Miejsce, jakiego w Hogsmaede nie było! Tylko tutaj, dostaniesz dobrą kawę - najlepszą w mieście - posmakujesz nowych, pysznych alkoholi, porozmawiasz, poczytasz gazetę, książkę, spotkasz ze znajomymi! Przybywaj! Hogs Cafe jest bowiem czynne całą dobę!
Ostatnio zmieniony przez Joshua Mistaen dnia 8/12/2015, 21:45, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
- Nie, nie, nie - powiedział, wciągając do nozdrzy zapach czekolady - Chodzi o to, że eliksiry są TU, a ja jestem TU, czyli w o... ech. No, chodzi o to, że nie jestem z nich za dobry - wysapał, przeżuwając wyjątkowo uparty kawałek ciasta. - Najpewniej będzie mnie chyba złapać przy śniadaniu - mruknął, przekładając widelec na drugą stronę talerza, kontrolując się ze wszystkich sił by nie pożreć jeszcze paru kawałków. Rozmowa zeszła na tematy kulinarne, w których Darren nie czuł się jak ryba w wodzie - wręcz przeciwnie. Podał parę przykładów kuchni hiszpańskiej które udało mu się skosztować, jednak wiedza Flory na ten temat - co raczej zrozumiałe - była nieporównywalnie większa. Gdy w końcu zaczęli rozprawiać o fasolkach wszystkich smaków, Shaw zachichotał i wzruszył ramionami, przypominając sobie nieświadome niczego sowy, które niosły listy pisane przez kilkulatka, wymyślającego coraz to nowsze smaki i proszące "Beretgo Bota" o dodanie ich do repertuaru obecnego w opakowaniach. Podczas tłumaczenia historii jego korespondencji z producentami słodyczy, Shaw poczuł jakieś spojrzenie na swoim karku. Ostatecznie je jednak zignorował - znajdowali się w końcu w kawiarni, goście zapewne nieraz zerkali na innych klientów, zastanawiając się co zamówić czy zastanawiając się, czy tacy młodzi ludzie nie powinni być przypadkiem na lekcjach. - "Imponuje" to za duże słowo - wymamrotał Shaw, zastanawiając się samemu dlaczego tak w ogóle lubi Craine'a. Być może chodziło tylko o to, że lubi transmutację i przez to szanowałby nawet sklątkę tylnowybuchową, gdyby tylko uczyła go tego przedmiotu - Wie o czym mówi, jego lekcje są rzeczowe i przynoszą efekty, a to dla mnie najważniejsze. Shaw nie wytrzymał i rozejrzał się jeszcze raz po kawiarence, jednak w tłumie znajdujących się tu osób, wstających i idących do stolików, nie był w stanie zauważyć nikogo znajomego. Może mi się wydawało - pomyślał, po czym wrócił do rozmowy z Florą na temat nielicznych zalet starego profesora trasmutacji oraz tych paru więcej, należących do opiekuna Ravenclawu.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Starał się nie wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość, bowiem już niedługo, nawet znacznie szybciej niż „niedługo” miał się dokładnie przekonać, jak jego praca będzie wyglądać. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że w jego głowie scenariusze pojawiały się same, a on poddawał się im, gdybając, zastanawiając się, a ostatecznie i tak stwierdzając, że to nie ma najmniejszego sensu. Był ciekaw, zwyczajnie ciekaw jak jego życie się teraz ułoży i choć nie mógł powiedzieć, że żadnego stresu i nerwów nie czuł, to był bezapelacyjnie zaintrygowany co Fatum dlań przygotowało. Czuł też lekką ekscytację, którą zawsze odczuwał przed nieznanym. Strach, niepokój pojawiały się w niewielkiej ilości, Camael był bowiem oczarowany nowymi możliwościami i cóż, czystą kartą. Każdy nosił jakieś brzemię, a nowe miejsca, nawet takie, z którymi wiązało się wiele wspomnień dawały poczucie świeżości i całkiem inne perspektywy, z którymi można było wiele zrobić. – Specyficzny, to dość delikatne określenie. – odparł, patrząc na kobietę rozbawionym wzrokiem, gdy ta mruknęła kolejne słowa, które rzecz jasna dotarły do jego uszu. Przyzwyczaił się do obustronnej niechęci między nim, a drugim nauczycielem transmutacji. Był nawet przekonany, że Craine wzbudzał niechęć w absolutnie każdym, kogo napotka na swojej drodze, nawet jeśli ktoś temu zaprzeczał. Istnieli bowiem ludzie, których się po prostu, nawet i z zasady, nie lubiło, chociaż w tym wypadku byłby skłonny traktować mężczyznę z dużą dozą obojętności, gdyby ten nie był, cóż, sobą. Było to nawet paradoksalne. Cam zawsze uważał, że należy być zawsze sobą, a przede wszystkim wciąż się kształtować, by ostatecznie zostać najlepszą wersją samego siebie. Nie tyczyło się to jednak wszystkich. Byli czarodzieje, których się nie lubiło i byli też tacy, których się po prostu – uwielbiało. Miał wrażenie, że siedząca naprzeciwko niego kobieta należała do drugiej kategorii, nawet jeśli jej sposób być był całkiem specyficzny. Miała w sobie jednak coś energetyzującego, zarażała szerokim uśmiechem i dobrym humorem, a takich ludzi – ze świecą szukać. Na jej zaciekawione spojrzenie odpowiedział swoim, absolutnie serdecznym. Nie był zdziwiony jej zainteresowaniem, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie na co dzień spotyka się kogoś, kto odwiedził tyle różnych krajów co Camael. Był wówczas najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie, podróżując ramię w ramię ze swoim najlepszym przyjacielem, doświadczając wielu niesamowitych rzeczy i przy tym wciąż się kształcąc, bowiem tego młody Whitelight nie zamierzał zrezygnować nigdy. Kolumbię wspominał naprawdę dobrze, wbrew temu co się o niej mówiło. – Chyba musisz sprecyzować pytanie, bo w Ameryce gościłem w przynajmniej sześciu krajach… – rzucił rozbawiony, po czym wyciągnął swoje długie nogi przed siebie. – Ale jeśli chodzi o Kolumbię, to urzekli mnie jej mieszkańcy, tak inni do tego co spotyka się tutaj, choć tobie chyba do nich blisko – rozciągnął swoje wargi w szerokim uśmiechu, wziął łyk ciepłej kawy i kontynuował. – Kolumbijczycy są bardzo serdeczni, zawsze się przywitają, zapytają, czy wszystko w porządku, życzą dobrego dnia. Dobry zwyczaj, powinniśmy się jako naród od nich uczyć. Spędził tam sporo czasu, będąc oczarowanym krajem tysiąca kolorów. Ostatecznie jednak ruszył dalej, nieważne gdzie się było – zawsze przychodził moment na ruszenie do przodu. Wywrócił oczami na jej słowa, zaczął nawet podejrzewać, że Perpetua miała go za jakiegoś podrywacza, choć mimo swojej burzliwej młodości od tego było mu zawsze niebywale daleko. Casanovą nie był nigdy i nawet jeśli miał sporo za uszami, to do tego typu rozrywek go bynajmniej nie ciągnęło. Camael nie bawił się ludźmi, a i w wszelkiego rodzaju związkach nie był najlepszy, wbrew pozorom cały ten romantyzm nie specjalnie do niego przemawiał. – Również się cieszę, że to z tobą piję tę kawę. – powiedział i ponownie pociągnął z kubka, będąc naprawdę ostrożnym. Miał talent do tłuczeni szkła i jakkolwiek to brzmiało, tudzież wyglądało, preferował te plastikowe, bowiem po szóstym reparo czarodziej dostawał szewskiej pasji, a Camael mógłby czasem być nieco uważniejszy. Podążył zaintrygowanym wzrokiem we wskazanym przez Whitehorn kierunku, a jego spojrzenie natrafiło dwójkę młodych ludzi. Pamiętał kiedy on sam uciekał w to miejsce od czasem przytłaczających hogwarckich murów. Lekko się uśmiechnął. W jego oczach zabłysła delikatna iskra, gdy kobieta powiedziała o talencie chłopaka do transmutacji, czyżby już niedługo miał się o tym przekonać? Camael był pewny jednego – zrobi wszystko co w jego mocy, by ten absolutnie ścisły przedmiot przekazać młodym umysłom najlepiej jak potrafi, a i może uda mu się zarazić ich fascynacją, która tak bardzo charakteryzowała jego osobę.
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Zamrugała kilkakrotnie z początku zdezorientowana, aby zaraz zaśmiać się z odrobiną niedowierzania, zaciskając palce na porcelanowym naczyniu, w którym wciąż tkwiła czekolada i nawet dwie pianki. Zerknęła na swoją szarlotkę z jakimś zawstydzeniem jak zwykle zresztą ukazującym się odrobiną różu na śniadych policzkach. Błękitne ślepia przemknęły po blacie stolika, ostatecznie kierując się jednak w stronę krukona. - Wystarczy trochę nauki i systematyczności, a będziesz w eliksirach całkiem dobry. Ja też powinnam nad nimi popracować. Wzruszyła ramionami, zdając sobie sprawę, że jako przyszły uzdrowiciel w szpitalu, powinna lepiej nauczyć się przygotowywać lecznice mikstury. Całe szczęście, studia dopiero były przed nią. Uczennica poprawiła się na krześle, siadając wygodniej i zakładając nogę na nogę, aby ostatecznie jeszcze kawałek ciasta wsunąć do ust, podczas gdy Darren opowiadał o próbowanych przez siebie specjałach kuchni hiszpańskiej. Nie mogłaby się zdecydować, czy wolała gotowanie, czy może magię lecznicą – chociaż to pierwsze było mniej ryzykowne, a jednocześnie tworzyło znacznie więcej wariacji niż możliwości. Wciąż wiele przepisów pozostawało nieodkrytych, wiele połączeń smakowych. Przez to wszystko aż zatęskniła za domowym jedzeniem w promieniach ciepłego, popołudniowego słońca i słodkim zapachu porastających ogród kwiatów, które najpierw hodowała jej matka, a później opiekę nad nimi i nad Victorem przejęła ciotka. Trzeba przyznać, że fasolki były jednymi z najbardziej intrygujących i najlepiej sprzedających się słodyczy, ciesząc się popularnością od pokoleń. Ciągle dodawano nowych smaków i gdy Flora się dowiedziała, że towarzyszący jej dzisiejszego popołudnia chłopak mógł być autorem którychś z nich, uśmiechnęła się pod nosem. Nie znali się zbyt długo, a jednak całkowicie w pełne pomysłów listy uwierzyła. Obserwując jego, a także tkwiące za ich stolikiem – następne, dostrzegła wspomnianą przez siebie wcześniej opiekunkę z jakimś mężczyzną, na co kiwnęła jej głową z uśmiechem, rumieniąc się i wbijając spojrzenie w kołyszącą się resztkę ciemnej czekolady pitnej, którą postanowiła w końcu dopić kilkoma łykami. Zwilżyła wargi, pozbywając się resztek ostrości i kakao, wracając uwagą w stronę Darrena, starając się ignorować obecność nauczycielki – miała nadzieję, że jej monologu pełnego uwielbienia nie miała okazji słyszeć, bo Martellówna nie zauważyła, kiedy dokładnie kobieta weszła do kawiarni. - Jest w tym trochę prawdy, chociaż jest przy dość straszny. - szepnęła w jego kierunku, przysuwając się bliżej z krzesłem i opierając rękoma o blat, stuknęła w drewno długimi paznokciami. Przekręciła głowę na bok, mrużąc nieco oczy. - W pewien sposób pasowałoby Ci nauczanie innych, jesteś dość rzeczowy. Ja chciałabym się załapać do munga od września, jako asystent uzdrowiciela. Zastanawiałeś się nad jakąś pracą już? Zapytała z ciekawością, bo miał naprawdę wiele pomysłów i zainteresowań, a przynajmniej tak sądziła. Eliksirów też podobno nie lubił, a jednak ostatnio tak wiele czasu poświęcił na dokładne wypracowanie o wielosokowym, że była przekonana o wyższości tego przedmiotu nad innymi w jego klasyfikacji dziedzin magicznych. A teraz jeszcze transmutacja! Rowena zdecydowanie uwielbiała wszechstronnych uczniów.
