Ministerstwo Magii znajduje się wiele metrów pod ziemią, można się do niego dostać siecią Fiuu, bądź poprzez starą i zniszczoną, londyńską budkę telefoniczną. Wejście dla pracowników znajduje się w publicznych toaletach w mugolskiej części Londynu. W holu głównym Ministerstwa znajduje się imponująca, Fontanna Magicznego Braterstwa, która przedstawia parę czarodziejów, centaura, skrzata i goblina. Można ją uznać za dowód ludzkiej pychy i niesprawiedliwości, jednak jej umiejscowienie w Ministerstwie ma szczytny cel - pieniądze wrzucone do fontanny przeznaczane są na rzecz Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Na kilku piętrach, na które można się dostać po uprzednim przejściu kontroli bezpieczeństwa i pokazania odpowiednich papierów, kursującymi, złotymi windami, znajdują się różne wydziały i departamenty.
Dzień w ministerstwie zmierzał ku końcowi. Grupki urzędników, powoli zajmowały się swoją pracą, ciesząc się perspektywą końca dniówki. Domykając szafy i sprzątając biurka, ruszyli w stronę wyjść z ministerstwa... Jakże zdziwili się, gdy okazało się iż żaden z kominków, ani nawet główne wyjście z kompleksu nie działa a próby teleportacji są całkowicie beznadziejne. Bardziej wzburzony niż przestraszony tłum urzędników, tupał i napierał na wyjścia z gmachu próbując wydostać się na zewnątrz i ruszyć do domu. Większość uznała to za chwilowe awarie. Część szeptała o sabotażu, klnąc na opozycje polityczną obecnego ministra. Jednak nikt, nie spodziewał się tego, co miało się wydarzyć. Światła zgasły a windy stanęły, uniemożliwiając niemal całkowicie szybką komunikacje w obrębie kompleksu. Gdy nastały ciemności, oświetlone jedynie bladymi światłami różdżek czarodziejów, głęboki wzmocniony Sonorusem głos odezwał się, niosąc swe obwieszczenie na całość ministerstwa. - Tu Odziały Specjalne Aurorów ! Kompleks został zamknięty, z powodu podejrzenia inwigilacji Ministerstwa Magii, przez nieznaną grupę czarnoksiężników. Proszę zachować spokój i stosować się do dalszych instrukcji ... Nim jeszcze przebrzmiały pierwsze słowa, z trzaskiem aportacji pojawiły się pierwsze grupy uderzeniowe aurorów, rozbrajając urzędników i zapędzając ich do odizolowanych pomieszczeń.
Niecałą godzinę później, gdy sytuacja uspokoiła się znacznie Allastor Fox dowódca całej operacj ,relacjonował prorokowi codziennemu… - Na trop afery wpadliśmy dopiero nie dawno. lecz trudno było przeoczyć wilczego Patronusa który wpadł do ministerstwa i wrzeszcząc głosem obłąkańca rozkaz dla urzędników, by dołączyli do swego mistrza w ataku na uczniów bawiących się w miasteczku, nieopodal Hogwartu. Jak okazało się ów tajemniczy,, Mistrz" przejął władzę nad Ministrem Magii i sporą grupą wpływowych person, w wielu biurach. Na nasze szczęście, zdradził się jednak zbyt szybko. Większość jego sług została ranna lub zginęła w niespodziewanie ciężkim boju, jaki stoczyli uczniowie w obronie swojego życia. Więc nie mieliśmy kłopotu w odbiciu kompleksu i przechwyceniu pozostałych tu sprzymierzeńców, owego nieznanego czarownika. Wydaje się iż niemal wszyscy byli pod działaniem zaklęcia Imperio, choć sprawa ta będzie jeszcze ciągle badana...
Nie żeby super kul groźny gang gitowców w składzie Sky, SMS i Pornozosia mieszkał w jednym dormitorium, skądże... zapewne, kiedy Quinley pisała listy, były daleko od siebie! Może Saunders włóczyła się w depresji, a Pornozosia włóczyła się w.... włóczyła się? Kto wie, jednakże z jakichś powodów nie mogły pojawić się w głównym holu ministerstwa razem! Zresztą, to byłoby podejrzane i dziwne, gdyby tak nagle we trzy wybiegły z Hogwartu z transparentami i buntowniczymi okrzykami na ustach, więc na pewno, aby nie wzbudzać podejrzeń, jak na sprytnych gitowców przystało, umówiły się, iż spotkają się na miejscu, tak właśnie! Quinley zgłosiła się na imprezę, bo halo, jej największym marzeniem było zostać Alicją... chociaż, ona i tak już nią była. Oprócz własnego Kapelusznika, miała też białego królika, który co prawda był motylem, ale who cares. Ona po prostu już od dawna tkwiła w krainie czarów! I teraz, przyszło jej się zmierzyć z samą czerwoną królową - cóż za szczytny cel, opatrzony taką zgrabną metaforą, hehe. Bardzo się wkurzyła, kiedy dostała tajemniczą wiadomość o swoim zadaniu. Bo jak, NO NA NIEKOLOROWĄ BRODĘ MERLINA JAK można było w ogóle planować ustawę o jakichś łysych czarodziejach? W sumie to za bardzo nie wiedziała o co chodzi, ale słowo łysy działało na nią jak płachta na byka. Zabrała swoją pałę kibola różdżkę, wyczarowała parę hejterskich i błyskotliwych plakatów, z hasłami takimi jak ZARAZ MY CI OGOLIMY ŁEB PANIE MINISTRZE!!ONEONE11 albo FRYZJERZY CHCĄ ZARABIAĆ no i słowem właśnie takie różne, bardzo buntownicze i przyciągające wzrok, aż zanadto. Cóż się dziwić, w końcu Skyla była autorką! I w efekcie nie można było spoglądać na nie dłużej niż kilka sekund, bowiem były tak jaskrawe, że aż oczka bolały, ech. Nie podnosiła ich jeszcze, dopiero przepychała się z nimi, potrącając jakąś szarą masę, na sam środek tego ogromniastego holu, żeby poczekać na resztę gitowej paczki i rozpocząć swoją propagandę.
Tak, zapewne po prostu nie mogły się ze sobą inaczej skontaktować, jak przez sowę! Nie od dziś wiadomo, że dziewczyny w dormitorium siedzą rzadko. SMS na przykład często koczuje u swojego super chłopaka, hehe, Skyla zapewne też się czasem wymyka do Ollie'ego! A Pornozosia to wiadomka, możliwe, że co noc ktoś inny jej się nawija i wiecie... pieczą ciastka w kuchni, no zdarza się. Dlatego wysłanie sowy było najlepszym rozwiązaniem, aby banda gitowców wzięła sprawy w swoje ręce! Bo nie da się ukryć, iż to, co napisała Quinley bardzo Saunders wstrząsnęło. Co prawda jej tam było generalnie wszystko jedno, czy inni byli łysi czy kudłaci, ale ogółem wiedziała, jaki stosunek do tego ma jej przyjaciółka, więc no, musiała ją wesprzeć w potrzebie! Bo nasza blondynka, hm, jakby to ładnie ująć - I support and oppose many things, but not strongly enough to pick up a pen. A w tym przypadku to raczej feather. Ale nie o to się rozchodzi! To taka metafora, że jasne, iż ustawa jej się nie podobała, ale ogółem nie na tyle, aby interweniować... jednak jej lojalność nakazywała zrobić coś zgoła innego! Dobrze, że ślizgonka nie miała już depresji, bo to raczej wątpliwe, aby się wtedy pojawiła w ministerstwie. Tym razem więc koleżanka o różowych włosach miała niebywałe szczęście! Scarlett jak na dzielnego gitowca przystało, upiększyła się, założyła strój godny jej ugrupowania (a raczej założyła lansiarskie, różowe dresiki, które były prezentem urodzinowym od Skyli! Swoją drogą, to oburzające, że nie doczekała się życzeń od swojej bff, ZOSIEŃKI!), a potem wyczarowała parę równie bojowych transparentów co jej przyjaciółka - "SKOPIEMY WASZE ŁYSE PAŁY", albo "KAŻDY ZASŁUGUJE NA OWŁOSIENIE" i inne takie bardzo wdzięczne hasła widniały na białych prześcieradłach. No idealnie. Zmniejszyła je odpowiednim zaklęciem, schowała do kieszeni swej czaderskiej bluzy, a potem dostała się do budynku ministerstwa, co nie było łatwe, bo SMS była dopiero w trakcie uzyskiwania licencji na teleportację, bo dopiero niedawno skończyła 17 lat, więc rozumiecie! No, a kiedy w końcu dotarła, rzuciła się Quinley w ramiona w geście powitania i rozejrzała się za kimś jeszcze. No bo halo, gdzie Championka?
Praca nad kolejnymi raportami była wyjątkowo męcząca. Nie tak wyobrażał sobie okres wakacji, jednak nie prosił o żaden urlop, całkowicie poświęcając się pracy. Chciał być dysponowanym nawet w środku nocy, choć sam przed sobą przyznawał, że potrzebował przerwy. Wykorzystując dobrodziejstwa Ministerstwa, wysłał notatkę do Cherry, licząc na jej szybkie przybycie. Zanim zjawił się w Atrium, wykorzystał chwilę na poprawienie swoich szat. Całe szczęście, że dzisiaj ubrał coś przewiewniejszego. Te wszystkie fałdy zdecydowanie nie były mu na rękę w tak ciepły dzień, a szary garnitur i granatowa koszula z rozpiętym guzikiem sprawdzały się doskonale. Rzecz jasna, pomijając całą elegancję, miał w nich możliwość poruszania się po mugolskim Londynie bez bycia wytykanym palcami. Nie krył ulgi, mogąc zakładać do pracy coś innego niż typową czarodziejską szatę. Stanąwszy opodal fontanny, zapiął górny guzik marynarki. Dłoń wsunął pod materiał, poprawił różdżkę, która mieściła się w wewnętrznej kieszeni tylko dzięki odpowiedniemu zaklęciu i zajął się obserwowaniem wędrujących we wszystkie strony pracowników Ministerstwa. Większość miała na sobie te oficjalne płaszcze, jakby stanowiły coś, czego nie mogli nigdy zdjąć. Uchwycił zaledwie kilka osób ubranych bardziej po mugolsku. Ciekawe, co dziś założyła Cherry. Była zjawiskową kobietą i zawsze wyglądała olśniewająco, a możliwość przyglądania się jej ruchom w tych wszystkich strojach stanowiła naprawdę miły akcent znajomości z de Montrose. Odwrócił się do Fontanny Magicznego Braterstwa, jeszcze raz patrząc na kamienny pomnik. Jego rodzice zapewne doceniliby jej piękno, a jeszcze bardziej cel, któremu była przeznaczona. Wyobraził sobie nawet babkę Magdalenę przepowiadającą przyszłość w tym miejscu. Ludzie wzięliby ją za jakąś wariatkę i zamknęli, a on musiałby interweniować. Wyjaśnienie tego małego incydentu zajęłoby wieki. Przemądrzałość tej kobiety mogłaby przyprawić Sebastianowi sporych kłopotów i seniorka rodu byłaby całkowicie świadoma. W jej wieku pozostała już tylko zabawa. Przynajmniej nie musiała kłamać. Westchnął cicho, rozglądając się za Cherry. Ostatecznie utkwił wzrok w windach. Inną drogą nie mogła tu przybyć, jeśli była w swoim gabinecie. Prawda?
