Owego kolejnego, pochmurnego poranka, Valentin nie śpiesząc się, opuścił ciemne lochy. Co prawda nie chciał, bowiem nie lubił tak wcześnie rano jeść, jednakże musiał się napić, kawa była czymś co o tej porze było dla niego konieczne. Nie chciało mu się przepychać znów przez kuchnię pełną skrzatów, więc postanowił, że wypije ją po prostu w Wielkiej Sali. Nieco niewyspany, aczkolwiek jak zwykle w przemyślanie dobranych ubraniach, wszedł do owego pomieszczenia na parterze. Miał na sobie koszulę w biało szkarłatne pasy, a i oczywiście nie zapomniał jednego ze swych archaicznych zegarków, zwisających z kieszeni. Nie rozglądając się po sali skierował się do jakiegoś wolnego miejsca przy stole Slytherinu. Leniwie sięgnął po dzbanek z kawą, aby nalać nieco napoju do kubka. W myślach nieprzerwanie narzekał, że znów siedział po nocy, co za tym idzie, te parę marnych godzin snu na pewno nie były wystarczające. Spojrzał na czarny napój w kubku, mając nadzieje, że nieco go rozbudzi do życia, po czym wypił parę jego łyków.
Ach, doprawdy? Amélie usłyszała niemal realnie, jak z jej ust wytacza się gorzka fraza zbliżona w swojej postaci do czegoś na kształt "No co Ty nie powiesz?". Na szczęście - nic takiego w rzeczywistości nie miało miejsca. -Zaiste, niewymownie nieszczęsna jest ta niewiasta. - uznała, wzdychając ciężko w rzekomym geście współczucia dla owej kobiety. Serceniesługa, nie? Mimo to była święcie przekonana, że jej serce mogłoby być znacznie bardziej posłuszne. -Dobra, to prawdę mówiąc, ja, gdy zorientowałam się, że grozi mi małżeństwo.. Cóż. Dyplomatycznie wzięłam nogi za pas, i "uciekłam" z Francji. - właśnie zdała sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy przeprowadzała z nim rozmowę po angielsku, i o ile jego akcent był idealny, o tyle o jej akcencie nie można było tego powiedzieć. -Cóż, tak to bywa "w rodzinach o długich tradycjach", że małżeństwa kojarzy się do dziś. Bosko, no nie? - mruknęła, chcąc mu chociaż trochę przybliżyć problem.
Colin wszedł do sali i usiadł przy stole Hufflepuffu, po czym nałożył na talerz sporą porcję galaretki. Uwielbiał galaretkę! Mniam-mniam. Nawet budyń wymiękał (!) przy galaretce. Jadł i rozglądał się za kimś znajomym, żeby pogadać.
Pchnęła drzwi do wielkiej sali i weszła do środka. Ruszyła w stronę stołu Ślizgonów, prawie nic od rana nie jadła. To bardzo źle. Zerknęła na zgromadzonych w pomieszczeniu. Zdziwiło ją to, że tak mało uczniów przychodzi na kolacje. Pewnie mają sporo nauki...
Kolacja? Kolacja?! Tak, kolacjaaa! Po tym ciężkostrawnym, a do tego niejadalnym obiedzie, który zwróciła w łazience od razu po opuszczeniu sali, była głodna jak wilk. Dosłownie! Nawet nie zwróciła uwagi na stół, do którego siada. Po prostu weszła, usiadła, podparła twarz na dłoni i złapała pierwsze lepsze jedzenie, nałożyła i jadła, tępo wpatrując się w stół nauczycielki. Co prawda zachowanie było dziwne, ale nie jej wina, że musiała pomyśleć. Niedługo Halloween, prawda? Trzeba wymyślić coś, by wszystkich wystraszyć!
Colin skończył deser i zabrał się za danie główne. O! Wątróbka! Jego ulubiona. Nałożył sobie słuszną porcję i zaczął konsumpcję, wciąż rozglądając się po sali. Michelle! - Cześć Michelle!!! - wykrzyknął, machając do Krukonki. Uwielbiał ją, ale chyba nie tak jak profesor od eliksirów czy na przykład Rose. Z Misią tylko się przyjaźnił, i to bardzo dobrze.