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Na początku Darren nie zauważył, dlaczego czuje jakiś wzrok na swoim karku. Dopiero gdy podążył za spojrzeniem Flory zauważył co było powodem tego odczucia. Opiekunka domu Puchonów oraz jakiś nieznany mu mężczyzna także korzystali z przyjemności serwowanych w Hogs Cafe - nieważne, czy chodziło o podawane tu desery czy pierwszorzędny wystrój wnętrza. Krukon przełknął ślinę i podążył za przykładem Flory, także kiwając głową, witając się z profesor Whitehorn. Nie był asem w kontaktach międzyludzkich - tym bardziej, jeśli chodziło o spotkanie nauczyciela w "dziczy". Shaw odwrócił się prędko do Puchonki i westchnął. Na kolejne jej słowa pisnął jednak, jak mała dziewczynka wręcz. - Ja?! Nauczycielem? - złapał się za głowę. Taka myśl nigdy nie przemknęła mu przez myśl, ba, im bardziej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był to dla niego szalony pomysł. Krukon wiedział że nie denerwował się tak łatwo - jednak każdego potrafi zjeść trema a wtedy każdy, a szczególnie Shaw, potrafił pleść trzy po trzy i wygadywać jakieś głupoty, co zapewne skończyłoby się tym, że na lekcji opowiadałby uczniom o najlepszych sposobach na złapanie makreli w jeziorze - a było ich całe zero, bo to morska ryba. - N-nie. Nie zastanawiałem się nad zatrudnieniem gdziekolwiek - westchnął. Nie cierpiał ani na brak galeonów, ani na ich nadmiar. Nie czuł także potrzeby posiadania przy sobie wielkich ilości pieniędzy - jednakże wiedział, że w tym wieku znalezienie zatrudnienia i rozpoczęcie nie tylko zarabiania na siebie, ale też zbierania doświadczenia, było po prostu rozsądne. Być może rzeczywiście powinien zacząć się za czymś rozglądać - jednak niestety nie miał absolutnie żadnego pomysłu na to, co chciałby robić - Zazdroszczę, że wiesz chociaż w co celujesz - powiedział, zrzucając zmartwioną minę i uśmiechając się lekko. Może po prostu przejrzy dzisiaj w pokoju wspólnym jakieś ulotki oferujące zatrudnienie, ostatnio pojawiła się ich spora ilość. Zbliżały się egzaminy - część uczniów i studentów kończyła swoje szkoły i stawała się potencjalnymi, cennymi pracownikami. Jednak nawet w trakcie edukacji można było zostać stażystą czy przejść jakiś przydatny kurs, a te zawsze były w cenie. Darren porozmawiał jeszcze przez jakiś czas z Florą o uzdrawianiu i dlaczego akurat święty Mungo, po czym zorientował się że spędzili w Hogs Cafe już sporo czasu - a w dormitorium czekała na niego wciąż niezaczęta praca z mugoloznawstwa. Dał znać więc Florze że musi zbierać się w drogę powrotną do Hogwartu po czym z nią lub bez niej - miał jednak oczywiście nadzieję, że z nią - wyszedł z kawiarenki, lekko niepewnie kiwając jeszcze raz głową na pożegnanie profesor Whitehorn i jej towarzyszowi.
z/t x2
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Nie pamiętał już czy tak naprawdę spał. Albo ile godzin samego snu doświadczył. Przez długi czas jeszcze myślał o tym co się wydarzyło wczoraj. Coś nie do końca łatwego do opisania, ale z drugiej strony wszystko obecnie było niełatwe. Jakby obecnie to... było najłatwiejszym rozwiązaniem. Usiąść przy stoliku i spróbować porozmawiać o tym wszystkim w jakimś... uszeregowanym tokiem myślenia. Nadać jakiejś ostatecznej kolejności myśli i wypowiedzi ze strony Rasmusa. Czuł się nieswojo wychodząc z dormitorium. Jeszcze chwilę się wahał czy odpisać Larze, że jednak odpada. Że ma do wykonania jakąś pracę domową na zaliczenie i zniknąć. Nie pozwolić sobie wejść do swojej głębokiej skorupy. Ale zaraz pomyślał, że skoro pozwolił sobie na umówienie spotkania to byłby to teraz cios w plecy. Coś, czego nie chciał osiągnąć wczoraj, więc tak samo teraz było to dla niego uciążliwe. Nie chciał mieć wobec niej poczucia winy. Odrzucenia. Nie to było jej potrzebne. A raczej obecność kogoś, zaniechanie nakładowi kolejnych dla niej negatywnych zdarzeń i emocji. Jakiejś... po prostu innowacji. Dlatego jednak postanowił nie brać ponownie do ręki pióra i po prostu zmierzyć się z tym wszystkim. Zabrać wszelkie zabawki z dywanu i odłożyć na swoją półkę. Poskładać te zepsute i dać sobie... pomóc? Tak by to właśnie uznał. Dzięki temu może choć trochę jego ból zelżeje. Tak czy inaczej - trzeba było postawić krok naprzód. Wyjść z dormitorium, przejść do dziedzińca. Wyjść za bramę. Skończyć ze sztucznym ukrywaniem się. Idąc przez Hogsmeade myślał tak, jakby wszyscy ludzie na niego patrzyli. Przyśpieszył kroku, ruszył bezpośrednio do kawiarni, gdzie zamówił dwie kawy. "Czarną". Zapamiętał to. Ten szczegół wpisany w zwitku. — Czarną... I espresso. I... jeszcze jakieś ciasto. Kremowe. — Powiedział niepewnie do kelnerki, ale zaraz cofnął się po wydaniu kilku galeonów. Ruszył do jednego ze stolików przy oknie, wypatrując jej niecierpliwie. Oczywiście nie tak, jakby się martwił. Bardziej nadal nie wiedział czego ma oczekiwać. W końcu jednak zauważył i jej sylwetkę. Kroki do kawiarni, wiatr rozwiewający jej włosy. Cały jej strój zapamiętał, aż sama nie weszła do środka. Wtedy momentalnie wbił wzrok gdzie indziej. Już tu była. Nie było odwrotu. Wtedy jeszcze miał możliwość choćby powiedzenia, że coś mu wypadło i musiał iść. A z drugiej strony nie chciał tego robić. Cholerny Vaher. — Więc... — powiedział jedno słowo, gdy tylko usiadła i widziała swoją kawę. Czarną... jak jej dusza. Nie wiedział co więcej ma powiedzieć. Może wyczekiwał na jej pytania. Z jej strony.
Nie miała zielonego pojęcia, czego może spodziewać się po tym spotkaniu. Wspomnienie wczorajszego dnia wciąż nachodziło ją w najmniej odpowiednim momencie. Minęło wiele godzin, nim w końcu zmęczona doświadczeniami mającymi miejsce oraz wszystkim tym, co kołatało jej się w głowie, w końcu zasnęła. Już dawno minęła północ a ona wciąż i wciąż rozważała wszystko, jeszcze raz rozdrapując jak najbardziej bolesne rany. Bała się bólu, który zapewne miał ją za niedługo spotkać, uporczywie więc próbowała nie pogrążyć się w marzeniach sennych. Jednak tego wieczoru, jak przez wiele innych wcześniej, łzy nie napływały do jej oczu gromadnie. Po prostu egzystowała, jednocześnie czekając i unikając snu. Nigdy nie przyznała by się ani sama przed sobą, ani tym bardziej przed nim, co właściwie jej się śniło. Koszmary odwiedziły ją jak zwykle, ale w nich pojawiły się też dziwne, jasne oczy, kóre przecież widziała z bliska wcześniej, tego samego dnia. Nie, zdecydowanie nie powinna o tym wspominać przed nim. Obudziła się zaledwie po kilku godzinach, nie pewna, czy bardziej zmęczona była wieczorem, czy może jednak teraz. Wciąż i wciąż rozważała nowe opcje w swojej głowie, próbując zrozumieć znaczenie tego wszystkiego. I przede wszystkim cały czas zastanawiała się, jak wielką głupotę popełnia, godząc się na to spotkanie. List dotarł do niej niespodziewanie wieczorem, kiedy już pogodziła się z faktem, że były to tylko kolejne słowa rzucone na wiatr. Ale w końcu pojawił się, w najmniej oczekiwanym momencie. Długi czas chodziła, myśląc nad tym, czy i jak to wszystko ująć w słowa. W końcu przelała na papier tych kilka i wypuściła sowę w eter. Dopiero po chwili zrozumiała, że może nie było to najlepszym pomysłem, ale nie mogła tego cofnąć. Dlatego też od samego rana odczuwała dziwnego rodzaju niepokój. Niewielkie sensacje pojawiły się w jej żołądku, jakby ostrzegały przed tym, że jeszcze nie wszystko stracone, że wciąż może się wycofać. Pewnie gdyby tylko wiedziała, że on ma podobne odczucia, zaczęłaby się głośno z tego wszystkiego naśmiewać. Przecież to powinno być prostszym, tak? Przynieść jakiegoś rodzaju ulgę obojgu, a nie nasilać stres, którego mieli zapewne po dziurki w nosie! Nie powinni wzajemnie powodować w swoich głowach jeszcze większego zamętu, niż to konieczne... Przynajmniej jedno było pewne; deszcz nie stanowił dziś dla nich zagrożenia. Pogoda jakby poszła za jej myślami, więc słońce delikatnie wyglądało zza chmur, tym samym dając nadzieję na to, że może będzie trochę lepiej. Niedługo przed wskazaną godziną, wyszła z zamku. Kiedy tylko minęła mury oddzielające ją od terenów szkolnych, wyciągnęła papierosa i odpaliła. Zaciągała się nim szybko i mocno, próbując zmusić nikotynę do uspokojenia jej organizmu. Im bliżej było do spotkania, tym bardziej pragnęła zwiać, zamknąć się w wieży i odizolować od wszystkiego i wszystkich. Wiedziała, że to by było nie fair, ale nic nie mogła na to poradzić. Tymczasem zmusiła swoje ciało do dzielnego stawiania kroków na przód. W kierunku Hogsmade nie w kierunku zamku. Nawet się nie zorientowała, kiedy odpaliła kolejnego papierosa. I jeszcze jednego. Nim ostatecznie dotarła do Hogs Cafe, wypaliła ich przynajmniej z pięć, tym samym zapewne śmierdząc jak popielniczka. Jednak to było zmartwienie, którym najmniej się w tym momencie przejmowała. Wciąż przecież nie była gotowa na to, co miało się stać, ale chciała dzielnie stawić czoła wyzwaniu! Dlatego otworzyła drzwi do kawiarni a mały dzwoneczek nad nimi, obwieścił jej pojawienie się. Rozejrzała się po lokalu i dosyć szybko dostrzegła Rasmusa. Pozwoliła sobie na ostatni uspokajający oddech i ruszyła w jego kierunku. Zajęła miejsce na przeciwko niego, przyglądając się dokładnie jego twarzy, szukając jakichś wyraźnych zmian, które mogły się tam pojawić. - Więc... - powtórzyła bezwiednie za nim, zauważając, że faktycznie zamówił dla niej również kawę. Wzięła kolejnny głębszy oddech. - Chcesz kontynuować tam, gdzie wczoraj skończyliśmy? - zapytała, tym samym otwierając mu ewentualną drogę do ucieczki. Byłaby w stanie zrozumieć, gdyby dzisiaj, wraz ze słońcem i światłem dnia, opuściła go odwaga. Mimowolnie położyła swoją dłoń na drewnianym blacie, próbując powstrzymać się przed tym, aby posunąć ją dalej. Jego dotyk przyniósł tyle ukojenia wczoraj... nie mogła wymagać, aby i dziś był dla niej wsparciem, prawda?