Cherry była w trakcie porządkowania starej dokumentacji, idealnie ułożone teczki zamknęła w szafce z hukiem i podniosła się zwinnym ruchem z kucajek i podążyła korytarzem do gabinetu po drodze prostując plisowaną, granatową spódniczkę. Kontrastowała z tym luźna koszula w odcieniu łososiowym, wszak de Montrose zawsze musiała wyglądać elegancko, co by w razie jakiegoś gościa, wyglądać tak jak należy przy wykonywaniu tego typu pracy. Uśmiechnęła się słabo nawet do kogoś, kto zwrócił jej uwagę, że powinna wziąć urlop i skorzystać z odrobiny słońca by porcelanowy odcień skóry pozostał tylko szarym wspomnieniem. Jakże przykro, że nie miała takich planów. Większość rzeczy uzależniała od brata i szczerze mówiąc nie chciała go zostawiać samego. Choć perspektywa kilku dni na słońcu wydawała się być idealną nagrodą za spędzenie setki godzin pośród zakurzonych już stert dokumentów. Czasem nienawidziła tego zajęcia, ale czy nie dzięki tej pracy poznawała najdroższe sekrety wielu rodzin w Londynie? Na niektórych już nie mogła patrzeć dziwiąc się temu, co mogło ich pchnąć do tego, by dokonać jakiegoś czynu, aż wreszcie pod Wizengamot... Nie wykorzystywała tego... Sama świadomość była chwilami odrażająca, a więc starała się to odrzucić do myślodsiewni w domu. Poza tym przecież obowiązywała ją pewna tajemnica, jeśli chciała awansować. A chciała cholernie chciała. I nim się obejrzała i usiadła przy biurku, otrzymała liścik. Nie musiała odpisywać. Była bardzo głodna i miała ochotę wyjść, obejrzeć coś innego niż kolejne akta. W takim razie zgarnęła niewielką torebkę i zawieszając ją sobie na ramieniu poprawiła bransoletkę i wyszła stukając obcasami o zimną, marmurową podłogę. Winda... Nie lubiła wind w Ministerstwie. Były zbyt gwałtowne, niedopracowane. Zawsze starała się trzymać barierki i wreszcie udało się jej zjechać, ale przedtem miała ochotę zwymiotować. Może dobrze, że tego nie dokonała. W końcu jednak wypadła do artium i uśmiechnęła się do kogoś, kto próbował ją zagadać. Oddaliła się jednak bardzo szybko wreszcie stając przed Sebastianem. - Przepraszam za spóźnienie, moja praca bywa zajmująca, jeśli nie zaśniesz. - Zażartowała zastanawiając się gdzie ruszą.
Przesunął się bliżej murku odgradzającego wodę od reszty Atrium i nachyliwszy się, zanurzył w niej opuszki palców. Szybko wyprostował postawę, rozglądając się z uwagą. Niewielu dawnych znajomych widywało go w Ministerstwie od czasu zmiany stanowiska i nie chciał przykuć niepotrzebnie czyjejś uwagi. Wiadomo jednak, że nikt nie interesował się jego pracą tak długo, jak nie sprawiał problemów. I tego postanowił się trzymać ze wszystkich sił. Obowiązywała go przysięga, której nie mógł ani nie chciał złamać. To dobrze o nim świadczyło. Był tego pewien, choć ocenianie własnej osoby we własnym odbiciu na wodnej tafli zakrawało o narcyzm. W każdym bądź razie, cofnął się i w porę spojrzał na windy, by dostrzec Cherry. Instynktownie posłał jej szeroki uśmiech, po czym podszedł do kobiety, pospiesznie lustrując elegancką spódnicę i koszulę. Widać i ona nie lubiła chować się w głębokich fałdach czarodziejskich szat. - Nie szkodzi - odparł, obejmując Cherry i zostawiwszy na jej policzku ledwie wyczuwalny ślad własnych ust, utkwił wzrok w rozpromienionej twarzy. - Uwierz mi, doskonale znam trud pracy. Te wszystkie przepisy i adnotacje. Obudź mnie w środku nocy, a wyrecytuję ci dowolny paragraf. Pewnie nawet wskażę półkę, na której jest księga i numer strony. - zaśmiał się cicho. - To straszne, co ta praca robi z człowiekiem. Dokąd idziemy coś przegryźć? Spoważniał na moment, przywołując na twarz maskę, której zawsze używał przy ważniejszych spotkaniach. Emanowanie emocjami nie było wtedy na miejscu, podobnie jak teraz, ale błyszczące oczy Sebastiana wyraźnie dawały do zrozumienia, że cieszył się ze spotkania z Cherry.
Praca i jeszcze raz praca, a jakbyś zapomniał to... Praca. Cherry tonęła pomiędzy stosami ksiąg, które czytała w domu, gdy desperacja ją dosięgała. Nie mogła przecież na zawsze zostać na tym stanowisku. Chciała być sędziną. Kimś, kto sprawi, że zapomni o rozlewni ojca, o tym czym mogłaby zarządzać, ale nigdy nie będzie. To właśnie ciągle informowało ją o tym, że nie poradzi sobie. Nie da rady z tym wszystkim... Ale za każdym razem gdy otwierała jedną z książek dawała sobie szansę na wzbogacenie wiedzy. Ona również potrafiła wyrecytować rozmaite uchwały, nazwiska ministrów czy cokolwiek innego, albo kogokolwiek innego wraz z jego życiorysem. Tylko że to było całkiem niepotrzebne, w codziennym życiu przede wszystkim. Codziennie przekonywała się o bezużyteczności wiedzy, którą posiadała, skoro wciąż zmuszona była tkwić na swoim stanowisku... Stałym. Oby nie na zawsze co? - Nie będę Cie budzić w środku nocy, wbrew pozorom potrafię być wyrozumiała i dać ludziom od siebie odpocząć. Choć kto wie co się stanie, jeśli mnie czymś zirytujesz. Nie próbowałabym. - Pogroziła niby to żartem, niby półserio. W każdym razie gdy zaczęli się kierować do wyjścia, poważnie poczęła lustrować w swoim wewnętrznym notesie wszystkie miejsca, w których podawali jakieś sensowne jedzenie, które mogli spożyć bez obawy, że zapłacą za to nie zbyt ciekawym wieczorem w łazience... Cóż, na razie jednak nic nie potrafiła znaleźć, więc milczała. - Właściwie to liczyłam, że ty coś zaproponujesz, ale może zastanówmy się na zewnątrz, będę wdzięczna jeśli uda nam się wydostać z tego podziemia na świeże powietrze. - O ile londyńskie powietrzem nazwać można było świeżym. W każdym razie nieistotne, co?
