Ministerstwo Magii znajduje się wiele metrów pod ziemią, można się do niego dostać siecią Fiuu, bądź poprzez starą i zniszczoną, londyńską budkę telefoniczną. Wejście dla pracowników znajduje się w publicznych toaletach w mugolskiej części Londynu. W holu głównym Ministerstwa znajduje się imponująca, Fontanna Magicznego Braterstwa, która przedstawia parę czarodziejów, centaura, skrzata i goblina. Można ją uznać za dowód ludzkiej pychy i niesprawiedliwości, jednak jej umiejscowienie w Ministerstwie ma szczytny cel - pieniądze wrzucone do fontanny przeznaczane są na rzecz Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Na kilku piętrach, na które można się dostać po uprzednim przejściu kontroli bezpieczeństwa i pokazania odpowiednich papierów, kursującymi, złotymi windami, znajdują się różne wydziały i departamenty.
Autor
Wiadomość
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
Irytek zdecydowanie należał do najgorszych klątw, jakimi mógł zostać obciążony ludzki żywot i żadne smoki ani kataklizmy nie mogły się z nim równać. Chociaż po latach Ryan wspominał go z sentymentem, pamiętając głównie to jak śmiał się do rozpuku z dowcipów robionych przez poltergeista innym uczniom, a nie na przykład dzień w którym został tak bezlitośnie obrzucony łajnobombami i tak długo nie mógł pozbyć się smrodu, że rzuciła go dziewczyna, a on sam miał ochotę rzucić się z Wieży Astronomicznej. Całe szczęście, że tego nie zrobił, bo kto teraz próbowałby zniechęcić Brooks do podjęcia równie tragicznych w skutkach kroków? Bardzo go ubawiła wizja tego teleportu w kosmos, ale zrobił poważną minę. - Znając życie wcale byś się nie rozszczepiła, tylko wylądowała sama na Księżycu bez kończyn i jednego oka. Kiepsko - stwierdził optymistycznie. Nie musiał pytać, co ją tak dobija, bo wydawało mu się że doskonale wie: wystarczyło mu raptem parę miesięcy spędzonych w rodzinnym kraju, żeby dotkliwie odczuł skutki smoczego zamieszania i ogólnego chaosu, jaki tu panował. Ukłonił się na jej sarkastyczny komentarz, całkiem ukontentowany że Julka mimo ewidenenie ponurego nastroju przynajmniej trochę się uśmiechnęła. - Do usług. Dżolero Tomasz zgarnął z puli genetycznej wszystkie męskie zalety, więc mi został już tylko dowcip - wyjaśnił bardzo mądrze, bo wiadomo że naigrywanie się z brata było jednym z jego ulubionych zajęć. Trochę go zaskoczyło, że Brooks tak pewnie oznajmiła, że zamierza unicestwić smoka, ale nie dał tego po sobie poznać, bo nie chciałby przecież żeby odebrała zdziwienie negatywnie, jako sugestię że nie poradzi sobie w tym starciu lub coś podobnego... choć poniekąd przeszło mu to przez myśl. - Honorowo - skomentował krótko, uznając że nie ma sensu tłumaczyć jej teraz, że uwolnienie smoka wcale nie było ani jej ani niczyją winą tylko niefortunnym splotem zdarzeń. Sam pewnie na jej miejscu postąpiłby podobnie. - Przyjmują wszystkich chętnych, nawet studentów? - spytał tylko, bo sam nie wczytywał się w szczegóły naboru, jako że nie wybierał się na wyprawę; głównie dlatego że uważał ją za czyste szaleństwo i nie chciał ryzykować żeby rodzeństwo po tym jak prawie straciło ojca straciło i brata. No i prawdopodobnie jako pracownik dyplomatyczny musiałby pozostać neutralny w smoczej kwestii, by przypadkiem nie urazić Rumunii czy kogokolwiek. - Ano, doszedł do siebie chociaż jeszcze ciągle siedzi na zwolnieniu... Ale zrzędzi jak przed wypadkiem, wygłasza te swoje tyrady o dupie Morgany i mnie terroryzuje, na minutę nie można usiąść bo jak tylko zobaczy że nic nie robię to już leci do mnie z bojowym zadaniem. Masakra - pożalił się, przewracając oczami - Ostatnio postanowił wysiać rzeżuchę, cały parapet w kuchni zajebany nasionkami, a jak wyrosła to się okazało że to gwiżdżąca rzeżucha i strasznie kwiczy jak się jej regularnie nie zrywa. Próbowałem ją nauczyć żeby chociaż gwizdała na melodię "Drunken sailor", ale nie wyszło. No, ale tak, tata czuje się już dobrze - zrelacjonował, mimowolnie krążąc wokół zadanego pytania, bo zwyczajnie ciężko było mu wspominać to, jak fatalne były ostatnie miesiące i chyba wciąż bał się, że jak odetchnie z ulgą to jakoś zapeszy i znów coś się wydarzy. - Rozgadałem się, przepraszam. Chcesz się odwdzięczyć historią co tam u twoich starych? - zreflektował się, mówiąc żartobliwym tonem ale totalnie był gotów teraz wysłuchać wieści o ludziach których zupełnie nie znał.
Benjamin Auster
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : zagojone blizny po cięciach na przedramieniu zakryte zazwyczaj koszulą z długim rękawem
Ben nie okazywał emocji, nie tak łatwo było go wzruszyć. Nauczony życiowym doświadczeniem trzymał nerwy na wodzy, ale bywały oczywiście sytuacje, w których owe przejmowały nad nim kontrolę. Otóż nie tym razem. Gra była o zbyt wysoką stawkę, wiedział, że lepiej tego nie zaprzepaścić. Nawet oko mu nie drgnęło, gdy strażnik przyglądał mu się z uwagą, wahając się zapewne czy jest godny zaufania. Nagle stał się cud, istne deus ex machina. Bo oto z windy wysiadł Vesper Shercliffe, co Ben przyjął z ulgą, ale i niemym strachem. Wystarczy, że z jednym Shercliffem miał już na pieńku, nie zamierzał zrażać do siebie drugiego. Auster również kiwnął mu głową i poczekał dosłownie dwie sekundy aż ten go minie. Podszedł naprędce do ochroniarza informując go, że wróci dosłownie za chwilę, po czym odszedł w kierunku pracownika ministerstwa. Przyspieszył krok, tak aby się z nim zrównać. Nie zastąpił mu drogi, po prostu chrząknął, licząc na to, że taki grzeczny człowiek zwróci na niego uwagę. - Dzień dobry, czy mogę zająć panu chwilę? - zapytał z czarującym uśmiechem na twarzy. Nie chciał sprawiać wrażenia napastliwego, zdesperowanego, niegrzecznego. Kto jak kto, ale Ben miał dosyć duże doświadczenie w manipulowaniu ludźmi. Zanim zasypie go lawiną pytań, zamierzał wybadać na jakim stoi gruncie.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
Ochroniarz chyba nie do końca zorientował się, co się stało, a może po prostu zniknąłeś mu z oczu, w każdym razie nie wszczął alarmu od razu i nie postanowił cię gonić i ganić za jakieś oszustwa. Bo niewątpliwie się ich dopuszczałeś. Czy to było dobre? Może wkrótce miałeś się o tym przekonać, kto wie? W każdym razie udało ci się zainteresować swoją osobą Vespera, który się nie zatrzymał, ale poprosił cię, żebyś poszedł razem z nim po kawę, bo on już dłużej nie wytrzyma, jednocześnie zaznaczając, że jeśli jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać, to macie do tego bardzo dobrą okazję.
Opisz przeprowadzony wywiad, a później możesz zakończyć sesję.
Benjamin uśmiechnął się, gdy nie usłyszał od razu słowa “nie”. Cudownie, czyli coś mu się jednak udało. Przedstawił się grzecznie i po prostu za nim podążał, przewidując, że to będzie najlepsza w skutkach, ale i najtrudniejsza kawa w jego życiu.
Gdy przekroczyli próg kawiarni, Auster zaproponował, że w zamian za poświęcony mu czas stawia co tyle chce. Kawę, ciastko, cynamonkę? W tym momencie sprzedałby mu swoją duszę, w której istnienie nie wierzył. Bo już po drodze jasno dał do zrozumienia, jakie właściwie są jego zamiary. Ale dopiero w ciepłym pomieszczeniu, w którym unosił się zapach tej przeokropnej cynamonowo-dyniowej przyprawy do latte, zadał mu już te bardziej konkretne pytania. Czy znane są już powody, dla których smoki zdecydowały się opuścić Anglię i odlecieć w stronę Avalonu? Jaka czeka przyszłość młode smoki, które pozostały w rezerwatach? Jakie kroki podejmie Ministerstwo Magii w sprawie osobników szalejących na pustkowiach. Ach i wracając do sprawy wyprawy, jacy śmiałkowie się do niej zgłosili? Jakie są konkretne cele wytyczone przez Ministerstwo? Czy wiadomo coś więcej o przedziwnych wydarzeniach, które miały miejsce na wyspie Pani Jeziora? Zadał mu te i wiele innych pytań, popijając znienawidzone pumpkin spice latte, od którego wprost go mdliło. Notował skrzętnie odpowiedzi w notesie swoim nieodłącznym czarnym piórem. I przyglądał mu się z uwagą, gdy odpowiadał na lawinę pytań, w gruncie rzeczy zastanawiając się, czy go nie okłamuje. Gdy ich rozmowa się skończyła, ślicznie podziękował, wciskając mu jeszcze na drogę brownie. Wyszedł z kawiarni bardzo zadowolony z siebie, w duchu dziękując siłom absolutu, że szczęście mu dzisiaj wyjątkowo sprzyjało.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Z Irytkiem miała na pieńku od pierwszego dnia szkoły, ale w gruncie rzeczy musiała przyznać, że zdążyła się przywiązać nawet do tego bękarta. Szczególnie że, jako poltergeist, działały na niego czary. A dzięki temu szybko się nauczył, że z młodą Krukonką się nie zadziera, bo można oberwać bombardę między oczy. Zresztą, życie w szkole byłoby znacznie nudniejsze, gdyby nie ten latający śmieszek poza kontrolą. No i z jakiegoś powodu zawsze bawiło ją, gdy obrywał jakiś Ślizgon. A jak dostało się temu rudemu? Wtedy to Brooks była najszczęśliwszą laską na całych wyspach.
