Trawa na łące była nieco dłuższa niż w innych miejscach na błoniach. Poza tym było tu więcej kwiatów, głównie stokrotek. Na środku rosło duże drzewo, z długimi grubymi gałęziami. Miejsce te było mało oblegane przez uczniów, więc jeśli ktoś chciał w spokoju poczytać książkę czy po prostu odpocząć od kłótni i hałasów w szkole, było to idealne miejsce, a o zachodzie i wschodzie słońca wręcz wymarzone, dla zakochanych par.
Autor
Wiadomość
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Wiele stworzeń potrafi być wdzięcznych - kwestia przede wszystkim ich charakterystyki i ogólnych cech charakteru. To, że pewne stworzenia z natury są jakoś mniej przystępne pod względem zachowania, nie oznacza, że nie można "wyzbyć się" niechcianych schematów działania. Z pokolenia na pokolenie, jak to jest w przypadku amstaffów, cechy przekazywane przez rodzica ulegają zakrzywieniu, jeżeli te zostają odpowiednio doszlifowane. Psy te były wcześniej wykorzystywane do walk, dlatego ciężko tak naprawdę o miot pozbawiony przeszłościowej, sięgającej genetycznie gałęzi traumy, przez którą to wydobywają się zachowania agresywne wobec reszty członków stada - a jak powszechnie wiadomo, człowiek również nim jest. Zwierzęta nie tyle potrzebują, co prędzej bardziej docenią dowództwo wynikające z posiadanej wiedzy, siły, jak również stanowczości. Coś, czego nie jestem w stanie z siebie wydobyć wobec grupy ludzi. Dziwne, ale prawdziwe - schematy ulegają naprawdę nieprzyjemnym zakrzywieniom, na które to nie mogę nic poradzić. Nie, mogę - ale czy chcę? Wiem, że hipogryfy nie lubią, gdy okazuje się im słabości, dlatego nie pozwalam sobie na jakikolwiek smętny wyraz twarzy bądź inną postawę ciała - nadal jestem taki sam. To nie tak, że nie odczuwam wewnętrznie tego spięcia, do jakiego doszło w wyniku mojego stanu i tego, jak podchodzę do innych, tylko... kryję to w sobie. Skupiając się w pełni na postawionym przed sobą zadaniu, prowadzę Brzytewkę wprost na polanę, dając jej trochę swobody, choć tęczówki o barwie szafiru zdają się bacznie obserwować to, co ta robi. Jakoś nie wybaczyłbym sobie, gdyby doszło do jakichś nieprzyjemności; butem wstępuję wprost na odciśniętą w śniegu przednią łapę, zastanawiając się nad jej wielkością, siłą, ciężarem. Nie mija mojej uwadze to, co robi Carmen, ale nie reaguję jakkolwiek od razu; obserwuję, a po postawie zwierzęcia nie widać, by to chciało atakować. Zresztą, hipogryfy mają w sobie honor i nie zaszłyby przeciwnika od strony pleców. Kiwam zatem tylko głową na to, co mówi Ivy, nie zamierzając jakoś specjalnie ciągnąć tego tematu. Jest on dość specyficzny, nanosi posmak gorzkich uczuć, które starają się okalać sylwetkę na wszelkie możliwe sposoby. Przeczucie mi tak mówi - ale czy tak musi być? - Bałwany czy p-przędziorki? - pytam się, spoglądając na to, jak hipogryf rozprostowuje swoje skrzydła, trzepocząc nimi i powodując podmuchy wiatru. Podchodzę bez zamiaru zrobienia krzywdy, spoglądając tym samym na okazałe, rozwinięte aparaty lotu, które pozostają w nieskazitelnym wręcz stanie. Jest chłodno; dotyk piór udowadnia mi, że zdolności zatrzymywania ciepła przez te stworzenia są wręcz niesamowite. - Kto... Kto pierwszy odpadł? - pytam się, spoglądając tym samym w złote oczy Brzytewki. Czas tutaj mija nam stosunkowo spokojnie i nie możemy na nic narzekać - pomijając wcześniejszy zgrzyt.
Mechanika:
Ivy, jeżeli chcesz, to rzuć sobie kostką k6 na scenariusz... albo wybierz wedle własnego uznania.
1, 4 - jest chłodno i w sumie ciężko pozostać w jednym i tym samym miejscu z magicznym stworzeniem. Co prawda lot nie jest możliwy w takich warunkach, ale może jakiś krótki bieg... czemu w sumie nie? Tym bardziej, że po paru minutach hipogryfy wręcz rwą do jakiejkolwiek aktywności. Kątem oka dostrzegasz zapomnianą piłkę, którą możesz w tym celu wykorzystać.