Zawsze brał dodatkowe dyżury, kiedy nie chciał zmierzyć się z niektórymi myślami czy problemami. Dlatego w ostatnich kilku dniach prawie nie wychodził ze szpitala. Niektórzy przyjmowali to z niepokojem, bo znoszenie jego wisielczego nastroju było doprawdy czymś mało przyjemnym, szczególnie mogli się o tym przekonać stażyści. Niektórzy próbowali omijać go szerokim łukiem co kończyło się jeszcze gorzej niż bezpośrednie starcie na początku dnia. Miał powody, a przynajmniej tak to sobie tłumaczył. Nadal miał prze oczami wyraz twarzy Kato, jego wściekłość i złość. Później łagodził wszystko obraz Isolde, który jednocześnie wszystko jeszcze bardziej komplikował. Widać mało mu tego było, bo teraz zjawił się z Ministerstwie Magii. Miał oczywiście do załatwienia bardzo ważną sprawę tylko na razie jeszcze nie wymyślił jaką, a w między czasie chciał dać Isolde książkę. Ostatnio wspomniała coś o tym, że to eliksiry będą dla niej stanowić największe wyzwanie. Co prawda większość książek która stała na jego półce dotyczyła mikstur leczniczych, lecz nie brakowało tam również takich z których sam się korzystał wieki temu. Szczególnie cenił sobie jedną z nich, była co prawda najbardziej zniszczona, ale według niego najlepsza. Rogi miała pozaginane, a marginesy popisane tysiącem notatek. Sam z tych bazgrołów mało co mógł rozczytać, ale to w niczym nie przeszkadzało. Myślał, że to najlepszy pretekst, aby spotkać się z Isolde. To może i głupie, że go potrzebował, ale jakoś nie mógł się inaczej przemóc. Od czasu kiedy wpadli na siebie w galerii trochę jej unikał. A to wszystko dlatego, że nie wiedział co dalej. Niby był dorosły, ale miał wrażenie, że tak się wcale nie zachowuje. Zamiast napisać list albo po prostu się z nią spotkać myślał nad pretekstem, który będzie najlepszy. Czuł, że tamtym pocałunkiem zamiast rozwinąć ich relacje doprowadził do tego, że stało się odwrotnie. Nie było mu z tym najlepiej. Zdążył się przyzwyczaić do tego, że spędzali ze sobą trochę czasu razem z dziećmi w szpitalu, ale jednocześnie biorąc dodatkowe dyżury sam się pozbawiał takiej możliwości. Zbieranie myśli do kupy nie szło mu najlepiej, dlatego zamiast roztrząsać się nad wszystkim złapał książkę i od razu skorzystał z kominka. Nie lubił korzystać z sieci Fiuu, ale to był impuls. Poddał mu się, a chwilę później stał w atrium zastanawiając się dokąd skierować swoje kroki. Wiedział, że Isolde odbywa staż, ale w jakim departamencie? Nie był nawet pewien czy go już nie skończyła. Cisnęły mu się na usta w tym momencie tylko niecenzuralne słowa, ale żadnego nie wyrzucił z siebie, zamiast jak podpowiadał rozsądek wycofać się i wrócić do domu, podszedł do fontanny. Wtedy po jej drugiej stronie mignęła mu tak dobrze znajoma twarz, teraz już nie miał żadnych wątpliwości czy dobrze zrobił. - Witaj - nachylił się delikatnie w jej kierunku, kiedy już zrównał z nią krok. Nie chciał zabrzmieć zbyt oschle, ale tak mu chyba to wyszło. Skrzywił się tylko na swoje ‘radosne’ powitanie - Wpadłem załatwić jedną sprawę i pomyślałem, że od razu podrzucę Ci książkę. Wspomniałaś coś o eliksirach i… - no chyba wszystko było jasne, więc urwał w połowie uznając, że nie musi już nic więcej tłumaczyć. Zwolnił krok i odszedł na bok nie chcąc robić zbytniego zamieszania z zatrzymywania się na środku. Poczekał aż Isolde do niego dołączy. Może nie przeszkadzał jej za bardzo i będzie mogła sobie pozwolić na to, aby poświęcić mu chwilę. Na to liczył i miał nadzieję, że nie zostanie odprawiony z kwitkiem. Jednak wtedy byłoby prościej, jasno przyjąłby, że tamto w galerii było pomyłką i żeby więcej nie zawracał jej głowy. Nie musiałby mu się to podobać, ale tak to już w życiu było.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Przez ten czas nie mogła przestać o nim myśleć. Próbowała skupić się na pracy, ale niewiele z tego wychodziło, bo cały czas rozpamiętywała pocałunki, spojrzenia i słowa, z jednej strony czując przyjemne łaskotanie w okolicach serca, a z drugiej bolesną niepewność. Starała się racjonalizować to wszystko. W końcu byli dorośli, w końcu mieli prawo do przelotnego flirtu (nawet jeśli Isolde by wolała, aby nie był aż tak przelotny). Tyle że nie była pewna, czy Berysowi naprawdę na niej zależy. Może to tylko pożądanie i niemożność oparcia się pokusie uwiedzenia kobiety młodszej od niego o dwadzieścia lat? W końcu był mężczyzną, a z tego co Is wiedziała, w tym wieku większość z nich zaczyna w panice szukać potwierdzenia, że nadal są atrakcyjni. A co bardziej pompuje ego niż młodziutka dziewczyna? Takie rozmyślania nieodmiennie psuły jej nastrój, sprawiały, że stawała się roztargniona, a jej uśmiech wydawał się tylko marną atrapą. Była na siebie wściekła, bo przecież miała sobie dać spokój z tym wszystkim, z sercowymi rozterkami i milionami wątpliwości, ale Berys pojawił się w jej życiu tak niespodziewanie, że nawet nie miała szansy, by to wszystko dobrze przemyśleć. Nie cierpiała, kiedy życie brało ją z zaskoczenia, nie dając możliwości rozważenia wszystkich za i przeciw, zmuszając do podejmowania decyzji pod wpływem chwili. Przestali się widywać w szpitalu, Berys miał znacznie więcej pracy, dyżurów, i po prostu brakowało mu czasu. Isolde i tak przesiadywała przy łóżeczkach małych pacjentów, przez co jeszcze dotkliwiej odczuwała jego nieobecność. Cierpliwie tłumaczyła malcom, że pan doktor ma wielu innych pacjentów, którym musi pomóc, ale sama cierpiała tak samo jak one, tyle tylko że z innego powodu. Nie rozumiała, dlaczego jej unika. Nie robił tego ostentacyjnie, ale Isolde doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak. Nie wiedziała, czy jest bardziej zła czy rozżalona, ale myślała o nim stanowczo za często i to nie dawało jej spokoju. Przemierzała właśnie atrium, zaprzątnięta jakimiś niewesołymi myślami, ze zmarszczonymi brwiami i plikiem papierów, które miała podrzucić Algernonowi, kiedy usłyszała głos Berysa. Odwróciła się gwałtownie, czując, że na jej twarz znów wypływa ten idiotyczny rumieniec, a serce zaczyna bić szybciej. Tylko ten ton... zimny, oschły, jakby nigdy nic między nimi nie zaszło, jakby nie było pocałunku, trzymania się za ręce, ba, nawet wieczorów z dziećmi. Uśmiechnęła się blado, czując bolesne rozczarowanie, i powoli dołączyła do niego, gdy zszedł z głównej trasy wszystkich zabieganych pracowników Ministerstwa. Więc... po prostu musiał coś załatwić. Przez jedną chwilę Isolde łudziła się, że wpadł tutaj, bo chciał ją zobaczyć, spytać, co u niej słychać, może zaprosić na kawę? Nie sądziła, że będzie aż tak bardzo zawiedziona, starała tego po sobie nie dać poznać, ale prawdopodobnie nie wyszło to najlepiej. Przycisnęła do piersi dokumenty Algernona, zasłaniając się nimi jak tarczą, i uśmiechnęła się z udawanym spokojem i sympatią, ale niczym więcej. Tak bardzo chciała napisać do niego list, namówić na jakieś spotkanie, ale nigdy nie należała do kobiet, które biorą sprawy w swoje ręce, gdy chodziło o relacje z mężczyznami. Za bardzo się bała odtrącenia i upokorzenia. - Dziękuję. To bardzo miłe z twojej strony - powiedziała lekkim tonem, zaciskając palce na krawędziach teczek tak mocno, że pobielały jej palce. Chciała go pocałować, ale widocznie on sam nie miał na to ochoty. Zresztą... wolała nie robić tego w miejscu, gdzie może ją przyłapać jej własny ojciec. Ale to przecież nie ma znaczenia. Bo Berys jest tu tylko przypadkiem. Nie przyszedł do niej. Co ona głupia sobie myślała? - Dzieci o ciebie pytają - rzuciła bez sensu, po czym odwróciła głowę, udając, że zdawało się jej, że ktoś ją woła. Potrzebowała tej sekundy, żeby się wziąć w garść. Odetchnęła głęboko i spojrzała mu w oczy, bojąc się, by nie dostrzegł w jej spojrzeniu tego rozczarowania, które sprawiało niemal fizyczny ból.
Szukanie wszelkiego rodzaju wymówek przychodziło mu tak naturalnie, że zaczynał mieć do siebie o to pretensje. Osiągnął w tym mistrzostwo, ale po raz pierwszy tego żałował. Przecież nic by się nie stało gdyby powiedział jej zgodnie z prawdą, że przyszedł specjalnie do niej, a książka to tylko marna wymówka, żeby w końcu się z nią zobaczyć. Zamiast tego wolał kluczyć i udawać, że najlepiej będzie wrócić do punktu wyjścia, bo przecież tak się z nią teraz przywitał. Jeszcze brakowało żeby na końcu dodał panno Bloodworth. Mieli to już za sobą i doskonale o tym wiedział, teraz jednak czuł, że nic nie jest tak jak wtedy w galerii. Jedno spotkanie z Kato wystarczył, aby zasiać pewne wątpliwości. Nie wiedział czy mu wierzy odnośnie wszystkiego, ale jego słowa skłoniły go do przemyśleń. Po części też dlatego unikał Isolde, bo ile ten cały Thorn mógł być od niej młodszy? Niewiele. Sama świadomość tego była przytłaczająca. Chciał napisać do niej list, ale za każdym razem zatrzymywał się w tym samym miejscu, zaraz po napisaniu jej imienia. Żadne słowa nie wydawały mu się odpowiednie, a kolejny dyżur pozwalał mu na chwilę wyłączyć się z życia. Takie uciekanie w prace nie było najlepszym wyjściem, ale nie umiał przestać. Teraz jednak jak przyszło mu stanąć przed nią trudno mu było się opanować. Najchętniej ponownie posmakowałby jej ust nie zważając na to, że tutaj mieliby większą publiczność niż w galerii. - Ostatnie dni miałem zawalone pracą - rzucił od niechcenia, jednak to wszystko miał na własne życzenie. Nikt mu nie wciskał dodatkowych dyżurów, a jedynie na własną prośbę jego grafik wyglądał tak a nie inaczej. Ostatnio miał jednak za dużo tego, bo zmęczenie brało górę, a w pracy to nie było wskazane. Dlatego też przyszedł ją odwiedzić, chciał wiedzieć