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Magiczne słowo "więc", które wydarło się z ust Lary Burke sprawiły, że Rasmus wzdrygnął się lekko, przypominając sobie o powodzie jej wizyty tutaj. Miał jej opowiedzieć coś. Coś więcej niż tylko to, że jego stan psychiczny był właśnie taki jak teraz. Wyciszony, zbyt zamartwiający się wszystkim wokół niego. Unikający jakiegoś bezpośredniego spotkania ich oczu. Jego ręka zacisnęła się na własnym nadgarstku, a wzrok przenosił z niej na kawę. Ciasto już dotarło. Dla ich dwojga. Rasmus wziął głęboki oddech, wziął swoje espresso do rąk i upił delikatny łyk, aby zaraz poprawić to po połknięciu wodą. Delikatne dla smaku, ponoć. Tak słyszał, albo ktoś mu powiedział. Nie interesowało go to teraz. Krukon zaczął. – Więc... – I zaraz przerwał znowu, nie wiedząc jak zacząć. Cały plan wypowiedzi nagle runął, gdy ta wysunęła do niego swoją rękę. Coś mu utkwiło w gardle, kiedy jego ręka mimowolnie sama objęła jej własną. Ta niezdrowa, poszramiona. Tak jakby nie należała do niego, a została mu przyszyta przypadkiem. Nie lubił jej. Nie wydawała mu się pełnoprawną częścią jego samego. Lekko się skrzywił na jej widok, ale po chwili już nic nie było widać po jego twarzy. Objął jej dłoń. Nie przeszkodzą mu blizny. – Jestem... szlachcicem. Znaczy się... moja rodzina ma szlacheckie pochodzenie. Mam trudne relacje z nią, bo nie idę w ich ślady. Nie mam kontaktu z rodzeństwem, brat ostatnio pisał na święta. Od ojca praktycznie nie mam na co liczyć ze wsparciem. Matka chciała wiedzieć co u mnie, ale jej listy są zbyt sztuczne. I odstąpiłem od dziedziczenia... bo nie nadaję się na głowę rodu... – Powiedział do niej spokojnie, chociaż mogła czuć jak jego wszystkie mięśnie napinają się, trudno było mu o tym wszystkim mówić. A to wszystko było tylko zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Cała jego przeszłość była równie powalona, powoli tak naprawdę zdając sobie sprawę z tego jak to wszystko było jednym wielkim bajzlem. Za bardzo był pochłonięty umiłowaniem do sztuki. Tak bardzo, że czasami nie dostrzegał za bardzo innych ludzi. Chociaż ogółem nie ignorował ich. Tylko był przesłonięty tym romantycznym spojrzeniem na to wszystko. Za bardzo to go przytłaczało. I nie mógł nawet sobie poradzić z tym, że to wszystko działo się z jego powodu. Nawet nie zauważył jak z lewego oka popłynęła mu łza. – Chciałem tylko być artystą, zajmować się sobą i swoimi rzeczami, a skończyło się to tak, że zostałem wykorzystany nawet przez kobietę. Chociaż kochałem ją. A teraz wszystko jest spieprzone, a ja nie wiem co mam ze sobą począć. Nic nie sprawia mi obecnie radości, nic nie pomaga. Nawet wstawanie dla mnie jest ciężkie. – Mówił to trochę szybciej, ale nikt nie mógł raczej spostrzec momentu w którym nagle przestał rozmawiać i po prostu ręką przejechał pod okiem, zgarniając łzę. Nie, nie mógł płakać. Nie tutaj, za dużo pokazywał emocji. To nie jego styl. Znaczy to było w jego stylu, ale tylko te pozytywne. Resztę jakoś odganiał tworząc biżuterię. Ale nawet to mu teraz nie wychodziło. Rozwiązanie jego problemów. – Przepraszam, że się tak żalę. Nie powinienem.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Kolejne "więc" zagościło podczas tego spotkania, znów zasłyszane z jego ust. Nie wiedzieć czemu, Lara miała ogromną ochotę, aby ponownie pozwolić sobie na powtórzenie tego jednego słowa, tylko po to, aby podkreślić, jak kuriozalne to wszystko się wydawało być. Nie zrobiła tego jednak. W zamian za to sięgnęła po swoją kawę i wypiła niewielką jej ilość. Nie była żadnego typu smakoszem, ale wyznawała jedną, małą zasadę; nie po to kawa jest czarna i gorzka, aby ją wybielać i dosładzać. Tak też postąpiła i tym razem. Czarny płyn dostał się do jej gardła, zabierając dużo przestrzeni. Przełknęła to i zaczęła z lekką dozą paniki rozglądać się po pomieszczeniu. Myśli kłębiły się w jej głowie jak szalone. Może jednak nie powinna pozwalać sobie na kolejny fizyczny kontakt z nim? Może wygłupiła się, licząc na to, że dziś znów może być tak jak wczoraj... Nim zdążyła zrobić cokolwiek więcej, poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej własnych. Przywołało ją to z powrotem do trzeźwego toku myślenia i znów spojrzała na Rasmusa, tym razem zdobywając się na bardzo delikatną wersję uśmiechu. Mógł go dowolnie interpretować, nie zamierzała mu w tym pomagać, czy wręcz przeciwnie, przeszkadzać. Pozwoliła, aby mówił nieskrępowany, nie przeszkadzając mu żadnym grymasem czy wtrąconym słowem. Uważnie słuchała jego opowieści, skupiając się na szczegółach i rozkoszując tembrem jego głosu. Teraz, gdy powiedział o sobie odrobinę więcej, mogła zauważyć, że na pewno tutaj nie pasował. Nie było w tym nic złego, ale mogła lepiej dostrzec, że chłopak z pewnością nie pochodził z Wielkiej Brytanii ani żadnych krajów blisko niej. Widząc łzę, która popłynęła z jego oka, mocnej ścisnęła jego palce ze swoimi. Choć w ten sposób mogła mu teraz okazać wsparcie, pomóc po tym, jak on wyciągnął w jej kierunku pomocną dłoń. – To stąd ten akcent. – stwierdziła w końcu, kiedy cisza wokół nich zaczęła wręcz pęcznieć od niewypowiedzianych słów. Chrząknęła cicho, próbując zebrać myśli. Doskonale rozumiała, jak ciężko musiało być Rasmusowi. Zapewne czuł się przez wszystkich odrzucony, niechciany. Jak piąte koło u wozu, które przecież nie mogło się do niczego konkretnego przydać. Zbyt dokładnie to znała i rozumiała. Sama tak się czuła. Niepotrzebna córka swojej matki, jedyna wada Penelope. Philip starał się jak mógł, ale jej rodzeństwo często pokazywało, jak bardzo nie na miejscu była w tamtym domu obecność Lary. –Nie wiedzą, co tracą – powiedziała w końcu z pewnością w głosie, która zaskoczyła nawet ją samą. Przecież nie znała go. Nie wiedziała, czy w tym wypadku nie był to jedyny słuszny wybór, aby odciąć się od marnotrawnego syna. Wiedziała natomiast to, że nikt nie powinien być traktowany w podobny sposób. Dosłownie nikt. Nie zamierzała jednak częstować go wyświechtanymi frazesami, które wcale nie pomagały, a tylko wpędzały ludzi w jakieś pojebane poczucie winy. – Może ta kobieta nie była ciebie warta – dodała jeszcze po dłuższej chwili, zastanawiając się nad tym wszystkim. Nie był to łatwy temat, ale ostatnio przekonywała się, jak to jest być specem od zadań teoretycznie niemożliwych do wykonania.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
– Oni bardzo dobrze wiedzą co tracą. Wyobraź sobie, że jesteś szlachcianką, która z linii twojej rodziny jest najstarsza. I przypuśćmy nie masz brata czy siostry - nagle masz okazję zostać seniorką rodu. Jeśli ty nie spłodzisz potomka, albo umrzesz przedwcześnie - dziedziczy inna linia rodu. A Vaherowie mają trochę krwi na świecie. – Zrobił krótką pauzę na to, aby napić się kawy. Jeśli chodziło o politykę rodową to Rasmus bardzo dobrze wiedział jak wszystko się ma. Jego ojciec był przed nim, dopóty dziadek żyje, nadal nie ma nic do powiedzenia nad majątkiem rodowym. Ale udało mu się spłodzić dwóch synów więc miał jakieś zabezpieczenie. – Dlatego na mnie naciskano przez jakiś czas. Aż wynikła cała ta sytuacja z... – Tutaj się zawahał. Czy chciał to jej powiedzieć. Oddalić od siebie i nie pozwolić wejść do tej skorupy? Zawahał się jeszcze chwilę, dopóty nie kiwnął głową na boki. Nie było... Nie było chyba już po co to ukrywać. Przed nią szczególnie. – To, że przyszedłem do Hogwartu to nie przypadek. Po prostu ojciec pracuje, albo pracował, nie mam z nim kontaktu, w Stavefjord. I tam była ta kobieta, którą... no zakochałem się. Jakoś powstała między nami więź. Ona mnie traktowała jak muzę, ja ją też. Wszystko szło między nami dobrze. Aż nie dowiedział się o tym przypadkiem ojciec... Bo... bo ona też była nauczycielką. – Było mu trudno o tym mówić, zwłaszcza kiedy czuł na sobie jej wzrok. Może jak jej to powiedział okaże się, że zabierze swoją dłoń i zaraz wyjdzie, pozostawiając go samego. Bał się tego uczucia, że teraz nagle powie coś nie tak i wszystko runie. Wszystko runie jak domek z kart. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni, ale nie tak, aby ją miażdżyć. To wszystko go stresowało. Ilekroć o tym teraz wspominał odczuwał do siebie jakieś obrzydzenie. Jakby to wszystko było jego winą. A w sumie tak właśnie było. Czuł jak było mu ciężej przez to oddychać, dlatego wypił całą przyniesioną mu wodę, aby zaraz poprosić o dolewkę. Poczekał cierpliwie, ale ręka mu drżała. Nie wiedział co ma powiedzieć więcej. Kiedy została mu doniesiona, oczywiście wypił jej trochę, a zaraz potem popił to kawą, pomagając espresso znowu pobudzić swoje kubki smakowe. Jakoś go łagodziła. Zaraz jednak wrócił myślami do tego co chciał mówić. – Jestem lita poeg. Zraniłem siebie, ją.. Ale chyba bardziej siebie, bo nawet nie pamiętam już jej twarzy. A ja nie chcę zapominać twarzy innych ludzi. Choćby ciebie. Teraz mi pomagasz, ale ja już sam nie wiem czy chcę czyjejś pomocy. Chcę tylko, aby to wszystko się naprawiło, weszło na odpowiednie tory, a ja mógł po prostu odpocząć od tego wszystkiego. Wybacz, że to robię. Ale nie wiem czy to cię nie przytłoczy jeszcze bardziej. – Zakończył, zerkając na nią. Czekał na reakcję, jakąkolwiek. Czy popatrzy na niego z obrzydzeniem, czy może zatroskana. Chciał się tego dowiedzieć. Teraz. Zaraz.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Problemy rodzinne potrafiły być naprawdę bardzo zaskakującymi! Chyba nie istnieje sposobność, aby dwie pozornie takie same sytuacje, faktycznie okazały się takimi być. Jak w ogóle mogła sądzić, że jej i jego stosunek z rodziną, mogą być choć minimalne przybliżone do siebie? Różniło się to wszystko diametralnie i wszystko wskazywało na to, że Lara w żaden sposób nie mogła nawet próbować mu dorównać. Szlachcic? Na którego barkach spoczywa tak wielka odpowiedzialność? Nie, zdecydowanie nie mogła się w żaden sposób do niego przyrównywać. Nie było na to najmniejszych szans. Dlatego milczała przez dłuższy czas, próbując jakoś to wszystko ułożyć w swojej głowie. Naprawdę czyny Rasmusa zdaniem jego rodziny były tak straszne, że teraz zasługiwał na kompletne odcięcie i potępienie z ich strony? Nie mogła sobie tego wyobrazić i nawet nie próbowała ogarnąć, co musiało siedzieć w ich głowach. Przecież nie istniały osoby nieomylne. A miłość, o czym przekonała się już kilkukrotnie na podstawie zasłyszanych opowieści, potrafiła chadzać różnymi drogami. Historia Rasmusa zdawała się to wszystko potwierdzać. Wpatrywała się w niego, próbując pojąć, co musiało w nim siedzieć. Nie chciała przerywać, chciała, aby powiedział wszystko to, co znajdowało się w jego wnętrzu, nie pozwalało uwolnić od jakiegoś popierdolonego ciężaru, który każdego dnia przygniatał jeszcze mocniej i mocniej... Sięgnęła po swoją filiżankę z kawą i upiła jej niewielką ilość. Gorzki, czarny płyn sprowadził ją z powrotem myślami w obręb tego stolika, dnia, tej godziny. Wzmocniła swój uścisk, kiedy i on to uczynił, próbując w ten sposób, werbalnym sygnałem, powiedzieć "rozumiem Cię, jestem tutaj." Tak niewiele a jednocześnie tak wiele można czymś tak prostym przekazać. Zamrugała kilkukrotnie szybko, kiedy w tym wszystkim wspomniał o niej. Zaskakujące, że w tak ciężkich chwilach, człowiek jest w stanie jeszcze martwić się o kogoś innego. Nie była do końca w stanie określić, co dokładnie wywołało jej odczucia, ale niewielki uśmiech wpłynął na jej wargi, sięgając oczu i zapewne zmieniając delikatnie zazwyczaj zacięte oblicze dziewczyny. – Pieprzyć ich – stwierdziła, wpychając w te dwa słowa wiele siły i pewnego rodzaju pewności, że tak właśnie należało uczynić w tym konkretnym przypadku. Wiedziała, że jej zachowanie może wywołać w nim swojego rodzaju szok, ale nie zważała na to w tym momencie. Zamierzała powiedzieć to, co miała do przekazania. – Rasmus, to nie twoja wina, że wszystko potoczyło się w ten sposób. Co z tego, że ona była nauczycielką? Przecież nie mogłeś wybrać, w kim się zakochasz – westchnęła głośno, zmuszając wszystkie komórki w swoim ciele do tego, aby nie przewrócić oczami w sposób jednoznacznie mówiący o tym, jak pojebana wydaje jej się w ogóle sugestia, że ktoś mógł wpędzić go w takie poczucie winy, które przygniatało i nie pozwalało spać, żyć, w ogóle istnieć. – Odpuść sobie. Musisz to zrobić, bo inaczej zwariujesz. A wtedy zdecydowanie za blisko Ci będzie do mnie. Wiesz, wariaci nie otaczają się jeszcze większymi wariatami – znów delikatnie wykrzywiła wargi, co miało być potwierdzeniem prawdziwości wypowiedzianych właśnie słów. Bo czy nie za taką osobę wszyscy wokół ją uważali? Wariatka, która powinna trzymać się od nich z daleka. Lara Burke, ta która zawsze robi tylko pojebane rzeczy. Bójka w szkole? Kradzież? A może pływanie po pijanemu w Tamizie? Tak, to z pewnością Burke.