2, 6 - trudno nie zauważyć elfików znajdujących się nieopodal lasu, w sumie to tuż przed wejściem do niego. Charakterystyczne dźwięki rozbrzmiewają bez żadnego skrępowania, być może zachęcając poprzez ludzką ciekawość do podejścia i obserwacji. Ale czy to już nie będzie przypadkiem karane punktami? Tego nie wiecie. Czy postanowicie podejść? Wasza wolna wola.
3, 5 - ciemne chmury rozlewają się po nieboskłonie, ostatecznie zwiastując bardzo nieprzyjemne warunki. Ten krótki spacer zamienia się w bardzo krótki spacer, gdy opady śniegu stają się bardzo intensywne i utrudniają widoczność nawet na tak bliską odległość. Hipogryfy nie mają problemów z nagłymi zrywami wiatru, co świadczy o ich ciężarze i sile, ale ze względu na ich obecny stan... lepiej jest je zabrać z powrotem.
Zastanowiłam się chwilę nad odpowiedzią. -Szczerze mówiąc to... nie wiem - odparłam niepewnie. -Początkowo powietrze pełne było do latających śnieżek i co raz słychać było krzyk trafionej śniegiem osoby. Nagle dotarło do mnie, że zrobiło się znacznie ciemniej niż przed chwilą. Spojrzałam na niebo. Czyżby tak szybko zapadł już zmierzch? Wiedziałam, że zachód słońca wieczorem jest bardzo zdradliwy ale było zdecydowanie zbyt wcześnie jak na zachód. Zobaczyłam natomiast, że niebo zasnuły ciężkie śnieżne chmury. - Musimy wracać. Hipogryfy nie są w pełni sił i nie powinniśmy ryzykować, że się z nimi zgubimy. A coś mam przeczucie, że zaraz zacznie pożądnie sypać - powiedziałam. Zawróciłam w stronę zagrody razem z hipogryfem. Carmen początkowo opierała się moim staraniom. Oczywiste było, że nadal chce chodzić. Śnieg zaczął padać z każdą siłą przybierając na sile a ja stałam starając się namówić hipogryfa do powrotu do zagrody. Udało mi się to dopiero po dłużej chwili. Śnieg coraz bardziej przybierał na sile i już niebawem szłam wraz z hipogryfem na ślepo. Widać było, że zaciekłość śnieżycy przeszkadza teraz nawet temu potężnemu zwierzęciu, gdyż wyraźnie schyliło łeb, by śnieg nie sypał mu prosto w oczy.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Zastanawiam się, patrzę, obserwuję uważnie dzierżone przez nas - o ile można tak oczywiście powiedzieć - hipogryfy, które korzystają z uroków spaceru po śniegu. Być może to im dobrze zrobi - w końcu rozruszanie kończyn służących do przemierzania terenów najróżniejszych zawsze jest mile widziane. Spoglądam na Brzytewkę, która wykazuje specyficzne zachowania dla tego gatunku, nie unikając wzroku jej złotych jak u kota tęczówek. Posiadają intensywną, trudną do ominięcia barwę - a na tle brązowych piór, które pokrywają jej ciało, prezentuje się to naprawdę niesamowicie. Czasami przyspieszam kroku, czasami spowalniam, nie chcąc wywołać u hipogryfa nadmiernego przeciążenia stawów. Nie to, że jest stary, a prędzej to, że nie należy rzucać magicznych istot, nie do końca wyleczonych, na głęboką wodę. Bo to, że posiada on skrzydła, nie oznacza, że będzie w stanie w pełni wydobyć się z odmętów pochłaniającego go morza i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, mogąc zapamiętać wiele rzeczy, które zamierzam spisać do własnych notatek. W końcu podręcznikowa wiedza a ta praktyczna to dwie odmienne rzeczy i nie zawsze muszą pokrywać się w jedną, idealną całość. - Czyli... jeden, wielki c-chaos. - mruczę w kierunku dziewczyny, choć czy to słowo dobrze mi się kojarzy? Czy w chaosie istnieje piękno porównywalne do wieńca kwiatowego, który może zostać nałożony na głowę, by prezentować ludzkie piękno? Czy kwiaty nie więdną, powodując tym samym stracenie na swoich walorach? Czasami czuję się tak, jakby korzenie pochłaniały mnie bardziej, niż mogę się tego spodziewać, a to, że gdzieś wewnątrz tli się ogień, nie oznacza, że zawsze będzie taki sam. Wszystko przemija, a to, że istniejemy, to tak naprawdę pewne zapożyczenie, które należy spłacić. Z mniejszą lub większą nawiązką. Po tym nadchodzą chmury, gęste i ciemne, przewidujące bardzo nieprzyjemne warunki. Wiem, że śnieg czasami pada, przysypując tutejsze tereny cienką warstwą białego puchu, ale czy jest sens w tym, by ryzykować zdrowie magicznych istot? Nie sądzę. I raczej nie inaczej jest z dziewczyną, która zauważa tę zmianę w otoczeniu, problemy zbliżające się ogromnymi krokami. Wbrew pozorom też muszę uważać - nic dziwnego zatem, że, kładąc dłoń na ciele zwierzęcia, posyłam mu lekki, być może odczuwalny sygnał, że czas zawracać. Ale czy chce