ni mniej ni więcej brak gotowości przeciwstawienia się komukolwiek kto był silniejszy od niej i bez trudu przejąłby nad nią władzę, a ona stałaby się jedynie bezwolną lalką. Potrafiła chłodem i dystansem zbywać każdego, ale Daniel wkradł się zbyt głęboko, co skutkowało w tej chwili łamaniem się pod jego bliskością i rozpadaniem na drobne cząsteczki, bo podświadomie pragnęła go, chciała zamknąć się z dala od świata tuż obok niego i nie myśleć już o tym czy robi dobrze bądź źle. Z rozkoszą poddałaby się spontaniczności i ten jeden raz nie brałaby pod uwagę konsekwencji, choć właśnie teraz niszczyła enigmatyczny czar jaki ich łączył. Brutalnie, wręcz obscenicznie zaczęła go dotykać, by pojął jak się czuła przez cały ten czas, gdy już go nie było, a ona musiała znosić upokorzenie ze strony studentów Trausnitz. Swoim odejściem potwierdził ich przypuszczenia, a cała agresja została wyładowana na niej, co skutkowało tragizmem w finale, o którym on nigdy się nie dowie. Nie zasługiwał na to, wszak narastająca w niej złość zmuszała ją do myślenia, że to jego wina, ale im dłużej eskalowała ciepło bijące od bergmannowego ciała i patrzyła mu w oczy, a on oddawał jej to wszystko z nawiązką, uginała się i niemo błagała o to, by zapewnił ją, że teraz będzie inaczej, że ten koszmar wcale się nie wydarzył.
Obiecaj, proszę.
Nigdy nie wydusiłaby z siebie tych dwóch słów, jakby obawiając się, że wykorzysta to przeciwko niej. Do tej pory ukrywali się w odmętach enigmatycznych sentencji, do których nikt nie miał dostępu. Lawirowali na pograniczu prawdy i fałszu, ale im bardziej ona wierzyła w realność, tym on mocniej sprzeciwiał się temu. Nie była wobec tego pewna, czy nie podjąłby się kolejnej próby mataczenia, by tylko wyjść z twarzą i wyprzeć się jej, znowu. Nazywając się kurwą - chciała mu udowodnić, że to może mu zapewnić, nawet teraz. Nie będzie o to prosił, po prostu to ona mu pozwoli na danie upustu, choć znała go na tyle, że wiedziała, podświadomie domyślała się co do jego decyzji, wszak nigdy nie traktował jej w ten sposób. Z szacunkiem obchodził się z nią, kiedy to stawała przed nim naga i zlękniona, a zaraz potem rozniecała w sobie czyste pożądanie, które kierowało nią i pragnieniem ofiarowania im spełnienia. Jęknęła cicho, kiedy ujął ją za poliki i próbowała się wyswobodzić, choć tak naprawdę drżała pod wpływem jego dotyku. Smukłymi palcami ujęła nadgarstek Bergmanna, jakby chcąc go powstrzymać przed tym gestem, a gdy zaczął syczeć wprost do jej ust, zastygła; jedynie serce waliło jak oszalałe. - Daniel... - szepnęła cicho, kiedy dostrzegła ten smutek w pięknych oczach mężczyzny, a chwilę później sama spuściła wzrok nie mogąc na niego patrzeć. Czuła jak oczy zachodzą jej łzami i nie potrafiła tego powstrzymać, dlatego ledwie jednej pozwoliła spłynąć po bladym policzku, a zaraz potem odsunęła się od niego, by już nigdy więcej żadne z nich nie przekroczyło ów bariery. Chciałbym znów ciebie To jedno krótkie wyznanie zmusiło ją do wycofania się, ucieczki, bo zrodziło w niej nadzieję, której wcale nie potrzebowała. Jeśli marzył o tym co ona, to dlaczego zwlekali? Brak szczerości rujnował ich absurdalnie-specyficzne uczucie, ale rozniecenie go wiązało się z rychłą porażką, jeśli któreś zawiedzie. Nie myślała jednak już o tym, bo to czego wewnątrz pragnęła, to skrycie się w swojej pościeli i zniknięcie przed światem, którego się lękała jak niczego innego. Dokładnie tak samo jak słów, którymi mogłaby teraz uraczyć mężczyznę, stąd nie odezwała się już nic, a jedynie skierowała wolne kroki do drzwi, by po upływie kilku sekund wreszcie za nimi zniknąć. Przepraszam, że nie umiałam do ciebie dotrzeć.