Van wbiegła do wielkiej sali robiąc przy tym potworną ilość hałasu. Jak zwykle z wieloma kartkami w rękach. Kartki latały także wokół niej a puchonka biegała próbując je wszystkie zgarnąć na jedną kupkę. Kiedy się wreszcie podniosła poczuła na sobie ciekawe spojrzenia kilku uczniów więc zaczerwieniła się i szybko usiadła przy swoim stole. Odłożyła kartki na bok i popatrzyła po tacach wypełnionych wieloma przysmakami. Chwile zastanawiała się co wybrać, po czym szybkim ruchem nałożyła sobie na talerz górę galaretki i zaczęła jeść.
Ludzie! Życie! Krew pulsująca w żyłach! Ingrith Fayre była dziś w bardzo żywotnym nastroju. Pojawiła się więc w Wielkiej Sali, przeniknąwszy przez ścianę i prezentując wszystkim swoją dostojną, mglistą postać unoszącą się kilka cali nad ziemią. Skrzyły się w niej eteryczne niteczki srebra, a półprzezroczysta twarz zmarłej jako osiemnastolatki dziewczyny rozjaśniona była nader urokliwym uśmiechem. Powitała uczniów skinięciem głowy i nieznacznym uniesieniem rąbków sukienki z lat czterdziestych.
Słysząc "Michelle" poderwała głowę. Oczy jej się zaświeciły, gdy ujrzała przyjaciele. Spadł jej jak z nieba! On na pewno jej pomoże. Rzuciłaby się na niego, by wyjawić na uszko swój pomysł, ale widząc wątróbkę zniesmaczona zaczęła: - Jak możesz to jeść?! To jest wątroba! WĄ-TRO-BA! Rozumiesz? Jedzenie tego grozi utratą wątroby, bo ja jeszcze! - wytłumaczyła, zaczynając swe kazanie. Jak on mógł?! Zatykając nos i odwracając głowę z całą siłą jaką miała odepchnęła wątróbkę jak najdalej. - Colinie Fitzgeraldzie! Tego się NIE je! - podkreśliła. - A ja ci chciałam powiedzieć coś ciekawego!
Colin, usłyszawszy jej słowa, zrobił (nieświadomie!) minę smutnego, niesłusznie zbitego szczeniaczka i odsunął od siebie talerz. - Przepraszam! Co?! Nie chcę żyć bez wątroby! Można żyć bez wątroby? - zainteresował się, patrząc z obrzydzeniem na talerz. - Mówmówmówpowiedz - wyrecytował, podjadając kruche ciasteczka z talerza obok. Na przystawkę! Zaaaaaaaaaaaaaaraz. Na chwilę wszystko się zatrzymało i trzy najpiękniejsze słowa w jego życiu zajęły każdy milimetr kwadratowy mózgu. Ingrith Fayre Nyx Zapomniał o wątróbce. Zapomniał o Michelle. O oddychaniu też nie pamiętał. Gdybyście go teraz spytali, ile ma kapsli w kolekcji, też by nie wiedział. Śledził ducha rozanielonym wzrokiem.
Podniosła głowę żeby zobaczyć kto oprócz niej robi tyle hałasu. Zobaczyła dziewczynę, może nawet miały razem zajęcia ale Van zawsze siedzi przecież z nosem w swoich rysunkach i świat "na zewnątrz" jej nie obchodzi. No w każdym razie dziewczyna, zdaje się krukonka robiła właśnie wyrzuty jakiemuś chłopakowi, na.. jakiś temat. "O!" Pomyślała " On je wątróbkę! Fuj! Jak można?!". Pokręciła lekko głową i wróciła do studiowania swoich dzieł.