się słuchać? To już całkowicie inna kwestia. - Tak... tak, m-masz rację. - mówię na słowa Ivy, kiedy to powoli staramy się wycofać ze spaceru, choć hipogryfy nie poczuwają się do tego na początku ani w najmniejszym stopniu. Nie cieszy mnie to rzeczy jasna, ale nie chcę działać na siłę. Zanim przekonujemy je do współpracy, śnieg sypie bardziej, a chłód uderza mocniej w policzki i odkryte ewentualnie części ciała. Wirujące w powietrzu płatki śniegu skutecznie uniemożliwiają widzenie, czasami okazując łaskawość i przyczyniając się do lepszego określenia celu podróży. Odciski zarówno podeszw, jak i łap tych potężnych stworzeń zdają się zbyt łatwo przykrywać przez niesprzyjającą pogodę, a gdy docieramy do zagrody i przywiązujemy z powrotem naszych podopiecznych, na kurtkach widnieje widoczna warstwa śniegu. Hipogryfy są wytrzymałe i silne - tego nie mogę im odmówić. - Nieźle się... no cóż, r-rozhulało. - powiadam pod nosem, czekając na to, aż pogoda stanie się bardziej przystępna. W międzyczasie wyciągam jeszcze jakieś fretki, by dać je do spożycia po tym... dość osobliwym spacerze. Oczywiście robię to ostrożnie, odgarniając wcześniej z piór niepotrzebny, biały puch. - Na dzisiaj to raczej... koniec. - innego wyjścia nie widzę - zadbaliśmy o zwierzęta, kwestia rozprostowania kości co prawda nieco została uniemożliwiona, ale nie jest aż tak źle. - Idziesz do z-zamku? Czy gdzieś indziej? - pytam się jeszcze, zanim to nie poprawiam zapięcia od ubrania i nie żegnam się powoli z Brzytewką, poklepując ją po boku w odpowiedni sposób. Jest dobrze; szepczę coś pod nosem, jakieś niezrozumiałe słowa, by następnie się od niej odsunąć i poczekać na moment, w którym śniegu będzie zdecydowanie mniej. - Dzięki... dzięki za w-wspólnie spędzony czas. - mówię w kierunku Jones, bo opieka nad nimi pozwala mi zapomnieć co nieco o problemach, z jakimi to się borykam. Czy tego chcę, czy też i nie. - Daj znać, k-kiedy będziesz miała czas, by się nimi zająć. Myślę... że z dłuższym spacerem trzeba poczekać, aż się nieco ociepli, o ile oczywiście t-tak się stanie. - żegnam się z nią, idąc w kierunku bramy; moja różdżka jest uszkodzona, ale nie mogę na to nic poradzić. Trzeba sobie jakoś... w życiu tak ułożyć pewne rzeczy, by było prościej. I łatwiej. Ostatni raz spoglądam podczas tego spaceru na oddalającą się z mojego pola widzenia sylwetkę Krukonki, o ile ta wraca do zamku, rzecz jasna; jestem jej wdzięczny.
Każdy krok sprawiał mi coraz większą trudność. Parłam jednak uparcie naprzód. W pewnym momencie dostrzegłam do tego alegorię mojego własnego życia. Ludzie krążyli dookoła mnie niczym sępy starając się mnie złamać ale ja ciągle szłam przez życie kroczek za kroczkiem ale stale naprzód. Tak jak kiedyś przekonywałam do siebie jedną osobę za drugą pokonując ich uprzedzenia wobec mnie tak teraz robiłam krok za krokiem pokonując burzę śnieżną. Spojrzałam na Carmen kroczącą obok mojego boku i wtedy zrozumiałam... Hipogryf i ja byliśmy identyczni. Te zwierzęta były uważane za niebezpieczne bestie tylko dlatego, że się nie uginały. Dlatego, że wymagały szacunku wobec samych siebie. Mogły jedynie przekonywać poszczególne osoby, które nie bały się do nich zbliżyć i nie chciały wyrządzić im krzywdy, że jest inaczej. -Carmen - wyszeptałam cicho dotykając szyi hipogryfa. Zwierzę podobnie jak ja kuliło się pod naporem śnieżycy. W końcu udało nam się jednak dotrzeć do zagrody, a opady powoli zaczęły maleć. Wtedy też z ust chłopaka słowa, których raczej nie spodziewałam się usłyszeć po dzisiejszej wymianie zdań, a mianowicie podziękowanie. -Ja również dziękuję Hawk. To prawdziwa przyjemność współpracować z osobą, której również zależy na dobru zwierząt. Mam nadzieję, że będziemy się częściej spotykać. Nagle zdałam sobie sprawę jak dwuznacznie mogły zabrzmieć moje słowa i spłonęłam rumieńcem. -Znaczy no wiesz... Chodzi mi o spotkania na stopie koleżeńskiej. Zresztą napewno i tak masz dziewczynę. Co ty robisz dziewczyno? Coraz bardziej się pogrążasz - wyszeptał głos w mojej głowie. Rzeczywiście wszystko na to wskazywało. Musiałam zakończyć ten temat. -Wiesz to dobry pomysł. Rzeczywiście wrócę do zamku. - rzuciłam po czym uwiązałam hipogryfa i pożegnałam się z nim głaszcząc go po szyi po czym ruszyłam do zamku wychodząc w nieco już cichnącą ale potężną śnieżycę. Kiedy się odwróciłam zarówno Hawk jak i zagroda zniknęły z pola mojego widzenia.
