Owego kolejnego, pochmurnego poranka, Valentin nie śpiesząc się, opuścił ciemne lochy. Co prawda nie chciał, bowiem nie lubił tak wcześnie rano jeść, jednakże musiał się napić, kawa była czymś co o tej porze było dla niego konieczne. Nie chciało mu się przepychać znów przez kuchnię pełną skrzatów, więc postanowił, że wypije ją po prostu w Wielkiej Sali. Nieco niewyspany, aczkolwiek jak zwykle w przemyślanie dobranych ubraniach, wszedł do owego pomieszczenia na parterze. Miał na sobie koszulę w biało szkarłatne pasy, a i oczywiście nie zapomniał jednego ze swych archaicznych zegarków, zwisających z kieszeni. Nie rozglądając się po sali skierował się do jakiegoś wolnego miejsca przy stole Slytherinu. Leniwie sięgnął po dzbanek z kawą, aby nalać nieco napoju do kubka. W myślach nieprzerwanie narzekał, że znów siedział po nocy, co za tym idzie, te parę marnych godzin snu na pewno nie były wystarczające. Spojrzał na czarny napój w kubku, mając nadzieje, że nieco go rozbudzi do życia, po czym wypił parę jego łyków.
Jak cudownie - wzbudzał instynkt macierzyński u największej miłości swojego życia (no dobra, powiedzmy szczerze: jednej z około sześciu największych miłości jego życia). Generalnie nie dosłyszał większej części rozmowy, jako że był dość mało spostrzegawczy, a poza tym chwilowo zajął się ścieraniem plamy ze swojej odzieży, jednocześnie próbował przypomnieć sobie zaklęcie, które mogłoby mu pomóc. Wszak chciał zaimponować pięknej Ingrith znajomością szerokiej gamy zaklęć na każdą okazję, a nie skompromitować się brakiem tejże wiedzy. W porządku, poddał się, słysząc swoje imię w rozmowie (obiecał też sobie, że na następnych Zaklęciach przestanie wzdychać do jednej z wielu swoich ukochanych i zacznie wreszcie uważać, co mówi nauczyciel). A to kto? Alexis! O dziwo, nie, nie kochał jej. W sumie mógłby bo była prawie tak wspaniała i piękna jak Ingrith (lub też Amelie, Rose, Hayley... ale o nich dziś zapomniał), ale za to jaka okrutna. Złośliwa. Zła. I chyba za nim nie przepadała, tak na poważnie. Nie tak, jak Samael, który zabawnie się droczył, uciekał, milczał i kazał mu "spieprzać" (co za wulgarny człowiek. Aż miał ochotę umyć mu usta mydłem, by więcej tego nie robił!). Poza tym wzbudzała w nim pewnego rodzaju respekt i jakąś dziwną barierę. Najchętniej by ją zignorował, ale pamiętał o tym, że wciąż ma robić dobre wrażenie przed swoją przyszłą żoną, zatem przywitał się kulturalnie i jakże radośnie. - Cześć, Alexis! Miło cię widzieć! Dorzuciłby komplement, ale mimo wszystko trochę się na nią gniewał. Poza tym, mógłby tym (ach, niedopuszczalne) urazić Ingrith!
Panienka Neseri cichutko weszła do sali. Stanęła tuż przed drzwiami i przez kilkanaście sekund stała tak nieruchomo rozglądając się dookoła w celu wypatrzenia kogoś kogo by znała. Wzruszyła ramionami i usiadła przy stole puchonów. Wyciągnęła z torby ogromną książkę, którą ledwo nosiła. Rozmasowała sobie ramię i otworzyła na stronie 762. Wzięła do ręki winogrona i zaczęła czytać ową książkę.