Dante inaczej wyobrażał sobie powrót do Hogwartu po takiej przerwie. Rozpoczęcie, wszystko tak jak dawniej… a jednak każdy aspekt tego czasu wydawał mu się odmienny, obcy. Wreszcie spotkał swoich starych znajomych, z którymi był na roku (teraz byli w klasie wyżej, cena wycieczek Dantego), porozmawiał z nimi, jednakże to nie było to co wcześniej. Byli oni teraz bardziej skupieni na własnym życiu, które od roku prezentowało się bez cennej osoby, jaką był Dante. W pełni to rozumiał i nawet nie było mu przykro. Sam pewnie by się tak zachował. Więc nie miał nic im za złe i pomyślał, że ma cały rok, żeby się zaprzyjaźnić z ludźmi, z którymi teraz był w klasie. Pierwszy dni były trudne. Po lekcjach był sam, na lekcjach od czasu do czasu rozmawiał z Blaithin, a resztę czasu… spędzał sam. Było to bardzo niepodobne do jego stylu życia, które potrzebowało ludzi, tak jak powietrza. Po lekcjach, co mógł zrobić? Zadanie domowe? Wypracowanie? Wtedy to chyba naprawdę by mu odjebało. Spacerował po Hogwarcie, potrącając małe gnojki, które się owijały wokół jego stóp. Strasznie dużo ich przybyło, albo dopiero teraz Dante je zauważał. Czy był w tym jakiś podtekst? Czy podświadomość przypominała mu o jego tworze, gdzieś daleko, które na dodatek było dziewczynką o jakimś tam imieniu? Znów zapomniał, ale na szczęście miał ten nieszczęsny list od jego byłem kochanicy. Śmieszne. Po nieokreślonym czasie szukania i nieszczęsnego wyszukiwania kogokolwiek, skorego do rozmowy, doszedł do miejsca, w którym jeszcze nigdy się nie zjawił. W sumie nawet nie pamiętał jak na nie trafił. Po prostu poczuł, że chętnie zobaczy co będzie za tymi drzwiami i o dziwo, były otwarte. Zwykle miejsca nieużytkowe były pozamykane w Hogwarcie, ale to lepiej dla chłopaka. Tym pomieszczeniem była sala teatralna, lecz już nieco zaniedbana, fotele były zakurzone i prawie wszędzie pająki urządziły sobie swoje własne pajęczynowe domowiska. Naprawdę musiało to być całe miasto tych małych skurwieli, bo roiło się od kleistej pajęczyny. Dante, klnąc pod nosem wyjął różdżkę i rzucił zaklęcie, które sprawiło, że od razu zrobiło się czyściej, przejrzyściej i w pewien sposób wygodniej. Na pewno uznał to miejsce za odpowiednie do zamulania i odpoczynku od wrzasków tych gówniarzy. Legł na jednym z foteli i wystawiając nóżki na drugim, przed nim zapadł w drzemkę. Obudziło go skrzypienie drzwi i obrócił głowę leniwie w stronę wejścia, żeby ujrzeć osobę, która go odwiedziła. Może to był jakiś nauczyciel, który chętnie go wyrzuci z tego miejsca, a może jakaś zakochana para, która przyszła się tu pomiziać. Nic bardziej mylnego! Przyszła pannica, którą Dante sam by chętnie „pomiział”. Gryfon od razu się wyszczerzył i podniósł się. - Myślałem, że tylko ja pomyślałem, że taka sala będzie zajebista do zamulania pizdy. Puszko Nieszczęść, czy właśnie z tego powodu się tu znalazłaś, czy może wyczułaś telepatycznie moją obecność i zechciałaś mi potowarzyszyć? – Zapytał żartobliwie, pokazując jej miejsce obok siebie i sam ponownie ułożył się na swoim poprzednim miejscu. Była jeszcze tylko jedna rzecz, która mogła go uszczęśliwić. - Pokocham cię bardziej, tylko powiedz, że masz alkohol. – Powiedział błagalnym tonem i lustrując rudowłosą swoimi pięknymi oczami.
Tak naprawdę było to jedno z wielu nudnych popołudni, w których deszcz siąpił niemal cały dzień, a wyjście na fajkę należało do opcji super ekskluzywnych. I na takie jedno, dwa tudzież trzy wyjścia skusiła się rudowłosa pannica, bo zwierzę, które w sobie karmiła od kilku lat musiało zostać należycie nakarmione dobrą i sporą dawką nikotyny. Jej włosy wciąż pachniały papierosami, a niedokończona paczka wylądowała w plecaku studentki, która już na terenie Hogwartu, w środku rozmasowywała skostniałe palce. - Niby wrzesień, a już piździ. – Mruknęła do siebie, przechodząc między pustymi już klasami. Zbliżał się wieczór, za oknem nastała ciemność, a jeszcze wilgotne ubranie Pandory przykleiło się do jej ciała niczym rzep do psiego ogona. Wyjście na taką pogodę nie było zbyt rozsądne, ale cóż – panna Maxwell zawsze robiła to co chciała. Jej kroki odbijały się echem od ścian, a oddech stawał się coraz cięższy, chociaż regularny. Czekoladowe spojrzenie padło na drzwi prowadzące do Sali teatralnej, w której sama dziewczyna spędziła kilka miłych chwil z Leonardem – kiedy jeszcze byli parą i łapali się za dłonie bez krępacji. Zwiedziona wspomnieniami, a może i intuicją otworzyła wrota mając nadzieję, że nikogo w środku nie zastanie. Było inaczej – na jednej z puf rozwalony niczym grecki Bóg leżał Dear, który ocknął się w momencie zamykania przez nią drewnianych skrzydeł. Na jej twarzy wymalował się rozbawiony uśmiech, a właścicielka piegów podeszła bliżej przyjaciela, by zaraz spocząć obok, na podstawionym fotelu. Padła miękko, niemal się w nim zatapiając i wyciągając nogi przed siebie – tak by było jej najwygodniej jak to teraz było możliwe. Westchnęła, kładąc plecak na brzuchu obleczonym ciemną flanelą. - Przyszłam tu zwiedziona zacnymi wspomnieniami, Dear. I zanim przystąpimy do konsumpcji to uwaga, zdejmuję buty. – Ogłosiła wszem i wobec całkiem szczerze i oparła czubek jednego trampka o piętę drugiej stopy, by zsunąć jeden but i zaraz drugi. Mokre skarpetki w liski tańczyły na jej nogach, a sama Gryfonka wydawała się być całkiem zadowolona. Jej wcześniejsze słowa tylko potwierdziły marzenia Dante – Pandora zawsze miała przy sobie alkohol. - Nie musisz mnie kochać, po prostu się ze mną napij, urwisie. – Rzuciła do chłopaka, spoglądając na niego znad otwartego już plecaka, z którego wyciągnęła napoczętą już butelkę czystej, która została jej z imprezy dnia poprzedniego. Tą już wciskała w dłonie przyjaciela, samej odwracając się w jego stronę. - Pij pierwszy, zobacz jaka jestem miła. – Zaoferowała łaskawie, odsuwając od siebie plecak. W sumie, zrzuciła go na ziemię.