6/6 z/t
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Samonauka - ONMS Wątek opieki nad magicznym stworzeniem (3/3)
Nim się znowu oglądam, nim jakkolwiek wiatr uderza w moje policzki, okazuje się, że czeka mnie jeszcze więcej pracy. Staram się o tym nie myśleć, gdy zdania powstające pod kopułą czaszki nie działają niczym pieśń, kołysanka przekazywana z pokolenia na pokolenie, a zamiast tego piętnują. Powodują powstanie większej ilości powodów do tego, by mniej pojawiać się w szkole - i nic dziwnego. Predyspozycje wydają się być ku temu bardziej uzasadnione, a gdy ponownie pojawia się w mnie chęć zapomnienia o wydarzeniach przeszłych, wszystko staje się zdecydowanie trudniejsze. Być może dlatego uwielbiam towarzystwo zwierząt. One nie oceniają. Nie zastanawiają się nad wyglądem, ubiorem, tudzież innymi rzeczami, na które człowiek zdecydowanie zwróciłby uwagę. Na kolejne eliksiry spokoju mnie nie stać, w związku z czym chodzę bardziej zestresowany, bardziej jąkający się; alkohol nie płynie w moich żyłach. Nie w tygodniu, nie podczas przebywania w szkole, kiedy to kolejne godziny mijają, wskazówki zegara zanikają w eter przestrzeni i chaosu, a czas pozostaje poza kontrolą ludzkich dłoni. Rozmyślam głęboko - rozmyślenia powodują u mnie gonitwę myśli. Myślę nad Brzytewką, która znajduje się pod moją opieką, myślę nad sytuacjami, które miały niedawno miejsce. Czuję się co najmniej zagrożony, a moja chęć zadawania się z innymi zdecydowanie zmalała. I mogę winić za taki stan rzeczy tylko i wyłącznie siebie. Pogoda na zewnątrz nie jest zbyt przyjemna, a chłód próbuje przeniknąć w strukturę samych kości. Zazwyczaj staram się unikać przebywania na zewnątrz podczas tej pory roku, aczkolwiek wcale nie jest to takie proste. Po pierwsze, nie przepadam za wysokimi temperaturami, preferując te niższe, po drugie... czasami ciężko jest mi usiedzieć w jednym miejscu. Jakby spacery były w stanie zapewnić coś więcej, jakieś wewnętrzne ukojenie. - H-Hej, Ivy. - witam się z dziewczyną, z którą to dzielę wspólną pasję. Pamiętam naszą ostatnią rozmowę, jej ostatnie słowa. Nie wyprowadzam z błędu; być może to dobrze, być może to źle. Ale jedno wiem - unikam wbicia noża prosto w plecy, bo o ile mogę głosić jakieś dobre słowo niczym kaznodzieja, tak naprawdę nie można naprawić wewnętrznych, zniszczonych korzeni. Patrzę w kierunku znajdującego się pod moją opieką hipogryfa, który spokojnie odpoczywa, posiadając przymknięte oczy. Być może przyzwyczaił się już na tyle do naszej obecności? Carmen też wydaje się być bardziej... tolerancyjna. Jeżeli można to tak powiedzieć. - G-Gotowa? - pytanie opuszcza moje usta, kiedy to podchodzę do okrytego brązowymi piórami hipogryfa, by elegancko się ukłonić, nie unikając tym samym kontaktu wzrokowego. Wiele zdołałem wcześniej wyczytać na ich temat, przebywając w strukturach biblioteki utrzymywanej w porządku przez pana Swansea. Nie wiem, skąd wynika u mnie ta zależność, ale... jakoś łatwiej jest mi się porozumieć w ich języku. Mowy ciała, bo nie posiadam możliwości komunikacji ze stworzeniami, ale obserwacja i możliwość styczności z tymi stworzeniami pozwalają ma na dalszą naukę, a tym samym pomoc. - N-Nadal się nie ociepliło, więc... więc lot odpada. - mówię jakoby do siebie, jakoby to Krukonki. - M-Możemy sprawdzić to, nad czym udało się nam o-ostatnio popracować. - wskazuję na pióra, pod którymi wcześniej znajdowało się charakterystyczne zarumienienie, tudzież wysypka. - Jak... Jak rany? Z-Zagoiły się? - wskazuję podbródkiem na srebrzystego hipogryfa, kiedy to powoli zaczynam pracę nad Brzytewką.