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Rodziny się nie wybierało. Chyba, że to ona cię porzuciła i oddała w ręce innych wychowanków. Albo przynajmniej jedno z rodziców Cię porzuciło. W przypadku Rasmusa było inaczej. Miał całą rodzinę, praktycznie kiedyś byli mu wielkim oparciem, a teraz jakby słuch o nich ginął. Smutne to było wrażenie dla Rasmusa, który czuł wielkie osamotnienie. Może też tak naprawdę w głębi duszy ich nie potrzebował? Nie, nie. Odrzućmy to z głowy. Pozwólmy myślom iść w bardziej pozytywnym kierunku. Nie będzie zalewał przecież Lary kolejnymi smutami. Chociaż może nie? Nie. Chciał jej tylko opowiedzieć więcej o sobie. Aby mogła zagłębić się w jego problemy i być może samej przekonać się jaki jest. Że może tak naprawdę maska, którą cały rok trzymał na swojej twarzy faktycznie tylko nią była. Niczym więcej - zwykłą maską. Trochę to wszystko go rozrywało. Od wnętrza. Nie potrafił chyba tak jak wcześniej mówić o wszystkim otwarcie. Ważył słowa, swoje możliwości. Nadal czuł jakby miał na sobie jakąś tarczę. Czy powinien ją zdjąć i odłożyć na bok. Przejechał ręką po zawilgotniałym oku, aby zaraz wypuścić strumień powietrza z własnych ust. Serce nadal biło mu jak oszalałe, a sam nie wiedział co może więcej dodać, więc zamierzał tylko jej teraz słuchać. Dać sobie chwilę na ponowne uporządkowanie słów w głowie. To było ciężkie. Mówić o sobie w takich niesuperlatywach. Nawet kawa powoli była co raz bardziej zimniejsza. Musiał ją szybciej pić. Dlatego postanowił chwycić w dłonie i upić ją trochę więcej. Potem przemyć kubki smakowe wodą. Poczekać na to co będzie mówić dalej. Wtedy usłyszał te dwa słowa z jej uch. "Pieprzyć ich". I zaraz, jakoś niespodziewanie, Rasmus parsknął cicho pod nosem. Co miał zrobić więcej. To byłoby chyba wskazane, ale... czy był taki? Potrafił sobie odmówić kontaktu z bratem? Nie. Nie wie. Nadal nie wie i czy będzie wiedział? Nie wiadomo. Dlatego też czym prędzej jedynie podsumował to mówiąc... – Jakieś trzy czwarte? Możliwe. – Nie zaprzeczał, nie potwierdzał. Ot tak po prostu. Wolał jeszcze mieć neutralną odpowiedź na to zagadnienie. Skupił jednak wzrok na jej dłoni, gładząc powierzchnie jej gładkiej skóry. Robił to w sumie zamyślony aż nie wyrwało go kolejne stwierdzenie o tym, że nikt nie wybiera jak się kocha. – Jedni kochają za wygląd, inni za charakter. Ja chyba kocham za więź między ludźmi. A czasem te więzi są zbyt... kruche. I wygasają lub zostają przeze mnie zniszczone. Bolesne to już jest. Wybacz. – Powiedział to, przepraszając tak naprawdę... za nic? Albo może... Nie, jednak chyba nie miał za co. No chyba, że sama mu coś powie więcej o tym. O ile miał jednak za co przeprosić. Zaraz potem usłyszał o niej coś o wariatach i jego wargi wykrzywiły się w niezgrabnym uśmiechu. A może nawet parsknął znowu? Nie, chyba nie. Wtedy powiedział coś bardziej niespodziewanego. – A może ja chcę być wariatem? Przynajmniej będziemy się dogadywać. Co w tym złego... racja? – Odezwał się, unosząc brew. Wzruszył ramionami, popijając znowu kawę.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Lara od zawsze miała bardzo specyficzne kontakty ze swoją rodziną. Od kiedy tylko pamiętała, największe oparcie miała w dziadku, który próbował zastąpić jej nieobecny w młodocianym życiu wzorzec mężczyzny. Czasem szło mu to lepiej, a czasem gorzej, ale był jedynym pewnym elementem w jej życiu. Mimo tego, że matka również zawsze była przy niej, niesamowicie się zmieniła po ślubie. Kolejne dzieci i ojczym Lary również się do tego przyczyniły, ale dziewczyna nie potrafiła na to patrzeć w ten sposób. Zawsze czuła, że to nie w matce ma całkowite oparcie, ale właśnie w jej ojcu, a swoim dziadku, który gdyby tylko mógł nieba by jej uchylił. Czuła się osamotniona. Z ulgą i nadzieją witała miesiące pobytu w Hogwarcie, gdzie była z dala od krzyków niemowlaków i nie musiała przejmować się dziwnym uczuciem, jakoby była kompletnie niechcianą personą w cudownym świecie tej sielankowej rodzinki. Dziecko niespodzianka Penelope. Nikt nigdy tak nie powiedział, ale ona w ten właśnie sposób się czuła. To jedno dziecko, które należało tolerować, bo po prostu istniało, zbyt zżyte z matką, aby móc je rozdzielić. Nic dziwnego, że potrafiła tak dokładnie zrozumieć uczucia, jakie towarzyszyły aktualnie Rasmusowi. Odrzucenie nie było niczym dobrym. Każdy doskonale to wiedział. I każda odrzucona osoba potrafiła to zrozumieć. Choć ich sytuacje rodzinne były skrajnie różne, przyczyny efektów też, to jednak ostatecznie znaleźli się w bardzo podobnej sytuacji. Dwie niechciane istoty, nie zrozumiane przez świat, które dodatkowo dźwigały inne brzemię na swoich barkach. Lara musiała poradzić sobie ze śmiercią matki, Rasmus z ogólną awersją i niechęcią do świata. Zestaw po prostu idealny. Dlatego naprawdę uważała, że "pieprzyć ich" to najlepsze słowa, jakimi należało opisać całą tą sytuację. Zarówno po jego stronie, jak i jej stronie barykady. Zatracanie się w tych wszystkich, negatywnych myślach, nic pozytywnego nie mogło przynieść. Zarówno jemu jak i jej. Siłą nie zmieni się nastawienia innych osób względem siebie i Lara nie zamierzała walczyć z niemożliwym do pokonania przeciwnikiem. Nie miało to najmniejszego sensu i miała tego kompletną świadomość. - Trzy czwarte? Daj spokój. Przecież takie rzeczy dzieją się kompletnie niezależnie od nas - dodała po chwili, rejestrując ruch jego palców na swojej skórze. Czy powinna odbierać to w aż taki sposób? Przecież połączyła ich tylko nić wspólnego bólu, gdzie oboje próbowali sobie z nim teraz poradzić. Niewidzialny wróg, a przecież z takim zawsze łatwiej zmierzyć się posiadając towarzysza broni u boku, prawda? Zaintrygowana tym faktem, słuchała dalej jego słów, próbując zrozumieć, jak to jest, kochać za więź, a nie za konkretne cechy jakie sobą osoba reprezentuje. Słyszała wcześniej o tego typu ludziach, ale i tak możliwość rozmowy z kimś takim, była naprawdę fascynującym doświadczeniem. - Za co ty mnie przepraszasz? Przecież nie musisz tego robić. Niczym mi nie zawiniłeś, a wręcz przeciwnie - zamilkła na chwilę, nieświadomie przygryzając delikatnie dolną wargę, jakby zastanawiała się, jak ująć to, co chciała mu teraz przekazać. - Uratowałeś mnie wczoraj. Choć zapewne nawet o tym nie wiesz - dodała, znacznie cichszym tonem niż ten, który wcześniej względem niego stosowała. Nie łatwo było przyznać się do tego, jak niewiele brakowało, aby nie podniosła się z kolan, na których niespodziewanie wylądowała. Nie miała siły na to, by dalej walczyć. Teraz wyglądało to wszystko trochę inaczej. Miło było obserwować, jak niespodziewanie chłopak delikatnie uśmiechnął się w jej stronę. Ten uśmiech znacznie rozjaśnił całą jego twarz, przez co mógł sprawiać kompletnie inne wrażenie, niż dotychczas. - Tylko wariaci są coś warci - mruknęła pod nosem, nie do końca precyzując swojego odbiorcę. Chwilę później uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Bycie wariatem w takim towarzystwie nie mogło wydawać się takim złym.
Salem Latif
Wiek : 29
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 190cm
C. szczególne : Zapach kadzideł, ślady farb na dłoniach, bardzo dużo pierścionków, mocny arabski akcent
Hogs Cafe brzmi jak miejsce, które trzeba w Hogsmeade odwiedzić. Brzmi jak kwintesencja tego miasteczka, jak prawdziwe piękno ukryte w prostocie. Nie jestem już pewny czy ta nazwa brzmi znajomo, bo ktoś (w Hogwarcie? W liście?) mi o niej wspominał, czy może szyld mignął mi gdzieś podczas spacerów z Ouiją, czy może kieruję się jedynie banalnym skojarzeniem. Wiem tylko, że wreszcie postanawiam skorzystać ze spokojniejszego popołudnia z pogodą, która nie przypomina swoimi humorkami o pobycie w Wielkiej Brytanii. Zajmuję sobie stolik na zewnątrz, wychodzący na czarodziejskie uliczki, by tam kontynuować sprawdzanie ostatnich referatów zaliczeniowych, które profesor Ellery łaskawie zostawił w mojej gestii, albo skrobaniu w notesie nowego projektu kart tarota. Przywiązuję Ouiję ostrożnie do wybranego stolika, upewniam się czy wszystko w porządku i kiedy psina układa się wygodnie na ziemi, ja wchodzę do kawiarni. Rozglądam się początkowo ciekawie, a później z drobnym zawodem, bo Hogs Cafe nie jest nawet w połowie tak iconic, jak już sobie wyobraziłem. To zwykła kawiarnia, w której nie tylko mylą zamówione przeze mnie ciasto, dając mi kawałek marcepanowego sernika z trelkowo-malinowym sosem, gdy wyraźnie prosiłem o lewitujące brownie z pistacjami, ale dodatkowo ignorują prośbę o miskę wody dla czekającej na mnie suni. Ruch nie jest szczególnie duży, więc nie odsuwam się od lady, próbując wyjaśnić baristce o paskudnie niezrozumiałym, irlandzkim akcencie, że dobrze trafiła tylko z kawą, bo rzeczywiście chciałem zwykłą americanę bez magicznych bajerów... ale wystarcza jedno moje ciche, arabskie przekleństwo wymamrotane pod nosem, by dziewczyna doszła do wniosku, że niczego nie rozumie i na pewno się nie dogadamy. Próbuję mówić wyraźnie, zamiast tego kalecząc angielski jeszcze mocniej, a w pewnym momencie chyba sam mówię o trelkach zamiast pistacjach, więc zamieszanie jedynie się powiększa. - Przepraszam - zaczepiam wreszcie pierwszą lepszą osobę. - Pomożesz mi? Mój angielski nie wystarcza, żeby zamienić sernik na brownie i dostać wodę dla psa - wyjaśniam tak prosto, jak tylko umiem, później wskazując na wyraźnie sfrustrowaną baristkę. Myślę, że teraz już po prostu wcale mnie nie słucha, bo przecież chwilę temu podsuwała mi szklankę wody, jakbym to ja był spragnionym psem.