więcej niż wcześniej. Zorientować się czy to było dla niej czymś jednorazowym, czy uważa tamten wieczór za pomyłkę, czy ma ją zostawić w spokoju. Przyjąłby i takie rozwiązanie, niechętnie ale uszanowałby to. Widać chłodne powitanie, które zaserwował odbijało się teraz echem, a może i niekoniecznie? Mogła wcale nie być zadowolona z tego spotkania. O ile w ogóle można to tak nazwać - A Tobie jak mija staż? - było tyle innych pytań, które z chęcią by jej zadał, a wybrał akurat to. Chyba naprawdę zmęczenie przez niego przemawiało skoro nie mógł się zdobyć na nic lepszego. Zaczynał się irytować na siebie, bo to zaczynało zakrawać o kpinę. Nie miał przecież nastu lat, Isolde też nie, a poza tym do niczego jej nie zmuszał. Wszelkie wątpliwości odnośnie tego czy na pewno dobrze zrobił przychodząc tutaj rozwiał w trzy sekundy. - Powinniśmy zdecydowanie zmienić miejsca spotkań. Szpital i ministerstwo nie mają w sobie tej magii co na przykład galeria sztuki. Nie uważasz? - zmęczony uśmiech pojawił się na jego twarzy i miał nadzieję, że choć trochę to przypomina, a nie jakiś grymas, który pewnie ma od samego początku. Najchętniej już teraz zabrałby ją z tego ponurego atrium. Nie zadał pytania wprost, aby w wypadku gdyby się z nim nie zgadzała nie poczuła się zbytnio skrępowana. Zawsze łatwiej się z kimś nie zgodzić niż odmówić spotkania. Źle zaczął, ale w jakimś stopniu również bał się odrzucenia. Nie zamierzał jednak pozwalać temu wziąć górny. Nie kiedy chwilę wcześniej w trzy sekundy rozwiał swoje wątpliwości. Szkoda tylko, że w momencie kiedy zostanie sam one ponownie się pojawią. Będzie musiał się z nim ostatecznie rozprawić albo… No właśnie albo co? Coś mu się nie podobało w jej spojrzeniu, ale nie umiał tego nazwać. Mogła mieć żal, bo przecież się nie odzywał, a nawet i jej unikał. Czego więc oczekiwał, że rzuci mu się szyję? Przecież wiedział, że tak nie będzie. Nie chodziło tutaj o jego postawę, ale o to, że to byłoby takie do niej niepodobne, że w ogóle mało prawdopodobne.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Pokiwała głową, myśląc sobie, że to żadne usprawiedliwienie i że wcale mu nie wierzy. Miała ochotę wyjąć tę książkę z jego rąk, podziękować i czmychnąć do swoich zajęć. Nie chciała, by zobaczył te wszystkie uczucia, które nią targały, nie chciała robić mu wyrzutów, bo nie był jej nic winien, nie chciała, by zdał sobie sprawę, jak bardzo jest rozczarowana i jak bardzo za nim tęskniła. Skoro dla niego był to tylko wyskok, incydent, może i miły, ale nie mający żadnego znaczenia, to Isolde nie miała zamiaru przyznawać, że dla niej to było coś więcej. Mógł napisać chociaż list, dwie linijki. Dać w jakikolwiek sposób do zrozumienia, że to był miły dzień, że coś dla niego znaczył. - Rozumiem - powiedziała chłodniej niż planowała, po czym przywołała na usta uśmiech. - Ja też jestem ostatnio zajęta. Jutro ostatni dzień stażu i... staram się jak mogę. Aurorzy są wspaniali, naprawdę, świetnie mi się z nimi pracuje, tylko mój przełożony... cóż, nie znosi mnie z całego serca. Więc staram się nie dawać mu powodów do wyrzucenia mnie za byle głupstwo - rzuciła pozornie lekkim tonem, mimo że miała ochotę sie rozpłakać. Więc po tym pocałunkach, czułościach i trzymaniu się za ręce tylko tyle miał jej do powiedzenia? Nie oczekiwała przecież, że padnie na kolana i się jej oświadczy albo wyzna miłość. Coś takiego tylko by ją przeraziło, ale liczyła na jakiś sygnał, gest, który dałby jej do zrozumienia, że poświęcił jej chociaż jedną myśl (ta, że pożyczy jej podręcznik do eliksirów się nie liczyła), że ich spotkanie w galerii było dobrym wspomnieniem. Narastał w niej gniew, walczący o lepsze z dziecinnym rozżaleniem i naprawdę, naprawdę chciała, żeby już sobie poszedł, skoro ma do załatwienia jakieś bardzo ważne sprawy. Miała ochotę jak dziecko pobiec do gabinetu swojego ojca, wtulić się w niego i wypłakać całe swoje rozczarowanie i smutek. Był jedynym mężczyzną, który nigdy jej nie zawiódł i na którym mogła bezwzględnie polegać. Marzyła, że będą razem pracować i wiedziała, że i jemu na tym zależy. Ale teraz stała naprzeciwko Berysa, przyciskając do siebie plik dokumentów i ciągnąc tę bezsensowną rozmowę, która nie prowadziła donikąd, a coraz bardziej zagęszczała atmosferę. Nie przyszło jej do głowy, że może Fairley nie jest pewien jej uczuć i tak samo jak ona boi się odrzucenia. Nie podejrzewała go o jakiekolwiek wątpliwości, uważała go za typ mężczyzny, który ma odwagę sięgnąć po to, czego w danej chwili chce. A skoro nie sięga, to znaczy, że mu nie zależy. Oczywiście, Isolde nie należała do kobiet, które rzucą się w ramiona każdemu, kto spróbuje je zdobyć, tylko dlatego że przejawił inicjatywę. Była nieznośnie kapryśna i wymagająca pod tym względem, ale zdecydowanie wolała, kiedy ta druga osoba robiła pierwszy krok. Rzeczywiście, wyglądał na zmęczonego i serce Isolde odrobinę zmiękło, mimo że nadal miała mu za złe. Zmarszczki na czole wydawały się odrobinę bardziej widoczne niż zazwyczaj, a spojrzenie przygaszone. Ale może tylko starała się go usprawiedliwić przed samą sobą? Odgarnęła z czoła niesforny kosmyk włosów i uśmiechnęła się niepewnie, kiedy stwierdził, że powinni zmienić miejsca spotkań. Poczuła przypływ nadziei, co odrobinę ją rozdrażniło, ale jednocześnie zapaliło w jej oczach iskierkę, której dotychczas brakowało. Spuściła na chwilę głowę, próbując ukryć zadowolenie i nie wygłupiać się z promiennymi uśmiechami, na które zdecydowanie nie zasłużył, po czym skinęła głową. - Zdecydowanie powinniśmy. Więc... - tutaj po raz kolejny oblała się rumieńcem, ale spojrzała mu dzielnie w oczy i uniosła kącik ust w kpiarskim uśmieszku. - Więc jeśli zdążysz w pół godziny załatwić to, co masz do załatwienia, a potem masz trochę czasu, to... hm... możemy pójść na spacer. Albonarandkęjeślichcesz. A jak nie chcesz, to po prostu na spacer. Bo ja za pół godziny kończę - wyrzuciła z siebie, czując się jednocześnie bardzo głupio i bardzo radośnie, bo nawet jeśli Berys odmówi, to przecież się odważyła, przypomniała sobie, że jest dorosłą kobietą, która czasami powinna przemóc swoją nieśmiałość i dla odmiany wyartykułować, czego naprawdę chce. A chciała iść na spacer albo randkę z Fairleyem i nadal nie mogła uwierzyć, że powiedziała mu to tak wprost. Miała wrażenie, że brakuje jej powietrza i miała ogromną ochotę odwrócić się na pięcie i pognać do Algernona, który na pewno już czekał na te cholerne papiery. Byle tylko nie musieć czekać na odpowiedź Berysa.
Przez kilka chwil pomyślał, że nic gorszego nie mógł wymyślić. Prościej byłoby przesłać książkę sową, bez spotkania twarzą w twarz. Bez tego całego wymyślania nieistniejącego powodu dla którego pojawił się w ministerstwie. Przez kilka chwil poczuł się jak kretyn, który niby wiedział czego chce, ale nie umiał tego powiedzieć. Miał ochotę zniknąć stąd jeszcze szybciej niż się pojawił, ale w tym momencie było już za późno. Odciągnął ją bok i szukał wymówek, niby wszystko układało się w całość, ale sam dla siebie nie brzmiał przekonująco. Wszystko wyglądałoby inaczej gdyby nie pojawienie się Kato. Chłopak namieszał mu w głowie na tyle, że musiał pozostać ze swoimi myślami zupełnie sam. I chociaż robił wszystko, aby od nich uciec to one i tak go dopadały. Nie wiedział czy to było prawdą, czy tylko jakimś żartem albo pomyłką. Chciał to uporządkować zanim kolejny raz spotka się z Isolde, ale z drugiej strony mogło to trochę potrwać. Nie chciał, aby myślała, że była tylko chwilową odskocznią. Jednak wiedział, że po jego późniejszym zachowaniu mogło dokładnie tak to wyglądać. Mógł napisać albo na chwilę wyrwać się z oddziału, bo wiedział, że pojawiała się dalej przy dzieciach. Nic z tych rzeczy nie kosztowałoby go wiele czasu, ale przynajmniej dałby jej powód do innego myślenia. Zamiast tego postanowił jej unikać, a później bez żadnej zapowiedzi znaleźć się w ministerstwie. - Przełożeni potrafią być kretynami - jako, że sam się do tego grona zaliczał wiedział o czym mówi. Przez ostatnie dni w szpitalu dawał tego świetny popis. Niektórzy stażyści opanowali niemal do perfekcji schodzenie mu z drogi, a nawet pielęgniarki z którymi starał się nie wchodzić w żadne konflikty miały go serdecznie dość. Nie chciał w żaden sposób usprawiedliwiać przełożonego Isolde, ale po chwili zdał sobie sprawę, że mogło to tak zabrzmieć. Żeby ponownie nie palnąć jakiegoś głupstwa wolał już porzucić ten temat. Patrzył tylko na nią wyczekująco, w końcu od jej odpowiedzi wiele uzależniał. Ta chwila kiedy milczała zdawała się ciągnąć w nieskończoność, ale ani nie chwilę nie pomyślał, aby właśnie teraz odwrócić się na piecie i pozostawić ją samą sobie. Po prostu musiał wiedzieć czy to była tylko przelotna chwila zapomnienia czy jednak coś więcej. Również nie oczekiwał od niej wielkich wyznań, obietnic czy słów których nie była pewna. Dopiero po chwili zorientował się zagryzł nerwowo wargę. Szczególnie w chwili kiedy spuściła głowę. Był niemal pewien, że zaraz usłyszy, że tamto było pomyłką albo, że nie podziela jego zdania, albo cokolwiek innego w tym tonie. Powoli już chciał się zacząć wycofywać, aby skrócić później ten krępujący moment do minimum. Jednak ku jego zaskoczeniu odpowiedź jaka padła z jej ust była zupełnie inna. Nie powstrzymał uśmiechu, który pojawił mu się na twarzy. - Skoro zapraszasz… - próbował zabrzmieć jakby tak bardzo mu na tym nie zależało, ale zaraz się przed tym powstrzymał. W końcu nie było powodu dla którego miałby nie pokazać, że tak właśnie było. Nachylił się w jej kierunku i delikatnie ją pocałował, przelotnie i zdecydowanie zbyt krótko, ale nie chciał jej robić problemów. Nigdy nie wiadomo czy nieznośny przełożony zaraz się nie pojawi i nie zruga jej za to, że zamiast pracą zajmuje się czymś zupełnie innym. Nie kończył już, którą opcję wybiera, bo uznał to za malutki wstęp do randki. Najchętniej już teraz zabrałby ją stąd, ale w końcu trzydzieści minut to nie tak wiele - Już wszystko załatwiłem… - przyznał, nie chcąc wdawać się w więcej szczegółów. Może później przyzna się do tego, że tak naprawdę w ministerstwie znalazł się tylko przez nią - Idź robić dobre wrażenie, a ja tutaj poczekam.