- Piękny byłby ze mnie kadłubek, nie ma co. – Uśmiechnęła się na tę księżycową wizję, która wciąż wydawała się całkiem spoko opcją na przyszłość, jak już jej się znudzi to całe życie. Kto wie, może zostałaby księżycowym duchem, który dręczyłby mugolskich kosmonautów, zapewniając im materiał badawczy podczas setki godzin psychoterapii. Jak przeżyje spotkanie ze smokiem, być może sama się przekona o tym, jak to jest wylądować na kozetce i opowiadać i swoich traumach, ale no właśnie, najpierw trzeba przeżyć. – Za to dostałeś go w nadmiarze. Szapoba. - Ukłoniła się nisko, ściągając niewidzialny kapelusz. Jak kiedyś Tadzina. Ciekawe, gdzie tego wywiało, przyszło jej na myśl. – Zresztą, mam wrażenie, że więcej męskości jest w Twojej siostrze, niż dżolero, ale nie powtarzaj mu tego please, bo to wystawi naszą przyjaźń na ciężką próbę. Wiesz, jaki Tomek jest wrażliwy na tym punkcie. – Dodała konspiracyjnym półszeptem, jak gdyby Tomasz miał być jakimś cholernym animagiem, podsuchującym ich teraz pod postacią jakiejś stonki czy rozporczaka.
Do tematu wyprawy podchodziła pewnie, jak do większości rzeczy w swoim życiu. Gdyby nie wierzyła, nie byłoby jej tu, w tym atrium, przy tej fontannie. Zamiast tego spakowałaby mandżur i zawinęłaby się gdzieś, gdzie jest ciepło i gdzie smoki nie latają nad głowami. Tak było łatwiej i bezpieczniej, ale Julka nie lubiła ani, gdy było łatwo, ani gdy było bezpiecznie. A pozostawienie ojczyzny na pastwę losu po tym, jak sama się przyczyniła do uwolnienia bestii? To już był kompletny brak honoru!
- Wszystkich pełnoletnich chętnych. – Podkreśliła, jak gdyby chciała Ryanowi przypomnieć, że już nie jest smarkulą, tylko pełnoletnią czarownicą, zdolną podejmować własne decyzje, nawet te nieszczególnie mądre. – A że studenci mają najmniej wyobraźni, to już inna sprawa. Zresztą, wiesz, o czym mówię. Też byłeś studentem, a Tomek powiedział mi o Tobie to i owo. – Wyszczerzyła się na te wszystkie historie, które niekoniecznie musiały być prawdą, ale kto by się tym przejmował, prawda? Prawdą było w końcu to, w co wierzymy, że nią jest. Wystarczy zapytać katolików.
Kiwała głową ze zrozumieniem i uśmiechała się delikatnie na wieść, że u Papy Maguire’a jest już lepiej. Fakt, że Ryan potrafił snuć opowieść w ciekawy sposób, również miało w tym swój udział. Może gdyby prowadził Historię Magię w Hogwarcie, to by się pojawiała na tych lekcjach, zamiast przesiadywać w szkolnej kuchni, rozwiązując krzyżówki?
- Drunken sailor? Świetny wybór. Jako rodowita mieszkanka Southampton szanuję w opór– Pochwaliła gust muzyczny chłopaka i mimowolnie zaczęła cicho podgwizdywać, jak ta cała rzeżucha. Była pewna, że ta melodia nie wyleci jej z głowy przez dłuugi czas. – Raczej nie zainteresuje cię, co słychać u dwójki mugoli w średnim wieku, więc nie trzeba. – Machnęła nonszalancko dłonią, jak gdyby odganiała chochlika i dorzuciła do fontanny kolejnego miedziaka. – Trzymaj. Pomyśl życzenie i wrzucaj. Ponoć cieciowi kończą się szlugi.
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
Kontynuowali luźną pogawędkę, skupiając się, poza wyprawą do Avalonu i innymi bieżącymi atrakcjami, oczywiście na szkalowaniu jego młodszego brata, co tylko utwierdziło Romana w przekonaniu, że Brooks to wybitna towarzyszka konwersacji na najwyższym poziomie. Zgrywał też chwilę niewiniątko, udając że za czasów studenckich był absolutnym aniołem w ludzkiej skórze i mentalnym prefektem naczelnym, szybko jednak porzucił tę grę i uraczył Julkę paroma anegdotkami oraz sprostowaniami plotek, które rozsiewał o nim Tomasz. Zwieńczeniem spotkania okazało się być wrzucenie jeszcze paru miedziaków do fontanny, a towarzyszyło im życzenie, by Brooks ani żaden z jej kompanów nie spalił sobie ryja podczas wyprawy ku zagładzie smoka; a potem Ryana dopadł jeden z jego współpracowników, bardzo zaaferowany jakimiś niedopatrzeniami w dokumentacji. Musiał więc pożegnać się z Brooks, zapraszając niezobowiązująco, by przy najbliższej okazji znów wpadła na plotki, i ruszył w stronę swojego biura, by pomóc w zażegnaniu kryzysu w papierach.
|zt
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Była pewna, że jej tata znowu zapominał zabierać z domu jedzenie. Kiedy wróżki szalały, a ludziom zwyczajnie od tego odbijało, nie było czasu na to, żeby przejmować się przyziemnymi sprawami, więc zwyczajnie przygotowała coś pospiesznie i wybrała się do Ministerstwa, wiedząc, że za kilka ciastek zdoła przekupić innych, by bez najmniejszego problemu wpuścili ją do Biura. Nie musiała tego tak naprawdę robić, bo jako córka Williama, nie miała właściwie ograniczeń w dostępie do tych korytarzy, mogąc zjawiać się w jego biurze, kiedy było to konieczne. Konieczne zaś było nakarmienie ojca obiadem, żeby przypadkiem w czasie akcji nie padł gdzieś pod płotem, bo okaże się, że był zbyt osłabiony. Nie był już najmłodszy i nie mógł pozwalać sobie na podobne ekscesy, więc zwyczajnie postanowiła o niego, jak zawsze, zadbać, przy okazji tym gestem wbijając mu nieco oleju do głowy. Cieszyła go, ale jednocześnie nieco zawstydzała podobnymi występami, więc później pamiętał o tym, że zwyczajnie musiał o siebie dbać. Innej opcji nie miał, bo Carly zdecydowanie nie zamierzała pozwalać mu na to, żeby podupadł na zdrowiu, tym bardziej po tym, jak przed rokiem spędził dłuższy czas w Mungu, lecząc się po spotkaniu ze smokiem. - Isolde! - rzuciła, kiedy dostrzegła ją na korytarzu, uśmiechając się z zadowoleniem, dzierżąc wciąż pudełko pełne babeczek, które zostały jej po tym, jak obdarowała obecnych na miejscu współpracowników taty, zostawiając na jego biurku cały obiad, wiedząc, że koledzy przekażą mu, że zjawiła się tutaj osobiście i nie była wcale zbyt zadowolona. Podejrzewała, że Isolde również się gdzieś spieszyła, w końcu aurorzy właściwie zawsze mieli pełne ręce roboty, ale i tak wyciągnęła w jej stronę trzymany pojemnik, licząc na to, że ta poczęstuje się ofiarowanymi jej dobrociami. Nie mogły się zmarnować, a teraz kiedy były właściwie absolutnie najświeższe, były również najlepsze. Poza tym liczyła na to, że dowie się czegoś ciekawego, o czym William nie mówił, jedynie czasami strojąc głupie miny, jakby podejrzewał, że jego córka nie zniesie informacji o kolejnych problemach, co było oczywiście wierutną bzdurą. Ona była wręcz spragniona wszystkich możliwych historyjek, gromadząc je, jak jakieś skarby.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde odwróciła głowę, słysząc głos Carly i posłała jej promienny, serdeczny uśmiech, zarezerwowany dla tych, których szczerze lubiła. Carly budziła w niej instynkt starszej siostry, zresztą pod pewnymi względami były podobne. Cedric Bloodworth dopiero kilka lat temu przeszedł na emeryturę i swego czasu był naprawdę znanym aurorem, jednak zwinnie unikał prób uczynienia go szefem biura aurorów, jako że na samą myśl o całej tej papierologii i wszystkich oficjalnościach dostawał bólu głowy. Is wiedziała, że Carly też pragnie pójść w ślady ojca (prawdę mówiąc, wiedziało o tym chyba pół Ministerstwa) i wspierała ją w tym postanowieniu, wiedząc, że nie będzie miała łatwo i że nadal niektórzy faceci uważają, że to nie jest robota dla kobiet. Akurat kończyła swoją zmianę, więc nie spieszyła się jakoś szczególnie. Odkąd w domu nie czekał na nią Kaden, wybieganie z Ministerstwa straciło sens, dlatego kroczyła korytarzem z właściwą sobie godną elegancją, mimo że była naprawdę głodna. - O, Carly! Babeczki! Z czym? - zainteresowała się, z radością przyjmując jedną i najpierw unosząc ją do nosa, żeby delikatnie powąchać. Znały się z Carly na tyle dobrze, że mogła sobie na to pozwolić, bo dziewczyna wiedziała, że nie przemawia przez nią podejrzliwość, ale ciekawość miłośniczki dobrego jedzenia. - Pachnie bosko, a ja konam z głodu, dzięki - uśmiechnęła się. - Znowu dokarmiasz tatę? - zagadnęła pogodnie, po czym elegancko odgryzła drobny kęsek i aż przymknęła oczy, rozkoszując się smakiem ciastka. Potrafiła docenić dobrą kuchnię i musiała przyznać, że Carly miała prawdziwy talent. Pokiwała z uznaniem głową i posłała dziewczynie rozanielone spojrzenie. Babeczka nie była ani za sucha, ani za mokra, ani za słodka, ani zbyt mdła i dosłownie rozpływała się w ustach. - Rozumiem, że w zamian oczekujesz informacji? Jeśli masz czas, możemy skoczyć na lunch. Miałam okropnie męczącą zmianę - dodała żartobliwie, bo mimo że nie wątpiła w bezinteresowność gestu Carly, wiedziała też, że dziewczynę aż skręcało z ciekawości, a jej ojciec potrafił być irytująco małomówny, jeśli chodziło o informacje.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