Kiedy przyszłam na miejsce Hawk już tam był. Czułam się trochę nieswojo kiedy na niego spojrzałam. W końcu ostatnio źle wyraziłam swoje myśli a potem jeszcze namieszałam kolejnymi słowami. Niemniej jednak zwierzęta w tej chwili mogły liczyć tylko i wyłącznie na nasza pomoc więc musiałam odłożyć na bok swoje osobiste uczucie wstydu i skupić się na wspólnej pracy nad hipogryfami. -Jak najbardziej. Moim zdaniem Carmen powinna już całkiem wyzdrowieć. Już ostatnio była niemal całkiem zdrowa - powiedziałam. Następnie przystąpiłam do oględzin hipogryfa. Carmen odkłoniła mi się od razu po moim ukłonie. Szło nam coraz lepiej. Brzytewka co prawda nadal zachowywała wobec mnie pewien dystans ale również oddała pokłon. Zresztą nie ma co się jej dziwić - w końcu to nie ja byłem jej osobą prowadzącą. Kiedy podeszłam do Carmen i podniosłam jej skrzydło okazało się, że rzeczywiście ślad po ranie całkowicie zniknął. Nasi medycy naprawdę znali się na swoim fachu. Spojrzałam poważnie na Hawka. -Wiem, że lot w tych warunkach na hipogryfie nie jest najszczęśliwszym pomysłem ale Carmen przyda się rozruszanie skrzydeł po tej kontuzji. Co sądzisz o tym żeby pozwolić jej przelecieć się samej, bez jeźdźca?
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Błędy się zdarzają - są niczym małe potknięcie. W świecie ludzkim można wyróżnić te, które powodują jedynie chwilową utratę równowagi, która następnie zostaje odzyskana w mniej lub bardziej eleganckim, stanowczym stylu. Snuje się niczym koty - giętkie ciało, umiejętność spadania na cztery łapy. Chociaż w bardzo specyficznych przypadkach można to porównać do potknięcia się na ogromną ilość ostrych, gotowych zaznać smaku krwi kamieni; w wyjątkowych natomiast wejścia wprost w nieznaną przepaść, kończącą się w jednym, specyficznym punkcie. Sytuację i słowa Ivy mogę porównać do tego lekkiego potknięcia, które ostatecznie stało się tylko i wyłącznie zawahaniem na być może własnej wartości, jakoby samooceny znajdującą się pod skórą. Nie ma co rozpatrywać niektórych rzeczy - a gatunek ludzki ma tendencję do tego, że zawsze szuka dziury w całym. Patrzę na hipogryfa, który może nie mieni się w zdawkowej ilości promieni słonecznych, gdy nad Wielką Brytanią nie panuje słońce, a szarawe, nieprzyjemne chmury. Chmurzyska - jeżeli skupić się na tych nieco większych. Mimo to nie zapowiadają - tak mi się wydaje - opadów; prędzej są zwiastunem kolejno leniwie mijających dni, tak samo ospale poruszających się czynności. Czuję wewnętrzy zastój, być może degresję, kiedy rutyna, mimo wyrzucenia jej przez drzwi, postanawia dobić się do domu oknami. Dlatego uwielbiam pracę ze zwierzętami - po nich nie można spodziewać się dokładnie tej samej reakcji i tego samego zachowania. - C-Czas mija. Zaskakująco szybko, więc... tak, powinna. - mówię, kiedy to przypominam sobie o obrażeniach, jakie to Carmen posiadała; nie znam się na medycynie. Wiem co prawda, jak może zatamować krwawienie jakąś szmatką, ale nic poza tym. No i o tym, że należy odkażać rany, nie pozwalając na to, by jakieś świństwa postanowiły się dostać do organizmu. Posiadane przeze mnie blizny są na to dowodem; każda jedna. Na samą myśl o schowku głowa zaczyna mnie bardziej boleć, na co nie reaguję syknięciem, a prędzej zaciśnięciem jednej z dłoni znajdującej się w kieszeni. Głaszczę Brzytewkę, która miała tylko i wyłącznie wysypkę. Teraz jest zdrowa, przynajmniej pod tym względem - choć nie wątpię, że magiweterynarz musiał je obejrzeć. W końcu to Hogwart, ale czy aby na pewno mogę liczyć w stu procentach na doprowadzenie do porządku każdego możliwego tematu? To tak, jak z naprawianiem miotły. Jeżeli człowiek patrzy i przygląda się pracy osoby znającej się na miotłach, to może mieć pewność, że wszystko