Spojrzała z niemałym zaskoczeniem na Moor, która błyskawicznie zabrała jej pergamin. - Heej! - krzyknęła spontanicznie - nie odgadłam jeszcze co to było... - dopowiedziała, ale dziewczyna i jej "prace" odsunęły się kawałek. - Mówisz do mnie, skarbie? - zapytała, unosząc brwi. Z jej ust zszedł uśmiech, a na jego miejscu pojawił się okropny grymas. - Czy wyglądam na osobę, która się poniża? Albo czy ktoś oprócz ciebie w tej sali tak twierdzi? - To było pytanie retoryczne. Przecież wszyscy ją uwielbiali! Była chodzącym ideałem, stworzeniem, któremu najbliżej do samego Boga! Merlinie! Jak ona śmie? - Ooo... już widzę, Ing, te fatalne maniery. Doprawdy bezczelne. Dlatego jestem przeciwna przyjmowaniu jakichkolwiek szlam do Hogwartu. Chociaż byłyby wybitnie mądre, w ich psychice pozostałby ten okropny brud. Biedne, spaczone dziecko... - powiedziała a w jej głosie nie było słychać żadnej ironii. Może trochę pożałowania, ale nie ironii. - Witaj Colin, miło mi - odrzekła, darząc chłopaka sztucznym uśmiechem - chciałabym odpowiedzieć to samo, ale to miał być tydzień bez kłamstw... sam rozumiesz. - dodała. Nie byłaby taka ostra, gdyby ta skaza w dziejach szkoły nie wyskoczyła ze swoimi przemyśleniami. Popsuła jej humor. Na prawdę. Bardzo. - Ing, kilka nie miłych sytuacji... sama wiesz. - nie chciało jej się opowiadać przy takim tłumie ludzi, którym nie ufała.
Przysunęła do siebie talerz wypełniony jakąś zupą. Zmarszczyła brwi patrząc na pływające warzywa w naczyniu. Clau często wydziwiała w jedzeniu...to dlatego była chuda. Chwyciła srebrną łyżkę i zaczęła powoli spożywać tę kolacje. Uznała, że zupa nie jest taka zła na jaką wyglądała. Czasami Ślizgonka zapomina o tym, że nie ocenia się książki po okładce...
- Och, nie szkodzi - rzucił wesoło, bez cienia ironii. Colin nigdy się nią nie posługiwał, a także nie zwracał uwagi w rozmowie. Słowa są po to, by jasno wyrażać, co się myśli. Dodał jeszcze z uznaniem - doceniam twoją szczerość. On by tak nie potrafił. Nawet gdyby rozmawiało mu się z kimś nieprzyjemnie, nigdy by mu tego nie powiedział, po prostu przemilczałby sprawę. Zresztą nie zależało mu na tym, żeby cieszyła się jego widokiem. On zdecydowanie miał w sobie wystarczająco dużo radości dla ich dwojga. A nawet dla całej Wielkiej Sali! O tak. W tej chwili miał tylko nadzieję, że nic nie przerwie jego cudownej rozmowy (ach, mieli tyle wspólnych tematów do dysput, jakże ogniste dyskusje właśnie toczyły się między nimi!) z Ingrith. Och. Zauważył tymczasem błyskotliwie, że obie najwyraźniej nie darzą najcieplejszymi uczuciami Vanille. Colin oczywiście ją lubił (jak każdego), była miła, ładna (choć w porównaniu z niektórymi nieziemskimi wręcz istotami i tak wyglądała jak mokra kura) i w dodatku też znajdowała się w Hufflepuffie. Nie ma powodu do złości! - Dlaczego nie lubicie Vanille? - spytał konspiracyjnym szeptem, nie chcąc, by go usłyszała. Wiedział, że to okropne, obgadywać kogoś za jego plecami, ale nie miał wyjścia. Jego miłości najwyraźniej ktoś zalazł za skórę - musi się dowiedzieć co i jak, by w razie czego potraktować Moor jakimś okrutnym zaklęciem! Chłoszczyść byłby niezły. Zaraz... to po nim wyskakują na twarzy dziwne bąble, prawda?