- Z tym, co miałam pod ręką. Są z owocami, z czekoladą, gdzieś powinien być nawet budyń, o ile inni już go nie zjedli - odpowiedziała, kiedy już się spotkały, a Isolde, co było do przewidzenia, sięgnęła po poczęstunek. Gdyby tego nie zrobiła, Norwood zaczęłaby się zastanawiać, czy na pewno wszystko było w porządku, ale na razie nie rzucała podobnymi sugestiami, zamiast tego wzdychając ciężko, kiedy jej rozmówczyni zadała kolejne pytanie. Odnosiła wrażenie, że wszyscy doskonale wiedzieli o jej eskapadach, ale również, że wiedzieli, że William czasami zapominał o całym świecie i zwyczajnie koncentrował się na sprawie. Taki był jej tata, kiedy już sobie coś postawił za cel, nie zamierzał tego porzucić i jak było widać, zapominał o tym, że żeby cel złapać, to trzeba było mieć do tego siły. - A jakże. Ciastek mi przekazał, że znowu prawie nic nie je i nad czymś pracuje, założę się, że wpadł na trop handlarzy wróżek albo czegoś podobnego, tylko jak zawsze, rozwiąże to sam. Najlepiej z pustym żołądkiem. Jak zignoruje to, co zostawiłam na jego biurku, to ja się absolutnie i ostatecznie obrażę - zakomunikowała, jednocześnie nadymając na chwilę policzki, co nadało jej wygląd obrażonego chomika, ale ani trochę się tym nie przejmowała. Miała w sobie tak wiele pewności siebie, że nawet taki ruch nie był zły, że nie odbierał jej tak naprawdę urody, po prostu nieco ją na chwilę zmieniając. Na krótką chwilę, bo zaraz uśmiechnęła się na propozycję Isolde. - Z przyjemnością. Umieram z głodu, jak zawsze, a poza tym z chęcią posłucham, co tu się właściwie dzieje i co dzieje się u ciebie. Wyobraź sobie, że w końcu wymyśliłam swoją pracę dyplomową i w ogóle chyba wszystkie moje dotychczasowe założenie i możliwości postanowiły wziąć w łeb. Bo mam nowe zamysły - stwierdziła, kiwając głową, jednocześnie czując się dość mocno podekscytowana możliwością podzielenia się tym, co się u niej działo, bo chociaż odbijała w zupełnie inne strony, niż te, jakie wybierała do tej pory, nie miała powodu, żeby się nimi nie dzielić z bliskimi.
+
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde uśmiechnęła się i bez wahania wybrała babeczkę z czekoladą, po czym oddała się z zadowoleniem konsumpcji, jak zawsze robiąc to delikatnie i dyskretnie, jakby mimochodem, co wydawało się zupełnie nie pasować do rozmachu, z jakim ścigała przestępców. Cóż, Isolde była osobą pełną kontrastów i paradoksów, ale może w jakimś sensie na tym polegał jej urok. Ceniła charakter Carly, jej opiekuńczość względem ojca, pewność siebie i upór, w którym jednak było mnóstwo wdzięku. Czasem żałowała, że będąc w wieku panny Norwood, nie miała jej uroku, pod którym jednak drzemała niezachwiana pewność siebie. Może to różnica pokoleniowa, a może po prostu różnica charakterów. Pokiwała z uśmiechem głową, przyglądając się Carly z wyraźną sympatią zabarwioną czułością. - Jestem pewna, że zje. Wiesz, on bardzo docenia twoją troskę, nawet jeśli czasem jest nią trochę zakłopotany. Mężczyźni tak mają. No i jestem pewna, że gdyby nie twoje paczki żywnościowe, Wielka Brytania pogrążyłaby się w chaosie, bo aurorzy nie mieliby sił ścigać przestępców - powiedziała pół żartem, pół serio, biorąc ją pod ramię ciepłym gestem. - O Merlinie... To brzmi radykalnie. Ale wyglądasz na zadowoloną, więc cieszę się razem z tobą. Skoczymy na naleśniki i pogadamy o wszystkim na spokojnie, hm? U mnie... cóż, chyba nic ciekawego. Praca i samobiczowanie. Ale lepiej rozwińmy ten temat w bardziej ustronnym miejscu - rzuciła Isolde, czując się dziwnie podniesiona na duchu samą obecnością Carly. Przepadała za tą dziewczyną - budziła w niej instynkt nie tyle macierzyński, ile siostrzany, bo fakt, że Isolde była jedynaczką, wydawał się jakąś pożałowania godną pomyłką losu, biorąc pod uwagę fakt, jak często otaczała swoją siostrzaną troską osoby, z którymi nie była w najmniejszym stopniu spokrewniona. - Jakieś preferencje, jeśli chodzi o lokal? - zapytała, po czym lekko zbladła, bo przez chwilę miała wrażenie, że widzi idącego korytarzem Kadena, swojego byłego, którego niestety nadal kochała i który również pracował w Ministerstwie. Zazwyczaj udawało im się unikać przypadkowych spotkań - oboje cierpieli, bo ich rozstanie nie było wynikiem zdrady, kłótni czy wypalenia związku, a pozornie rozsądną decyzją dwojga dorosłych ludzi, którzy mieli odmienne wizje przyszłości. - Wiesz co, wyjdźmy już stąd. Może coś się znajdzie na Pokątnej - rzuciła Isolde, bo mimo że mężczyzna okazał się nie być Kadenem, to sama myśl o byłym narzeczonym sprawiła, że pani auror poczuła gwałtowną potrzebę opuszczenia Ministerstwa. Delikatnie, ale stanowczo pociągnęła Carly w stronę wyjścia, potrzebując świeżego powietrza.
Jedynym, czego tak naprawdę nie lubiła w pracy w Ministerstwie, było transportowanie się do atrium gmachu. Przechodzenie przez rozklekotaną, starą budkę telefoniczną nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, nie wspominając już o alternatywie w postaci spuszczania się w muszli klozetowej. Bridget wciąż zastanawiała się, dlaczego władze nie wymyśliły prostszego sposobu - chociażby nie postawili jakiejś ściany, przez którą można było po prostu przejść? Rozwiązanie to sprawdzało się zarówno w przypadku ukrytego peronu na stacji Kings Cross, a także największego magicznego szpitala w Anglii, bo o ile pamięć ją nie myliła, do świętego Munga wchodziło się przez sklepową wystawę. Zamiast tego musiała wykręcić kod na tarczy numerowej przymocowanego w budce aparatu (co robiła różdżką, bo nie chciała dotykać jej palcami), by budka zmieniła się w swojego rodzaju windę i zwiozła ją do rozświetlonego, wysłanego czarnym marmurem holu. Odetchnęła, stawiając kroki na ciemnej posadzce. Stukot odbijających się od niej obcasów karmił jej uszy, gdy jej wzrok prześlizgiwał się między spieszącymi się sylwetkami odzianych w czarodziejskie szaty urzędników, poruszających się tylko sobie znanymi ścieżkami i układami, które miały sens, bo nie dochodziło między nimi do kolizji, ale dla niej samej wydawały się nieczytelne. Dlatego też wpadła na jedną kobietę, która zgromiła ją wzrokiem, jakby zabrane w wyniku stłuczki trzy sekundy jej czasu kosztowały ją nieco więcej, niż lekki siniak na ramieniu. Bridget dobrnęła do fontanny, opierając się o jej brzeg i próbując przegrupować siły, w międzyczasie wygrzebując z torebki luźno dzwoniące drobniaki, z których uzbierała się finalnie niezła sumka dziesięciu galeonów. Wrzuciła je bez większego zastanowienia do pluskającej wody. Odwróciła się, by ponownie spróbować wejść w tłum i wraz z odpowiednią falą dotrzeć do miejsca, do którego zmierzała, lecz ktoś przyciągnął jej uwagę. - Wolfgang! - rozpoznała mężczyznę, łapiąc go za rękaw i pociągając nieco na bok, by wysupłać go z plątaniny urzędników. - Myślałam, że wyjechałeś - powiedziała, patrząc na nieco z dozą niezrozumienia, ale jednocześnie radością, że znalazła znajomą, przyjazną (miejmy nadzieję) twarz.