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Wzruszyła ramionami z miną wyrażającą kompletną bezradność. Tak, jej przełożony był kretynem, ale miała zamiar mu udowodnić, że jest lepsza niż sądzi, a zdążyła sobie zjednać właściwie wszystkich aurorów. Nie tym, że była córką swojego ojca, tylko sumiennością, opanowaniem i prawdziwą pasją do ich pracy. - Mhm... przykre jest to, że gdzie się nie pojawię, tam ktoś ma mi za złe, że jestem córką swoich rodziców - spojrzała na niego wymownie, po czym uśmiechnęła się bez wesołości. Jakoś nie potrafiła z nim rozmawiać, nie teraz, kiedy tak bardzo ją zawiódł, a jej głupie serce nie chciało zwolnić. Miała wrażenie, że wyduszenie z siebie każdego słowa kosztuje ją potwornie dużo wysiłku i wcale nie jest tego warte. Jego reakcja ucieszyła ją jeszcze bardziej niż fakt, że się zdobyła na powiedzenie, czego chce. Był zły, okropny, niedobry i znów się z nią drażnił, ale pocałunek, mimo że tak przelotny i dyskretny, prawie całkowicie wynagrodził jej wszystkie straty moralne. Nie odpowiedziała na niego, ale uśmiechnęła się promiennie, patrząc Berysowi w oczy, po czym bez słowa ruszyła szybkim marszem w stronę biura aurorów. Miała wrażenie, że cały czas czuje ciepło jego warg, a wszystko w niej śpiewało z radości. Starała się trochę powściągnąć te rozszalałe emocje, ale ostatnie kilka dni spędziła na niewesołych rozmyślaniach, próbując zrozumieć, co właściwie zaszło między nią a Fairleyem. Teraz nie miało to większego znaczenia, bo za pół godziny będą mogli na spokojnie porozmawiać i nacieszyć się sobą. Złość zaczęła się powoli rozwiewać, niemal tanecznym krokiem pobiegła do gabinetu Algernona, z którym była w świetnej komitywie, zrobiła tajemniczą minę, gdy próbował z niej wydusić, skąd ta nagła poprawa nastroju, po czym zajrzała jeszcze do gabinetu swojego znienawidzonego przełożonego, by dowiedzieć się, czy nie ma dla niej jeszcze czegoś do roboty. Machnął na nią tylko ręką i kazał iść do domu i nie zawracać głowy. Normalnie taka odzywka doprowadziłaby ją do szewskiej pasji, ale tym razem była jej wyjątkowo na rękę. Uśmiechnęła się więc uroczo, podziękowała i życzyła miłego dnia, po czym natychmiast wycofała się z gabinetu, bojąc się, że cholerny kretyn zmieni zdanie i każde jej zostać dłużej niż zwykle. Był zdolny absolutnie do wszystkiego i szczerze jej nie lubił. Zresztą z wzajemnością. Pożegnała się ciepło z zaprzyjaźnionymi aurorami, ale nie wdawała się w dłuższe pogawędki, nie mogąc się doczekać, kiedy razem z Berysem opuszczą ministerstwo. Próbowała trochę powściągnąć swój entuzjazm, ale naprawdę było to trudne. Kiedy w końcu wróciła do atrium, czekał na nią i ten fakt przyjemnie rozgrzał jej serce. Miała ochotę go pocałować, ale wolała nie robić tego właśnie tutaj. Dotknęła delikatnie jego ramienia, po czym uśmiechnęła się ciepło. - Wypuścili mnie wcześniej, więc... dokąd idziemy? I na spacer czy na randkę? - spytała z rozbawieniem, szukając w kieszeniach płaszcza rękawiczek i nie spuszczając wzroku z twarzy Fairleya. Odpowiedź była dla niej bardziej istotna niż chciałaby się do tego przyznać, ale pokrywała to żartem. Z przekornym uśmiechem zajrzała Berysowi w oczy. Nie zdawała sobie sprawy, że aż tak bardzo tęskniła za jego widokiem.
Skrzywił się tylko kiedy posłała mu wymowne spojrzenie. Sam przecież zrobił dokładnie to samo o czym mówiła i na to nie było żadnych wymówek. Nawet nie ciągnął tego tematu, bo jedyne co mógł zrobić to się pogrążyć, a tego nie chciał. Ani w tej chwili, ani wcale. Ten promienny uśmiech potwierdził tylko, że dobrze zrobił postanawiając spotkać się z nią. Co prawda mógł zrobić to szybciej, bo im więcej dni mijało tym jednak trudniej było się zdobyć na przełamanie ciszy. Żałował tylko tego, że nie są w miejscu w którym mogą pozwolić sobie na dłuższy pocałunek i przyciągnięcie jej do siebie. Odprowadził ją wzrokiem mając cichą nadzieję, że te trzydzieści minut nie będzie ciągnęło się bez końca. Nastawił się na długie czekanie, więc lekko się zdziwił widząc ją już po niedługim czasie. - A Ty szybko skorzystałaś z okazji w razie jakby mieli zmienić zdanie… - spojrzał próbując zgadnąć ile prawdy było w tym co powiedział. Sam na jej miejscu zrobiłby podobnie, więc tylko pokręcił głową i zanim zdążyła znaleźć rękawiczki złapał ją za rękę - Zobaczysz na miejscu, normalnie bym się z Tobą jeszcze podrażnił, ale… Mam dość ministerstwa, bo nie mogę Cię nawet porządnie pocałować - powiedział z lekkim wyrzutem. Nie miał zamiaru zdradzać dokąd ją zabierze. Co prawda za chwilę się dowie, ale chciał żeby jeszcze przez chwilę miała zagadkę i zanim zdążyła cokolwiek dodać teleportował się w nią.
Ztx2
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
W Isolde coś pękło. Spędzała w pracy tyle czasu, ile tylko mogła, twierdząc, że chce się jak najwięcej nauczyć. Była to częściowo prawdą, ale... cóż, przede wszystkim praca była jej jedyną odskocznią, czymś, co zmuszało ją do działania, podczas gdy jakaś część jej osobowości chciała się po prostu zasklepić w smutku i rozczarowaniu. Kiedy Laszlo niemal siłą wywalał ją do domu, broniła się jak mogła, przerażona wizją spędzenia choć kilku godzin sam na sam ze swoimi myślami. Nie mogła znieść myśli, że znowu jej się nie udało. Że znowu jest sama. Nienawidziła Berberysa gorąco i gdyby miał nieszczęście na nią wpaść, mógłby trafić na oddział Urazów Pozaklęciowych, co mogłoby się okazać dość zabawne, biorąc pod uwagę, że trzęsła nim matka Isolde. Starała się nad tym wszystkim nie zastanawiać, a w razie konieczności powtarzać, że i tak był dla niej za stary, że nie było dla nich przyszłości. A jednak nie było jej łatwo. Zacięła się w sobie. Wyglądała na zmęczoną i zimną, jakby zatraciła zdolność do odczuwania czegokolwiek poza goryczą i zawodem. Jej umysł pracował idealnie, jak dobrze naoliwiona maszyna. Myślała precyzyjnie i nie ulegała emocjom - dopiero zamknięta w czterech ścianach szalała z wściekłości i rozpaczy, przerażona, że nigdy nie uda jej się stworzyć szczęśliwego związku, że nikt jej nie zechce, że... Gdyby była typem, który szuka pocieszenia w alkoholu, mogłoby się to źle skończyć. Ale Isolde nigdy nie wierzyła w cudowne właściwości ognistej whisky, zwłaszcza że należała do osób, które upijały się na smutno i czuły jeszcze gorzej. Dlatego wszystko przyjmowała na trzeźwo, coraz bardziej rozgoryczona i nieszczęśliwa, zaangażowana w swoją pracę bardziej niż powinna, milcząca i niepokojąco blada. Miała nawet ochotę zacząć palić, ale dym zawsze doprowadzał ją do szału, więc dała sobie spokój. Akurat wychodziła z Ministerstwa po skończonym dyżurze, zła na Laszlo, który powiedział jej do słuchu, wyraźnie niezadowolony z jej nadgorliwości. Przystanęła w atrium tylko na moment, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu rękawiczek - na dworze było przenikliwie zimno i mimo że teleportacja zajmuje tylko kilka chwil, Isolde wcale nie miała ochoty marznąć.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Ministerstwo Magii od pewnego czasu zupełnie nie kojarzyło się Archibaldowi z niczym przyjemnym. Nie żeby kiedykolwiek pragnął do niego wracać i spędzać w nim wyznaczone godziny pracy - kiedy jeszcze miał okazję to robić, zawsze starał się angażować w działania w terenie. Przynajmniej przy posadzie w Departamencie Przestrzegania Prawa. Jako Niewymowny miał o wiele więcej spokoju, a zimny, analityczny i fascynujący Departament Tajemnic był bardziej odpowiednim miejscem. Niemniej jednak, całe Ministerstwo zmęczyło go swoim charakterem, wiecznym postępem, który istniał tylko na płaszczyźnie teoretycznej, zastojem poglądowym, aferami, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego i, co gorsza, stadem lizusów bez własnego rozumu. Teraz pojawiał się tu tylko wtedy, gdy rzeczywiście musiał, a że szanowne Ministerstwo miało do niego ważny interes i nie potrafiło go w żaden sposób ściągnąć, w końcu uciekło się do bezpodstawnych pism wzywających z prawnymi pogróżkami. Na nic zdała się szybka i konkretna wymiana zdań, bo trafił na idiotę, który po trzech chłodnych argumentach jakby zaniemówił. Blythe, choć miał wielką ochotę wykpić go środkowym palcem, oznajmił więc, że wróci innego dnia, kiedy na zmianie będzie ktoś bardziej kompetentny. Zirytowany skierował się do wyjścia, próbując w jakiś sposób oczyścić swój styrany umysł. Ostatnio każda nerwówka wywoływała lawinę. Tym razem, nie pierwszy raz zresztą, poszło w zupełnie innym kierunku. Nadmierna ilość wątpliwości zachwiała jego pewnością siebie i swoich racji. Był bowiem pewien, że miłość w jego życiu jest już skreślona, że bezpieczniej będzie się w nią nie plątać. Że może wesoło byłoby się trochę pobawić. Dla zasady. Tylko nie do końca wiedział kiedy wszystko zmieniło się w "nie chcę jej zostawiać, ale nie chcę też jej krzywdzić". Obydwie opcje były złe. Obydwie krzywdziły. A on, tak zastały, a może zraniony, choć mógłby za Irą skoczyć w ogień, nie potrafił dostrzec w tym miłości. Rozproszyła go znajoma sylwetka, od której na kilometr biło nieznajomą aurą. Zatrzymał się na chwilę i przyjrzał, aby upewnić się, że to na pewno Isolde. Niespecjalnie wierzył w przeznaczone spotkania, ale przez moment przemknęło mu, że może potrzebuje jej właśnie teraz. Nie w żaden dziwny sposób. Wyglądała na nieco zagubioną, właśnie przez swoją mimikę - obojętną i nieco zbyt automatyczną, jakby osnuwała się maską. - Dzień dobry, Isolde - przywitał ją, nie trudząc się na przywoływanie uśmiechu. Rzadko trudził się o takie rzeczy, kiedy miał skopany nastrój. - Nie obraź się i wybacz bezpośredniość, ale wyglądasz jakbyś potrzebowała - ha, czego? Odskoczni, rozmowy, alkoholu, przyjaciela, pocieszenia, miłości, odpoczynku? Nie zawahał się i nie przerwał zdania. - motywacji. Miał wrażenie, że oboje potrzebują zupełnie innych rzeczy, a i tak był w tym wspólny pierwiastek. Wątpliwości?