Obserwowała Alexis z pewnym rozbawieniem i sentymentem jednocześnie. Budziły się stare instynkty, przekonania. Miała już coś odpowiedzieć, gdy do rozmowy włączył się Colin. Zamiast nieprzyjemnie go spławiać (a nuż widelec przestałby ją adorować? tego by nie zniosła, i tak adoratorów miała zdecydowanie zbyt mało jak na swą urodę!) postanowiła obrócić nieco sytuację. Nachyliła się więc konspiracyjnie ku Puchonowi. Niby chłodna, eteryczna energia mogła opleść jego skórę, jak zimny oddech, gdy szeptała. - Panienka Moor nazwała mnie, cytuję "żałosną imitacją duszka Kacperka", cokolwiek by to nie znaczyło, uraziła też mnie słowami "głupiutka duszyczka In", gdy ona nie ma prawa zwracać się do mnie krócej niż "Ingrith Fayre", przy czym i tak okazałam sporo łaskawości - spojrzała smutno na Colina. Być może uda się jej obrócić jakoś Puchona przeciw dziewczęciu. Odchyliła się do tyłu, zasępiony teatralnie wzrok wbijając w sklepienie Wielkiej Sali. Moor nie usłyszała jej słów, siedziała zbyt daleko, a Ingrith Fayre przemawiała szeptem. Dodatkowo, przecież nie skłamała. Nie przedstawiła tylko całej prawdy. - Ach, gdyby ktoś mógł obronić mój honor, jakiś dzielny rycerz!
Och, nie ma mowy! Pan Fitzgerald byłby w stanie wybaczyć jej absolutnie wszystko, nawet gdyby teraz zbyła go jakimś niemiłymi słowami. Gdy jednak tego nie zrobiła, Colin przez chwilę nie mógł skontaktować, o co chodzi, bo zakręciło mu się w głowie od bliskości Ingrith. Gdy już skoncentrował się na jej przemowie, ponownie poczuł zawrót głowy - tym razem z oburzenia. To niedopuszczalne! W jednej chwili poczuł do Vanill okrutną niechęć. Co ona sobie wyobraża? Nie można obrażać dam, a tym bardziej jego ukochanych, cudownych, wspaniałych dam! Na początek postanowił wyjaśnić jej niezbyt udaną obelgę dziewczyny. - Duszek Kacper to taki mały, wesoły duch z mugolskiej bajki. Przyznam jednak, że jeśli ktokolwiek jest tu żałosną imitacją, to już prędzej on, niż ty! Och, jak ona mogła tak bezczelnie się do ciebie zwrócić! To... to... to... - nie znalazł co prawda odpowiedniego wyrażenia, opisującego jego złość, zaskoczenie i bulwersację. A jednak znalazł! - to jest kosmicznie oburzające. Moja droga, wiedz, że ja prędzej bym zjadł wszystkie moje kapsle niż zwrócił się do ciebie choć w połowie tak niegrzecznie! No. Bezbrzeżny gniew wyrażony, teraz czas na deklarację i wyrażenie chęci zemsty. - Ingrith Fayre Sapphiro Arethuso Edevo Nyx, jeśli chcesz, ja zrobię to z najwyższą ochotą! Jeszcze nie wiem jak, ale na pewno stanę w obronie twojej dumy. Znał wszystkie jej imiona i nie mógł przepuścić takiej okazji, by się o tym dowiedziała!
- Ach, Colin! - rzekła, prawdziwie wzruszona jego postawą. Wiedziała, że na niego może liczyć, że obroni jej honoru! A na dodatek, znał wszystkie jej imiona! Kocham cię, Colin. Gdybyś tylko żył sześćdziesiąt dziewięć lat temu i był diametralnie inny, natychmiast bym cię pokochała i poślubiła. Wiotkie dłonie ducha sięgnęły w rozrzewnieniu ku jej niebijącemu już, zawieszonemu w mglistej energii sercu. - Widzisz, Alexis? To jest dopiero mężczyzna - zwróciła się do przyjaciółki, z rozbawionym błyskiem w oku. Ale to była forma podziękowania Puchonowi, otwarcie powiedzieć o nim dobre słowa do osoby, która żywiła doń niechęć. Moor mogła się pożegnać z kolejną przychylną jej osobą. Ach, Ingrith Fayre, ty mała, nieżywa intrygantko!