Kiedy ułożyła się na fotelu, w podobnej pozycji, westchnął przyjemnie. Pasowało mu to towarzystwo. W dwójkę mogli robić rozpierdol na melanżach za całą grupę, a nawet i większy. Zawsze było ciekawie. - Wspomnieniami? Ja sobie tutaj nie przypominam naszego pierwszego pocałunku - którego oczywiście nie było, a szkoda - więc z kim związane jest to "zacne" wspomnienie? - Zapytał, a gdy powiedziała o ściągnięciu butów, rozszerzył oczy, spojrzał na nią oburzony i minimalnie się odsunął. - Kobieto, co ty sobie wyobrażasz? Masz chociaż krztę przyzwoitości? Żeby tak kostki pokazywać? Trzeba być naprawdę kurwa szalonym człowiekiem. - Mówił bardzo poważnym, wręcz roztrzęsionym z przejęcia tonem. Dopiero po tak pięciu sekundach wybuchnął śmiechem i również ściągnął buty, które upadły gdzieś pod fotele. Dosięgać do nich będzie później. Gdy ta, potwierdziła przekonanie, że ma alkohol, jego oczy zabłysły i uśmiechał się teraz każdym kawałkiem ciała. Jednym słowem, był rozpromieniony ze szczęścia. - Sądzę, że obie te rzeczy cię uszczęśliwią, więc czemu nie. - Rzekł i złapał butelkę, którą od razu przytulił. Był od jakiegoś czasu bardzo trzeźwy i jeszcze bardziej mu to przeszkadzało w egzystencji. - No pięknie dziękuje. Szkoda, że nie mamy czym popić, ale i tak jest git. - Powiedział, śliniąc się na widok alkoholu. Tak właśnie zachowywał się największy alkoholik Hogwartu. Otworzył ją i bez zbędnych ceregieli, wziął porządnego łyka, po czym otrząsnął się. Podał jej butelkę, czując w przełyku przyjemne ciepło, które zwiastowało nadejście szczęśliwszego świata, do którego podążał. Oczywiście, teraz już nie samotnie. Miał obok siebie piękną przyjaciółkę. - Jak ci się podobają wspaniałe, pierwsze dni Hogwartu? Już coś załapałaś z tych wspaniałych ocen z kategorii T? Czy może jesteś wybitną uczennicą? - Uśmiechnął się do niej, czując, że powoli zaczynało mu się wirować w głowie, a czoło pulsowało, czuł to i niemal słyszał przepływającą krew. Chociaż, to ostatnie raczej było jego wytworem wyobraźni, który sam sobie dodawał do tej pięknej sytuacji. Przybliżył się do dziewczyny, położył głowę na oparciu między nimi, a nogi przeniósł na pusty fotel po jego drugiej stronie. Kiedy ponownie była jego kolejka, lekko podniósł głowę, żeby poprawnie wlać truciznę do ust. Kochał Pandorę i butelkę, którą zawsze miała przy sobie. I czasem się zastanawiał, czy właśnie nie z tego powodu ją tak miłował. Lecz zawsze negował tą myśl. Kochał ją za zajebiste odpierdalanie po alkoholu, nie za sam etanol.
Na pierwsze pytanie jakie padło między nimi uśmiechnęła się jedynie delikatnie – nigdy nie należała do romantycznych dziewcząt, które opływają się w komplementach, a zanim wstaną z łóżka ściągną kołdrę z kochanka. Bo takowych nie było. Leonard był jednak jej pierwszym i jedynym dotąd absztyfikantem i wiązała z nim przyjemne wspomnienia. To wszystko. - Nie bądź taki ciekawski, Dear. Lepiej żebyś nie wiedział. – Puściła mu oczko, wyciągając się wygodniej na fotelu. Zamachała wesoło stopami w powietrzu przesuwając spojrzeniem po twarzy Dante, który wtulił butelkę w pierś niczym twarz swojej dawno niewidzianej kochanki. Podejrzewała, że już od dawna nie miał alkoholu w ustach, ale żeby aż tak rzucać się na krztynę procentów? Zabawne. Pokręciła głową – rude fale zatrzepotały wokół jej bladej buzi, a oczy wzniosły się ku sufitowi, na którym przyuważyła kilka plam. Nogami dalej machała, kostki odsłaniała – jeszcze chwilę, a i nadgarstek pójdzie w ruch. Zaśmiała się na jego kolejne wywody i zaraz pochwyciła butlę wódki, zgadzając się w duchu, że szkoda, że brakło im ułańskiej fantazji na skombinowanie czegoś słodkiego dla odmiany. - Nie dość, że jestem bezczelna, to jeszcze mam czelność pokazywać obcym chłopom nogi. Ja nie wiem co się dzieje z tymi kobitami teraz, nie wiem. – Przerwała, by umoczyć usta w alkoholu. Ten spłynął niemal od razu do gardzieli znacząc je płomienną ścieżką, która wypaliła wszystko, łącznie z resztką kubków smakowych. Wykrzywiła się lekko i podsunęła Gryfonowi wódkę z powrotem, by się poczęstował. Brała niewielkie łyki, bo i alkoholu nie było zbyt dużo jak na ich standardy. A i jej powoli zaczynało szumieć w głowie – już od pierwszego haustu. - I na dodatek, odpowiadając na Twoje pytanie – nie uczę się i zarobiłam pierwszy szlaban od babki z astronomii. O! – Podniosła palec chcąc zaakcentować ostatnie zdanie, jakby była z siebie niesamowicie dumna. Szlabany i ujemne punkty były dodatkiem do jej skromnej osoby. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, nawet wtedy gdy skuliła się w fotelu – tym razem usiadła po turecku, przesuwając dłonią po ramieniu. Koszula w kratę wciąż pozostawała lekko wilgotna. - Ale to nic. Nie pierwszy i nie ostatni. Czekam na kolejne – mam nadzieję tylko, że nie będą kolidować z moim grafikiem w Felixie. Nie chciałabym stracić roboty. – Butelka zapewne ponownie wylądowała w jej dłoni, dlatego odchyliła się delikatnie i pozwoliła kolejnemu strumieniowy czystej wylądować w jej gardle.