Na mnie kojąco wpływał powrót do ministerstwa. W końcu rzeczy, które wiedziałem dobrze jak robić, byłem kompletnie sobą; nie musiałem robić rzeczy spoza różnych dziedzin, w których nie byłem w mojej opinii najlepszy. Niby działanie pod przykrywką poszło mi całkiem dobrze, ale zawsze wolałem być perfekcjonistą, a miałem wrażenie że wcale mi nie szło idealnie w byciu innym sobą podczas poprzedniej akcji, chociaż wszystko poszło bardzo dobrze. Dziś mogłem odetchnąć przy jakiejś papierkowej robocie w związku z moimi poprzednimi sprawami, które czekały na rozwiązanie, więc wyjątkowo nie byłem w terenie, tylko siedziałem przy biurku uzupełniając wszystkie potrzebne dokumenty oraz zaświadczenia. W końcu oderwałem się od wszystkiego na przerwę na lunch, razem z kilkoma innymi aurorami. Jak zwykle w nieskazitelnym garniturze, z poważną miną gnałem ku wyjściu, by jak najszybciej zjeść coś, a potem powrócić do wszystkich pierdół, by ja nadrobić. Kiedy przechodzę przez atrium ktoś nagle łapie mnie za rękaw. Automatycznie próbuję się wyrwać, przed ewentualnymi natrętami (bądź co gorsza jakimś ex skazańcem przeze mnie zapuszkowanym), ale w tym momencie widzę kto krzyczy moje imię. Moja dłoń sięgająca po różdżkę zawisa gdzieś w powietrzu, a ja daję się jej prowadzić Bri gdzieś na bok, dość zszokowany. Wyglądała jak zwykle uroczo, jakby nic się nie zmieniło od tych kilku miesięcy. Poprawiam rękaw marynarki, kiwając na jej słowa głową. - Wyjechałem i... wróciłem - oznajmiam niebywale elokwentnie. - Skończyłem to co miałem i jestem z powrotem tutaj - dodaję tłumacząc niezbyt szczegółowo co się u mnie działo, bo zwyczajnie wiele powiedzieć nie mogłem. - Ładnie wyglądasz - dodaję uprzejmie, jak wymagała kulturka. - A ty? Co tu robisz? - pytam jeszcze zerkając na dziewczynę. - Idę na lunch, chcesz dołączyć? - proponuję jeszcze znienacka. Tak naprawdę jestem dość speszony tym wpadnięciem na siebie, szczególnie patrząc na nasze ostatnie spotkanie. Ale staram się wyglądać na niewzruszonego, niczym na miejscu zbrodni, które mogłoby być dobrą analogią to wszystkiego co się między nami wydarzyło.
______________________
.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget w ferworze ekscytacji rozpoznaniem kogoś w tłumie nie dostrzegła tego delikatnego drgnięcia, chęci sięgnięcia po różdżkę, tej krótkiej próby wyrwania rękawa z jej palców - lecz gdyby to ujrzała, czy mogłaby go za cokolwiek winić? Aurorzy chyba już tak mieli, przezorny zawsze ubezpieczony i miejcie oczy dookoła głowy, tego typu gadki. Dla dziewczyny, której głównym medium porozumienia był język ciała i kontakt fizyczny, pewne niuanse powinny być czytelne - niestety nie były, kiedy jej percepcja była zakłócana przez silne przypływy emocji i dużą ilość bodźców. Szuranie podeszw, stukot obcasów, zlewające się w jeden, niepokojąco brzmiący pomruk rozmowy między sunącymi w holu czarodziejami stanowiły tło do ich jakże owocnej rozmowy. - To wspaniale! - odparła może trochę zbyt entuzjastycznie jak na jego ton wypowiedzi oraz wyjątkowo ubogie w znaczenia słowa, których użył dla wyjaśnienia sytuacji. Skoro stał tu przed nią, z krwi i kości, człowiek, nie wróżkowa halucynacja, domyślała się, że wrócił. Sama jednak nie wykazała się błyskotliwością rozpoczynając tę wymianę zdań. Uśmiechnęła się doń, z nagła nieco onieśmielona faktem, że stali znów przed sobą oko w oko, biorąc pod uwagę wydarzenia sprzed paru miesięcy. Po krótkiej burzy nastała chwila ciszy, ale teraz podświadomie Bridget czuła, jakby to było po prostu preludium przed kolejnym grzmotem. Była jednak zbyt lekkomyślna, by się tym w tej chwili przejąć. - Dzięki - odpowiedziała na komplement, promieniejąc. - Ach, głupie, papierkowe sprawy. Muszę podskoczyć do mojego departamentu przedłużyć licencję na magiczne stworzenia, bo mój psidwak ostatnio jest strasznie kapryśny i nie chcę mieć problemów, jak skoczy komuś do kostki - wyjaśniła, wywracając z zakłopotaniem oczami, bo wstyd się przyznawać, że Nimbus był takim harpaganem. I tak był lepszy niż w szczenięctwie, niemniej jednak poruszanie się z nim po mugolskich dzielnicach Londynu wciąż należało do nie lada wyzwań, mimo lat treningu. - Lunch, jasne! - przystała na jego spontaniczną propozycję, znajdując się teraz w nie lada impasie. Co zrobić jako pierwsze? Z jednej strony chciałaby mieć już z głowy papierologię, z drugiej jego czas był pewnie mocno ograniczony.
Na szczęście okazało się, że nikt tu mnie niecnie nie atakuje. No powiedzmy, bo Bridget była często na tyle żywiołowa i pełna emocji, przy mnie jakże nieprzyzwyczajonym do bezpośredniego dotyku. Więc wychodzi na to, że dla mnie to był prawie atak, ale taki przy którym nie musiałem się szczególnie bronić, wręcz przeciwnie. Zdarza mi się zapominać jak bardzo niektórzy rezonują na innych falach energetycznych niż ja. I aż unoszę brwi do góry z lekkim zdziwieniem na jej wielki entuzjazm na mój powrót. Muszę po prostu z powrotem się przestawić. Bo to nie było tak, że tego nie lubiłem, wbrew pozorom całkiem podobało mi się kiedy ktoś z kim się zadawałem był ode mnie kompletnie inny w takich kwestiach, chociaż w życiu nie przyznałbym się do tego na głos. - Wspaniale? - powtarzam po niej lekko pytająco, przyglądając się jej z pozornie obojętnym wyrazem twarzy, jak zwykle, na chwilę dłużej skupiając na niej spojrzenie, ale nie na tyle by było niezręcznie. Bridget zaczyna paplać o swoim niesfornym psidwaku, na co aż unoszę flegmatycznie kącik ust z lekkim rozbawieniem. - Brzmi jak poważna sprawa - stwierdzam, próbując zachować pełną powagę. Zauważam też, że jest w lekkim impasie, więc przejmuję ponownie inicjatywę. - Coś czym powinien zająć się auror - stwierdzam i wyciągam w jej kierunku rękę, by złapać jej dłoń i pewnie skierować się w przeciwną stronę do wyjścia, w miejsce gdzie są przedłużane licencje. Oczywiście napotkaliśmy wielką kolejkę. Bez żadnych krępacji przechodzę obok wszystkich ludzi, poprawiając jedynie plakietkę aurora by wszyscy widzieli kim jestem, a kogoś kto śmiał na to coś parsknąć, zmierzyłem spojrzeniem pełnym lodu i arogancji. Przynajmniej w tym byłem bardzo dobry. - Poza kolejką, sprawy naszego departamentu - oznajmiam żabio wyglądającej czarownicy, która siedzi w okienku. Ja zaś powagą i lekkim zniecierpliwieniem, patrzę znacząco na Bri, jakby była moją nierozgarniętą asystentką, czekając aż poda kobiecie licencję psidwaka. Większość urzędników nie lubi wywyższania się aurorów czy innych niby ważniejszych od nich stanowisk, więc z wielką udziela mi niezbyt pospiesznej pomocy. Coś do tego mamrocze o tym od kiedy aurorzy zajmują się psidwakami, czy mi to nie uwłacza czy coś tam innego. - Jest świadkiem w sprawie - oznajmiam z równie niezbadaną miną co zawsze, odbieram przedłużoną licencję i macham głową na Hudson, żebyśmy stąd uciekali, zostawiając skonfundowaną czarownicę w okienku. - Wszystko? Idziemy? - upewniam się odwracając się w kierunku dziewczyny i dopiero teraz uśmiecham się delikatnie.