Tiff wkroczyła dumnie do wielkiej sali, w celu zjedzenia ciepłego posiłku. Dawno nie jadła normalnej kolacji, cały czas przychodziła do kuchni i podbierała przekąski. Może dlatego jej przyjaciółki martwiły się o nią, że strasznie szybko traci na wadze. Jednak nic się jej nie działo, ich martwienie się było bezpodstawne. Szła w stronę stoły Ravenclawu, kiedy ujrzała Ingrith, Colina i jedną, nieznaną jej dziewczynę, piękną blondynkę. Szybko zmieniła kierunek i podeszła do nich. Widziała, że dyskutują o czym zaciekle, a ponieważ panna Brown była ciekawska, chciała jak najszybciej dowiedzieć się o co chodzi. - Witaj Ingrith, witaj Colinie. - powiedziała i uśmiechnęła się do nich, po czym odwróciła głowę w stronę piękniej blondynki. - Jestem Tiffany. - wyciągnęła do niej rękę z nieokreślonym wyrazem twarzy. Zobaczyła jeszcze jedną, siedzącą parę metrów od nich, dziewczynę. Tiff musiała przyznać, że... uhm... dziewczyna pięknością nie była i zachowywała się co najmniej dziwnie. - O co chodzi? - spytała, odwracając się do Ingrith, widziała bowiem, że cała trójka jest wrogo nastawiona wobec tej samotnej dziewczyny.
Ależ, Ingrith, nie krępuj się, ja mogę cię poślubić nawet tu i teraz. W myślach już klękał przed nią, wyjmował pierścionek wysadzany najpiękniejszym kapslem świata i zadaje to jakże ważne pytanie! Iiiii... - Tiffany! - wykrzyknął radośnie i rzucił się, by uściskać Krukonkę. Nie mógł się powstrzymać, tak dawno się nie widzieli, a ona była taka urocza! I miła. I ładna. Długo by wymieniać. Usłyszawszy jej pytanie, szepnął konspiracyjnie: - Vanilla śmiała obrazić honor najwspanialszej istoty na świecie, jaką jest Ingrith Fayre, a także wątpiła w jej świetność i porównała do mugolskiego ducha z bajki - zrelacjonował pospiesznie, z oburzeniem. Potem zwrócił się jeszcze do ducha i zapewnił: - Wiedz zatem, że jeśli tylko wymyślę skuteczny plan, bezczelna Vanilla pożałuje za swoje słowa. On nie umie się mścić, ale to nic. Załatwi ją Chłoszczyściem!
Dziewczyna lekko spięła mięśnie, kiedy Colin się na nią rzucił. Z tym chłopakiem dało się czasem porozmawiać, jednak w większości przypadków doprowadzał ją do białej gorączki. Lekko odwzajemniła jego uścisk, nie chcąc wyjść na niemiłą. Gdy dowiedziała się co zrobiła Vanille, aż zakryła usta dłonią z wrażenia. Jak ona śmiała? Ingrith Fayre zdecydowanie była jedną z najinteligentniejszych, najelegantszych i najpiękniejszych osób jakie znała. Szkoda, że była duchem, czasem kiedy się przy niej stało, człowieka potrafiły przejść ciarki po plecach, z powodu zimna, jakie od niej pochodziło. Kątem oka spojrzała na niegodziwą Vanille. Siedziała skulona na jednym z krzeseł i nie odzywała się. Z pewnością Ingrith i piękna blondynka musiały jej powiedzieć parę niemiłych rzeczy. No cóż, jeżeli dziewczyna odezwie się jeszcze raz, Tiff z pewnością dołączy się do grona osób, które będą uważać to dziewczę za... zwykłą szlamę. - To nieprawdopodobne! - pokręciła głową i teatralnie wywróciła oczami. - Takich osób nie powinno się wpuszczać za mury Hogwartu. - dziewczyna umilkła na chwilę, wyglądała jakby nad czymś myślała. - Może wyślijmy ją do Zakazanego Lasu, na pożarcie niebezpiecznym, dzikim zwierzętom? Uśmiechnęła się złośliwie, odwracając głowę w kierunku dziewczyny.