Pandora i romantyczność. To stwierdzenie jest równie prawdziwe i mądre, jak to, że Patryk Vega jest dobrym reżyserem (mimo dość sceptycznego podejścia do mugoli, Dante czasem słyszał jakieś "nowości" ze świata mugoli i o dziwo usłyszał o jakimś filmie polskiego reżysera. Długo w ogóle znajomi mu tłumaczyli czym jest film). Dante o tym wiedział i nigdy nie spodziewał się po niej pięknych wierszy miłosnych, śpiewaniem pod wieżą o wielkim uczuciu, które coś tam coś tam. I dobrze. Dante w takim przypadku znudziłby się na śmierć w jej towarzystwie i prędzej czy później by sobie od niej uciekł. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Więc chętnie będę drążyć ten temat dalej. - Wyszczerzył się, lecz nie zadał już pytania, kim był ten nieszczęsny kochanek Maxwell. Dawno nie miał procentów i to było po prostu mocniejsze od niego. Ten posmak, te uczucie ciepła w przełyku było dla niego jak owoc z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Ogólnie dziwne, że Dante w ciągu tych pierwszych tygodni poznał z grubsza kulturę mugolską... czy było coś z nim nie tak? Możliwe. Czy zaczynał... się zmieniać? Oby nie. Chociaż religia chrześcijańska również przenikała czarodziei. Najczęściej wśród mugolaków, ale to nie jest coś zadziwiającego. Spoglądał wnikliwie na jej twarz, na spadające swobodnie rude kłaki, które błyszczały w nikłym świetle oświetlające salę. Zanim jeszcze odpowiedziała, dodał jeszcze tak z ni stąd, ni zowąd: - Ale mi tu zajeeebiście - Uśmiechnął się, jak ćpun do ćpuna (choć w tej sytuacji alkoholik do alkoholika) i jeszcze bardziej się zniżył na fotelu, tak że teraz to ledwo ją widział. No i alkoholu, więc szybko się poprawił i rozciągnął. W głowie już mu szumiało i każde jej słowo musiał analizować po kilka razy. W tym czasie patrzył na nią, jakby mówiła do niego po łacinie, a on próbował rozszyfrować co znaczą jej słowa. Gdy zrozumiał, zaśmiał się, żeby po chwili zmienić grymas twarzy na poważny, niemal srogi. Chociaż przez procenty, wyglądało to jakby go coś bolało. - To ty jesteś tak wyjątkowo bez klasy. Powinnaś wzorować się na Blaithin, ona jest wzorem kobiecości i kurtuazji. - Dziw go brał, że udało mu się bez plątania języka powiedzieć tak skomplikowane słowa. Nie można było powiedzieć, żeby Dear miał mocną głowę. To było w sumie dość przyjemne, ale przede wszystkim oszczędne! Dante to przedsiębiorczy chłopak, a co. Brał kolejne łyki trunku, aż doprowadził się do takiego stanu, że nie czuł, że pije alkohol. Dla niego równie dobrze mogła to być woda. - Z astronomii? Czy ciebie już do reeszty pojebało? Dlaczego chodzisz na to... coś? - Spojrzał na nią z uśmiechem pijanego na ustach i wstał na chwile. Ops, jednak nie. Próbował, ale coś mu nie wyszło, zakręciło w głowie i od razu opadł twardo na siedzenie, prawie wpadając na Pandore. - Sory, kochaniee, jestem już w sumie trochę - tu przerwał, wpatrując się w martwy punkt, jakby nie wiedział co powiedzieć. Klasyk. - ... najebany. - Gdy dopowiedział, nachylił się i dał jej całusa w policzek na przeprosiny i jednocześnie chwycił butelkę, żeby jeszcze napić się. Nie ważne, że już czuł się jak w niebie. Bo tak właśnie muszą się tam czuć, przecież tak właśnie powinien wyglądać Raj. - Ja szlabanu jeszcze nie zdobyłem. Achievement jeszcze nie zdobyty. Lepsiejsza jesteśś. - Tu się zasmucił, podwinął nogi do klatki piersiowej i patrzył tak przed siebie z smutną buzią. Dawno się tak nie schlał. Jak przez mgłę usłyszał słowa Pandorę, ale zrozumiał z tego tyle, że pracuje w Felixie. Co to było? Dante nie mógł sobie przypomnieć. - Felix? To jakiś nowo otwarty burdel dla czarodziei? W sumie... nazwa dobrze wybrana. - Zmarszczył brwi, po czym wrócił do poprzedniej pozycji, znów pokładając się na dwóch fotelach. Szumiło mu i nie mógł tego opanować. Podświadomość podsuwała mu, żeby się uspokoił, próbował wytrzeźwieć, lecz on za żadną cenę nie chciał. Nawet nie potrafił tego zrobić. Czuł się wspaniale. Napił się jeszcze łyka i podał butelkę dziewczynie. Wydawało mu się, jakby szklana butelka była niczym Róg Obfitości (ha, znów jakieś powiązanie z pieprzonymi mugolami) i trunek się nie kończył. Uśmiechnął się sam do siebie i bez jakiegokolwiek powodu zrzucił się z foteli na podłogę i został tam, głaszcząc fotele przed nim. Spoglądał na GOŁE NOGI Pandory, jak gdyby były ze złota i przyciągały jego wzrok.