Z Bridget można było czytać jak z książki - tej obrazkowej dla dzieci - bowiem jej niezwykle ekspresyjna twarz i błyszczące oczy zdradzały absolutnie wszystko, co działo się w jej wnętrzu, a ono z kolei obfitowało we wszelkiego rodzaju emocje, zmieniające się niczym barwy w kalejdoskopie. Dla niektórych znajomość z nią mogła być zbyt intensywnym wyzwaniem, bo nie każdy dobrze czuł się w obliczu tornada jej rozlicznych, zawsze silniejszych niż powinny być uczuć. I gdy tak błyszczała przed nim, roziskrzona i roześmiana, podekscytowana perspektywą spotkania znajomej osoby, dostrzegła w jego uniesionej brwi zdziwienie, co ostudziło nieco jej zapał. Również potrafiła zapominać, że nie wszyscy rezonowali na tej samej fali, toteż spuściła nieco z tonu i przestała się uśmiechać jak wariatka. - No tak, dobrze Cię znów widzieć - odparła, wyjaśniając nieco swój poprzedni wybuch, którym go osaczyła, zaraz po tym, jak porwała go z tłumu. Całą karierę pewnie kazali mu się strzec przed czarnoksiężnikami, a proszę - może powinien się obawiać niemal o głowę niższej, słodkiej Bridget? - Poważna sprawa? - powtórzyła po nim, tym razem samej gubiąc trop, którym podążała ich rozmowa. Jego poważny ton głosu skołował ją nieco i odniosła wrażenie, że to ona przedstawiła sprawę zgoła inaczej, niż w rzeczywistości wyglądała. - Wydawało mi się, że to takie wiesz, papierkowe pierdoły - rzuciła jeszcze lekko, zupełnie nieświadoma, że Wolfgang w tej chwili żartował i miał w planach całą "akcję". Spojrzała na wyciągniętą w jej kierunku dłoń i chwyciła ją instynktownie, nim zdążyła pomyśleć, czy powinna i co właściwie zamierzali. Dopiero gdy pociągnął ją w kierunku Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami dotarło do niej, co tak naprawdę się działo - i wtedy roześmiała się w głos, ściągając na nich pewnie kilka ciekawskich spojrzeń. Zatkała usta dłonią, spoglądając na chłopaka przepraszająco, bo ostatnie, czego chciała, to zaburzyć powodzenie ich nagłej misji! Mina jej nieco zrzedła, gdy weszli do pokoju, w którym składało się podobne wnioski, wypełnionego po brzegi czekającymi w kolejce ludźmi. Bridget w normalnych okolicznościach nigdy nie pokusiłaby się o ominięcie kolejki. Teraz jednak, ciągnięta przez Wolfganga, nie miała zbyt dużego wyboru. - Nie, nie, wiesz co, to nic takiego, może nie ma takiej potrzeby - mamrotała do niego półgłosem, czepiając się jego ramienia, gdy tak brnął przed siebie jak buldożer, torując jej drogę pod samo okienko, za którym siedziała niespecjalnie zachwycona tym procederem czarownica. Im bliżej, tym czerwieńsze stawały się policzki panny Hudson, która wrzucona na głęboką wodę zorientowała się, że tak naprawdę to jest beznadziejną pływaczką. A po polsku - kompletnie nie umiała kłamać. - Tak, jest świadkiem w sprawie. To znaczy ja jestem. To znaczy oboje - plątała się w zeznaniach, które nie robiły na nikim zbyt dużego wrażenia, samej zapadając się nieco pod ziemię i modląc się, by procedura podbijania licencji trwała jak najkrócej. Czarownica nie spieszyła się za bardzo, najwyraźniej zirytowana podobnym przepychaniem sprawy z udziałem aurora, ale finalnie oddała im papier, a Bridget odetchnęła z ulgą. - Byłabym najgorszą aurorką świata - stwierdziła, śmiejąc się po fakcie, gdy opuszczali pomieszczenie wśród ściszonych głosów i mało przychylnych spojrzeń, palących ją w plecy. - A jeszcze gorszą, chociażby, złodziejką! Wyobraź sobie, że miałabym popełnić jakieś przestępstwo... Sprzedałabym samą siebie za dwa knuty - rzuciła jeszcze, wywracając oczami w geście politowania nad swoją nieudolną improwizacją przy okienku. - Możemy ruszać! Gdzie najczęściej jadasz? - zapytała, dając się prowadzić mężczyźnie do obranego przez niego celu.
Niby można było czytać z Bri z łatwością, ale zazwyczaj byłem lepszy w tradycyjnej lekturze, a nie ludzkich emocji. Dlatego też nie potrafiłem odpowiedzieć równym entuzjazmem, bo więcej było zawsze we mnie powściągliwej kurtuazji. Ale za nic nie chciałem jej peszyć tym moim podejściem i szkoda, że przez moja zbyt mało entuzjastyczne powitanie odrobinę się speszyła. - Ciebie też - odpowiadam jeszcze może nie z taką energia, ale ze stanowczością w głosie, licząc na to, że zrozumie moje słowa jako wystarczającą ekspresję na którą mogę u siebie liczyć. Uśmiecham się tylko znowu kącikiem ust kiedy twierdzi, że to przecież nic takiego. - Zależy dla kogo, dla twojego psidwaka to ważna sprawa - oznajmiam nadal poważnym tonem, zanim nie zaczynam jej ciągnąć w stronę odpowiedniego departamentu. Elegancko toruje nam drogą, ale Bridget nie jest tym zachwycona. Jej mamrotanie pod nosem, kompletnie ignoruję, bo gdyby każdy był taki dobry jak ona i nie używał swoich stanowisk dla swoich wygód, świat na pewno byłby lepszy! Ale nigdy tak nie będzie i nic się nie stanie gdy raz na jakiś czas wykorzysta swoją znajomość ze mną dla własnych benefitów. Tylko lata praktyki sprawiają, że nie parskam wręcz śmiechem na jej durne tłumaczenia. - Dokładnie, ona razem z psidwakiem są najważniejszymi świadkami w śledztwie - oznajmiam patrząc na Bri spokojnie, kompletnie ignorując już lekko oburzoną panią w okienku, która mimo wszystko oddała nam papier, coś mamrocząc pod nosem. Nie obchodzą mnie jakiekolwiek oburzone spojrzenia. Wszyscy w końcu wyjdą z kolejki i nigdy nie będą pamiętać, że stracili przez nas te trzy minuty swojego życia. Zdążą się jeszcze pokłócić stojąc tam, albo skupią się na tym co będą robić na obiad, a nie przypominać sobie wejście aurora. - To prawda, gdyby wszyscy byli takimi przestępcami jak ty, moje życie byłoby znacznie łatwiejsze - stwierdzam w końcu wykazując w pogodnym tonie lekkie rozbawienie jej zachowaniem. - Przejdziemy kominkiem na Pokątną i tam możemy iść do Soulu albo jakiejś kawiarni po prostu - oznajmiam i nadal toruję nam drogę z pewnością siebie, dzięki swojemu wzrostowi górując nad większą częścią ludzi. Po czym po podjęciu tej męskiej decyzji kieruję nas do wyjścia.
Po powrocie do Anglii z wakacji, wciąz miał wiele obowiązków przed rozpoczęciem roku szkolnego. Jednym z nich było raportowanie zadań Łamacza Klątw, którego zobowiązaniami od niedawna się parał, w ramach rozszerzenia swoich możliwości i szansy rozwijania zainteresowań poza samą dziedziną opieki nad zwierzętami czy pracy na ranczo. Niestety, nierzadko jego wizyty w biurze bezpieczeństwa kończyły się scysjami z pracującymi tam urzędnikami, bo Rosa z natury miał problem z autorytetami, a szczególnie takimi, które były nimi z tytułu, a nie z rzeczywistych osiągnięć zawodowych. Trudno było mu akceptować bierność urzędników w wielu aspektach działań wobec ostatnich tragedii, jakie w zeszłych kilku latach nawiedzały Anglię. Wielokrotnie dość niepochlebnie wyrażał się o ich bezradności i wzgardzał wytłumaczeniami o tym, że mieli ręce związane paragrafami. Dziś był jeden z takich dni, kiedy próbował, po raz enty, rozwiązać kwestię powróżkowego pyłu, zatruwającego akwen wodny na ranczo, tylko po to, by również po raz enty, odbić się od biurokracji tej instytucji. W humorze znacznie mniej, niż średnim, opuścił zamaszyście biuro bezpieczeństwa i krokiem szybkim, gniewnym nawet, przedostał się z trzeciego piętra na parter. Los bywa przewrotny, a nieszczęścia lubią chodzić parami. Wychodząc z windy wpadł z rozmachem na niższego od niego - co nie było szczególnie zaskakujące - mężczyznę w pasiastym garniturze w kolorze marengo. Odruchowo chwycił go za barki, zdając sobie sprawę z tego, że gabaryty w połączeniu z impetem, najpewniej zbiłyby go z nóg i rzucił zniecierpliwione 'zejdź mi z drogi'. Rosa nie lubił przepraszać, miał też ogromne trudności z proszeniem, tak jak z pytaniem o czyjeś zdanie w sprawie, którą sam uznawał w głowie za niewymagającą dyskusji. W jego wyobrażeniu, sterczenie tuż przed drzwiami windy, było proszeniem się o taki wypadek, w związku z czym nie poczuwał się do winy. Okazało się jednak, że mężczyzna również się nie poczuwał. Co więcej, widząc, z kim się zderzył, w kilku dość dosadnych słowach zatrzymał Austriaka w miejscu. - Myślisz, że tacy jak Ty mogą wszędzie i wszystko?! - fuknął na blondyna ze zdenerwowaniem - Cholerne genetyczne krzyżówki, gdzie się nie pojawią, zachowują się, jakby świat powinien przed nimi klękać! Rosa nie był nerwowy. Właściwie bardzo rzadko coś rzeczywiście wytrącało go z równowagi, a choć wychodził z biura bezpieczeństwa dość regularnie poirytowany, to daleko było mu do wybuchów złości. Już w wieku nastoletnim nauczył się panować nad emocjami, z tego prostego powodu, że świecenie pyskiem harpii nie przystało dżentelmenowi. Odwracając się jednak do mężczyzny w prążkowanym garniturze, a zrobił to powoli, zatrzymany w pół kroku tymi rasistowskimi obelgami, utkwił w nim martwe spojrzenie rekina: - Słucham? - to najwyraźniej był dzień, który miał zakończyć się rękoczynami. Na szczęście, czy może nieszczęście, znał więcej niż jedną, obrzydliwą klątwę.