Ostatnio zmieniony przez Tiffany Brown dnia Czw Paź 21 2010, 08:53, w całości zmieniany 1 raz
Blondwłosa wkroczyła do Wielkiej Sali starając nie zwracać na siebie zbyt wielkiej uwagi. Była tu nowa, a więc po jakie licho miała w jakikolwiek sposób się wychylać. Na razie wolała pozostać anonimową nieznajomą, do której można się zbliżyć, ale nie wiadomo co go spotka w związku z tym. Ruszyła w kierunku jednego z wolnych miejsc, po drodze przesuwając ot tak odruchowo wzrokiem po nieznanych jej jak dotąd uczniach i siadając w końcu gdzieś na najbliższym wolnym miejscu. Nałożyła sobie na talerz kilka dyniowych pasztecików, a do kielicha wlała zimnego i orzeźwiającego soku dyniowego. Wzięła do ręki widelec i zabrała się za jedzenie owego "skromnego" wg niej posiłku popijając to raz po raz sokiem dyniowym.
Wspaniale! Och, drogi Merlinie, ależ dzisiaj jesteś łaskawy dla twej oblubienicy, Ingrith Fayre. Z niekłamanym zachwytem obserwowała rozwój sytuacji i gdy tylko z ust Tiffany padły słodkie słowa o porzuceniu Puchonki na pożarcie dzikim zwierzętom, aż przyklasnęła w dłonie. Oczywiście nie towarzyszył temu nawet najlżejszy dźwięk, ale liczył się sam gest. Poczerniałe, zwykle puste oczy, błysnęły teraz czymś na rodzaj uciechy. Ach, odnalazła w sobie siły witalne, obudziła się żywotność. Gdyby tylko krew krążyła w jej żyłach, przyspieszyłaby biegu w ferworze słodkiego planowania zemsty. Czyż istnieje cokolwiek piękniejszego, niż niszczenie wroga? Szczerze mówiąc, nie spodziewała się, że ta drobna utarczka słowna między nią a panną Moor przerodzi się w spór tak głęboki, ale nie można rzec, że obecny stan sytuacji jej nie zadowalał. Zerknęła na Alexis, by upewnić się, czy Ślizgonka rejestruje te same zniszczenia, jakie pustoszyły albo i wkrótce spustoszą duszę panienki Vanille. - Jestem wam niesłychanie wdzięczna - rzekła, z wzruszeniem w perlistym głosie. Uśmiechnęła się promiennie do Tiffany. Jakże piękny był ten dzień!
Drzwi do wielkiej sali zastała otwarte, co w duchu wzięła za dobry znak. Los ją oszczędza, w jakikolwiek to sposób, ale jednak. Przekroczyła próg, strzepując z ramienia wyimaginowane paproszki. Szybkim ruchem ręki - tak, tak, była już wyuczona - zgarnęła kilka czerwonych kosmyków z twarzy, a zaraz potem poprawiła kolorową torbę, która zawisła jej na przegubie, wżynając się lekko w ciało. Dla niezorientowanych - oczywiście, nosi tam wszystko, od plecionej bransoletki po śrubokręt. Jasne oczy, dla odmiany, nie zlustrowały sali, ale obserwowały bez zainteresowania posadzkę. Ruszyła powolnym, ale sprężystym krokiem w stronę swojego stołu, raczej bez chęci na coś do jedzenia.
Vanille popatrzyła na rosnącą grupkę niewolników In i wywróciła oczami. Czuła, że zaraz prawdopodobnie stanie sie coś nie koniecznie miłego... dla niej. wyciągnęła różdżkę i trzymała ja w ręce by w razie czego natychmiast rzucić zaklęcie tarczy. Popatrzyła jeszcze raz na Colina. " A miałam nadzieje że on jest trochę bardziej rozgarnięty od reszty tych nieogarniętych pierwotnych ludzi." pomyślała i powróciła do rysowania, co chwile wracając wzrokiem do grupki, obserwując każdy ich ruch.