Och, Colin! Mgliste oblicze Ingrith Fayre rozpromieniło się jeszcze bardziej, gdy dostrzegła jej ulubionego w historii całego Hogwartu Colina. Ba! Ulubionego Fitzgeralda. Posłała mu buziaka w powietrze, machając do niego radośnie. Był tak uroczym chłopcem, że wprost nie mogła go nie uwielbiać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę względy, jakie jej okazywał. W osiemdziesięciosiedmioletniej dziewczynie budził się wtedy instynkt macierzyński (ale tutaj, jej poczerniałe i martwe oczy przemknęły cieniem), chęć opieki nad nieporadnym Puchonem. Zatracała nieco swej ślizgońskiej natury przy chłopcu. Skinęła też głową w kierunku jego rozmówczyni, panienki Yowane.
Rozejrzała się krótko, a jej brwi zbiegły się w jedną linię, nagle wyostrzając piękne oblicze. Dostrzegła bowiem Vanille Moor.
Van poczuła na sobie czyjś wzrok, szybko rozejrzała się. Przeszły ją dreszcze kiedy zobaczyła tą osobę, a raczej ducha który wlepiał w nią swoje zimne, czarne, martwe i zapewne zgniłe i zjedzone już dawno przez mrówki oczyska. Zmrużyła oczy odwzajemniając spojrzenie, o jak chętnie zabiła by tą przeklęta Bąbę która dręczy ją juz od tak dawna. Problem tkwił w tym, że... ona już dawno nie żyła. "Zapewne już mnie ktoś wyręczył" pomyślała natychmiast.
Ostatnio zmieniony przez Vanille Moor dnia Wto Paź 19 2010, 20:52, w całości zmieniany 1 raz
Czyżby właśnie została po części zignorowana? I co z tego, ze Colin zaczął gadać coś o wątróbce, kiedy po chwili wlepiał niebieskie gały w ducha - Ingrith Fayre Nyx. Czyż to nie chamstwo? Oj, niedobrze, niedobrze. Czyżby Michelle była zła, że została w cieniu? Jednak nie mogła się gniewać zbyt długo. Toż to tylko Ing - jej znajoma i Colin - przyjaciel. Wiadomo, ze na nich obrażać się nie wolno. - Cześć Ing! - pomachała ręką, by ją przywitać, po czym szturchnęła Puchona. - To mam mówić, czy nie?
Och, tak, ciało już dawno skonsumowały robaki (wszak w przyrodzie nic nie ginie; chociaż Ingrith Fayre poddałaby pod wątpliwość fakt, czy faktycznie pożarły ją niższe istoty, była wszak z arystokratycznej rodziny i trumna kosztowała krocie - wiedziała, sama przecież była na swoim, jakże uroczym, pogrzebie), ale eteryczna forma duszy pozostawała nietknięta przez żadne insekty, jak i prymitywnych uczniów, do których niewątpliwie zaliczała się panienka Moor. Ingrith Fayre, mimo wrodzonej i wpajanej jej od dziecka nienawiści do mugoli, kilkoro osób o takim pochodzeniu darzyła mimo wszystko szacunkiem albo po prostu, przepadała za nimi. Ot, taki Colin albo panienka Cherrie. Oboje półkrwi. Ale ta tutaj, Vanille Moor, ach! Oblicze rozjaśniło się znów, tym razem uśmiechem szyderczym. Przemknęła w jej stronę, niby to przypadkiem przechodząc swą mglistą postacią przez Puchonkę. To fundowało biednym uczniom odrażający prysznic z lodowatej energii. - Och, jakże mi przykro. Postaraj się uważać, gdzie cię następnym razem te pulchne nóżki poniosą.