Miała wrażenie, że los testuje jej cierpliwość i samodzielność, gdy z uporem maniaka unikała wizyty w skrzydle szpitalnym. Leczyła się na własną rękę herbatkami, ciepłym kocem i medykamentami zakupionymi w aptece, chociaż miała nieodparte wrażenie, że choroba nie przechodzi, a wręcz przeciwnie - pogłębia się. Wciąż smarkała, miała czerwony nos, z którego pod wpływem ciągłego wycierana schodziła skóra, a struny głosowe odmówiły posłuszeństwa, gdy ledwo co wydawała z siebie jakikolwiek dźwięk, poza nieartykułowanym kasłaniem. Opuszczała lekcje, na które najzwyczajniej w świecie nie miała siły wstawać i tym bardziej unikała ludzi; w jej odczuciu nie godziło się, by w takim stanie pokazywała się komukolwiek. Na co dzień zadbana, wyśniona królewna prosto z baśni, teraz co najwyżej brzydkie kaczątko przed przemianą. Tracąc poczucie czasu uznała, że skoro czuje się lepiej - i chyba nawet nie ma temperatury - tak chociaż zrobi krótki trening. Przez to piekielne choróbsko zaniedbywała swoje obowiązki w teatrze, co nie pomagało jej zdrowieć, a wręcz przeciwnie: wprawiało w jeszcze gorszy humor. Doczołgując się do opuszczonej sali teatralnej założyła na stopy pointy, sznurując je mocno, a potem przyciągnęła jedno z krzeseł, służące jej za namiastkę rurki z sali baletowej. Po kilku ćwiczeniach, póki co niezbyt wymagających, miała wrażenie, że wypluje płuca.
Nie miał zielonego pojęcia co robił w ciągu ostatnich dni. Czas leciał dość szybko. To może i dobrze? to oznaczało, że jest coraz bliżej końca edukacji. Co potem? Sam nie był pewien. Magia go nadal przetłaczała. Zwłaszcza kiedy musiał oglądać swoją paskudną siostrę bliźniaczkę we wspólnym pokoju. Chyba nic dziwnego, że nadal ją nienawidził, prawda? Dawała mu powody. Inni też, ale ona szczególnie. Innych nie musiał znosić w święta i w wakacje. Była jego utrapieniem. Tego dnia chyba też go zdenerwowała. Trudno stwierdzić czym kiedy czasami sam jej widok go denerwuje. Wziął ze sobą książkę i ruszył przed siebie. Czasami umiał czytać idąc korytarzem, w łazience czy nawet udając, że kogoś słucha. to nie było trudne. Niewiele rzeczy go tak naprawdę obchodziło. może ktoś gadać, a on może mówić, że ma podzielną uwagę. W sumie to miał. Dziś zawędrował do sali teatralnej. Gdyby jeszcze sala funkcjonowała to by pewnie przyłączył się do tej grupy o ile nie musiałby machać różdżką. To było takie proste! Ale niestety, nie miał możliwości. Rozwalił się na jednym z krzeseł, które było nieco zakurzone, a nogi ułożył na siedzenie przed sobą. Całkiem wygodna pozycja. Nie zauważył nawet Melinoe. Nie wyglądała najlepiej, ale trzeba przyznać, że z tym czerwonym noskiem był urocza. Nie przerywał jej. Jeszcze nie był gotowy na to, ale po chwili odchrząknął gapiąc się na nią. - Mam nadzieję, że wiesz jak wyglądasz, ale dla przypomnienia powiem, że paskudnie- oznajmił swoim pewnym siebie głosem. Komplementy z ust Ralph'a? Nie ma za co, zawsze można na niego liczyć. Nie zamierzał jej sugerować tymi słowami by przerwała. robi co chce, jest tego świadoma. On z chęcią się poprzygląda. Zamknął książkę, a trzask rozległ się po całej sali.