Tiffany uniosła wysoko głowę i spojrzała na Vanille. To biedne dziecko chyba zaczynało się bać, bowiem wyjęło różdżkę i trzymało ją w dłoni! Jakże przyjemnie było patrzeć na taką małą, nic nie znaczącą istotkę, która już prawie kuliła się ze strachu. Widać było, że dziecko próbowało udawać, że nic ją nie obchodzi to, że właśnie dodała sobie paru wrogów. Szkoda tylko, że średnio jej to wychodziło. Tiff odgarnęła swoje długie, brązowe włosy na plecy i zwróciła się do Ingrith. - Mała chyba ma ochotę machać różdżką na prawo i lewo, bo szczerze wątpię w to, aby znała jakiekolwiek zaklęcie. - powiedziała i zaśmiała się cichutko. Kątem oka spojrzała na Colina. O dziwo dziś jej nie denerwował! Wręcz przeciwnie, zachowywał się bardzo dojrzale. Trochę mu współczuła, był bezgranicznie zakochany w Ingrith, a ta była duchem. Oczywiście, gdzieś głęboko w Tiff powstała iskierka zazdrości, że jej nikt nie traktował tak w Hogwarcie. No cóż, zawsze mogę się pocieszyć tym, że wiem, iż jestem lepsza od tej małej, no i brzydkiej puchonki. Pomyślała i uśmiechnęła się lekko.
Serena skończyła konsumować swój posiłek i teraz po prostu siedziała przy stole z nogą założoną na nogę i wpatrywała się w różne osoby przebywające obecnie w Wielkiej Sali. Przez moment spojrzała na blondynkę o kręconych jasnych blond włosach. Wyglądała tak jakby dopiero co wpadła pod wysokie napięcie, a włosy utworzyły wielką szopę w spiralnych lokach. Potem spojrzała na ducha, do duchów zawsze miała sentyment, a owa istota była naprawdę piękna. Przez te lata jej twarz pozostała nieskazitelnie piękna tak jak za życia, była tylko odrobinę bledsza, ale to logiczne skoro była duchem. Zastanawiało ją od ilu lat owa dziewczyna tkwi tutaj w swojej duchowej postaci, może kiedyś będzie miała okazję ją o to zapytać. Kolejna postać, był to chłopak, który naprawdę miał w sobie wielkie pokłady energii jak na takiego drobnego chłopaczynę jak on. Do sali weszła też jakaś dziewczyna o iście czerwonych włosach, zapewne farbowanych, bowiem nie był to naturalny rudy kolor. Serena uśmiechnęła się na tę myśl, ale to sprawa tej laski że chciała się koniecznie wyróżniać w tłumie, nie jej. No i na końcu niska dziewczynka o czekoladowych oczach i równie ciemnych włosach. Wyglądała na nieźle przestraszoną, niczym ofiara wokół stada sępów, które czekały aż wreszcie pozwoli im się ruszyć posiłek. Gdyby Serena była fair wobec innych pewnie by tej młodej pomogła, ale po pierwsze blondwłosej nie chciało się ruszyć łaskawie swoich czterech liter, a po drugie uznała, że nie warto się wychylać skoro to i tak nie da, no a po trzecie i notabene ostatnie, Serena nie była dobrym samarytaninem który ratował niewinne duszyczki przed tymi złymi. Niestety.
- Przepraszam, wyłączyłam się na chwilę. Po prostu jestem tak poruszona słowami Moor, że - mówiła, patrząc z żałością w podłogę i dramatycznie pociągając co kilka sekund nosem. - że chyba zaraz się rozpłacze. Zupełnie nie zauważyła, że ich grupka znacznie się powiększyła. Zlustrowała wzrokiem krukonkę, której imienia jednak nie kojarzyła. - Colinie, jak miło z twojej strony, że jesteś chętny się tam zająć. To doprawdy niedorzeczne by ludzie tak chłopskiego pochodzenia wyznaczali normy. - mówiła z niewinną minką, dziewczynki skrzywdzonej przez los. - I jeszcze tylko tego brakowało, by zaczęła celować w nas różdżką. Hej! Czy to jest w ogóle dozwolone ? - zapytała, a w jej oczach pojawił się pewien podły blask. Ach, jak pięknie wyglądała w tej chwili. Twarz z dodatkiem tej genialnej zawiści, była niemal idealna!
Obserwowała z uwagą całą sytuację. Nawet zapomniała o lekturze. Nie za bardzo chciała się w to wszystko mieszać, jednak cóż... Irthien była nadzwyczaj ciekawską osóbką i niestety, ale coś ją zmusiło by bardziej się w to całe zamieszanie, że tak to ujmę wmieszać. Chrząknęła głośno i wstała. Otrzepała spódnicę i zaczęła pchać książkę po stole w stronę tłumu. - Hejka. Nazywam się Irthien - znała już niektóre osoby. Nie wiedziała jednak jak inni zareagują na to, że nagle przychodzi jakieś głupie dziecko słońca, którego nikt nie lubi.