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde nie sądziła, że powrót do pracy po miesięcznych wakacjach w Polsce (które chwilami były równie stresujące jak akcje aurorskie ze względu na obecność utopców i biesów) będzie aż takim szokiem. Chwilami rozważała nawet wykorzystanie jeszcze kilku dni zaległego urlopu i wyjazd do rodzinnego domu w Kornwalii, ale wiedziała, że to byłoby chowanie głowy w piasek i tylko odwlekanie nieuniknionego. Denerwowała ją papierologia, źle sporządzane raporty i ogólna bezmyślność wielu ludzi, z którymi musiała mieć do czynienia, ale maskowała te uczucia powściągliwym uśmiechem, odliczając godziny do końca swojej zmiany i modląc się, żeby nie dostać żadnego zgłoszenia wymagającego natychmiastowej interwencji. Dlaczego nie wszyscy mogą się cieszyć sezonem ogórkowym? Tego dnia z ulgą opuszczała kwaterę aurorów, ciesząc się, że piekło, jakie rozpętał szef, zupełnie jej nie dotyczy. Jeden z mniej lubianych kolegów koncertowo spartaczył robotę, w dodatku ujawnił poufne informacje swojej kochance i najprawdopodobniej czekała go dyscyplinarka, a w każdym razie poważne kłopoty. Isolde nie należała do ludzi, którzy lubią być świadkami tego rodzaju scen, dlatego wyślizgnęła się pospiesznie na korytarz i próbowała skupić na znacznie przyjemniejszej perspektywnie lunchu, bo umierała z głodu. Wskoczyła do jednej z wind i z zadowoleniem przyjęła fakt, że nie musi jej z nikim dzielić. Marzyła o ciszy i spokoju, które wydawały się dosłownie na wyciągniecie ręki... Jednak gdy zatrzymała się na parterze i wysiadła z windy, natychmiast natknęła się na kolejną scenę, która rozwijała się dosłownie na jej oczach. Nie zdążyła nawet się zdziwić obecnością oszałamiającego pół-wila, Atlasa Rosy, którego poznała na wyjeździe, ani tym bardziej zarumienić, bo wszystko wskazywało na to, że lada chwila przy sąsiedniej windzie dojdzie do rękoczynów. Znała faceta w prążkowanym, wyjątkowo paskudnym garniturze - zdaje się, że był specjalistą od zwalczania szkodników domowych, jednak nikt nie miałby pewnie pojęcia o jego istnieniu, gdyby nie fakt, że jego żona uciekła z pół-wilem i od tego czasu regularnie obrażał wszystkich, których podejrzewał o domieszkę krwi tych istot. Wyglądało na to, że był nieźle ustosunkowany w Ministerstwie i dlatego jego wyskoki uchodziły mu na sucho - poza tym chyba jeszcze nigdy nie zdołał w żadnej ze swoich ofiar obudzić gniewu harpii. Isolde zmarszczyła gniewnie brwi i bez wahania wkroczyła do akcji, stając między mężczyznami. - Panie Blackwell, myślę, że powinien pan się pohamować, jeśli nie chce mieć pan postawionych zarzutów. Jest pan chyba najbardziej znanym rasistą w Ministerstwie i nie jest to powód do chluby - powiedziała stanowczo, mierząc mężczyznę lodowatym spojrzeniem. Aż się zapluł z wściekłości, czerwieniejąc jeszcze bardziej. - Co pani mi tu będzie...! Ja tylko mówię prawdę! A pani na pewno jest jedną z nich, tych, tfu, mieszańców! - wysapał gniewnie, taksując ją spojrzeniem, które z całą pewnością się jej nie podobało. - Nie, panie Blackwell. Ja jestem zupełnie zwyczajnie i po prostu ładna, nie ma w tym żadnej magii - odpaliła ze złością Isolde, sama się dziwiąc własnemu tupetowi i złośliwości, którą zwykle dobrze kontrolowała w takich sytuacjach. - Ma pan pięć sekund, żeby przeprosić tego pana albo stanowczo zaproponuję nocleg w areszcie, żeby miał pan szansę ochłonąć - dodała, wyciągając swoją odznakę aurorską i robiąc znaczącą minę. Nawet nie spojrzała na Atlasa, mając tylko nadzieję, że Rosa nie wpadnie w furię, ukazując światu swoje mniej piękne oblicze. Widziała coś takiego raz i naprawdę nie miała ochoty na powtórkę, a już z całą pewnością nie po ciężkiej zmianie.
Krew w jego żyłach zdawała się robić gęstą jak smoła, czuł sztywnienie karku, którym charakteryzował się jego gniew. Nie było go łatwo wytrącić z równowagi, ale już wytrącony spadał na prowokatora jak fala, nieokiełznany ruch żywiołu, którego nie da się zatrzymać. Pojawienie się Bloodworth było mu jednocześnie nie na rękę, jak i bardzo odpowiednią okolicznością. Negatywne emocje, które tak rzadko uzewnętrzniał, podchodziły mu pod język, gotowe do splunięcia jakąś klątwą. Przeniósł spojrzenie na kobietę, unosząc brwi w niemym zdziwieniu tą kuriozalną wymianą zdań, bo okazywało się, że człowiek poza byciem rasistą, był też po prostu zwykłym chamem. Dotknął delikatnie ramienia aurorki, która pomimo smukłej postury ustawiła się tak, jakby chciała stanowić jego tarczę i uśmiechnął się do niej spokojnie. Odwracając się jednak do Blackwella, próżno było szukać podobnego sentymentu: - Przejawy rasizmu, klasizmu czy jakichkolwiek innych nietolerancji względem drugiego człowieka są najczęściej oznaką niskiego ilorazu inteligencji i kultury społecznej. - mówił cicho i chłodno, ale wyraźnie przekazując, co miał na myśli - Spodziewałbym się po pracowniku Ministerstwa trochę więcej, ale jeśli nie czuję się Pan reprezentantem tej zacnej instytucji i nie da się Pan skusić uprzejmej damie do wyłuskania z siebie skrawka kultury, będę bardziej niż szczęśliwy, po takim wstępie, dokończyć z Panem tę rozmowę na zewnątrz. - zrobił ten krok, zmniejszając dystans między sobą a urzędnikiem i wykorzystując jeden z oczywistych atutów, które posiadał, a które nie były wcale zależne od genów wili, które nosił w swoim ciele, pochylił się, górując nad człowiekiem i zbliżając twarz do jego twarzy. Obelga sama w sobie nie była niczym szczególnym, mierzył się z przejawami rasizmu niejednokrotnie w swoim życiu i gdyby chodziło o niego samego, ogrom jego ego z łatwością przysłoniłby jakiekolwiek oznaki przejęcia takimi uwagami. Problem polegał na tym, że Rosa nie był klasycznym przypadkiem dziecka, zrodzonego z chwilowego romansu i porzuconego przez dziką matkę. Wychował się w domu, w którym zarówno ona, jak i jego rodzeństwo, żyli w doskonałej harmonii ze swoim otoczeniem, a matka dokładała wszelkich starań do tego, by rozumieli możliwości, a przez to też odpowiedzialności związane z ich niezwykłymi talentami. Nazwanie go mieszańcem obrażało tę właśnie jego rodzinę, a takiego splunięcia Atlas nie potrafił przełknąć bez drgnięcia powieki. Urzędnik wyglądał, jakby się miał ugotować, czerwieniejąc na twarzy i walcząc ze sobą, jednocześnie chyba pragnąc tej konfrontacji dla spełnienia poczucia krzywdy i ratowania dumy, ale też chcąc z tego miejsca, spod tej twarzy, jak najprędzej się oddalić.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Jego dotyk ją zelektryzował, ale nie dała tego po sobie poznać. Uderzyła ją tylko myśl - czy to jej tęsknota za dotykiem, czy oszałamiająca uroda Atlasa Rosy? Nigdy nie była szczególnie wrażliwa na męskie wdzięki, bardziej ceniąc wnętrze niż nawet najpiękniejsze opakowanie, jednak nie łudziła się, że ma dość mocny charakter, by nie oprzeć się urokowi pół-wila. A może nie doceniała samej siebie? Nie odpowiedziała uśmiechem, nadal napięta i skoncentrowana, ale delikatnie skinęła głową na znak, że nie będzie się wtrącać. Bądź co bądź, była to jego sprawa, nawet jeśli Isolde jako stróż prawa czuła się w obowiązku reagować na jakiekolwiek przejawy agresji, niesprawiedliwości i tak dalej. To nie tak, że nie wierzyła, że Rosa nie poradzi sobie sam z impertynenckim idiotą - po prostu uważała, że jej moralnym (a nie tylko zawodowym) obowiązkiem było okazać poparcie każdemu, kto padał ofiarą dyskryminacji. Przymykanie oka na takie zachowania było równoznaczne z przyzwalaniem na nie. Oczywiście Isolde nigdy nie ubrałaby swoich przekonań w takie górnolotne frazesy - dlatego po prostu stanęła między Rosą a Blackwellem i wygłosiła to krótkie ostrzeżenie. Teraz jednak nie protestowała, kiedy Atlas tak dobitnie wyraził swoje zdanie na temat braku tolerancji, a potem w szalenie elegancki sposób zaproponował Blackwellowi pojedynek... albo bójkę. Trudno było to jednoznacznie stwierdzić. Nie wtrącała się, słusznie zakładając, że Blackwell jest w równym stopniu tchórzem, co pełnym uprzedzeń kretynem i nie odważy się na otwartą konfrontację z kimś o tyle od niego silniejszym, a prawdopodobnie posiadającym też większy potencjał magiczny. Domyślała się, że urzędnik nieraz fantazjował o tym, z jaką rozkoszą pokiereszowałby idealną twarz potomka wili, mszcząc się na nim za własne nieszczęścia, ale z całą pewnością nie odważyłby się wcielić tych marzeń w życie. Przynajmniej nie w tej chwili. Tymczasem wokół nich zaczął się zbierać niewielki tłumek ciekawskich, którzy wyjaśniali nowoprzybyłym, o co chodzi i co do tej pory się zdarzyło. W innych okolicznościach Isolde pewnie kazałaby im się rozejść, jednak chciała, by Blackwell raz na zawsze oduczył się tych rasistowskich wyskoków, a obecność publiczności zwiększała na to szanse. Zakładała, że albo skapituluje, albo dostanie łomot od Atlasa, albo zostanie przez nią odprowadzony do aresztu - i każda z tych opcji była dla niego równie upokarzająca, dając nadzieję, że zastanowi się dwa razy, zanim znów pozwoli sobie na zaczepki pod adresem potomków wili. - Gładka twarz, gładka gadka... - fuknął Blackwell, czerwony i spocony. Jednak widząc, że Atlas nie żartuje, a Isolde najwyraźniej faktycznie ma zamiar zaprowadzić go na dołek, zawahał się. - Niech wam będzie. PRZEPRASZAM - rzucił sarkastycznie, wymachując dłońmi i nikt z obecnych nie mógł mieć wątpliwości, że były to najbardziej nieszczere przeprosiny, jakie w życiu słyszał. Mimo wszystko były to przeprosiny i mimo pomruku niezadowolenia, jaki przetoczył się przez niewielki tłumek gapiów, to powinno wystarczyć. Isolde spojrzała pytająco na Atlasa, mając nadzieję, że uzna to za dostateczne przeprosiny i nie będzie żądał satysfakcji. Była naprawdę zmęczona po swojej zmianie, a rozdzielanie dwóch facetów ciskających w siebie klątwami nigdy nie sprawiało jej frajdy.