Van tylko uśmiechnęła się do ducha, tłumiąc chęć skulenia się z zimna. - Naprawdę uważasz że moje nogi są pulchne? - Zapytała z niedowierzeniem w głosie - osobiście uważam że jestem za chuda jak na mój wiek. No wiesz, moja mama zawsze mi wypomina że mam dużo jeść. Ale ja tego po prostu nie lubię.. - zalała ducha potokiem słów. - ... no w każdym razie to mnie wyjątkowo podnosi na duchu, ze ktoś uważa że jestem pulchna. Nawet jeśli jest to taka chuda szkapa ja ty, duchu - zakończyła nadal ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
- Drogi Merlinie - szepnęła ze zgrozą, przykładając wątłe dłonie do okolic serca, które już dawno temu zamarło, przestając tętnić, pompować krew. Teatralny gest, nawet głos zyskał nieco aktorstwa, bowiem starannie ukrywała w nim głęboką pogardę. - Twoja historia mnie urzekła, Moor! Widzę dla ciebie przyszłość, w bzdurnym piśmidle dla czarownic o równie niskim poziomie co twój. Szybko trafisz do szerszej audiencji, biorąc pod uwagę twój żenująco ubogi zasób słownictwa jak i bzdury, które bezustannie pleciesz. Będziesz także mogła dzielić się swymi przemyśleniami w kwestii "świat mnie odrzuca przez tuszę i niedowład umysłowy", czyż to nie wspaniałe? - Uśmiechnęła się do niej uroczo, wygładzając swą sukienkę.
Colin śmiało odwzajemnił gest ducha, po czym usiłował luzacko łyknąć soku, nie spuszczając wzroku z Ingrith. Ach. Ingrith Fitzgerald. Jak fikuśnie! Brzmi czarująco. Jego zamiar nie udał się, a przód koszuli został oblany pomarańczową cieczą. Ale wstyd! Wyjął różdżkę i mruknął: - Diffinfo! Ku jego zdziwieniu, materiał nie wyczyścił się, ale... pękł jak rozcięty nożem. Ach, pomylił zaklęcia. Podniósł spłoszony wzrok na swoją miłość - chyba nie zauważyła! Uuf. Nawet nie próbował naprawić rozdartej koszuli (w obawie, że ta zacznie płonąć). Michelle coś mówi? - Ehe - mruknął - Słucham!
- Och, Tak! - prawie krzyknęła idealnie udając pełnie szczęścia - Jak ty cudownie się o mnie troszczysz, ale mam lepszy plany na przyszłość. Jednymi z nich jest wypoczynek tego wieczoru, więc krótko mówiąc spływaj, żałosna imitacjo duszka Kacperka. - mówiąc to machnęła na nią ręką i wróciła do poprawiania rysunku dziwnego zwierzątka, pół ropuchy, pół ... ducha, a dokładniej Ingrith.
Roześmiała się, cicho, perliście i melodyjnie. Doprawdy, bawiły ją te kłótnie z Moor, bo Puchonka była zadziwiająco łatwym przeciwnikiem. Z drugiej strony, wdawanie się z nią w dyskusję było w pewien sposób bezcelowe - Ingrith Fayre miała wrażenie, że dziewczę nie rozumie połowy z tego, co się do niej mówi. Uniosła nieznacznie brwi. Och, nie miała zamiaru odchodzić, nie. - O ile sobie przypominam, Moor, do starszych należy zwracać się z szacunkiem. Zatem do osoby o siedemdziesiąt jeden lat bogatszej w doświadczenia możesz zwracać się "panno Nyx", albo pełnią imienia, czyli per "szanowna Ingrith Fayre Sapphire Arethusa Edeva Nyx", zrozumiano? - rzekła łagodnie, wpatrując się w nią jednak lodowato. Przysiadła na krawędzi stołu. Oczywiście, nie siedziała tak naprawdę, gdyby tylko zechciała, osunęłaby się gładko w dół i wyłoniła się z sufitu lochów. Popatrzyła na pulchne, szkaradne oblicze swojej, pożal się Merlinie, rozmówczyni i zdecydowała, że musi porozmawiać z Irytkiem, by nasilił wobec niej destruktywne działania. - Odpocząć? Od czego niby? Od nadmiaru przyjaciół zdecydowanie nie - zadrwiła cicho, uśmiechając się uroczo. Imitacji duszka Kacperka nie skomentowała, nie wiedziała wszak, czym to jest. Zapewne kolejna z mugolskich bzdur dla osób pokroju Moor.