Roześmiała się perliście na słowa Alexis, gładząc mglistymi dłońmi eteryczne, ciemne włosy. Ślizgonka wyglądała doprawdy pięknie przy takiej teatralizacji gestów i pewnej ślizgońskiej podłości czającej się w tęczówkach. Rozbawiony wzrok przemknął po jej rozmówcach, oziębił się nieco, gdy zerknęła znów na Vanille. Któż spodziewałby się, że za sprawą Ingrith przybędzie jej dziś kilkoro wrogów? Wzrok jej przemknął jeszcze po innych osobach w Wielkiej Sali; zatrzymał się na ułamek sekundy dłużej na nieznanej jej Gryfonce. Jakże mogła w ogóle nie kojarzyć jej twarzy? Może to te dziesiątki lat zacierały już kontury znanych jej ludzi. Przez twarz zamkniętej w bezczasie duchowej egzystencji osiemnastolatki, przemknął trudny do zdefiniowania cień. Otworzyła już pełne, ślicznie skrojone usta, by odpowiedzieć, lecz zamilkła wraz z przybyciem szóstorocznej Puchonki. Ciemne brwi uniosły się nieco. To nie był przypadkowy spęd, Ingrith Fayre sposępniała nieco, gdy do grona ludzi, których ceniła, dołączyła jakaś obojętna jej zupełnie dziewczynka. Odchrząknęła cicho, opanowując ochotę lekceważącego machnięcia na nią dłonią i odesłania do innego pomieszczenia, jak to niegdyś robiła z służkami w swym walijskim dworku. Wybrała raczej sugestywne ignorowanie.
Stała oparta tyłkiem o stół. Przegub zaczynał ją boleć, ba, nawet dziwnie piec (nie wnikajmy), więc zsunęła torbę. Ów worek bez dna w zetknięciu z posadzką wydał dziwny, głuchy odgłos. Książka, oczywiście. Słysząc to, Gim zmarszczyła delikatnie nos, ale powstrzymała się od przygryzienia wargi. Dopiero po jakimś czasie od wejścia podniosła wzrok, by zorientować się kto, jak, gdzie i kiedy... dzieje się w wielkiej sali. Od razu - nie, nie jest normalnie baaardzo bystra, po prostu to 'coś' rzucało się w oczy nawet jej - dostrzegła grupkę ludzi, a wśród nich Ingrith. Ona właśnie pierwsza przyciągnęła jej wzrok. Gdzieś obok stał też Colin, puchon, którego nie dało się pominąć, Tiff - niebieska znajoma oraz nieznana jej dotąd ślizgonka. To na nich zawiesiła swój wzrok, nie marnując na resztę ludzi, jak na razie, kilku chwil swojego życia.
Tiffany uniosła brwi i zlustrowała wzrokiem Puchonkę, która nagle ni stąd, ni zowąd podeszła do nich i uraczyła grupkę jakże denerwującym, mugolskim słowem "hejka". Tiff zdecydowanie nie lubiła, kiedy słodkie dziewczynki z Hufflepuffu podchodziły do ciebie znienacka, w celu zaprzyjaźnienia się i robienia bransoletek przyjaźni. Krukonka zobaczyła, że Ingrith Fayre zupełnie zignorowała dziewczynę i nie przejmowała się tym, że stoi w naszym towarzystwie. - I? - jedna samogłoska, a wyraża w sobie tak wiele pogardy wobec innych ludzi. Bo tak naprawdę co Tiffany, Ingrith, Colina lub blondynkę stojącą razem z nimi, mogło obchodzić to, że dziewczyna nazywa się Irthien? Oni mieli w tej chwili o wiele ważniejsze sprawy na głowie, mianowicie obserwowanie marnej osóbki imieniem Vanille, która chyba zaraz miała zacząć zupełnie nie potrzebnie wymachiwać różdżką i "siać grozę" w hogwarckiej Wielkiej Sali. Na samo wyobrażenie takiej sytuacji, Tiffany zachciało się śmiać.