Rosa był z natury bardzo skłonny do fizycznych interakcji. Czy to świadomie wiedząc, jak mogą reagować na niego ludzie, czy to część austriackiej kultury, w której dorastał, gdzie nie stanowiło to szczególnego tabu - nie było wiadomo, bo i nikt nigdy go specjalnie o to nie pytał. Ludzie dzielili się głównie na takich, którym ten dotyk był na rękę, lub tych, którzy uciekali od niego jak od ognia. Ani jedna, ani druga grupa nie trwoniła czasu, by o tym rozmawiać. Błędnym było pozorne założenie, że Rosa, wiecznie błogi, z ciepłą iskierką w oku, był osobą właśnie łagodną czy ciepłą. Większość gatunków stworzeń obnażała zęby, sygnalizując groźbę, agresję czy dominacje. Jako przypomnienie, że te szczęki mogą i rozedrą Twoje gardło w ramach konieczności. Zawsze warto o tym pamiętać, widząc jego uśmiech. Półwil jest w końcu tylko w połowie człowiekiem i po części wciąż ma nieludzkie odruchy. Tak i teraz, uśmiechnął się do mężczyzny nader czarująco, obserwując go z pełną uwagą jasnych oczu. - Miłego dnia, Panie Blackwell. - choć zabrzmiało to niezwykle kulturalnie i po dżentelmeńsku, może przez wzgląd na tę kapkę uroku, którą Atlas zawsze wokół siebie roztaczał, ale jednocześnie gdzieś w tym życzeniu brzmiała jakaś niewypowiedziana groźba. Kiedy urzędnik odwrócił się do windy, Atlas stał i odprowadził go wzrokiem, niewzruszenie, jak bezgłośna sowa, obserwująca lampionami oczu umykającą między krzewami kunę. Kiedy odwrócił się na powrót do Isolde, zauważył, że całe przedstawienie nabawiło się już kilku gapiów i jego postawa sprawnie i miękko z grożącej złożyła się do tej giętkiej, syreniej, opatrzonej pięknym uśmiechem i niemal uległym spojrzeniem. - Och bardzo Państwa przepraszam. - powiedział szarmancko, kładąc dłoń na piersi w geście podkreślenia szczerości swoich słów- Nie chciałbym zaburzyć rytmu Państwa dnia. - pokręcił głową, cały taki uprzejmy i urokliwy, przecież nie mógł mieć żadnych złych intencji ani być niczemu winien. Skierował swoją uwagę w stronę Isolde i przechylił lekko głowę. - Ciebie przepraszam szczególnie, że musiałaś stać się moją rycerką. - uśmiechnął się - Jak bardzo jesteś zajęta? Może zrewanżuje się lanczem, za tę pierwszoklasową obronę? - zażartował cicho, nachylając się lekko w jej stronę i nadstawiając ramienia. Ze stanu podprogowo gotowego wyrządzić rzeczywistą krzywdę nieznanemu człowiekowi, sprawnie jak nuta na pięciolinii, jednym brzmieniem, przeskoczył w buty typowego Atlasa, bajerującego uśmiechami z żurnala i swobodą przewidywalnego lekkoducha-włóczykija.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Skłamałaby, mówiąc, że jej nie intrygował. Nie chodziło nawet o pociąg fizyczny, tak naturalny w obecności kogoś, o jego genach, ale o subtelną odmienność, która równie dobrze mogła wynikać z faktu, że nie wychował się w Wielkiej Brytanii. Jej wrażliwe ucho wyłapywało niuanse brzmieniowe, które zdradzały, że angielski nie był jego pierwszym językiem, mimo że posługiwał się nim nie tylko poprawnie, ale wręcz finezją, której brakowało wielu Brytyjczykom. Widziała, że w jego uśmiechu czai się groźba, podobnie jak w przenikliwych oczach drapieżnika, kiedy patrzył na Blackwella. Zastanawiała się, czy urzędnik miał dość wyczulony instynkt samozachowawczy, żeby wziąć nogi za pas, czy też jego nieuleczalne pieniactwo doprowadzi do eskalacji konfliktu. Na szczęście facet miał jeszcze kilka szarych komórek, które rozsądnie kazały mu ustąpić i jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem dwumetrowego półwila, który wydawał się niepokojąco nie-ludzki. Isolde w napięciu oglądała ostatnie sekundy tego pojedynku na słowa i spojrzenia, nadal trzymając w pogotowiu różdżkę i odprężając się dopiero, kiedy Blackwell zniknął w windzie - nieustająca czujność i tak dalej. Uśmiechnęła się pod nosem, obserwując, jak Atlas z gotowego do skoku drapieżnika przemienił się w coś bliższego rozmruczanemu kotu, pełnemu wdzięku i budzącemu wyłącznie pozytywne uczucia. W pewnym sensie podziwiała to, jak dobrze czuł się we własnej skórze, jak gładko przechodził z jednego trybu w drugi, jak groził, czarował i ugłaskiwał zarówno tonem swojego głosu, jak i mową ciała. Znała w swoim życiu kilku potomków wili, jednak byli oni albo autodestrukcyjni, albo wiecznie pełni pretensji i goryczy, udręczeni własną urodą. Atlas był inny - zadawał sobie trud bycia miłym, choć przecież wystarczyłaby odrobina jego uroku, by ludzie zrobili dla niego wszystko. Poza tym autentycznie kochał zwierzęta, był pasjonatem czegoś innego niż własna uroda i związana z nią udręka. W ogóle nie sprawiał wrażenia kogoś udręczonego - Isolde widziała go drugi raz w życiu, ale zwykle dość sprawnie rozszyfrowywała tego rodzaju zagadki - doskonale czując się we własnej skórze i rozsiewając swój blask z wyraźną przyjemnością. Kiedy zwrócił się do niej, roześmiała się cicho, wyraźnie zakłopotana, i odgarnęła z czoła niesforny kosmyk włosów, nad którym nigdy nie mogła zapanować. Nie zdołała zapanować nad rumieńcem, który wypłynął na jej twarz, całkowicie odbierając jej powagę stróża prawa. - Och, zupełnie nie potrzebowałeś mojej pomocy... Blackwell to recydywista, jeśli chodzi o naprzykrzanie się osobom z genami wili. Ma osobistą urazę - wyjaśniła, wahając się przez moment, zanim przyjęła jego ramię, czując się jak piętnastolatka poproszona do tańca przez najprzystojniejszego chłopca w szkole. - Dziękuję. Właśnie skończyłam zmianę i marzę o lanczu - wyznała szczerze, starając się nie zastanawiać nad przykrym faktem, że na jej twarzy na pewno wypisana jest nieprzespana noc, włosy ma w nieładzie, a ubranie bardziej praktyczne niż wyjściowe. Trudno - przecież przy nim wyglądałaby blado nawet w sukni balowej i pełnym makijażu. Mimo że z wiekiem zaczęła patrzeć na siebie nieco przychylniej i rozumiała, że może się podobać mężczyznom, daleko jej było do próżności czy nawet szczególnej pewności siebie. Poza tym zawsze była kobietą czynu, a studiowanie własnego wyglądu w lustrze było zdecydowanie zbyt bezproduktywne jak na jej gust.