- Pewna wielce mądra osoba, zakładam że o wiele mądrzejsza od ciebie - co właściwie nie jest takie dziwne, mało kto jest od ciebie głupszy. Powiedziała mi że na szacunek należy sobie zasłużyć, A za co mam ciebie szanować? Za to że umiesz przelecieć przez ścianę? Uuuu... Brawo! A może za to że bałaś się śmierci i postanowiłaś zostać na ziemi ostatkami sił i zostać przy tym co pewne. Jest jedno słowo określające takich jak ty, chociaż przyznam się, ze nie wszystkich ono dotyczy ( ty się do nich nie zaliczasz) mianowicie - tchórz. Czyż nie? - zapytała nawet nie patrząc na ducha - Droga głupiutka duszyczko In, powiem Ci tak - Nawet jeśli nie mam przyjaciół, to ciebie wyblakła mordko nie powinno to obchodzić. Jasne?!
Siedziała chwilę, zaskoczona nieco tą oracją. Dokładniej, zaskoczona rozpaczliwością tego wywodu. A potem znów wybuchnęła śmiechem, srebrzyste dźwięki rozdarły hałas w Wielkiej Sali i były napełnione niewątpliwym, szczerym rozbawieniem. Otarłaby łzy szczęścia, gdyby potrafiła jeszcze płakać. - Zadziwiasz mnie, Moor; nigdy jeszcze nie spotkałam osoby tak niedojrzałej jak na swój wiek - rzekła cicho. Nawet nie jadowicie, ze zwyczajnym współczuciem. Jakież życie musiało być trudne dla tej istoty o spaczonej i płytkiej percepcji, jakieś pełne nieustannych zawodów! Postanowiła tym razem nie skomentować merytorycznych względów jej wypowiedzi, chociaż wciąż miała wrażenie, że rozmawia z osobą, która dopiero uczy się angielskiego i poznaje szyk tworzenia poprawnych zdań. Z opłakanymi skutkami. Na jej dziecięce "Uuuu!", też nie mogła wykrzesać z siebie odpowiedzi. Po prostu niektóre sytuacje przerastały Ingrith Fayre, teraz przerosła ją głupota Puchonki. - Ciekawe zastosowanie argumentacji ad personam, aczkolwiek mistrzem erystyki nigdy nie będziesz, Moor - dodała beztrosko, unosząc wątłe ramiona przebłyskujące eteryczną energią i poprawiła ułożenie włosów. Niegdyś czekoladowych. - Nie - skwitowała spokojnie na wzmiankę o tchórzu. Czy Puchonka była na tyle naiwna, by myśleć, że Ingrith Fayre to zaboli? Sądziła, że uderzy w czuły punkt? Pudło. - I nie, nie jest to jasne. Być może byłoby jasne, czyste i klarowne, gdybym tylko rozmawiała teraz z osobą o inteligencji przewyższającej poziom intelektualny zgniłych zwłok psidwaka, niestetyż jednak taka właśnie trafiła się w Hogwarcie, w twej postaci. Byłoby jasne, gdybyś miała jakąkolwiek etykę, jednak okazuje się, znów, że zacietrzewione poglądy znajdują uzasadnienie. Twoje mugolskie wychowanie, a raczej jego brak, to karygodna skaza na kartach historii Hogwartu, Niewychowany, bezczelny, szlamowaty pomiot. Jakże miło się z nią konwersowało.