zostanie dopieszczone. Jeżeli jednak pozostawia ją... to potem może się okazać, że przyjdzie się po tygodniu z kolejnym defektem, za który przyjdzie zapłacić. - Myślę, że... że można. D-Dla niej nie powinno być aż tak chłodno, jak to by było d-dla nas. - odpowiadam zgodnie z prawdą, kiedy to po sprawdzeniu tego, czy aby na pewno po wysypce nie ma ani śladu, odwiązuję magiczne stworzenie. Nie marzy mi się umierać w łóżku, w związku z czym wedle ludzkiej logiki odpuszczam sobie jakiekolwiek ryzykowne zachowania. Krwotoki z nosa utrzymują się na szczęście na stabilnym poziomie i zazwyczaj, kiedy do nich dochodzi, czuję to po ucisku trochę wcześniej. - I powinno być b-bezpiecznie. W końcu w naturze też zwierzęta... muszą się leczyć. Tylko bez pomocy uzdrowicieli stworzeń. - odpowiadam jeszcze, kiedy to powoli biorę Brzytewkę na spacer, zerkając kątem oka na Ivy. - Gdyby było ciepło, w-wsiadłabyś na hipogryfa, by chwilę polatać...? - zadaję proste, acz zastanawiające mnie pytanie.
Mechanika:
Wiadomka - jak chcesz, to sobie rzuć k6, a jak nie chcesz, to sobie wybierz!
1, 2 - hipogryf daje się elegancko i ładnie poprowadzić przez polanę, która znajduje się nieopodal chatki gajowego. Nic nie zakłóca Twojego spokoju, choć wiadomo - masz do czynienia z dość sporym, magicznym stworzeniem.
3, 4 - wychodzi na to, że Carmen na wiele energii. Sporo. Może nie jest to aż tak mocno widoczne ze względu na charakter hipogryfów, niemniej idzie do przodu prężnie i nie zamierza zwolnić.
5, 6 - dzisiaj srebrzysty zwierzak jest nieco... leniwy. To znaczy się, nie aż tak, ale trochę mija, zanim rozprostuje łapy, ale gdy to już robi - idzie w stronę wolnej przestrzeni bez najmniejszych problemów.
Rozwiązując Carmen zastanowiłam się nad słowami Hawka. Cóż - taka już moja natura, że zanim cokolwiek powiem dwukrotnie zastanowię się nad odpowiedzią. Życie nauczyło mnie już w młodym wieku, że czasami wystarczy powiedzieć coś bez zastanowienia żeby zrazić do siebie ludzi na długie miesiące lub nawet lata. A tego nie chciałabym z osobą, z którą pracuję w jednym miejscu, jestem w jednym domu i teraz nawet zajmuję się tymi samymi zwierzętami. -Myślę, że tak. Co prawda trochę bym się bała ale chciałabym spróbować. Hipogryfy mieliśmy na zajęciach już tak dawno temu, że nawet nie pamiętam czy były jakieś loty. Nawet jeśli to na pewno nie za długie - odparłam. Zauważyłam, że Hawk zaczyna się powoli przede mną otwierać. Ucieszyło mnie to i postanowiłam zachęcić go do dalszej konwersacji z jego strony nie podejmując jakichkolwiek własnych wątków rozmowy a czekając na to co sam zacznie. Zaczęłam prowadzić zwierzę w kierunku polany jednocześnie prowadząc uważnie jego obserwację. Carmen szła swobodnie, niewymuszonym krokiem bez najmniejszego wysiłku. Widać było po jej błyszczących piórach oraz bystrym spojrzeniu, że jest w dobrej formie. Wcześniejsze oględziny jej rany również dały dobre efekty. W zasadzie nie powinno być żadnych przeciwwskazań jeśli chodzi o lot. Poczułam się całkowicie spokojnie - nie bałam się Carmen a teraz po mojej diagnozie wysnutej na podstawie obserwacji przestałam się bać również O Carmen (w końcu przecież najważniejsze było by nie pogorszyć stanu jej zdrowia). Resztę drogi na polanę pokonaliśmy w całkowitym spokoju.