Dopiero od roku, może dwóch, Rosa przestał być antagonistą życia takich ludzi jak Blackwell. Większość swojej młodości bardzo swobodnie i szczodrze korzystał z możliwości, jakie posiadał w swoich genach, czując, że irracjonalnym, jeśli nie zwyczajnie głupim, byłoby próbować nie być sobą. To utrata Anny i ta okrutna, zimna Anglia powoli nauczyły go nie tylko, że warto dawać ludziom przestrzeń na bycie sobą, zamiast tankować ich po brzegi urokiem, ale i tego, że życie to dialog, w którym znajduje się więcej czasowników niż "chcę" i więcej przymiotników niż "moje". Mimo to, ten Rosa, którego poznawali ludzie teraz, był wciąż młodą kreacją, świeżym owocem, ledwie dojrzałym do tego odcienia rumianości. Za nim stało wiele lat najgorszych - w społecznej perspektywie - odruchów, do których podświadomie Atlas przynajmniej w myślach uciekał z łatwością, jak zakładanie wygodnych papci po całym dniu marszu w eleganckich pantoflach. Odprowadził urzędnika wzrokiem do windy i dołożył starań do tego, by miłym słowem i uprzejmością na pewno pozostawić po sobie w pamięci pracowników Ministerstwa siebie, jako pozytywnego bohatera, by nie powiedzieć ofiarę tego wydarzenia, a na pewno w żadnym stopniu agresora, czy winnego. Uwielbiał rumieńce. Była w nich niewymuszona naturalność, coś, nad czym nie da się zapanować, wywołać na już, zechcieć i mieć. Jak mała nagroda za dobrze wypowiedziane zdania, odpowiednio dopasowany uśmiech, czy celnie puszczone oko. - Szalenie mi przykro to słyszeć. - przechylił lekko głowę - Niemniej nie aż tak, żeby pozwolić sobie być ofiarą jego grubiaństwa. - co innego, kiedy należało narzucić jakieś jarzmo na zachowanie, analizować kilka kroków wprzód jaki efekt mogą mieć użyte słowa czy gesty, tak jak miało to miejsce w jego codziennej pracy z uczniami, gdzie musiał uważać na słowa i czyny, będąc nie tylko kolejnym potomkiem wili, którego zachowanie zawsze było brane pod lupę, ale przede wszystkim nauczycielem i pedagogiem, co było w jego mniemaniu odpowiedzialnością wyższą, niż nierzadka ochota ułatwić sobie życie urokiem wili. Mimo to przecież nie był święty. Choć bardzo dużo pracy wkładał w to, by za świętego uchodzić. Uśmiechnął się. - W takim razie świetnie się składa. Po godzinnej, bezskutecznej batalii z urzędnikami departamentu kontroli magicznych stworzeń i kolejną, bezowocną dyskusją z biurem bezpieczeństwa, jedyne co mam w głowie - z jakiegoś szalonego powodu - to elkerki. Więc pofolgujmy sobie. - powiedział swobodnie. W zupełności nie zdawał się mieć w sobie grama poczucia krępacji czy wstydu, kiedy wzięła go pod rękę, idąc tak, jakby to był jedyny naturalny sposób chodzenia z damą gdziekolwiek. - Pytanie tylko, czy chcesz zostać w kantynie Ministerstwa, czy może wybierzemy się na Pokątną?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde nie była głupią gąską i doskonale wiedziała, że Atlas doskonale wie, co z nią robi i że mimo że rozsiewa swój urok subtelnie, to z pełną świadomością. W jakimś sensie to było doskonale uczciwe - w przeciwieństwie do tego, co wyprawiał z nią Ben, mącąc jej w głowie niedookreślonymi deklaracjami, smutnymi, tęsknymi spojrzeniami i tą niewypowiedzianą obietnicą emocjonalnej, romantycznej udręki. Atlas z nią flirtował otwarcie, naturalnie i pogodnie, bawiąc się w tym w sposób, który sprawiał Isolde przyjemność, jednocześnie nie napełniając jej obawami, nie zmuszając do wybiegania myślami w przyszłość, rozszyfrowywania intencji... Chciał zabrać ją na lancz i spędzić z nią trochę czasu, bo stanęła po jego stronie. Tak po prostu. Uśmiechnęła się lekko, słysząc tę deklarację. - I bardzo słusznie. Powinien już dawno zostać dyscyplinarnie zwolniony, ale niestety ma odpowiednie koneksje... Ale mam nadzieję, że twoje wystąpienie dało mu do myślenia... a przynajmniej odpowiednio wystraszyło. O myślenie w czasie wolnym raczej go nie podejrzewam - westchnęła teatralnie Isolde, zastanawiając się, do jakiego stopnia fakt, że tak dobrze się przy nim czuje, wynika z jego genetycznych predyspozycji, a na ile z typu osobowości. Z potomkami wili nigdy nie była tego całkiem pewna, ale nie miała zamiaru tego roztrząsać. Po pierwszym onieśmieleniu wywołanym jego urodą i manierami przyszło nietypowe dla niej odprężenie, tak pożądane zwłaszcza po ciężkiej zmianie. - Och, znam ich aż za dobrze... Ludzie, którzy czerpią poczucie własnej godności z komplikowania prostych spraw. Eklerki brzmią jak jedyne sensowne remedium na stres postbiurokracyjny. Ale, wybacz, najpierw muszę zjeść coś konkretnego, żeby w pełni docenić urok eklerek - zadeklarowała z uśmiechem, mimowolnie doceniając siłę jego ramienia i czując, że jej serce bije odrobinę szybciej, choć nie był to nerwowy, nastoletni trzepot, który by ją zaniepokoił. Chyba po prostu pierwszy raz od dawna czuła się kobietą, nawet jeśli zachowanie Atlasa nie wykraczało poza ramy dobrego wychowania okraszone jego (nie)naturalnym wdziękiem. Przestała roztrząsać kwestię swojego wyglądu - prostych lnianych spodni i równie prostej białej koszuli, włosów splecionych w nieco potargany teraz warkocz i bardzo powściągliwego makijażu ograniczającego się do tuszu i dyskretnej kreski na powiekach - bo czuła się po prostu dobrze, jakby opromieniona blaskiem Atlasa. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym już opuścić Ministerstwo. Ty spędziłeś tu godzinę, ja coś koło dziesięciu i naprawdę marzy mi się odmiana - wyznała z rozbawieniem, unosząc głowę, by spojrzeć mu w oczy, kiedy ruszyli w stronę wyjścia. Istnieje spora szansa, że skupiali na sobie uwagę mijanych osób - nie tylko ze względu na magnetyzm Atlasa, ale też dlatego że dobrze się prezentowali jako duet. Oboje wysocy, smukli, jasnowłosi i poruszający się z naturalną gracją, a przy tym chyba całkiem nieźle czujący się w swoim towarzystwie, co być może nie było niczym dziwnym w przypadku Atlasa, ale u powściągliwej Isolde już tak. Czasami uchodziła za zimną, a jej arystokratyczny akcent sprawiał, że szufladkowano ją jako wyniosłą, jednak zyskiwała przy bliższym poznaniu, okazując się życzliwą i pomocną koleżanką, a także czułą i oddaną przyjaciółką, na której można było polegać zarówno w pracy, jak i życiu prywatnym. Jednak na odkrycie jej zalet potrzeba było czasu i nieco otwartości, bo nigdy nie należała do przesadnie ufnych osób. Trudno powiedzieć, czy Atlas oczarował ją swoim wdziękiem wili czy pewną naturalną lekkością - dość że cieszyła się na te eklerki, a jej mózg nie podsuwał jej żadnych czarnych wizji, które wepchnęłyby ją z powrotem do skorupki.
Uznała, że może spróbować podsunąć tacie jedną z potraw, jakie ćwiczyła do konkursu. To była myśl całkiem oczywista, ale nie była do końca przekonana, czy William będzie zachwycony tym, co podsunie mu pod nos, ostatecznie kuchnia inna, niż dobrze mu znana, nie do końca była tym, co sprawiało mu przyjemność. Tymczasem ona właśnie uznała, że spróbuje zrobić coś, co nawiązywało do ostrej kuchni azjatyckiej, biorąc sobie za przykład koreańskie dania, szukając czegoś, co miałoby w sobie odpowiednią dawkę łagodności, pikantności i słodyczy, czegoś, co byłoby wyśmienitą mieszanką, jaka mogłaby każdego oszołomić i spowodować, że uznałby to coś za naprawdę fascynującą potrawę. Czymkolwiek właściwie była, bo Carly obecnie nad nią pracowała, szukając odpowiedniego połączenia wszystkich smaków, testując różne pasty i sosy, jakich mogła tutaj użyć, starając się jednocześnie sięgać po rodzime produkty, skoro zadaniem było coś, co było jedynie inspirowane kuchnią zagraniczną. To zaś znaczyło, że musiała dostosować smak do podniebień nieprzyzwyczajonych do kulinarnych szaleństw. A skoro była mowa o czymś szalonym, to kiedy tylko Norwood dostrzegła na korytarzu znanego sobie opiekuna smoków, niespodziewanie zmieniła zdanie co do niesionych właśnie pudełek pełnych jej niespotykanej potrawy. Doszła do wniosku, że Longwei mógł okazać się o wiele lepszym testerem jej popisów, wiedząc, jak teoretycznie powinny smakować, więc mógł jej coś podpowiedzieć, tym bardziej że przecież żył od dawna w Anglii i jego smak musiał się już całkiem nieźle pomieszać, tworząc, otóż właśnie, odpowiedni konglomerat, jaki Carly zamierzała bezczelnie wykorzystać, szukając czegoś, co byłoby odpowiednie dla surowego jury. - Longwei! - rzuciła więc dość radośnie, przyspieszając kroku, by go dogonić, co wcale nie było łatwe, kiedy było się wzrostu karzełka i niosło się pudełka pełne ciepłego jeszcze jedzenia. Niemniej jednak niemalże do niego podbiegła, pospiesznie wyjaśniając mu całą tę sytuację, uśmiechając się do niego niesamowicie promiennie i z dumą pokazując mu to, co przygotowała. - Mam nadzieję, że masz chwilę czasu i jesteś głodny! - zakończyła, patrząc na niego z nadzieją.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Nie spodziewał się spotkać Carly w gmachu Ministerstwa Magii, ale nie mógł również powiedzieć, że nie było mu miło. Chwilę spoglądał na nią w zaskoczeniu, z powodu pudełek, jakie ze sobą niosła, ale gdy tylko zaczęła tłumaczyć sprawę, uśmiechnął się do niej lekko. Z jakiegoś powodu było mu miło, że pomyślała, aby skierować się z tym do niego, choć jednocześnie obawiał się, czy będzie w stanie jakkolwiek pomóc. Był świadom, że jego smaki nie wszystkim odpowiadały, tak jak jemu nie pasowały wszytkie typowo brytyjskie połączenia. - Mam czas i miejsce w brzuchu, więc możemy się zatrzymać - powiedział, wskazując ręką w stronę fontanny, przy której czasem niektórzy zatrzymywali się na chwilę pogawędki. Zaraz też spojrzał na przyniesione przez nią pudełka, próbując raz jeszcze ułożyć sobie w głowie to co mówiła o konkursie, o łączeniu smaków, mając wrażenie, że zdecydowanie nie uchwycił wszystkiego. Jednak czego można było się spodziewać, gdy było się myślami przy zgoła innym temacie, a ktoś nagle wybijał go z rozmyślań. - To jeszcze raz... Powiedz co tu masz - poprosił, siadając przy fontannie, z uśmiechem czekając, aż otworzy odpowiednie pudełka, skupiając się już w pełni tylko na Puchonce. Był naprawdę ciekaw połączenia smaków, choć jednocześnie liczył, że nie sięgnęła po nic szczególnie ostrego, za dobrze wiedząc, jak pikantne potrafiły być azjatyckie dania. A z tymi z kolei sam nie miał najlepszej relacji.