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde drgnęła i nerwowym ruchem poderwała głowę. Nie, nie podniosła, ale poderwała, jak przestraszone zwierzę, które nie spodziewało się ataku. Na widok Archibalda wyraźnie się uspokoiła, ale podobnie jak on, nie siliła się na uśmiech, co samo w sobie było niepokojące i podejrzane, bo przecież niewiele jest osób, które dbają o formy tak bardzo jak Is. Kiedy dotarł do niej sens słów Blythe'a, parsknęła śmiechem - kompletnie pozbawionym wesołości, ale oscylującym między lekką histerią a całkowitym załamaniem. Z całą pewnością jej były opiekun domu nigdy nie widział Bloodworth w takim stanie, ale jego bezpośredniość sprawiła, że coś w niej pękło. Pokiwała głową, próbując zdusić nerwowy śmiech, który lada chwila mógł przerodzić się w płacz, a tego z całą pewnością nie chciała, i z namaszczeniem wkładając czarne, skórzane rękawiczki. - Motywacji. Ładnie pan to ujął. Tak, to znaczy, dzień dobry - wyrzuciła z siebie, po czym zdając sobie sprawę, że bredzi i że zachowuje się, jakby łaziła po Ministerstwie Magii odurzona oprylakiem, przesunęła ręką po twarzy i westchnęła. - Przepraszam, ciężki dyżur, a mój szef właśnie wyrzucił mnie do domu, bo się przepracowuję - powiedziała z rozbrajającą szczerością, patrząc na Archibalda nieco bystrzej niż jeszcze chwilę wcześniej i czując, że on sam wcale nie jest w lepszej kondycji psychicznej. Zawsze zaskakująco dobrze się rozumieli, a teraz ta świadomość uderzyła ją z większą siłą niż kiedykolwiek przedtem. - Pan za to wygląda na kogoś, kto miał ciężką przeprawę z ograniczonymi biurokratami. Oni też dobrze odbierają motywację - dodała, patrząc na niego uważnie i przeczuwając, że chodzi tu o coś innego niż użeranie się z tymi upiornymi urzędnikami, którzy nie robiąc w zasadzie niczego ważnego opóźniali działania ludzi czynu, piętrząc problemy i zasypując ich papierkami, które koniecznie wymagały podpisu. Chciała zaproponować, że może poszliby na spacer albo coś zjeść, ale nie zmieniła się jeszcze na tyle, by zrobić pierwszy krok. Często chciała zapytać, czy Archibald wie coś na temat Zachariasza, ale to były już stare dzieje, a ilekroć Isolde miała już otworzyć usta, czuła, że ogromna, lodowata dłoń ściska jej wnętrzności i przyspiesza puls. Nigdy nie wymówiła imienia Smirnova przy opiekunie Gryffindoru.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Z góry można było założyć, że w odurzeniach oprylakiem miał bardziej barwne doświadczenia. Nie każdego dnia brało się ślub w towarzystwie szalonego szamana, rozprawiającego o tajemniczych maziach niewiadomego pochodzenia. Uśmiechnął się blado. Tak blado, że uśmiech nie niósł ze sobą zbyt wielu znamion typowych dla tego rodzaju ekspresji. Przykro było mu patrzeć na to, że Isolde jest tak rozbita. Nie miał pojęcia, czy ma to jakikolwiek związek z Zachariaszem, ale gdyby miało, nie pozostawałoby mu nic innego, jak chęć poddania Smirnova torturom. Właśnie dlatego, że Bloodworth zdawała się je przechodzić od dłuższego czasu. - W żadnym wypadku nie masz za co - wtrącił na jej przeprosiny, kiwając powoli głową na jej wytłumaczenie. Niespecjalnie go to dziwiło. U siebie widział podobne zapędy, jeśli chodziło o odrywanie się od ponurych myśli. Byleby nie stracić zajęcia. Chyba nie wyróżniali się tym na tle innych. Typowe zachowanie, jedno z kilku możliwych. - Nie inaczej - potwierdził niechętnie. - Będę musiał odwiedzić ich jeszcze kilka razy, zanim trafi się ktoś kompetentny - ocenił, pstrykając krótko palcami w swój kapelusz, dzięki czemu osadził się na głowie tak, jak powinien. Gdyby tak łatwo dało się ustawić wszystkich tych ludzi i ułatwić sobie przeprawę. - Wnioskuję, że masz chwilę, skoro tak uporczywie odganiają cię od pracy. W takim razie czuję się zobowiązany do wyciągnięcia cię na obiad. Średnia ze mnie motywacja, ale przynajmniej skończę z pewnością, że zjesz coś ciepłego - zaproponował, równocześnie sugerując, że postanowił za nią i niewiele ma do gadania w tym temacie.
Leonore nie jest osobą, którą obchodzi zdanie innych. Rzadko kiedy się też kimś przejmuje. Jeśli jednak chodzi o osoby bliskie jej sercu, jest bardzo wrażliwa. Od mniej-więcej roku tkwi w specyficznej relacji z mężczyzną prawie dwukrotnie starszym. Biorąc pod uwagę usposobienie blondynki można dojść do wniosku, że partner był dla niej niesamowicie ważny. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia postanowiła sobie, iż zrobi mu niespodziankę. Nigdy wcześniej nie odwiedziła Ministerstwa sama. I nigdy w prywantej sprawie. Nigdy specjalnie nie stroiła się dla Chandlera. Miała wrażenie, że akceptuje ją taką, jaka jest. Przynajmniej dopóki nie zachodziła mu na skórę i wykonywała polecenia. Ubrała po prostu skromny, ale cieplutki sweterek, wygrzebała z szafy w miarę wyjściowe spodnie i udała się do Londynu. Trudno powiedzieć, czego oczekiwała. Chciała chyba, żeby Chandler się ucieszył. Żeby zrozumiał, że jej zależy i żywi do niego jakieś uczucia. Zamiast tego przywitał ją chłód i obojętność. Oświadczył jej, że jest w pracy, a Leo nie powinna mu przeszkadzać. Doskonale to rozumiała, pewnie, tylko że nie takiej reakcji oczekiwała. Sądziła, że ją przytuli, pocałuje w czółko i obieca wspólną kolację. W końcu zbliżają się walentynki... a on do tej pory nic o tym nie wspomniał. Dziewczyna nadal wierzyła, że Chandler pewnego dnia okaże jej chociaż trochę czułości. Kolejny raz się zawiodła, więc opuściła Departament ze spuszczoną głową. I obietnicą, że nigdy więcej nie spróbuje zrobić mu niespodzianki. Idąc w stronę Fontanny Magicznego Braterstwa mijała wielu ludzi. Większość z nich nie zwracała uwagi na drobną, smutną istotkę, niektórzy nawet w nią wchodzili. Nie lubiła być ignorowana, więc raz czy dwa zdarzyło jej się powiedzieć takiemu delikwentowi, że powinien uważać. Ostatecznie, przeświadczona, że nie jest to miejsce, w którym powinna się znajdować, usiadła na brzegu fontanny i z kieszeni czarnego płaszcza wyciągnęła Pączuszka. Najlepszego przyjaciela, zwierzątko i jednocześnie członka rodziny. Posadziła pająka na otwartej dłoni i przyjrzała mu się z delikatnym uśmiechem. Był dosyć duży jak na tarantulę, włochaty i całkiem milutki w dotyku. Dziwne, że większość ludzi się go bała. - Wracamy do domu, co, malutki? - palcami drugiej dłoni przesunęła po odwłoku pająka w pieszczotliwym geście. Czy to dziwne, że z nim rozmawiała?
Odkąd szefunio go polubił i wybrał Quentina jako swojego zastępcę, chłopak cieszy się dodatkowymi galeonami, które może wydać na gorzką i mleczną czekoladkę dla różnych panienek. Lecz wszystko ma swoją cenę, niestety doszło mu o wiele więcej papierkowej roboty, a mniej w terenie, więcej rozmawiania z podwładnymi mu urzędnikami, którym musiał tłumaczyć, że gówno robią. Lecz to była jego praca i za nic by jej nie zmienił. Lecz teraz, gdy już skończył pisanie raportu, miał ubłaganą przerwę na jedzenie, którego pewnie i tak Quentin nie skonsumuje, a będzie sobie spacerować po Ministerstwie. I tak też się stało, nie wrzuciwszy niczego na ząb, ruszył sobie powolnym krokiem do głównego holu Ministerstwa, gdzie było najwięcej ludzi. Niestety musiał się między nimi przepychać, nikt nie zwracał uwagi na Quentina, który jednak różnił się ubiorem od reszty pracowników. Większość ubrana była w szaty czarodziejskie, jak każdy prawilny czarodziej, zaś Q narzucił na siebie garnitur, który wyróżniał się na tle reszty. W końcu udało mu się dojść pod Fontannę Magicznego Braterstwa i wrzucił przy okazji jednego galeona do wody, tak jak robił to codziennie. Taki zwyczaj, a co tam. Dopiero wtedy ujrzał jakąś blondynkę, która głaskała swoje urocze stworzonko. Wyglądała na przygnębioną, sam widział ją tu pierwszy raz. Podsunął się do niej i lekko marszcząc czoło zapytał się: - Zgubiłaś mamę? Tatę? Czy czekasz na kogoś, kto i tak nie przyjdzie i cię nie odprowadzi do szkoły? – Cóż, nie przyjrzawszy się jeszcze jej dokładnie, trochę źle ocenił jej wiek. Dopiero teraz, patrząc na jej twarz swoimi różnobarwnymi oczami zauważył, że nie jest tak młoda jak by się to na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Chcąc uniknąć niemiłej i lekko głupiej sytuacji, zmienił temat: - Fajny pajęczak. – Rzucił komplementem jej stworzonko, gdyż wiedział, że gdyby ładnie ocenił jej wygląd, byłaby pewna, że sobie żartuje. Mówiąc tak o pająku nie mogła być pewna czy mówi to serio czy nie. Akurat w tej kwestii, Quentin sam nie potrafił stwierdzić, czy ta tarantula się czymś różni od innych osobników tego gatunku i można stwierdzić, że jest fajna. Czy ładna.