Ona również nie zauważyła, że ktoś pojawił się w sali, wyraźnie będąc skupiona na swojej rozgrzewce. Kilka ruchów, głębszy wdech, zakończony kaszlem i klapnięciem na krześle. Ciężko przyswajalny był dla niej fakt, że podczas choroby powinna leżeć w łóżku i się nie ruszać, bo organizm najzwyczajniej nie ma na to siły, walcząc z zarazkami - nie zamierzała się jednak poddać, skoro już tu przyszła. Dopiero po chwili zwróciła się przez ramię, słysząc znajomy głos mniej więcej z połowy sali. - Za jakiś czas mi się poprawi, ale dla ciebie już nie ma nadziei. - Wychrypiała, prawdopodobnie niezrozumiale, a na pewno cicho, czując jak drapie ją w gardle. Magiczny syrop najwidoczniej nie działał lub źle go dawkowała albo co najgorzej aptekarka wprowadziła ją w błąd. Sama myśl o tym powodowała, że miała ochotę tam wrócić i rzucić jej buteleczką prosto w twarz, chociaż póki co miała problem, żeby znowu podnieść się na proste nogi. Łamanie w kościach z pewnością nie należało do przyjemnych uczuć. - Nie możesz wrócić do czytania książki? - Spytała, gdy wreszcie wstała i powróciła do swojego zajęcia. Nie miała pojęcia czemu właściwie zadawała się z tak uciążliwym człowiekiem i czemu akurat dzisiaj przeszkadzał jej fakt bycia obserwowaną, szczególnie przez jego osobę. Próbując skupić się na liczeniu do czterech, przyjęła wyprostowaną i dumną pozycję, by po chwili ułożyć wolną rękę na biodrze; nogę zaś ugięła w kolanie, płynnie i precyzyjnie machając odcinkiem od kolana w dół, w bok. I tak kilka razy na obie strony.
To prawda. Powinna zostać w łóżku. Powinna iść do pielęgniarki i szybko załatwić problem. Można by wymieniać tak dalej, ale jaki był tego sens skoro znał ją i wiedział, że to nic by nie dało? Byli pod pewnymi względami podobni, nie da się ukryć. Gdyby ktoś mu rozkazał by się leczył (jakkolwiek to brzmi) myślicie że posłuchałby? Jest mistrzem robienia na przekór innym, nawet jeśli inni chcą dobrze. Na jej słowa się zaśmiał. Czy ona uważała, że jest paskudny? Chyba tak. Może jej się i poprawi i będzie znowu śliczną królewną, ale to tylko jebany wygląd, tak? Nic nie zmieni, że będzie jej dokuczał kiedy będzie odpowiednia pora. - Nie ma nadziei? Jestem aż tak przystojny? Każda Panna moja, przecież wiesz. Mogę skinąć palcem by każda była uległa- nie do końca była to prawda. Może i gdyby się naprawdę postarał to każda byłaby jego, ale problem był jeden. Nie chciał każdej. Czy było mu źle samemu? Nie był sam. - A poza tym gdyby nawet to nie zapominajmy, że w takim razie lubisz paskudnych ludzi- lubiła go i nie da się ukryć. Nie znali się od roku! Przyglądał się każdemu jej ruch i mimice twarzy w milczeniu. Nigdy nie zrozumie dlaczego to tak naprawdę robi. Chciała jeszcze bardziej cierpieć? Czy jej miłość do baletu była aż tak duża? Życie to ciągłe cierpienie, ale może naprawdę powinna trochę odpuścić. Łatwo było z jego twarzy wyczytać co o tym myśli. Nie musiał nic mówić. Takie słowa nawet podczas pijaństwa nie wypłynęłyby mu z ust. Chociaż różnie już było. - Nie mogę. Obserwowanie ciebie jest o wiele ciekawsze- powiedział bardzo pewien siebie. Jak zawsze.
Tak, choroba dała o sobie znać Melinoe. Ćwiczenie kolejnych ruchów, kiedy to kaszel nie daje o sobie zapomnieć jest dość ryzykowne. Nie zważając jednak ani na siedzącego niedaleko Krukona, ani na kiepskie samopoczucie, Ślizgonka uparcie nie dawała za wygraną i wykonywała kolejne ruchy. Cóż, czasem lepiej było odpuścić. Chcąc zakręcić piruet nie zauważyła mokrego śladu na posadzce. Chyba niedawno ktoś odwiedził salę teatralną i co gorsza nie posprzątał wylanej wody. To nie mogło skończyć się zbyt szczęśliwie. Fatum nie było jej przychylne. Dziewczyna poślizgnęła się na wodzie, a jej stopa niefortunnie się wykrzywiła. Przeszył ją ból, ale wciąż mogła ruszać kostką. Uraz nie był zbyt poważny, jednak Melinoe nie powinna go lekceważyć i udać się do skrzydła szpitalnego. Chyba tym razem wizyta w skrzydle jej nie ominie.
Dwa słowa:
Melinoe, kostka nie jest poważnie uszkodzona, ponieważ nie wyraziłaś zgody na poważne ranienie postaci. Jednakże doskwiera Ci nieprzyjemny ból, możesz uznać, że jest skręcona. Nie musisz pisać posta w skrzydle, tylko w następnym wątku wspomnij o tym. Przypominam, że zignorowanie posta MG wiąże się z konsekwencjami.