Od rana ślęczał nad stertą dokumentów zawierających analizy cen rynkowych magicznej biżuterii, ale ostatecznie uporał się ze wszystkimi leżącymi na jego biurku zleceniami, rozpisując wyceny dla klientów banku… a właściwie projekty wycen, które z uwagi na jego asystencki status, nadal wymagały dla swej ważności kontrasygnaty pełnoprawnego rzeczoznawcy. Na szczęście oszacowywanie ostatecznej wartości przedmiotów szło mu coraz lepiej, dzięki czemu nie musiał w swoich projektach dokonywać już tak wielu poprawek jak na początku swojej pracy. Tego dnia był z siebie wyjątkowo zadowolony, a że niemalże bezchmurne niebo nie zwiastowało niebezpieczeństwa rychłej ulewy, postanowił zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i przejść się alejkami Hogsmeade. Dopiero krótki spacer uświadomił mu, że prześledzenie tylu ciągów cyfr dobitnie wyczerpywało ograniczone niestety pokłady energii i że jego organizm po tylu godzinach umysłowego wysiłku z chęcią przyjąłby należną mu dawkę kofeiny. Theo niewiele więc myśląc, przekroczył próg pierwszej lepszej kawiarni, po drodze uśmiechając się do spoglądającej na niego złowrogo psiny. Cóż, lubił zwierzęta, ale niestety ich magiczne odpowiedniki zwykle nie darzyły go sympatią. Nie zdążył nawet ustawić się w kolejce, kiedy nagle ktoś z przedziwnym akcentem zdecydował się zwrócić do niego o pomoc. Początkowo stanął jak wryty, ale wcale nie dlatego, że nieznajomy mówił niezrozumiale. Po prostu sposób, w jaki wypowiadał anglojęzyczne słowa był dość zaskakujący, a z tego względu jego mózg potrzebował nieco więcej czasu, by poskładać je w jedną, spójną całość. – Jasne, nie ma problemu. – Odpowiedział po chwili, wymownym ruchem dłoni, zwracając na siebie uwagę zabieganej kelnerki. – …tak, dokładnie. Chodzi o zamianę sernika na to lewitujące brownie z pistacjami i jakąś miskę z wodą dla psa pozostawionego przed wejściem do lokalu. – Zaczął tłumaczyć kobiecie wolę obcokrajowca, mając nadzieję, że sam dobrze zrozumiał, co ten miał na myśli. Tak czy inaczej trochę się namęczył. Dziewczyna chyba sama pierwszy raz była w pracy (albo po prostu była leniwa), bo zaczęła się bez sensu tłumaczyć, że wymiana ciasta nie jest już możliwa, że jej się nie będzie zgadzało w kasie… Nie chciało mu się tych głupot słuchać, więc wreszcie machnął na to wszystko ręką. – W porządku, ja wezmę ten sernik, a zapłacę za brownie, może tak być? I chciałbym zamówić jeszcze dużą, czarną kawę. – Poddał się, ale stwierdził, że spokój ducha wart jest więcej niż te kilka sykli. Ostatecznie wyłożył więc pieniądze na ladę i skinął głową do swojego towarzysza, jakby na znak, że sprawa została załatwiona, chociaż nawet nie musiał, bo tuż po tym zza baru wychynął młodziutki chłopak niosący miskę wypełnioną wodą. - To ja kradnę, skoro nie chcesz. Ale spokojnie, zaraz mają donieść brownie. – Wytłumaczył się, wyciągając rękę po talerz z ciastem. – Pierwszy raz na wyspach? Wycieczka czy wyjazd w celach zawodowych? – Zagaił również, skoro już podjęli jakąś rozmowę, po czym wskazał ruchem głowy na jeden z wolnych stolików, przy którym zresztą zaraz wygodnie się usadowił. Nie spodziewał się, że będzie miał towarzystwo, ale może to i lepiej… Pewnie gdyby nie ta sytuacja „przy barze” zająłby jakieś miejsce w kącie, przeglądając z nudów swojego wizbooka, a nie ma co się oszukiwać, nieraz dobrze było z kimś pogadać w cztery oczy, żeby przypadkiem nie zdziczeć do reszty.
Salem Latif
Wiek : 29
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 190cm
C. szczególne : Zapach kadzideł, ślady farb na dłoniach, bardzo dużo pierścionków, mocny arabski akcent
Z ulgą przyjmuję dowód na to, że nie bredzę jak potłuczony, nie pogubiłem się już do reszty i nie wymyślam od rzeczy - podczas gdy baristka definitywnie nie jest w stanie zrozumieć tego co do niej mówię, tak randomowy klient wydaje się nie mieć z tym problemu. Uśmiecham się do niego nieco szerzej, słuchając jak tłumaczy o co chodzi i doszukując się już swoich własnych błędów, bo wiem o akcencie, mam świadomość niewyraźnie wypowiadanych słów i to właśnie dlatego kiedy mówię po angielsku, cały świat zdaje się zwalniać przy pieczołowicie wyrzucanych sylabach. Wywracam oczami, kiedy okazuje się, że chłopak musi dopłacać za ciasto, chociaż dużo bardziej od wyrzutów sumienia ulegam zachwytowi, gdy ten faktycznie to robi. Nie spodziewam się, że zostanę zaproszony do stolika tej dobrej duszyczki, ale skoro już niesiemy nasze zdobycze, to trochę naciskam na zajęcie stolika, który wcześniej wybrałem - nie chcę, by Ouija spędzała niepotrzebnie dużo czasu sama. - Nie przeszkadza ci pies? - Upewniam się, na wszelki wypadek jeszcze prowadząc ją bliżej siebie i drapaniem po krótkowłosej łepetynie kontrolując na jaki poziom zainteresowania może sobie sunia pozwolić. - Pierwszy raz - przytakuję, biorąc łyka mojej kawy i dopiero wtedy dopuszczając do siebie drobne wątpliwości, bo co jeśli nieznajomy w rzeczywistości jest hogwarckim studentem? Nie wygląda może jakoś przerażająco młodo, ale przecież studia nie są tak powiązane z wiekiem - nie zdziwiłbym się, gdybym podczas którychś zajęć uczył kogoś starszego od siebie. - Jedno i drugie. Zawsze chciałem zobaczyć Wielką Brytanię - tłumaczę wreszcie powoli. - A przy okazji znalazłem pracę. Uczę Wróżbiarstwa w Hogwarcie - zdradzam, unosząc lekko kącik ust, bo musi to brzmieć nieco kiczowato w momencie, w którym moją towarzyszką jest tak typowa dla wróżbitów psina rasy tlachia'xolo. - Cóż, tak właściwie, to asystuję... mało jaka szkoła oferuje asystowanie nauczycielom-duchom - zauważam z rozbawieniem, unosząc filiżankę z kawą w formie zarówno drobnego toastu, jak i wyjaśnienia, bo bieganie za niematerialnym pedagogiem zdecydowanie wymaga solidnej dawki kawy raz na jakiś czas. - A ty? Co robisz, kiedy nie zaczepiają cię nieznajomi w kawiarniach?
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Rzeczywiście on sam nie miał większych problemów ze zrozumieniem obcobrzmiącego akcentu, co tym bardziej mogło świadczyć o nieprzychylnym podejściu kelnerki do klienta. Z drugiej strony Theo miał dryg do języków, nawet jeśli brak wolnego czasu nie pozwolił mu opanować ich zbyt wielu. Lata przygotowań do zawodu aurora znacząco ukróciły jego możliwości przerobowe, a co gorsza, ostatecznie i tak nie przyniosły mu w życiu niczego dobrego – jedynie gorzki smak porażki. Eh, zamyślił się, niepotrzebnie wracając do nieprzychylnej mu przeszłości, dlatego też nie oponował, kiedy nieznajomy poprowadził go do wcześniej wybranego stolika. Gdyby ktokolwiek go o to zapytał, pewnie skłonny byłby nawet powiedzieć, że wybrał go sam. - Mi nie. Prędzej to ja mogę przeszkadzać psu. – Odpowiedział wyraźnie rozbawiony pytaniem, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że jego słowa niewiele znaczą bez właściwego kontekstu. – Nigdy nie miałem ręki do magicznych stworzeń. Zdarzają się wyjątki, ale zdecydowana większość woli unikać mojego towarzystwa. – Dodał szybko, wzruszając ramionami, po czym rozsiadł się wygodniej na obitym krześle. Naprawdę lubił zwierzęta i nie potrafił wyjaśnić dlaczego sympatia ta zwykle nie doczekiwała się wzajemności. W Hogwarcie zdołał zaprzyjaźnić się chyba tylko z jednym hipogryfem i jednym pegazem. Co zabawne, ten ostatni uchodził za najbardziej buntowniczego i mało kto potrafił go okiełznać. Kain był jedną z tych osób, których wyjątkowo nie miał zamiaru kąsać. Najwyraźniej dobrze się dobrali. W oczekiwaniu na opowieść siedzącego naprzeciw chłopaka, dziabnął widelczykiem kawałek sernika, ale już po pierwszym kęsie zdawało mu się, że jest z nim coś nie tak. Powoli przeżuwał puszysty biszkopt, ale zdecydowanie nie był to smak, którego by się spodziewał. Dopiero po drugim gryzie wyraźniej się skrzywił, uświadamiając sobie, że ktoś postanowił dodać do niego marcepanu. Nienawidził tego cholerstwa, dlatego odstawił ciasto na bok, przepijając tę wątpliwą przyjemność łykiem gorzkawej kawy. – To pewnie coś do wróżenia? – Wtrącił się nagle, chcąc dać towarzyszowi do zrozumienia, że ani przez chwilę nie przestał go słuchać. Głową wskazywał oczywiście na planszę, która szczerze mówiąc, nie kojarzyła mu się zupełnie z niczym. Chociaż… czy nie miało to czasem związku z duchami? – Wybacz, wróżbiarstwo nigdy nie było moją mocną stroną. – Nie kłamał. Nigdy nie wierzył w te bzdety, choć oczywiście nie zamierzał tego mówić na głos. Szanował czyjeś pasje, nawet jeśli jemu samemu nie odpowiadały. Zresztą… niewykluczone, że jego niechęć do wróżbiarstwa wynikała po prostu z braku talentu i nazbyt częstego odkrywania wizerunku ponuraka podczas jakichkolwiek prób bliższego zapoznania się z tą dziedziną magii. - Nauczycielom-duchom? Co masz dokładnie na myśli? – Nie popisywał się elokwencją, ale nie oszukujmy się, jako mugolak w czarodziejskim świecie miał naprawdę sporo do nadrobienia. Skupiał się zaś przede wszystkim na tych obszarach wiedzy, które były przydatne jemu samemu. Nic więc dziwnego, że w kwestii duchów, jasnowidzenia czy ras magicznych psów, które zwykle towarzyszyły wróżbitom, był raczej laikiem. Mimo tego wtórował swojemu rozmówcy i uniósł kubek z kawą, licząc na to, że nie urazi go swoją kompletną ignorancją. – Na Merlina… zapomniałem… – Mruknął pod nosem rozbawiony, bo przecież nie mogli cały czas zwracać się do siebie per „nieznajomy” lub co gorsza bezosobowym „ej”. – Theodore Kain. Możesz mówić Theo. – Naprawił swój wcześniejszy błąd i wyciągnął dłoń do uścisku. – A co do pytania. Pracuję w banku Gringotta. Zajmuję się wyceną magicznych artefaktów. – Rzucił z zakłopotanym uśmiechem, palcami przeczesując swoją nienagannie ułożoną fryzurę. Zdradzony przez niego zawód zapewne wytłumaczył przynajmniej jego zainteresowanie tajemniczym przedmiotem należącym do Latifa. – Ciekawa robota, ale dopiero się uczę. A Tobie jak podoba się w Wielkiej Brytanii… no i w Hogwarcie? Spory zamek, co? Łatwo można się pogubić. – Zupełnie nieświadomie zarzucił go lawiną pytań, ale chyba lepsze to niż niekomfortowe siedzenie w milczeniu. – No i te schody, czasami lubią płatać figle.