Leonore jeszcze nie pracuje. Nie dlatego, że nie chce, ale ze względu na to, że nie musi. Chociaż jest studentką i ma dosyć wygórowane potrzeby, póki co dobrze żyje jej się na garnuszku starszego brata. Niektórzy powiedzieliby, że powinna się wstydzić - mając prawie dziewiętnaście lat nie interesować się swoją przyszłością i wegetować, wykorzystując cudze pieniądze. Cóż, Leo sądzi, że jej się należy. Uznała, że skoro Ivo zostawił ją dziewięć lat temu i od tamtej pory prawie go nie widziała, należy mu się mniej czy bardziej dotkliwa kara. Pierwszą był ogromny foch, którym zaszczyciła go po przyjeździe do Londynu. Pół roku później wywróciła życie brata do góry nogami, wprowadzając się do jego mieszkania. I mało interesowało ją, że mężczyzna zaczął sobie układać życie i zamieszkał z narzeczonym. W końcu siostra ma do niego większe prawa! Leo nie lubi tłumów. Źle czuje się z ograniczonym dostępem do tlenu, a jako małe stworzenie nie ma go zbyt wiele. Dlatego kiedy ją potrącano stawała się drażliwa, co owocowało niemiłymi słowami. Ratunkiem okazała się Fontanna, do której podchodziło znacznie mniej czarodziejów. Pewnie dlatego, że oczekiwałoby się od nich wrzucenia chociaż jednego galeona. Blondynka nie pamięta, na co dokładnie przekazywane są wyłowione pieniądze. Zerknęła jednak do środka i uznała, że cel musi być szczytny. W wodzie moczyło się całkiem dużo pieniążków, które studentka chętnie by wydała. Kiedy w promieniu dwóch metrów pojawił się młody chłopak wystrojony w garnitur, uniosła wzrok. Udawała co prawda, że w ogóle jej nie obchodzi, ale wyróżniał się w tłumie - nie dość, że wiekiem, to też wyglądem. Wśród noszących szaty starców, w morzu wyglądających tak samo ludzi, to na Quentinie skupiła się cała uwaga Leonore. Pozwoliła, by młodzieniec zmniejszył dzielącą ich odległość i drgnęła na jego słowa. Na jej usta powoli wpłynął rozleniwiony uśmiech, a studentka podniosła główkę, by wyprowadzić mężczyznę z błędu. - Mamę zjadł smok, ojciec spadł z miotły, a mój opiekun poszedł gdzieś z ładną panią w krótkiej spódniczce - wyrzuciła z siebie całkiem poważnie, z każdym słowem smutniejąc coraz bardziej. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale może powinna zostać aktorką? Miała chwilę, by przyjrzeć się twarzy nowego znajomego. Tym, co ją zachwyciło, były oczy Quentina. Duże, kształtne i - przede wszystkim - różnokolorowe. Przekrzywiła głowę, nie bardzo wiedząc, w którą źrenicę patrzeć. Bardziej spodobała jej się ta ciemna, więc to na niej skupiła wzrok. - Fajne oczy - odpowiedziała na komplement skierowany w stronę Pączusia. Jednocześnie uniosła nieco jedną brew, z trudem powstrzymując cisnący się na usta uśmiech. Ostatecznie odchyliła się trochę, by lepiej przyjrzeć się towarzyszowi. - Wybierasz się na randkę czy pogrzeb? - zapytała, w myślach chwaląc garnitur, który miał na sobie mężczyzna.
Pracował wśród starców, mając wciąż nadzieję, że młodsze pokolenie weźmie się w garść i przejmie Ministerstwo. Oczywiście chciał, żeby to się stało, kiedy Quentina można było jeszcze nazwać młodym, za dziesięć lat już chyba nie będzie należeć do tych najmłodszych. Niestety czas płynie, a ludzie się starzeją. Szok i tragedia. Cóż, on wiedział już co chce robić w wieku czternastu lat – nigdy nie miał rodzeństwa, na barkach którego mógłby się utrzymywać. Rodzice także nie mięli zbytnio do gadania – byli mugolami, którzy zarabiali na siebie funty, które nie prosperują w magicznym świecie. Dlatego już w tak młodym wieku wziął się jakkolwiek za siebie i postarał się dostać w miarę dobrą robotę. I tak właśnie znajdował się w tym miejscu, w którym aktualnie stał. Jako zastępca szefa departamentu. Brzmi groźnie. Przyglądając jej się, hedonistyczny zmysł Quentina jakby się uruchomił, sprawiając, że ten miał większą ochotę na rozmowę z blondynką, niżby z jakąś starszą panią, która potrzebowałaby pomocy ze znalezieniem toalety. Była ciekawsza i wyprowadzając go z błędu, on ponownie zmarszczył czoło i jakby zaczął się zastanawiać. On też mógłby zostać aktorem. Dobrze odgrywał takie emocje jak niepewność, bądź zastanowienie. - Spadł z miotły? Cholernie głupia śmierć. Zjedzenie przez smoka już bardziej poważna, ale wciąż zastanawiałbym się nad okolicznościami owej śmierci… – Przez chwilę urwał, patrząc na reakcję dziewczyny. Nie chciał wzbudzić w niej żadnych żałobnych emocji, ani nic w tym rodzaju. – Opiekun? Twój opiekun poszedł sobie z panią w krótkiej spódniczce? Jeśli pracowałaby w Ministerstwie musiałaby albo być metamorfomagiem, żeby zatuszować swój wiek, albo cholernie dobrym MILFem. – Po wypowiedzeniu tego zdania, szybko złapał się za usta i wybałuszył lekko oczka – ty wiesz co to znaczy, prawda? Żeby mnie nie osądzili, że pracownik ministerstwa demoralizuje dzieci. – Uniósł lekko jedną brew, patrząc jej w oczy i coraz bardziej przekonując się o jej bardziej dorosłym wieku niż myślał na początku. Na pewno zmylił go wzrost dziewczyny – nawet siedząc wyraźnie ją przewyższał, gdyż sam należał do wysokich mężczyzn – 40 centymetrów różnicy jednak było zauważalne. Na komplement o jego oczach, lekko się uśmiechnął i przejechał dłonią po włosach, odganiając je sprzed oczu. - A dziękuje bardzo za komplement. –Jej oczy też były ładne, a przynajmniej kontrastujące, lecz mówiąc teraz takie rzeczy uznałaby go za fałszywego, chcącego coś powiedzieć, żeby jej się przymilić. A tak nie było. Garnitur? Oh, tak, nie znał nikogo, kto by też w takim chodził w Ministerstwie. Te stare dziady chodziły raczej w tych szatach i kapelusikach, nie stawiając w ogóle na oryginalność. - Randka może skończyć się pogrzebem, więc mógłbym odpowiedzieć, że na obie te czynności. – Uśmiechnął się do niej szeroko, po czym dokończył: - Tak pracuje. Szaty czarodziejskie są niezwykle nudne i uniwersalne. Nie dla mnie. Przez chwilę odwrócił wzrok spoglądając w tłum przechodzących ludzi, którzy byli zbyt zajęci swoimi sprawami by w ogóle zobaczyć, że taki Quentin wpatruje się w każdego z nich… z niejaką pogardą? Bądź rozbawieniem, trudno było to rozszyfrować. - A ile zamierzasz tak tu czekać na swojego wybawiciela? Znaczy na opiekuna. Który… „pracuje”? – Spojrzał na nią z lekko zaciśniętymi ustami i podniesionymi brwiami. Opiekun zapewne albo ma jakieś pilne sprawy, albo tu pracuje, ale skoro poszedł z miłą panią to na pewno nie wybierałby do tego Ministerstwa jako miejsce spotkania i nie zostawiałby młodą dziewczynkę pod Fontanną Magicznego Bractwa.
Leonore ani trochę nie interesowała się polityką. Może to i lepiej, że póki co Ministerstwem rządzą czarodzieje w podeszłym wieku. Dzięki temu władza nie wpadła w ręce osób pokroju młodej Rožmitálóvny. Taki Quentin, proszę państwa, to wyjątek potwierdzający regułę, że dzieciaki nie powinny brać się za poważną robotę. Niestety niewielu absolwentów szkół magicznych decyduje się na powiązanie życia z Ministerstwem. Albo ze strachu o własne bezpieczeństwo, albo wręcz przeciwnie - w obawie przed śmiercią z nudów. Jeśli zapytalibyśmy Leo o zdanie, pewnie powiedziałaby, że praca w jednym z Departamentów kojarzy jej się przede wszystkim z papierkową robotą. Mało ekscytujące zajęcie, dlatego idealnie nadają się do niego ludzie znudzeni życiem. To chyba wystarczający powód, dla którego wszędzie dookoła widać było czarodziejów grubo po pięćdziesiątce. Leonore miała dobre dzieciństwo. Wychowała się w rodzinnym zamku, nigdy niczego jej nie brakowano i od najmłodszych lat utwierdzano dziewczynkę w przekonaniu, że jest kimś pokroju księżniczki. Niewiele wiedziała o życiu mugoli - tyle tylko, ile wyniosła z lekcji. Sama pochodziła z rodziny czystej krwi, bardzo związanej z magią i tradycją, stanowiła więc przeciwieństwo Quentina. Chociaż różniło ich pochodzenie i podejście do pewnych rzeczy, łatwo zauważyć podobieństwo w usposobieniu. Najwyraźniej oboje mieli słabość do tworzenia niebywałych historii, relaksujących rozmów i nietypowego ubioru. - Głupia? Ale za to jaka widowiskowa! Nie powiedziałam ci jeszcze, że spadł z niej nad dachem naszego domu na wsi. Nabił się na wiatrowskaz i pomalował dach na czerwono. Mama potem powiedziała, że zaoszczędziliśmy dzięki temu na farbie - wyznała dziewczyna, z zainteresowaniem patrząc mężczyźnie w oczy. Starała się wybadać jakąkolwiek reakcję świadczącą o postrzeganiu rozmówczyni jako chorej psychicznie, ale o dziwo niczego takiego się nie doszukała. - A, matka zmarła rok później, kiedy wyprowadzała Jednorożca na spacer. Jednorożec to smok - wytłumaczyła, delikatnie się uśmiechając. - Nasz pupilek. Mamy takich dużo. Hodujemy je razem z pająkami, czasami zdarza się nawet, że w wyniku tej przyjaźni nasze tarantule zaczynają ziać ogniem. Niesamowite, jak organizm potrafi dostosować się do warunków - powiedziała niesamowicie inteligentnym tonem, delikatnie marszcząc czoło dla lepszego efektu. - W każdym razie... Jednorożec przestraszył się psidwaka i z wrażenia zachłysnął powietrzem. Dalszej historii nie znam, ale z mamy nic nie zostało. Wnioskuję, że albo ją pożarł, albo spalił. On miał to do siebie, że w czasie zagrożenia albo niespodzianek dużo jadł - dodała, wzruszając ramionami. Oczywiste było, że cała historia wyssana jest z palca, ale... czy nie jest to oryginalny sposób na nawiązanie znajomości? - A pan jak bardzo źle ma w życiu? - zapytała, specjalnie zwracając się do chłopaka w ten sposób. W końcu małe dziewczynki mają to do siebie, że w stosunku do starszych zachowują się kulturalnie. - Co to jest "MILF"? - zapytała z niewinną minką, przekrzywiając główkę. Jasny gwint, faktycznie dobra aktorka. - Miłuję i liżę fistaszki? - rozwinęła skrót w dziecięcy, niewinny sposób, co wywołało uśmiech na jej własnej buzi. Chociaż mężczyzna siedział, nadal był od niej sporo wyższy. Nic więc dziwnego, że zadzierała głowę do góry, by na niego patrzeć. - Skoro randki z tobą kończą się pogrzebem to chyba zrezygnuję z pomysłu zaproszenia cię na piwo - odpowiedziała całkiem poważnie, jednocześnie sadzając Pączusia na swoich kolanach. - Chyba, że obiecasz, iż powstrzymasz swoje zamiłowanie do martwych pań - zastrzegła, przekrzywiając głowę. - Tak się składa, że nie czekam na nikogo konkretnego. Ty możesz zostać moim opiekunem na ten wieczór - zaproponowała, patrząc na swojego pajączka. Pączuś powoli przeszedł z kolan Leo na nogi jej nowego znajomego, najwyraźniej starając się rozeznać w terenie.