Zdziwiona (a może nawet i zniesmaczona?) słowami chłopaka, pokręciła głową z pełnym dezaprobaty uśmiechem. Zaskakiwała ją ta jego pewność siebie, ale w gruncie rzeczy ich to łączyło - oboje przecież zadzierali nosa, dlatego ich relacja nie należała do najprostszych. - Niech ci będzie. - Machnąwszy ręką, nie podejmowała dalej tego tematu i uświadamiania mu jak bardzo się myli, bo zaczynała czuć się o wiele gorzej niż kiedy tu przyszła. Raz i dwa i trzy i cztery, wymach, a potem kolejny. W gruncie rzeczy po pewnym czasie zbrzydło jej to rozciąganie się, więc planowała powtórzyć krótki układ na najbliższe przedstawienie. Nie zważając rzeczywiście na chłopaka, którego obecność uporczywie ignorowała, przeszła do działania. Całość była przyjemna dla oka, nawet teraz, gdy nie była ani w stroju ani na przystrojonej odpowiednio scenie. Mówiło ciało, chociaż bez odniesienia do całej historii kontekst tego krótkiego występu mógł być niezrozumiały dla postronnego obserwatora. Przechodziła powoli do zrobienia piruetu i nie wiedzieć czemu nagle jej stopa wykrzywiła się pod dziwnym kątem, przez co od razu wywróciła się na ziemię. Jęknęła przeraźliwie, na chwilę zapowietrzając się i tylko czując jak po rozgrzanych policzkach spływa jej kilka pojedynczych łez. Próba chwycenia kostki skończyła się fiaskiem - ta niemal puchła w oczach.
Obserwował ją bardzo uważnie. To co robiła było bardzo fascynujące. Może dlatego, że do tego nie potrzebowała żadnej magi? Robiła to jak zwykły człowiek, ale jednocześnie nie taki zwykły. Nigdy nie była zwykłym człowiekiem. Nie dla niego. W pewnym momencie miał ochotę nawet do niej dołączyć i spróbować. Wyglądało jakby nie było trudne, ale to pewnie kwestia wprawy. Po chwili aż dygnął z zaskoczenia. Wylądowała na podłodze. Wyglądało, że upadek był bardzo bolesny, ale to nie miało znaczenia. Zanim do niej podbiegł to wiedział, że to kostka. Kiedy już się przy niej znalazł zrobił zakłopotaną minę. Nigdy nie wiedział jak zareagować w takich chwilach. Gdyby to była jego siostra, albo ktokolwiek inny to pewnie zacząłby się śmiać i mówić, że dostała nauczkę. Ale to nie był ktokolwiek inny i nie musiał się zgrywać zwłaszcza kiedy zobaczył w jej oczach łzy. Nie umiał być nieczuły dla niej w takiej chwili mimo, że przez większość czasu z nią się droczy. Teraz musiał jej pomóc. Nie mógł widzieć jak cierpi. - znienawidzisz mnie, ale dla mnie się liczy tylko twoje dobro.- był gotowy na oberwanie. A co gdyby teraz była tu sama? Nie chciał teraz o tym myśleć. Napiął wszystkie mięśnie i z lekkością uniósł ją z podłogi by zanieść ją tam gdzie trzeba. Oby go teraz nie pobiła w tym momencie.
Nawet biorąc pod uwagę mój obecny stan ducha uwielbiałam wszelkie warsztaty artystyczne i bardzo lubiłam osobę Forestera, mimo że większość tych zajęć polegała na sztukach plastycznych, w których nie byłam zbyt biegła. Jasne, lubiłam od czasu do czasu rysować, ale mimo wszystko moje zainteresowania były zdecydowanie bardziej skorelowane z muzyką. Nie przeszkadzało mi to jednak w pojawianiu się na zajęciach artystycznych. Z racji tego, że tym razem miały one miejsce w sali teatralnej liczyłam na to, że porobimy coś zupełnie innego. Pojawiłam się na sali jako jedna z pierwszych i zajęłam miejsce na fotelu w drugim rzędzie. Oczekując na pojawienie się innych zaczęłam skrobać coś w notatniku.
Zapraszam do dołączania do Vivki! Przypominam tylko cichutko, że a) dopiero co rzucił ją chłopak b) jest bardzo głośno o tym, ze dziewczyna nagrywa duet z Druzgotkiem.
Jeżeli Maili kiedykolwiek zabrakło na zajęciach artystycznych ten dzień mógłby być zapisany w kalendarzu. Nie trudno było ukryć, że zaraz obok zielarstwa, właśnie te lekcje były jej ulubionymi. Nie potrafiła zbyt dobrze malować, ani rzeźbić, Maili tylko grała. Jednak nauczyciel był niezwykłym czarodziejem, tak wesołym i wzbudzającym sympatię staruszkiem, że Maili chodziłaby na jego lekcje nawet jeżeli dotyczyłyby czegoś innego. Udała się do sali teatralnej jeszcze kilkanaście dobrych minut przed rozpoczęciem lekcji. Maili nie miała pojęcia czego oczekiwać na zajęciach i właśnie to sprawiało, że uczęszczała na nie z taką ochotą. Nieprzewidywalność pomysłów Forestera tylko zachęcała do udziału w jego lekcjach. Dostrzegła go chodzącego między krzesłami widowni w rytm melodii dochodzącej z gramofonu postawionego na scenie. - Dzień dobry panie profesorze. - powiedziała z uśmiechem. Podeszła do sceny i usiadła na jej brzegu. Wyjęła z torby nuty nowych utworów i analizowała nuty widniejące na pięcioliniach, odczytując utwór "na sucho". Wiedziała, że ma jeszcze trochę czasu, więc chciała go wykorzystać jak najlepiej mogła. Słyszała lecące piosenki rozpoznając Ain Eingarp. W głowie jednak słyszała już melodię, którą tworzyły nuty zapisane na kartkach, które trzymała na kolanach. Siedziała tak wyczekując innych uczniów i rozpoczęcia lekcji, machając nogami, które nie dosięgały do ziemi.