Weszła do Wielkiej Sali. Już dawno miała odreagować to, co działo się w tej chwili w jej życiu. A że nigdzie nie mogła znaleźć Davida, na którym najchętniej by się po wyżywała, postanowiła zagościć właśnie tutaj; w miejscu brudnym i pełnym najgorszego plebsu, łatwo było odreagować. Szczególnie, że w Alexis zaznaczał się ostatnio wielki brak formy. Nie kłóciła się z nikim od... O MERLINIE! Ona nawet nie pamiętała kiedy ostatnio się kłóciła! Na jej twarzy pojawił się drobny, nic nie znaczący uśmieszek. Podeszła do grupki, w której "stała" (jeśli tak to można określić) Ingrith Fayre. - Kogóż to me piękne oczy widzą! - rzekła teatralnie ale zarazem radośnie do Ing i ucałowała ducha w policzek. Raz w jeden, raz w drugi. Bo nie których przecież nauczono zasad dobrego zachowanie, nieprawdaż? - Nie wiem jakim cudem zachowujesz spokój w takich sytuacjach. Dziwaczny pochon robiący do ciebie maślane oczy, rozmowa z... - szlamą, miała powiedzieć, ale powstrzymała się - przedstawicielką tegoż marnego domu. - zaczęła wymieniać. - Czyż to nie za dużo jak na jeden wieczór?
Alexis! Jakże dawno jej nie widziała. Twarz, ściągnięta aż do tej chwili w wyrazie pogardy, której nie trzeba już było ukrywać, rozpromieniła się uśmiechem tym razem prawdziwie szczerym. - Alexis - powiedziała cicho. Miała nieodpartą chęć przytulić tę jasnowłosą piękność, ale niematerialne byty znane są z niemożności okazania takich drobnych, ludzkich gestów. Poczerniałe oczy błysnęły jednak, uznaniem i prawdziwą radością, co rekompensowało nawet najmocniejszy i najtkliwszy uścisk. Z zadziwiającą zręcznością przeszła na tryb zupełnego ignorowania obecności tępawej Puchonki, poświęcając całą swą uwagę Alexis. Ślizgonka nie należała wszakże do osób, które się ignoruje, jednocześnie ze względu na piękno zewnętrzne jak i silną osobowość. - Wyczekiwałam spotkania cię, ale nawet godziny snucia się po zamku były bezowocne - rzekła cicho i melodyjnie, ale wbrew treści wypowiedzi, w słowach nie zabrzmiał wyrzut. Lekceważącym nieco wzrokiem zlustrowała otoczenie, wzruszyła nieznacznie kościstymi ramionami. - Wiesz, Colin jest niebywale uroczy z tą swoją fikuśną gapowatością, ale Moor... Moor, to faktycznie zbyt dużo, nawet jak na mą stoicko cierpliwą i anielską duszę. Takie chwile wymagałyby odreagowania w postaci szklaneczki ognistej. Chociaż z wielkim ubolewaniem przypomniała sobie, że ciecz po prostu przeniknęłaby przez nią bez większej ingerencji w jej samopoczucie. Ach, czasami tak łatwo zapominała się w tym, że umarła.
Pokiwała głową ze zrozumieniem. - Taak, nie widziałam cię od czasu balu. Może dlatego, iż zaszyłam się na kilka dni w swoim dormitorium, czytając książki. Musiałam się troszeczkę wyciszyć. Zaszło dużo zmian i jakoś muszę do tego przywyknąć - powiedziała z miną niezdradzającą żadnych uczuć. Po chwili jednak wyraz twarzy Alexis zmienił się diametralnie. Na licu pięknej dziewczyny pojawił się uśmiech. Szczery. - Ale teraz, kiedy powróciłam, taka jaka byłam, mogę się zająć tym co mnie na prawdę uszczęśliwia - dodała, kiwając głową, na potwierdzenie swych słów. - Colin? Ach, Colin - w pierwszym momencie, nie wiedziała, że Ingrith chodzi o dziwacznego puchona. - Cóż... mam pewne wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście jest taki uroczy. Jego ubiór jest hm... zupełnie niestosowny. Wygląda jak niemowlak, który nie trafił łyżką do ust. - zauważyła, lustrując wzrokiem, zalaną sokiem, podartą koszulę Colina. Mówiła, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że chłopak przecież ją słucha. - Moor, jak mniemam, stara się urazić twą osobę, swoimi jakże błyskotliwymi epitetami. - zgadywała, widząc rysunek, nad którym rozklejała się puchonka. Wyrwała jej kartkę i zaczęła analizować. - A cóż to takiego? - zapytała ze zdziwieniem i zaczęła obracać obrazek pod wszystkimi możliwymi kątami, by dostrzec to co było na nim namalowane.