Salem Latif
Wiek : 29
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 190cm
C. szczególne : Zapach kadzideł, ślady farb na dłoniach, bardzo dużo pierścionków, mocny arabski akcent
- Och, jeszcze nie widziałem, żeby faktycznie miała z kimś problem... ale to szczeniak, może trochę zaczepiać - ostrzegam wiernie, chociaż wiem też przecież, że kontroluję tę słodką psinę na tyle dobrze, by w razie czego zareagować i przenieść jej podgryzienia z czyichś nogawek na własne palce. I teraz też nie wydaje mi się, żeby tak mało wyszukanie nazwana na cześć wróżbiarskiego narzędzia Ouija nie wydaje się szczególnie zainteresowana nieznanym sobie czarodziejem, który usiadł obok. - Nie przejmuj się - macham lekceważąco ręką, bo wielokrotnie spotkałem dużo większych ignorantów względem Wróżbiarstwa - prawdę mówiąc, mojego aktualnego rozmówcy nawet bym tak nie nazwał, bo wydaje się być po prostu miłym człowiekiem, który nie jest obeznany w temacie. I nie dziwię się kompletnie, bo wiem doskonale, że Hogwart nie słynie z tego przedmiotu, a nawet w szkołach bardziej kojarzonych z tą dziedziną magii łatwo znaleźć wielu mało przyjemnych sceptyków. - Nauczyciel Wróżbiarstwa w Hogwarcie jest duchem... profesor Ellery - zdradzam, przekrzywiając lekko głowę w zamyśleniu. - Myślałem, że to taki fenomen... głośny? Niespotykana sprawa, tak mi się wydaje - wyjaśniam, czując się trochę głupio, że tego nie doprecyzowałem, zakładając automatycznie, że każdy z Wielkiej Brytanii musi się orientować w składzie hogwarckiej kadry. - Bardzo dziwna sprawa w ogóle. Nie jestem pewny jak to działało wcześniej, znaczy - czy profesor Ellery jakkolwiek radził sobie sam, czy może zawsze musi mieć asystenta. Brak ciała znacząco ogranicza przygotowywanie sal lekcyjnych. - Nie chcę jakoś przesadnie narzekać, więc nakreślam sytuację, lekko rozgadując się już, bo pocieszając się świadomością, że przynajmniej ten chłopak mnie rozumie, nie to co baristka. - Salem Latif - przedstawiam się z delikatnym uśmiechem i ściskam rękę Theo. Unoszę brew z zaciekawieniem, nie do końca rozumiejąc ten zakłopotany uśmiech. - Taki... rzeczyznawca? To musi być fascynujące - stwierdzam z nutą szczerej ekscytacji w głosie. - Dużo pracy z niebezpiecznymi obiektami, czy bardziej ładne wazony za absurdalne kwoty? - Dopytuję, bawiąc się filiżanką z kawą i mimowolnie pozerkując na jej taflę, może trochę doszukując się ciekawych obrazów w zakrzywionej ruchem tafli. - Wielka Brytania na pewno jest dość ponura - oznajmiam ostrożnie i powoli, jakby samo przypomnienie o naszej lokalizacji sprawiało, że zaczynam bardziej dbać o mój angielski. - I ludzie też wydają mi się jacyś bardziej... pomalowani na szaro. Nie to, że wszyscy, ale mam wrażenie, że dużo osób tutaj potrzebuje czasu, żeby dopuścić do siebie nowych - kontynuuję, mając świadomość, że ja również nie jestem najprostszą osobą do wielu znajomości, bo dopóki nie oszaleję na czyimś punkcie, to nie stawiam ludzi na pierwszym miejscu. - Hogwart za to jest niesamowity. Podstawową edukację odbyłem w Arabii Saudyjskiej, z kolei studia ukończyłem w Rumunii... i wydaje mi się, że Hogwart jest jakiś najbardziej magiczny... - A przy tym wydaje się chwilami dość niebezpieczny, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę Zakazany Las czy nietypowe zwierzęta w jeziorze.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
- W takim razie w porządku. Może będzie jednym z niewielu magicznych stworzeń, które nie uciekają na mój widok. – Odpowiedział z uśmiechem, bo nie miał nic przeciwko szczeniakowi. Nie przeszkadzałoby mu nawet, gdyby faktycznie szarpnął zębami jego nogawki. Lubił zwierzęta, po prostu o wiele lepiej radził sobie z tymi mugolskimi. Niewykluczone, że te pochodzące z czarodziejskiego świata wyczuwały jego brudną krew i dlatego niespecjalnie za nim przepadały. Trudno powiedzieć, ale na wszelki wypadek wolał nie ryzykować i nie wyciągał ręki do należącej do Latifa psiny. Na temat wróżbiarstwia niestety nie mógł zbyt wiele powiedzieć, za to uderzył się otwartą dłonią w czoło, kiedy jego rozmówca wspomniał o profesorze Ellery’m. Nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem nie połączył wątków. – Tak, masz rację. Kompletnie o nim zapomniałem… – Mruknął kompletnie skołowany, bo przecież po tylu latach spędzonych w murach hogwarckiej szkoły od razu powinien skojarzyć słynnego nauczyciela ducha. Może to skutek zmęczenia? – Eh, chyba nie dam rady rozwiać Twoich wątpliwości, bo jak się domyślasz, nie chodziłem na zajęcia wróżbiarstwa… ale muszę przyznać, że sam jestem teraz ciekawy. Chyba zapytam o to przy okazji znajomych, ale strzelałbym, że zawsze korzystał z pomocy asystenta. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. – Rzucił zamyślonym głosem, nie wiedzieć czemu, wizualizując sobie nagle w głowie ducha, który bezskutecznie próbuje podnieść opasły podręcznik. Uścisnął dłoń Salema, nie spodziewając się tego, że w ogóle zainteresuje go pełniony przez niego zawód. Większość ludzi uważała raczej pracę w banku za nudną, nic więc dziwnego, że rad był z tego, że ktokolwiek zapytał go o to, czym naprawdę zajmuje się rzeczoznawca. Nie było to zresztą chyba pytanie zadane wyłącznie z grzeczności, skoro w głosie Latifa rzeczywiście dało się wyczuć nutę ekscytacji. – Nie jest źle, ale tak naprawdę dopiero zacząłem. Jestem asystentem, a z tego powodu rzadko kiedy trafiają do mnie niebezpieczne artefakty. Sam wiesz jak jest, polityka firmy, troska o bezpieczeństwo pracowników. Najczęściej ludzie przynoszą do wyceny magiczną biżuterię, chociaż zdarzyło mi się pracować również nad mniej typowymi obiektami pod skrzydłami bardziej doświadczonych rzeczoznawców. – Trochę się rozgadał, ale rzadko miał okazję rozprawiać o swojej pracy, więc wolał dobrze tę chwilę wykorzystać. Oczywiście w granicach rozsądku, żeby przypadkiem nie zanudzić swojego towarzysza. Upił łyka kawy, uważnie słuchając opinii hogwarckiego asystenta na temat Wielkiej Brytanii i westchnął cicho, kiedy okazało się, że nie jest ona w pełni pochlebna. Bolało go to przede wszystkim dlatego, że doskonale rozumiał, o czym mówi Salem. – Trudno się z Tobą nie zgodzić. Wszyscy gnają za pracą, galeonami, a poza tym nie wiedzieć czemu, ludzie często obawiają się tego, co nieznane. Obcy akcent, nieco bardziej egzotyczna uroda… – Przerwał na moment, zastanawiając się czy sam nie powiedział czegoś niestosownego. – Oczywiście bez urazy. Sam uważam, że to głupie. Takie zamykanie się na świat i ocenianie ludzi po okładce. – Pewnie sam popadał w skrajność, ale wolał go uprzedzić, że nie miał na myśli niczego złego. – Czasami wystarczy dać im trochę czasu. – Dodał również zaraz dla jego otuchy, choć wiadomo, że nie mógł odpowiadać za wszystkich, których Latif napotka na swojej drodze. - Przez Ciebie sam trochę zatęskniłem za tym zamkiem, chociaż chyba bardziej jeszcze za tym czasem beztroski i sielanki, kiedy największym problemem było odrobienie pracy domowej z zielarstwa. – Odparł spokojnym, może nawet nieco rozmarzonym tonem, wyciągając jednocześnie nogi przed siebie, żeby choć trochę rozprostować kości. – Nigdy nie byłem ani w Arabii Saudyjskiej, ani w Rumunii… ale chciałbym kiedyś odwiedzić ten słynny rumuński rezerwat smoków. – Wyraźnie się ożywił, bo już od dawna planował tę wycieczkę. Po prostu zawsze brakowało mu albo czasu, albo pieniędzy. – Może i z magicznymi istotami nie jest mi po drodze, ale zawsze lubiłem smoki. Majestatyczne i piękne stworzenia. – Znowu złapał ten rytm, w którym trudno było mu się powstrzymać od radosnego gawędzenia. – Kiedyś nawet zbierałem modele smoków, ale na skutek hmm… pewnego incydentu straciłem całą swoją kolekcję. – Nie chciał otwarcie i szczerze przyznać, że po prostu spalił ją na popiół podczas nauki nowego zaklęcia. Shit happens. – Może powinienem powrócić do tego hobby… – Rzucił bardziej do siebie, niż do Laifa, łapiąc się nad tym, że powinien dać dojść do głosu również i swojemu rozmówcy. – A Ty byłeś kiedyś w tym rezerwacie? Warto? – Zapytał więc krótko, z wyraźnym zaciekawieniem, palcami sięgając za ucho wypełnionej jeszcze do połowy filiżanki.
Posiadanie pracy w Hogsmeade było jednym z lepszych pomysłów, jeśli chodzi o zapotrzebowanie w świecie magii. W samym Londynie funkcjonowało już wiele sklepów, w tym także znany Ollivander. W Dolinie Godryka, gdzie niedawno Michael zakupił za zaoszczędzone pieniądze rezydencję zwaną przez poprzednich właścicieli Jutrzenką, panowali już Fairwynowie. A konkurencja z Sandersonem to dobry "boost" do motywacji i kreatywności. Zwłaszcza, że ostatnie sprawy związane z dopięciem końcowych dostaw drewna i rdzeni sprawiały, że musiał spędzić więcej czasu "w biurze", a nie za ladą. To drugie zdecydowanie było lepsze, gdy można było opowiadać przez godziny o różnych rdzeniach i drewnach, by ostatecznie dowiedzieć się jak ma wyglądać ostateczny szkic nowej różdżki dla klienta. Ale... kiedy w końcu następuje czas odpoczynku od pracy to trzeba zrobić wszystko, aby z niego jak najlepiej skorzystać. Oferta halloweenowa jeszcze obowiązywała przez jakiś czas zanim Hogs Cafe znacznie skieruje się w kierunku nagabywania na nostalgię świąteczną. A przez swoją pracę nawet nie udało mu się jej ostatecznie spróbować dyniowej kawy ze złotymi, rozpływającymi się drobinkami o smaku migdałów. Tak zwany ostatni dzwonek na to już bił. To co? Na kawę. Ostatnie zakluczenie zamków sklepowych. Ach, jak przyjemnie było móc już używać zaklęć. Móc... Robić wszystkie te cuda i nie martwić się, że się zniszczy swoją różdżkę lub co gorsza... coś w sklepie, zwłaszcza gdy jest tam tak dużo drewna. Ulga na sercu i skrytce w Gringottcie. Dobrze, zakluczone. Gdy przyjemny dzwonek na wejściu komunikował, że właśnie wszedł do wnętrza Hogs Cafe, nie spodziewał się, że już za niedługo sięgnie go zdziwienie. I dodatkowo użycie Chłoszczyść, które ostatnio wręcz nadużywał biorąc pod uwagę przez ile nie starał się używać swojej różdżki. Shakeshaft ostatecznie zdziwi się dopiero zaraz. Rozglądał się po ofercie, zaraz zauważył na liście swoją upodobaną wcześniej kawę. Lekko zmarszczył brwi, gdy dowiedział się, że owa kawa nie jest już dostępna. Więc... niech będzie z imbirem. Delikatna nutka ostrości na języku i orzeźwienia nigdy nie zaszkodzi. Chociaż to kawa. Aż pomyślał, żeby kiedyś zapamiętać czy mają w swoim asortymencie kawę miętową. Napiłby się kolejnym razem. Dotknięcie różdżką kasy i pojawienie się zielonego dymku sprawiło, że mężczyzna odetchnął z ulgą. Obecne wszelkie wydatki sprawiły, że liczył co do galeona wydatki. Ale kawa? Raz w miesiącu można sobie pozwolić. Odwrócił się, kiedy poczuł zaraz jak coś wylało się na jego czarną, skórzaną kurtkę i spłynęło w dół, pozostawiając mokrą plamę na kurtce, a zarazem koszulce, którą nosił pod sobą. Uniósł wzrok i... zaniemówił. – O-och. Na czapę Albusa... Nie spodziewałem się, że... Daisy? – Powiedział spokojnie, jakby wiedząc, że jest to tylko plama. Stopień ważności spraw się zmienił. Nie sądził, że zauważy ją tutaj... Zwłaszcza, że widzieli się tylko raz i to... jeszcze w Hiszpanii... Kiedy to też była jedna i jedyna wizyta Shakeshafta w gorącokrwistym kraju. Tak, kojarzył ją. Daisy Bennett. – Co tu robisz? – Sądził tylko, że jej terenem był bardziej Londyn.