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Patrzę w kierunku brązowych, błyskających od czasu do czasu piór, które dzierżone są przez magiczną istotę. Długi dziób, lekko haczykowaty, przystosowany tym samym do drapieżnego stylu życia. Szpony, liczne, charakterystyczne rzeczy, dzięki którym wiadomo, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. Hipogryfy są niesamowite - i chociaż ludzkość wiele razy zdaje się zbyt ich nie doceniać, tak jednak dłoń, którą przesuwam po stworzeniu, wyczuwa od nich ciepło. Emocje, być może nadmiernie to gloryfikując. W końcu to żywa istota, która też czuje, która też odczuwa, więc nic dziwnego, że posiadam do niej szacunek. Taka kolej, choć pewnych aspektów nie da się uniknąć. Zadaję pytanie może zbyt szybko, może instynktownie, ale jedno jest pewne - nie chcę wyjść na osobę, która się nie odzywa. Kiedyś byłem bardziej otwarty, a moje uczucia może nie do końca stawały się aż tak łatwe do odczytania, ale nie zostawały okryte pod płaszczem aspołeczności. Życie zmienia ludzi i jest to całkowicie naturalny, wręcz normalny proces, jaki przebiega. Gorzej, jeżeli zaczyna zbierać żniwa, które stają się ciężarem na barkach. - W lecie... W lecie c-coś można byłoby pomyśleć. - rzucam może zbyt luźno; wiem, jak wyglądają u mnie rzeczy do zaplanowania. Albo coś mi wypada, albo mnie standardowo nie ma. Nie zliczę, ile mam nieobecności na tym roku i w sumie nie zamierzam; psucie samemu sobie humoru nie jest tym, co chciałbym osiągnąć. Puszczam zatem w eter te myśli i skupiam się w pełni na zadaniu w postaci wyprowadzenia Brzytewki. Idzie mi ten proces całkiem sprawnie, choć widać, że ta ma dość spore pokłady niewykorzystanej energii. Czasami próbuje pójść szybciej do przodu, aczkolwiek w odpowiednim momencie się poprawia - i tak mija nam ten czas. W sumie zdobywamy wiedzę nie do końca podręcznikową, a tą opierającą się na tresurze. Wiedza z książek jest ważna, ale ważniejsze jest obcowanie z danymi istotami - bez tego ciężko tak naprawdę podejść do zawodu tresera w pełni prawidłowo. Jeżeli człowiek nie jest przyzwyczajony do obecności magicznych zwierząt wokół siebie, początkowo może mieć problemy. Ale jeżeli przełamie się i zacznie z nimi spędzać więcej czasu, efekty będą współmierne. Po dotarciu na bardziej otwartą przestrzeń Brzytewka trąci mnie głową, co może nie powoduje upadku na cztery szanowne litery, aczkolwiek skutecznie chwieje równowagą. Spoglądam na hipogryfa o brązowej karnacji, by następnie puścić go z objęć niewoli, jakim jest chodzenie obok mnie. - Niektórzy mówią, że l-lot z daną istotą czasami jest wiążący. Powoduje p-powstanie pewnej, niezrozumiałej więzi między jeźdźcem a w-wierzchowcem. - mówię pod nosem, choć nie wiem, po co dokładnie. Być może po to, by przekazać Jones pewne rzeczy? A może naczytałem się za dużo informacji w bibliotece? - Z-Zobaczmy, jak Carmen pójdzie pierwszy od dłuższego czasu l-lot. - dorzucam od siebie, by następnie obserwować poczynania srebrzystej istoty. - Gotowa...? - pytanie opuszcza jeszcze moje usta, by dowiedzieć się, jak do tego podchodzi opiekunka magicznego stworzenia.
Mechanika:
Standardowo - rzut kostką k6 albo własny wybór. Za każde 5 pkt z ONMS przysługuje Ci jeden przerzut.
1, 6 - początkowo Carmen ma nieco problemów, gdy rozprostowuje skrzydła. I chociaż jasnym jest to, że nie możesz z nią rozmawiać słowami, tak jednak mowa jej ciała świadczy o pewnym zawahaniu. Gdy patrzysz w złote tęczówki, również to dostrzegasz. Dopiero po dłuższej chwili istota wzbija się w powietrze - na krótki moment rzecz jasna, ale jednak.
2, 5 - wszystko idzie gładko i bez najmniejszych problemów. Hipogryf chętnie postanawia rozprostować skrzydła i wzbić się w powietrze, ukazując się w pełnej pozie i w pełnym blasku. Co prawda pogoda nie jest przyjemna, ale instynkt w naturze magicznego stworzenia przejmuje nad nim nieco kontrolę. Po dłuższej chwili hipogryf ląduje na polanie.
3, 4 - być może to chwila zawahania, być może to strach, a może niechęć wobec lotu w takich warunkach. Carmen nie decyduje się w obecnym momencie nawet na wysunięcie skrzydeł w celu przetestowania własnych możliwości. Może potrzebuje jakiegoś impulsu? Odpowiedniej zachęty?