Jako, że to moja lekcja, to podkreśliłam w tym poście takie małe info, że nauczyciel jest w sali i leci muzyka, bo post Howarda rozpocznie pierwszy etap.
Uwielbiałam zajęcia artystyczne całą sobą. Moje serce zarażone miłością do sztuki przez prababcię sprawiło, że byłam praktycznie na wszystkich lekcjach prowadzonych przez Howarda Forestera. Uwielbiałam tego żywiołowego staruszka, który zarażał energią wszystkich dookoła. Weszłam do sali jeszcze przed rozpoczęciem zajęć. Nie specjalnie zastanawiałam się o czym będzie lekcja. Nie to, że nie miałam pomysłów, wiedziałam na pewno, że nie będzie to lekcja czysto plastyczna. Miejsce lekcji mówiło same za siebie, przynajmniej dla mnie. Byłam prawie pewna, że będą to jakieś zajęcia z teatru, ale Forester był na tyle nieprzewidywalny, że za chwilę mogło się okazać, że mamy rzeźbić fotele widowni, więc nie chciałam gdybać. Opadłam na jedno z krzeseł obok @Vivien O. I. Dear, uśmiechając się do niej delikatnie. - Hej, rysujesz coś? - zagadnęłam dziewczynę. Nie interesowałam się muzyką prawie wcale, więc nie miałam pojęcia, że nagrywa z Druzgotkiem. Oczywiście wiedziałam kim on był, ale dużo bardzie ogarniałam artystyczny świat pod względem malarstwa i rysunku. Nawet muzyki lecącej z gramofonu nie specjalnie rozpoznawałam. Kojarzyłam piosenki, ale nie miałam pojęcia jaki to zespół. Można było nazwać mnie ignorantką, ale muzyka naprawdę nie należała do kręgu moich zainteresowań.
Clarissa R. Grigori
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 170
C. szczególne : Rosyjski akcent, rude długie włosy, przeważnie chodzi ubrudzona farbą
Kochała zajęcia artystyczne. Może dlatego postanowiła przyjść do Hogwartu i zatracić się w lekcji prowadzonej przez jednego z nauczycieli. Może... Jednak powód był bardziej złożony i wolała aby nikt tak naprawdę go nie poznał. Mógłby on jedynie sprawić zamieszanie, a tego nie było jej trzeba na obecną chwilę. Odgarniając swoje długie włosy do tyłu weszła do sali teatralnej i spojrzała na małą grupkę osób. Nie spodziewała się tłumów. Nigdy takowych nie było. No może za wyjątkiem lekcji tańca ale to chyba jedyny taki przypadek, gdzie na takich zajęciach było więcej niż piętnaścioro uczniów. Idąc wolno do przodu zastanawiała się nad ostatnimi wydarzeniami. Chciała po raz kolejny poukładać sobie wszystko w głowie i zrozumieć czemu rodzina z Rosji, bo babcią i dziadkiem nie nazywała już tych ludzi, poprosili w liście aby przyjechała. I to natychmiast. Czy dowiedzieli się o Asie? A może Belphegor lub Evan postanowili odegrać się na niej i zdradzić wszystko osobą których szczerze nienawidziła... Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Powracając myślami do teraźniejszości raz jeszcze spojrzała na osoby znajdujące się w sali. Prawdę powiedziawszy nie miała ochoty z nikim rozmawiać więc przysiadła na jednym ze schodków prowadzących na scenę i czekała na zjawienie się nauczyciela.
Dostrzegłam profesora, który pojawił się na sali - obdarzyłam go uśmiechem i krótkim "dzień dobry", po czym wróciłam do bazgrania. Z gramofonu poleciało Ain Eingarp - lubiłam ten zespół ze względu na jego elitarność, a także zmienność odbioru. W tym momencie niestety słyszałam najsmutniejszą piosenkę w życiu, wolałam więc nie wsłuchiwać się zbyt dokładnie w dźwięki gramofonu. Tak się złożyło, ze dosiadła się do mnie @Bianca Zakrzewski. Biorąc pod uwagę naszą współpracę na zajęciach z gier miotlarskich obdarzyłam ją pewną dozą sympatii, więc mogłam powitać ją szczerym uśmiechem. - Komponuję - powiedziałam cicho - Nie jestem zbyt dobra w rysunki. Odłożyłam podkładkę z notatnikiem i ponownie spojrzałam na Biancę. Przypomniało mi się, że kiedyś słyszałam o jej zdolnościach artystycznych. - Ty całkiem nieźle malujesz, prawda? - zagaiłam.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Mimo, że sztuka niespecjalnie mnie interesowała to zdecydowałam pojawić się na zajęciach - powodem tego była (lekko chora) ambicja, która zmuszała mnie, żeby udowodnić wszystkim (a szczególnie Bergmannowi i dyrekcji), że świetnie sobie radzę i nie muszę opuszczać zajęć. Tym sposobem przyszłam na zajęcia, które w sumie nieszczególnie mnie i po krótkim powitaniu z profesorem zajęłam miejsce z tyłu sali nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Ostatnimi dniami czułam się coraz gorzej - brzuch delikatnie się zaokrąglił, ciągle chciało mi się do toalety, a na dodatek wciąż miałam mdłości. Mimo to starałam się ukryć przed wszystkimi moje złe samopoczucie nie chcąc, żeby ktokolwiek się nade mną litował. Oczekując na rozpoczęcie zajęć zaczęłam tworzyć małe szkice smoków w notatniku.