1/6
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
I znowu tutaj. Właściwie nie wiedziała, po co wróciła. Od dłuższego czasu już mieszkała w Irlandii u rodziny i pomieszkiwała w innych krajach, gdy miała jakieś kontrakty modelingowe. W przerwach łapała się różnych prac, żeby dorobić trochę pieniędzy. Właściwie takie życie było jej na rękę. Wcześniej miała ambicje, że skończy studia, w trakcie których wymyśli, co chciałaby robić, znajdzie jakiś poważny zawód, zacznie zarabiać, kupi mieszkanie, zdobędzie narzeczonego, założy dom... I inne takie pierdolenie. Teraz się z tego śmiała. Może ta część jej osobowości była jeszcze gdzieś w niej (w końcu do tej pory nie chciała mówić o powodzie swojego wyjazdu z kraju), ale na pewno bardzo głęboko ukryta. Teraz nie pozwalała sobie na jakieś miłostki czy angażowanie się. Przelotne romanse, znajomi, a nie przyjaciele... To było aktualnie na porządku dziennym. Chciała zepchnąć uczucia, które mogły spowodować ból w jej sercu, gdzieś na jego dno. Niech tam siedzą i nie przeszkadzają. Na razie wróciła do rodziców, ale rozglądała się nad jakimś pokojem do wynajęcia. No i pracą, żeby na ten pokój zarobić. Dzisiaj postanowiła spróbować w Hogsmeade, choć miała wątpliwości, czy miejsce tak blisko Hogwartu będzie odpowiednie. Warto jednak chociaż zobaczyć, co mogła tu znaleźć. Otuliła się szczelniej szalikiem i ruszyła do pobliskiej kawiarni. Najpierw musiała się rozgrzać, bo zmarzła jak diabli. W duchu przeklinała brytyjską pogodę i znowu zatęskniła za wszystkimi ciepłymi krajami, w których była. Teraz jednak była tutaj i musiała się zmierzyć z mrozem. Pchnęła drzwi do kawiarni, witając z ulgą powiew ciepłego powietrza. Szybko weszła do środka i zamknęła drzwi za sobą. Świst wiatru zamienił się w przyjemną ciszę, rozrywaną jedynie przez pomruk rozmów gości kawiarni. Rzuciła okiem na wnętrze, zauważając kilka wolnych stolików, więc skierowała się do lady, aby od razu zamówić rozgrzewającą kawę. Stał tam już jeden z klientów, więc ominęła go i zamówiła swój napój u drugiej z dziewczyn za ladą. Wzięła swoją filiżankę i odwróciła się, aby udać się do stolika, ale... Trafiła na przeszkodę. Naczynia zderzyły się, rozlewając się w cudownych wzorach na ubraniach swoich właścicieli. Zastygła i spojrzała z niedowierzaniem na beżowy płaszcz z ciemną plamą. - Kurwa mać - zaklęła, wymawiając powoli oba słowa. - Ślepy jesteś? - zapytała, unosząc wzrok na mężczyznę. Swą wściekłość skierowała ku niemu, choć przecież była to tak samo jej wina jak jego. Jej oczy ciskały błyskawice, ale w twarzy mężczyzny dostrzegła zaskoczenie. Jakby ją poznał. I w istocie tak było, o czym przekonała się parę chwil później. Sama wtedy uniosła brwi, a potem zmarszczyła je, spoglądając na faceta zmrużonymi oczami. Skąd...? Och. No tak. - Michael - powiedziała tylko, wciąż wpatrując się w jego twarz. Przystojną twarz, inaczej pewnie nie spędziłaby z nim wieczoru podczas tej imprezy na plaży w Hiszpanii. Teraz wydawała się tak samo zaskoczona jak on. W końcu Hiszpania... To daleko, mieli się już nigdy nie spotkać. A tu proszę... Niespodzianka! - Hm, pomyślmy, chciałam się napić kawy, ale przez jednego głąba muszę zamówić kolejną - warknęła, choć niezbyt pewnie, bo zaskoczenie nadal jej nie opuściło. - A ty? Pomijając fakt picia kawy - zapytała, nie odpowiadając na jego faktyczne pytanie.
Nietypowe to było spotkanie. Zwłaszcza, że spotykają się akurat w tym miejscu. W tym miasteczku i w tej kawiarni. Gdzie sądził, że prędzej spotka ją na drugiej części półkuli. A tutaj okazuje się, że los miał dla nich ciekawsze zawirowanie, skoro znajdująca się na jego ubraniu kawa właśnie skapywała na podłogę. A on przyglądał się jej jeszcze chwilę dopóki nie zorientował się, że faktycznie został oblany kawą i powinien bardziej uważać. A może to ona powinna? Cóż, wina mogła także leżeć po obu stronach, ale to on powinien przeprosić. Chyba. Nie zaszkodziłoby mu to przecież. Znał dużą wartość słowa "przepraszam". – Przepraszam, Daisy. To ja niechcący zamyśliłem się nad własną kawą i cóż... Efektem jest brak twojej własnej. Jeśli mogę to jakoś zrekompensować to mogę ci swoją oddać i zapomnijmy o tym niemiłym początku. Dobrze? – Chciał, aby nie złościła się na niego z powodu głupiej kawy, która kosztowała go nie więcej niż połowę galeona. A może trochę więcej? Nie próbował jakoś wnikać, bądź co bądź to była tylko kawa. Mógł zawsze odkupić lub poczęstować. Ale... jednak spotkanie jej po takim czasie to w każdym razie dobry powód, aby przycupnąć na trochę dłużej w kawiarni i zorientować się co kręci teraz jej życiem. Shakeshaft nawet w sumie nie zastanawiał się dłużej i przekazał jej własną kawę. Zaraz domówił sobie kolejną. – Proszę, usiądziemy? Chętnie opowiem Ci co dzieje się w moim życiu. A raczej co się działo od naszego ostatniego... owocnego spotkania. – Uciekł wzrokiem do tego co się wydarzyło kiedyś. Nadal miał przed oczami obraz tego jak obudził się w jakimś hostelu z widokiem na morze, a obok siebie miał wtuloną kobietę... Którą zresztą potem przypomniał sobie, że poznał podczas niechcianego picia. A raczej niespodziewanego. Gdy wszystko zaczynało się pod palmami. A skończyło w... no już wiadomo. Zaraz jednak wrócił. – Znaczy może nie odpowiadaj jeszcze. Zapytałaś pierwsza. Cóż... Jestem tutaj... w Hogsmeade... Mam swój własny zakład różdżkarski i produkuję różdżki zarówno dla czarodziejów stąd jak i stamtąd. – Do ich stolika właśnie dotarła kolejna kawa o podobnym smaku za którą Michael podziękował skinięciem głowy i subtelnym uniesieniem warg. Nie krępował się oczywiście faktem, że zamierzał wtrącić się w kolejność. Ale przecież przeprosił. I czuł też, że winien był przeprosiny. Upił łyk kawy, zanim szedł ze słowem dalej. – Praktycznie każdemu kto do mnie przyjdzie. Naprawiam, poprawiam sprawność... Takie tam... Ostatnio widziałem przez chwilę Ukrainę, ale niestety musiałem szybko zniknąć. Nie znałem języka, a porozumieć się po angielsku potrafiłem w Kijowie. Tamtejsi czarodzieje nadal borykają się chyba z biedą, a mugole walczą ze sobą w konfliktach. A może to było kilka lat temu. Nie wiem... No dobrze.. To teraz... ty możesz zacząć. Co skłoniło Cię do powrotu na tożsame strony? – Był ciekaw, doprawdy.
Złapała garść chusteczek z najbliższego stolika i zaczęła energicznie pocierać swój płaszcz, aby choć trochę pozbyć się plam. Zastygła po chwili, mruknęła pod nosem "co za debilka" i wyciągnęła różdżkę. Po chwili plam już nie było i dziewczyna schowała różdżkę, nie przejmując się brudnym ubraniem Michaela. Zaskoczenie już ją opuściło, a powróciła typowa pewność siebie. - Dobra, dajmy temu spokój - powiedziała, machnąwszy ręką. Jednakże, jako że rzeczywiście to jej kawa uległa całkowitemu zmarnowaniu, a jego cudem przeżyła, to nie wahała się skorzystać z propozycji. Wyciągnęła dłoń po jego filiżankę i krytycznie spojrzała w jej zawartość. - Niech będzie - zdecydowała i dodała: - Jasne, usiądźmy przy tamtym. - Głową wskazała stolik przy oknie. Ruszyła w kierunku dwuosobowego stolika z dwoma szerokimi fotelami, wyglądającymi na wygodne. Wybrała go głównie z tego względu, bo większość stolików miało przy sobie drewniane krzesła. Postawiła na blacie filiżankę z kawą, zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie fotela. Miała na sobie, oczywiście, gruby sweter, długi do kolan, ciemne rajstopy i kozaki. Miała gdzieś, czy ktoś sobie pomyśli, że przesadza, bo przecież nawet nie ma typowego mrozu i jest listopad. Jej-było-zimno. I koniec. Wbiła w niego wzrok, łapiąc jednocześnie filiżankę kawy. Otuliła ją szczelnie dłońmi, aby rozgrzać zmarznięte palce. W sumie, jeśli miał ochotę, to mógł opowiedzieć, co się działo od ich spotkania. Wtedy jakoś zbyt dużo nie rozmawiali... A przynajmniej na poważniejsze, życiowe tematy. Nawet do końca nie wiedziała, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Mimowolnie na jej twarzy pojawiło się uznanie. - Różdżki... To interesujące. Wygląda na to, że zdolny z ciebie chłopiec - powiedziała, unosząc kącik ust. Pochyliła się lekko nad filiżanką, upijając łyk kawy, która rozgrzała ją od środka. Wzdrygnęła się lekko, gdy kolejny gość otworzył drzwi i doleciało do niej chłodne powietrze z zewnątrz. Uch, jesień i zima mają swój urok, ale wolałaby je przeżywać, nie musząc trząść się wiecznie z zimna i otulać ubraniami, w których wyglądała na dwa razy grubszą. Merlinie, gadatliwy z niego typ. Od kiedy pewne wydarzenia spowodowały zmianę jej charakteru, była dość oszczędna w słowach. Chyba że po alkoholu. Wzruszyła ramionami na jego pytanie, robiąc minę, która wskazywała, że nawet nie warto o tym rozmawiać. - Szczerze mówiąc, to sama nie wiem. Chyba chwilowe porażenie mózg - mruknęła i westchnęła cicho. - W końcu nie mam tu ani pracy, ani własnego mieszkania i jeszcze jest cholernie zimno. - Skrzywiła się. - Sama chciałabym się dowiedzieć, czego tu szukam.
Bycie oblanym kawą to najmniejszy problem, jeśli widzi się kogoś, kogo być może na chwilę zawiodło się w płonącej Hiszpanii. Powodowało to w jego brzuszku delikatny ucisk, jednak wraz z kolejnymi sekundami zanikał. Pozostawiło to tylko i wyłącznie "na języku" posmak tego, co wtedy się wydarzyło. Sprawiło, że przez chwilę wrócił do tego myślami, aby zaraz przepędzić mgłę wspomnienia. Sprawiając, że jego różdżka weszła w użycie, by krótkim Chłoszczyść pozbawić swych ubrań plam. I zostawić je w stanie takim, w jakim wszedł do środka. Nie było więc już plamy na koszulce i na części kurtki. Dawne barwy zostały przywrócone, a on? Mógł przysiąść się do niej, sięgając po kolejne zamówienie. Takie same, jakie ona obecnie piła. Nie był pierwszym do krytykowania strojów innych ludzi, ani nawet nie ostatnim. Zwyczajnie nie obchodziła go garderoba innych, jeśli sam nie był najlepszym przykładem tego jak powinien wyglądać porządnie ubrany człowiek. Znaczy się, nie myślał o tym na co dzień, lecz gdy sprawy wymagały - potrafił. Ot, część niechcenia. Dlatego zasiadając z nią na fotelach i czekając na swoje ponownie zamówienie, Shakeshaft przerzucił kostkę na kolano, obejmując zresztą jej przegub dłonią. Kobiecy wzrok sprawił, że jeszcze na chwilę się speszył. Myślał o tym co ona myślała widząc go po takim czasie, co sprawiało, że powolna spirala myśli właśnie zataczała koło. Zawsze zaczynało się od wzroku. Wtedy, tak jak i teraz. I wnikliwej ciszy. Faktycznie było zresztą tak, że ani on ani ona za dużo podczas ostatniego spotkania nie mówili. Więcej przemawiało... wszystko. Tylko nie mowa. Wysłuchał komentarza na temat różdżek, aby zaraz uchylić w lekkim uśmiechu szeregi dolnych i górnych zębów. – To, że jest ze mnie zdolny chłopiec nie mówi fakt tylko różdżek. Ale o tym chyba oboje dobrze wiemy. – Skomentował, lecz zaraz ugryzł się w język. Chociaż było już na to za późno. Różdżkarz jedynie pozostawił na sobie wymalowany uśmiech do momentu, gdy do środka nie wszedł kolejny klient, atakujący akurat ją zimnem z zewnątrz. Jeśli ktoś znał już lepiej Shakeshafta domyślał się, że zimowa i jesienna atmosfera nie sprawiała mu za bardzo problemu. Ba, nawet częściej uznawał świetność nad latem i wiosną. Do akceptowalnych uważał także przedwiośnie. Które to ni było zimą, ni wiosną. Ale cóż... Dlatego podróżował, aby zawsze spróbować każdego klimatu. I być może kiedyś przekona się na dłużej do absolutnych, tropikalnych klimatów. Póki co... było mu dobrze jak jest. To nie wiedziała czemu tu jest? Hmmm... Nie spodziewał się tego po niej. Ona... nie wiedziałby czemu gdzieś jest. Jedynie kiwnął głową na znak zrozumienia. — Czasem... człowiek świadomie nie wie czego szuka, aby w pewnym momencie jego podświadomość podsunęła mu z daną chwilą odpowiedź na pytania. Może twoją odpowiedzią jest zostanie tutaj na dłużej i się dowiedzieć. — W końcu nie zawsze można było podróżować. Nie zawsze można było być w wiecznej ucieczce przed czymś, kimś lub ogółem. Gdzieś trzeba było odpoczywać od tego. To chyba między innymi dlatego powrócił do ojczyzny przodków i osiadł w Hogsmeade, a zaraz potem w Dolinie. Właśnie. Dolina. — Cóż... Ja właśnie dopinam powoli końcówki wykupienia posiadłości w Dolinie Godryka. Zawsze chciałem mieć miejsce, gdzie finalnie będę mógł wrócić i odpocząć. Mam już nawet pomysły jak mogę odmienić to miejsce... Moja Jutrzenka. – Bo taki miał pomysł na nią. Zawsze coś nowego działo się jutro. I tak samo chciał zrobić z tym miejscem. By zawsze jutro działo się coś nowego, niespotykanego. Ciekawe na jak długo mu to zostanie w głowie. Wyszła jednak dłuższa pauza po jego wypowiedzi, która powodowała, że czuł się znowu niezręcznie. — Słuchaj... ja... wtedy wyszedłem wcześniej nad ranem... i zostawiłem prawie nietknięte śniadanie, bo... to był mój ostatni dzień i śpieszyłem się na świstoklik... To nie tak, że uciekłem specjalnie czy, że coś mi się nie podobało, ale no... Nie wiem co więcej powiedzieć. – Zamilknął, zaraz zresztą widząc, że przybyło jego zamówienie. Może powinien się zatkać i po prostu ją pić?