Głośno westchnęła i wyrwała Alexis kartkę z rąk. - Nie musisz już się poniżać w moim towarzystwie - powiedziała - idź to robić gdzie indziej, bo mam już dosyć wysłuchiwania komentarzy takich marnych stworzeń jak wy. Wzięła swoje dzieła i przesunęła się kawałek dalej. Nie patrząc już na dziewczynę i ducha zaczęła nowy rysunek.
Pokiwała nieznacznie głową; nietrudno było jej zrozumieć chęć chwilowej izolacji. Ingrith Fayre, mimo że często lgnęła do miejsc tętniących życiem, pełnych żywych uczniów o ciepłej skórze, bijących sercach i głosach pełnych żywotności, napawały ją chwilami najwyższą niechęcią. Wtedy też najczęściej zaszywała się w lochach lub na którejś z wież i wtedy właśnie rozbrzmiewał jej śpiew, cichy, tęskny, piękny i rozdzierający jednocześnie. - Dużo zmian? - powtórzyła, nadając swym słowom intonację pytającą. Zabrzmiała w nich nuta typowej dla Ingrith Fayre ciekawości, ukrytej pod uprzejmym zainteresowaniem. Nie mogła nie odpowiedzieć uśmiechem. Uniesienie kącików warg w wykonaniu Alexis było doprawdy olśniewające. O ile sama potrafiła robić to tylko na pewien sposób urokliwie (jak na osiemdziesięciosiedmioletnią istotę), tak natura pół-wili Alexis sprawiała, że był to widok naprawdę urzekający pięknem. Zazdrościła jej w duchu (!) urody, ale nie ona pierwsza i nie ostatnia. U ducha nie przekształcało się to jednak w niezdrową zawiść, wszak nie było już od dawna chłopca, którego Ślizgonka mogłaby jej odebrać. Nie gustowała chyba w mężczyznach w wieku jej dziadka, nieżyjących już zresztą. - Tak... - mruknęła nieco ciszej, spoglądając z rozbawieniem na Puchona. - Jednak dla mnie zawsze jest taki pocieszny! Spójrz tylko, aż budzi w człowieku chęć wytarcia mu tej koszuli. Takie wieczne niemowlę. Jeszcze w wieku Alexis, gdy żyła, takie słowa nigdy nie rozbrzmiałyby z jej ust. Jednak ślizgońska natura Sapphire Arethusy Edevy złagodniała wraz z wiekiem; umarłaby chyba, raz jeszcze, gdyby nie miała tak szerokiego wachlarzu znajomych, z którymi mogłaby poprowadzić barwne konwersacje. Gdy Alexis wyrwała kartkę z dłoni Moor, Ingrith Fayre zsunęła się zgrabnie ze stołu i, unosząc się kilka cali nad ziemią, zajrzała za ramię pół-wili. Skrzywiła się nieznacznie. - Drogi Merlinie, ten rażący brak talentu plastycznego aż boli - szepnęła ze zgrozą. - Przecież to profanacja cennych pergaminów! - syknęła w stronę Puchonki, która niemal płaczliwie wyrwała Alexis kartkę z rąk i odeszła. - Och, proszę! I mnie miała czelność nazywać tchórzem? - Uniosła brwi, odprowadzając odchodzącą dziewczynkę wzrokiem. Czyż wzrok jej nie myli, czy ta genetyczna porażka miała kaczy chód? Ach, ileż nieszczęść spotkało tę biedną Moor! - Jak szczur... Tiara chyba nigdy nie dokonała tak trafnego wyboru jak w jej przypadku - zaszydziła cicho, kąciki ust zadrżały w ironicznym uśmiechu.