Tymczasem Colin, jak zwykle inaczej niż inni postrzegł Irthien - znał ją dobrze i lubił, jak każdego zresztą. Powitał ją więc szerokim uśmiechem (rzucanie się na szyję pominął tym razem - ten przywilej zarezerwował dla Tiffany, bo była taka słodka i twierdziła, że ją wkurza! Sam kiedyś słyszał, jak to mówiła, ale nie zniechęciło go to. Co się będzie przejmował bzdurami?). - Cześć, Irthien! Co słychać? Zdziwiło go zimne powitanie przez resztę. Czyżby dziewczyna też coś zrobiła? Obraziła Ingrith? Jeśli tak, biada jej! Nie zdążył jednak porozmyślać na temat, co by było gdyby; nie wysnuł też żadnej hipotezy. Otóż jego oczom ukazała się Gimiiks! Zaczął więc energicznie do niej machać, bo nie chciał się wydzierać. A przywitać się musi!
Och, Merlinie. Zaczyna to być przerażające bardziej, niźli widok martwych zwłok ulegających procesom rozkładu. Albo skrzypienie drzwi w nocnych pokoikach dzieci, gdy Ingrith Fayre miała złośliwy humor i znalazła jakiegoś poltergeista chętnego do pomocy w straszeniu młodocianych. Dawno tego nie robiła, swoją drogą. A jej mglista postać została uwieczniona na zdjęciu jakieś czterdzieści lat wcześniej, do tej pory pozostając fenomenem. Ach. Zagłębiła się na chwilę we własnych wspomnieniach, wspominając dawne czasy. Półprzezroczysta twarz nabrała nieobecnego wyrazu, a potem Ingrith Fayre doznała zmiany humoru. Oblicze ściągnęło się w nieodgadnionej melancholii, a poczerniałe oczy wypełnił pewien rodzaj przejmującego za serce smutku. Drgnęła lekko. - Cóż, moi najmilsi, wspaniale się z wami gawędziło - rzekła, skłaniając się im lekko i dygając nieznacznie, jak dama. Uśmiechnęła się nieznacznie do towarzyszy (przy czym wyraz ten zniknął z jej twarzy, gdy przebiegała wzrokiem po twarzy Hejka-Irthien, a zamglił się zupełnie i zastąpiony został szyderczą wyższością, gdy spojrzenie objęło Moor), posyłając Alexis dość znaczące spojrzenie. Musimy wkrótce porozmawiać. Miękko, eterycznie, kilka cali nad ziemią, mglista postać przecięła powietrze i przeniknęła przez ścianę, posyłając jeszcze zawczasu lekkie skinięcie głową do płomiennowłosej Gimikis.
Wytrzeszczyła oczy. Cóż, jak widać nie była tutaj mile widziana. Uniosła wysoko nosek i niemalże ze łzami w oczach gwałtownie wstała i niesamowicie zdenerwowana złapała za ogromną książkę. Niemalże ugięła się pod jej ciężarem. - Wspaniale, wręcz cudownie - powiedziała nieco głośniej ( nie chciała przecież krzyczeć by okazać swoją złość, bo to było w tej chwili zbędne ). Prychnęła cicho i wybiegła z Wielkiej Sali.
Patrzyła na tamtych ludzi i wręcz nie mogła się im nadziwić, byli dziwni to prawda, ale zawsze trzymali się w zwartej paczce. Nie zwracali uwagę na nikogo poza własnymi znanymi sobie twarzami. To z jednej strony sprzyjało Serenie. Nie miała ochoty zadawać się bowiem z byle kim, osoby które bały się poznawać nowych, były niechętne wręcz na takie znajomości uważała bowiem za słabe i nic nie warte. Prychnęła pod nosem, ale wątpiła by ktokolwiek to usłyszał. Podniosła się z miejsca i ruszyła w stronę wyjścia z Wielkiej Sali, znikając z niej prawie niepostrzeżenie. Musiała wyjść, aby nie wybuchnąć histerycznym, albo też pełnym ironii śmiechem na myśl o ludziach przebywających w pomieszczeniu, według niej byli żałośni, no może poza wyjątkiem ducha pięknej dziewczyny który przez moment spotkał się z jej spojrzeniem.