Jej uśmiech pojawił się gdzieś z głębi, aby leniwie rozgościć się na jej twarzy. Lekko uniosła podbródek i przymknęła oczy, w których zapłonęły łobuzerskie ogniki. - Cóż, nie mogę zaprzeczyć. - Wbiła w niego spojrzenie jasnych, kocich oczu. Zwykle miała dobre oko, jeśli chodzi o dobór towarzystwa na wieczór. Nie żeby codziennie miała towarzystwo, ale kiedy ma ochotę i nadarzy się okazja... To dlaczego nie skorzystać? You only live ones, carpe diem i tak dalej. Kiedyś musiała być w związku, żeby w ogóle rozważać dzielenie łóżka, ale jej życie trochę się zmieniło. Dopóki ludzie nie krzywdzą siebie nawzajem taką decyzją, to why not? Właściwie sama nie wiedziała, czy nawet mimo skrzywdzenia kogoś by tego nie zrobiła... Jej celem w ostatnim czasie było pozbawienie się uczuć, które mogłyby skrzywdzić ją. Po prostu. Nawet jeśli było to udawanie przed samą sobą. W każdym razie to udawanie całkiem dobrze jej wychodziło i twierdziła, że dobrze jej się żyje tak jak teraz. Łapała każdy dzień, starając się kompletnie zapomnieć o przeszłości. Nawet chwilę jej zajęło, aby twarz Michaela wypłynęła gdzieś z czeluści jej wspomnień. Nie dawała sobie czasu na rozpamiętywanie nowych znajomości. Rozpamiętywanie to bullshit. - Może - odpowiedziała. - W każdym razie mój postrzelony mózg stwierdził, że czas wrócić tutaj i zobaczyć, co mnie czeka. - Wzruszyła ramionami, bo nie mogła zaprzeczyć, że trochę drażnił ją fakt, że nie wiedziała, czego tu szuka. Może nie chciała przyznać, że stęskniła się za znanymi miejscami? Że wewnątrz niej jest jeszcze ta dawna Daisy, która dla przyjaciół zrobiłaby wiele i miała w sobie nutkę sentymentalizmu? Może. - Nie, czekaj. Jest ktoś, dla kogo tu wróciłam - powiedziała, robiąc krótką pauzę. - Moja kotka. Na czas moich podróży była pod opieką rodziców i chyba czas ją od nich uwolnić - uśmiechnęła się kątem ust. To nie było kłamstwo. Uczucia do ludzi starała się w sobie zniszczyć, ale za Vitani tęskniła szczerze. Tylko zwierzęta nie ranią. Świadomie. Bo jak umrą, to boli jak cholera. Ale to nie ich wina. - W Dolinie Godryka? - powtórzyła po nim. - To chyba też ciekawe miejsce. Może tam bym poszukała szczęścia? - zapytała retorycznie, postukując paznokciami w filiżankę, która robiła się już niebezpiecznie pusta, a na pewno już zbyt chłodna, aby ogrzewać jej ciągle zimne dłonie. - W sensie pracy i mieszkania. Będziemy sąsiadami, co ty na to? - zapytała, nachylając się do niego i unosząc brwi sugestywnie. Potem zaśmiała się krótko i oparła z powrotem na fotelu. Odłożyła filiżankę, dopijając kawę do końca, i nasunęła na dłonie rękawy swetra. Miała już zapytać o nazwę posiadłości, ale Michael zrobił speszoną minę i Daisy spojrzała na niego pytająco. Kiedy wysłuchała, co go trapiło, zaśmiała się głośniej, choć mogło zabrzmieć to nieco niemiło. Jednak akurat w tym momencie wcale nie chciała go wyśmiać. - Martwisz się o taką głupotę? Przecież się nie oświadczyłeś, dlaczego miałabym być zła? Gdybym się spieszyła, zrobiłabym to samo - zapewniła go, nie myśląc o tym, czy jego by to w takiej sytuacji zraniło czy nie. Mogło, skoro zmartwił się o nią. - One night stand ma swoje prawa. Albo właśnie ich nie ma. - puściła do niego oczko. - Przynajmniej miałam więcej żarcia - dodała beztrosko. Skorzystała z okazji, że podeszła kelnerka, i domówiła kolejną kawę i kawałek szarlotki. - Chcesz? - zapytała Michaela, a gdy odpowiedział, spojrzała na niego ponownie, wracając do poprzedniego tematu. - Jutrzenka. Dlaczego tak i jak chcesz ją odmienić? - zapytała, bo chciała, żeby to on głównie mówił. Dobrze mu to wychodziło; dzięki temu mogła nie wychodzić poza swoją strefę komfortu i nie ciągnąć sztucznie rozmowy.
To on był w sumie tym, który wpadł w jej sidła tamtej nocy. Dopiero potem domyślił się, że wpadł w jej sidła, kiedy dotykał już świstoklik kierujący go w odmiennie inny kierunek niż ten, którym oboje podążali. On wracał, ona jeszcze wtedy zostawała. A może wtedy, kiedy to się stało, faktycznie potrzebował tej chwili bliskości. Intymnej między dwójką ludzi. Alkohol wtedy też pomógł. Pamiętał napój, który pił. Masa burbobu wymieszanego z sokiem grejpfrutowym i dużą ilością szklistego, wodnistego lodu. Potem leciało jeszcze cuba libre wzbogacone magicznym dodatkiem i ostatecznie skończyło się tak, że coś co nazywał "one-night walk" skończyło się właściwie "standem". I od tamtej pory praktycznie nie widzieli siebie. A to on się finalnie martwił o nią niż ona o niego. A może... chociaż kto wie. Nie pytał nigdy i chyba nie zamierzał. Miała w końcu swoje życie i on nie zamierzał nagle być kolejną cegiełką, jeśli coś złego się wydarzy. Jedynie uśmiechnął się na słowa. Różnili się. Mocno. – Dolina Godryka, dokładnie. Nie wiem w sumie... Szukam jakiejś przystani i sądzę, że lepiej już znaleźć się właśnie przy czymś pięknym. A co jest bardziej pięknego niż miejsce, gdzie można w stu procentach być sobą, prawda? – Dodał, wpatrując się w nią zaledwie jeszcze chwilę, bo zaraz pił swoją własną kawę, która przyjemnie rozgrzewała jego ciało. Dostrzegał w każdej jej reakcji te kocie oko, które filuternie chciało go do czegoś nakłonić? Być może, ale może też za bardzo nadinterpretował całe spotkanie. W końcu to było ich jedyne spotkanie i tej zasady się chyba do tej pory trzymali. Zaraz przerzedził dłonią swoje włosy i oparł się łokciem o fotel, trzymając blisko ust kubek. Być może ona miała coś więcej do dodania na ten temat. To ona w końcu podróżowała i miała parę sesji zdjęciowych, które udało mu się czasem zauważyć. Tak, nawet jeśli tego nie mówił, widział ją parę razy na lśniącym, ruszającym się papierze. To było inne wrażenie niż to, które teraz odczuwał. Chociaż w głowie grało mu bardziej zaciekawienie. Słuchał spokojnie jej słów, potem przechodził do tego śmiechu na temat ich pierwszego spotkania. Nie wiedział trochę jak zareagować, speszył się choć wiedział, że nie miała niczego złego na myśli. Wyczytał trochę z jej słów, a następnie przefiltrował słowa. – Nie robię ich zbyt wiele. Częściej chyba zostaję w krótkich związkach, bo żadne z nich nie wytrzymuje na długo moich podróży. Która by chciała wiecznie widzieć jak częściej raduję się tym jak składam różdżkę czy odwiedzam Islandię niż jej samym widokiem. – Przewrócił oczami, bo mówił samą prawdę. Prawie trzydziestoletni czarodziej, który ustatkował się na tyle, że jeśli zamknie swój zakład na jakiś czas, aby móc podróżować to i tak może robić to czasem w innych miejscach, bo jego zajęcie jest dość "mobilne". A to fachowa pomoc, a to coś na temat transmutacji... Ze wszystkiego można było znaleźć pieniądze do przetrwania w podróży. I chyba dlatego też je kochał - nie ograniczały. Nie zabierały oddechu jak te spędzane w objęciach innej kobiety, której właśnie go brakuje i stara się złapać go więcej, gdy przyjemność rozpływa się w każdej komórce działa. Nader romantyczne myślenie ze strony Michaela, ale to nie dziwota zważywszy na to jakim był mężczyzną. Czułym na rzeczy go otaczające. Zapytała go o Jutrzenkę i... chyba dopiero teraz go zatrzymało. Bo do końca nie wiedział jak to ubrać w słowa. Jak chciał ją odmienić. – To miejsce z niecodzienną historią. Wspólna śmierć małżeństwa. Brutalne i piękne. Sama rezydencja jest piękna. Chciałbym w tym miejscu zrobić neowiktorianizm. Z zewnątrz zachowanie duszy, która już dawno się ulotniła, aby w środku nadać temu miejscu nowego piękna, dając znak, że to nowe dzieje tego miejsca. Myślałem nawet, żeby jak już... Dosłownie się rozsiądę w tym miejscu i poogarniam różne miejsca to... może założę hodowlę psidwaków lub innych zwierząt. Miałyby gdzie biegać, bo znajduje się przy lesie. A ja mógłbym słuchać ciszy. – Bardzo luźny koncept, który Michael zamierzał jakoś rozwijać. Tylko nie wiedział ile czasu mu to zajmie. I tak już wydał za dużo pieniędzy, więc najbliższe święta spędzi raczej bez obdarowywania prezentami innych, bo w sumie nie miał komu ich dawać. Większość znajomych mu twarzy rozsianych jest po całym świecie. Więc z jednej strony to była ulga. A z drugiej introwertyczna, aspołeczna wada. – Czemu siedzisz tak cicho, tylko słuchając? A za szarlotkę podziękuje, naprawdę nie trzeba. – Zapytał nagle. Bo przecież na pewno było coś, czego ona doświadczyła.
- Tak, chyba tak - odpowiedziała dość niepewnie. Wmawiała sobie, że ona wszędzie jest w stu procentach sobą, ale czy tak było w istocie? Dlaczego wobec tego wróciła do Wielkiej Brytanii, a nie została gdzieś indziej, chociażby w ciepłej Hiszpanii, której klimat odpowiadał jej dużo bardziej. Mogła sobie mówić, że lubi podróżować i szukać wrażeń, ale wewnętrznie chyba po prostu szukała siebie. A dawna Daisy jest gdzieś głęboko ukryta i może wcale nigdy nie wyjdzie. - A dlaczego akurat w Dolinie będziesz w stu procentach sobą? - zapytała, porzucając swoje rozmyślania. Potem spojrzała na niego przenikliwie. - Skoro bardziej cieszy cię widok krajobrazów niż ukochanej, to może po prostu nie trafiłeś na taką, która zawróci ci w głowie. Ale tak, że brak krajobrazów nie będzie uciążliwy, a podróże wcale nie aż tak koniecznie, jak czujesz w tej chwili - powiedziała, wzruszając lekko ramionami. - Tak przynajmniej mówią. Ja chcę się trzymać od związków z daleka. Dobrze mi być niezależną i nieotumanioną porywami durnego serca - ucięła twardo. Zdecydowanie tak. Po co takie komplikacje i cierpienia? Bez sensu. Teraz robiła, co chciała i nie była przez nikogo ograniczona. Zaśmiała się z lekką kpiną. - Masz zamiar zrobić muzeum? - zapytała. - Ach, jednak skansen - zaśmiała się, słysząc o hodowli psidwaków. - Cisza? W Hiszpanii nie wydawałeś się człowiekiem, który tak lubi ciszę, raczej przeciwnie - rzekła, unosząc brwi w rozbawieniu. - Ale wiadomo, że jedno spotkanie niewiele mówi o drugiej osobie. I może lepiej. Wchodzenie w głębsze relacje jest niebezpieczne - dodała, nie ciągnąc tematu. Uniosła brew z lekkim zdziwieniem. - Przecież mówię, tylko po prostu nie cały czas. Raczej jestem oszczędna w słowach - odpowiedziała... dość oszczędnie. W tym momencie dostała swoją kawę i ciasto. Ujęła widelczyk w dłoń i dziobnęła nim szarlotkę, nabierając pierwszy kęs ciasta.