Sam w Ministerstwie nie zajmował się polityką. Nie zamierzał się też nią zajmować, uważając, że to rzeczywiście nie jest dla niego. On wolał bawić się ze zwłokami, w kałuży krwi z wbitym nożem w skroni. I się domyślać czy zrobił to mężczyzna czy kobieta, bo to jest klucz do sukcesu. Lecz tak, młodszych mogła odstraszać papierkowa robota, której Quentin aż tak się nie wystraszył, żeby rezygnować z posady. Jakoś się dogaduje z nią, prawda? Natomiast słuchając opowieści niebywałej śmierci jej ojca, chyba wypadałoby zachować powagę, jednakże on zaczął się śmiać z czysto brytyjskim akcentem, który niektórzy kochają, inni nienawidzą. Po kilku sekundach przestał, chcąc się zapytać: - Rozumiem, że naturalna farba jednak nie wytrwała na długo. I zmieniła swój kolor na taki brązowy, naprawdę widowiskowe! – Po chwili urwał, jakby się nad czymś zastanawiał – W ogóle to kto maluje farbą dach? – Uśmiechnął się do niej, z pytającym wyrazem twarzy, nie odrywając wzroku z jej twarzy. Doprawdy miła historyjka, której się nie spodziewał. Teraz nie był pewien czy tylko ona nie była prawdziwa czy cała śmierć rodziców. Zagubiony trochę, zaczął słuchać dalszej historii o katastrofalnej śmierci matki. Ta była już bardziej wiarygodna, lecz nie chciał już w nią wierzyć, skoro z ojcem była dość dziwna. Lecz nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu, bardzo go rozbawiła i rozmowę z nią uważał za bardzo miłe urozmaicenie przerwy obiadowej. - Pająki ziejące ogniem? To jest jeden z tej niezwykłej hodowli? – Uśmiechając się, chciał lekko pogłaskać pająka po odwłoku, lecz w połowie drogi zawiesił rękę, patrząc pytająco na dziewczynę chcąc uzyskać pozwolenie. Jak on ma się źle w życiu? Cóz… - Chyba bardzo źle, skoro pracuję w Ministerstwie jako zastępca szefa, prawda? – Rzucił żartem, który dotyczył ogólnej pracy papierkowej w tym miejscu i tak dalej. Uśmiechnął się szeroko na jej autorski skrót, na który sam nigdy by nie wpadł. Oczywiście spodobał mu się i zapamięta go. - Cóż, zgodziłbym się z tą wersją, lecz… raczej twój opiekun nie poszedł lizać fistaszki. Chyba, że doszukujesz się w tym jakiś bogatych metafor, to może. Rozmowa z dziewczyną coraz bardziej mu się podobała, przynajmniej znalazł osobę, z którą znalazł wspólny język, w przeciwieństwie do tych wiecznie ponurych pracowników. Przynajmniej jego szef jeszcze potrafił żartować, inaczej chyba by się zabił w tym departamencie. - Nie uwzględniłem, że moje randki się tak kończą. One są na pewno bardziej żywe niż te na pogrzebach. Na piwo bym się skusił, lecz nie mówisz o kremowym prawda? – Uniósł brwi z nieskrywanym uśmiechem – Masz chyba te siedemnaście lat i możesz już pić alkohol. Żeby nie wyszło, że demoralizuje dziecko. On mógłby być jej opiekunem na ten wieczór? Myśląc o swojej pracy, po przerwie zostały mu chyba dwa raporty do napisania… i tyle. Także dziś wieczór miał wolny. - Chętnie przyjmę rolę jako opiekun panny… – teraz uzmysłowił sobie, że nawet nie znał jej imienia. Tak dobrze się dogadywali, że nie potrzebowali na razie tego o sobie wiedzieć. – Teraz już chyba wypada wiedzieć jak mamy na imię, skoro zapraszamy się na piwo i na miłe wieczorki. Żeby nie było, ja jestem Quentin. – Uśmiechnął się i czekał na jej kolej.
Zabawa zwłokami - w porządku. Ale tylko tymi oczyszczonymi z wszelkich wydzielin i niebezpiecznych narzędzi! Wbrew temu, co naopowiadała Leonore, dziewczyna panicznie boi się krwi. Z tego względu nie nadaje się na pracownicę Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof. Chyba że w grę wchodzi rola niesamowicie seksownej sekretarki Quentina. Podejrzewam, że nie wzgardziłby taką pomocą! Kiedy chłopak wybuchnął śmiechem, otworzyła oczy nieco szerzej i odchrząknęła, by nie zareagować tak samo. Wsłuchała się w każde "cha", w którym pobrzmiewał przyjemny dla ucha, brytyjski akcent. Akcent, który przecież tak bardzo kochała. - Nie zdążyła stać się brązowa. Zaczął padać deszczyk, a babcia powiedziała, że to Ziemia płacze bo nie może już patrzeć na wygłupy "tego debila na miotle" - powiedziała, wpatrując się w rozmówcę wielkimi, niewinnymi oczętami. Przy ostatnich czterech słowach uniosła dłonie i zrobiła w powietrzu znaki cudzysłowu. - Poważnie o to pytasz? Pochodzę z Czech, tam nic nie jest normalne - wytłumaczyła mu fenomen malowania dachu farbą, dodatkowo wypowiadając słowa z mocnym akcentem. Przechyliła głowę niczym piesek. - Nie martw się. Moi rodzice żyją i mają się dobrze - powiedziała po chwili milczenia, kiedy już wystarczająco przyjrzała się buzi Quentina. Intrygował ją - nie tylko jego oczy wzbudzały zainteresowanie, ale przede wszystkim piękne rysy twarzy. Przypominał jej trochę figurkę, która aż prosi się o dotyk. - Och, nie. Pączuszek, bo tak się nazywa, to zwykła tarantula. Całkiem przyjazny i w dodatku nie gryzie. Śmiało, pogłaskaj. Może cię polubi - zachęciła towarzysza, ale widząc jego wahanie, ujęła delikatnie dłoń chłopaka i skierowała ją w okolice swoich nóg. Cóż, może grzeczne dziewczynki nie powinny pozwalać obłapiać się na pierwszym spotkaniu, ale Leo do takich nie należała. Poczuła, że Pączuszek się spiął, gdy palce Lancastera dotknęły jego odwłoku, ale po krótkim mizianiu znowu stał się pajączkiem o przyjaznym nastawieniu. - Widzisz? Mówiłam - powiedziała ze szczerym uśmiechem, podnosząc wzrok. - Bogate metafory w lizaniu fistaszków? Chciałbyś mi o tym opowiedzieć? - zapytała całkiem poważnie, ale po chwili parsknęła śmiechem. Kilku przechodzących nieopodal czarodziejów odwróciło się i zganiło zagadaną parę wzrokiem, ale kto by się nimi przejmował? Ważne, że Quentin i Leonore odnaleźli wspólny język. Ostatnimi czasy dziewczyna ma trudności z nawiązywaniem przyjaźni. - Ej, kremowe piwo jest przepyszne. Uwierzysz, że pierwszy raz spróbowałam go rok temu, po przyjeździe do Londynu? W Czechach się z takim nie spotkałam - poinformowała mężczyznę, a jej twarz przybrała wyraz oburzenia. - Nie wiesz, że kobiety nie powinno się pytać o wiek? - zapytała, przekrzywiając głowę. Z drugiej strony normalne kobiety nie opowiadają nowo poznanym ludziom niestworzonych historii o swojej rodzinie, więc może Leo ta zasada nie dotyczy. - Mam dziewiętnaście lat. No, prawie. Urodziny obchodzę pierwszego kwietnia. Zapisz sobie w notesiku, żeby nie zapomnieć - zażartowała. - Zacząłeś mnie demoralizować w momencie mówienia o MILFie. Co z ciebie za minister? - zapytała z aktorskim wyrzutem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - Ale w zasadzie masz rację. Od piwa dużo bardziej wolę wino. Chociaż kac większy - westchnęła ciężko. Cóż, Leo, wiele osób chciałoby mieć takie problemy, jak ty. - Léonore - przedstawiła się, ściskając dłoń Quentina. Imię, choć międzynarodowe, wypowiedziała z bardzo czeskim akcentem. Mężczyzna miał pełne prawo, by początkowo go nie zrozumieć. - A to jest Pączuś. Ale to już wiesz. - To mówiąc, wskazała palcem na pająka, który aktualnie wspinał się po marynarce nowego znajomego. - O której kończysz pracę? Nie wiem, czy opłaca mi się wracać do domu, czy powinnam na ciebie poczekać. Chyba, że nasz randko-pogrzeb wymaga oficjalnego stroju to zaraz lecę się przebrać!