-To pytanie należy już skierować do niej - odparłam patrząc na hipogryfa. Zauważyłam, że Carmen patrzy na mnie pytająco i to raczej nie bez powodu - w końcu ostatnio to ja ostatnio zdecydowałam, że koniec naszego spaceru. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jako, iż Carmen posłuchała mnie wtedy to i teraz czeka na podjętą przeze mnie decyzję. Co prawda nie byłam stojącą nad nią samicą alfa, a raczej kimś w rodzaju dominującej osoby wśród dwójki znajomych ale zawsze coś. Pogłaskałam ją uspokajająco po głowie. -Spokojnie i powolutku. Postaraj się najpierw rozprostować skrzydła. Widziałam, że hipogryf słucha mnie z pewnym oporem i podejrzliwie rozprostowuje skrzydła. Nie ma jednak podstaw, by mi nie ufać - w końcu to ostatecznie również dzięki mojej pomocy doszła do siebie. -A teraz leć. - uśmiechnęłam się smutno szepcząc do hipogryfa przeczuwając już co się stanie. Cofnęłam się obserwując jak Carmen bierze rozpęd i wzbija się w powietrze. Po krótkim locie wylądowała zgrabnie na polanie. Cieszyłam się, że doszła do siebie ale jednocześnie poczułam ukłucie smutku w sercu. Zrobiłam kilka kroków do Hawka. -Chyba przestałam jej być potrzebna. Carmen jest już zdrowa. Może będziesz się z tego śmiał ale jednocześnie cieszę się i smucę. Jestem zadowolona, że wyzdrowiała ale jest mi smutno z powodu, że nasza relacja się zakończy. Polubiłam ją.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Spoglądam na hipogryfa. Jeżeli stworzenia byłyby aniołami, to przez wzgląd na charakterystyczne skrzydła, gdzie lotki pozostają nieskazitelnie czyste, wybrałbym właśnie te magiczne istoty na ich przedstawicieli. Co prawda moja znajomość mugolskich wierzeń nadal pozostaje na niskim poziomie i z tym się specjalnie nie ukrywam, choć nie leżę w ciemnej mogile, by ignorować to, jakie rzeczy i sytuacje mają miejsce dookoła mnie. Wychowałem się być może w ciemnościach, a oświecenie nastało dopiero później, gdy zacząłem dorastać. Mimo to jestem - nie zwalniam, ale też nie przyspieszam. Staram się dowiedzieć tych rzeczy, które są potrzebne zarówno mi do życia, jak i magicznym istotom, nad jakimi to sprawuję opiekę. Jest dobrze, ale mogło być lepiej, by ciernista korona przestała mi ciążyć i stawać się kolejnym powodem do pozostania w domu, tudzież koniecznością. Pewnych rzeczy nie zmienię, czasu nie cofnę, a piaski nadal będą się przesypywać przez klepsydrę, pozwalając każdemu ziarenku na upadek co prawda z niezbyt wielkiej, aczkolwiek istniejącej wysokości. Nawiązywanie relacji z istotami, które nie są ludźmi, a zamiast tego przejawiają cechy charakterystyczne, pozostaje w moim przypadku łatwiejsze. Charakterystyczna struna nie ulega napięciu, a zamiast tego staje się spokojna. Patrzę w stronę silnych łap, jak i kopyt; spoglądam na każdy wdech i wydech magicznego stworzenia, starając się dostrzec jak najwięcej rzeczy, które mogłyby wydawać mi się mniej obce. W końcu jest to organizm - ludzki lub mniej, jednak odczuwający i posiadający wewnątrz siebie możliwość czucia bólu. Muszę przyznać, kiedy to umysłem staram się odpocząć od nadmiaru problemów dziejących się pod sklepieniem mojej czaszki, że brak osądu bywa dla mnie korzystny. Za dużo stresu, za mało rozwiązań. Mogę być pewien tylko i wyłącznie jednej rzeczy - tego, że podróż drogą polegającą na opiekowaniu się hipogryfami przynosi mi bezcenne doświadczenie, którego nie zaznam ani poprzez podręczniki, ani poprzez w pełni już zdrowe osobniki znajdujące się w menażerii u Nanuka. Uwalniam Brzytewkę, która znajduje się tuż nieopodal mnie, robiąc to przepełnionym troską ruchem. Magiczna istota decyduje się na rozpieczętowanie skrzydeł niczym pergaminu przepełnionego runami, które to mienią się charakterystycznym blaskiem. Nie jest jasno. Słońce leniwie rzuca promienie światła, jakoby udowadniając rutynę i szarość długiego horyzontu pozwalającego na dostrzeżenie całego zamku i okolic za nim. Jest dobrze - w końcu przecież o to chodzi. - Na spokojnie, Brzytewko. - mówię bez zająknięcia w kierunku znajdującej się pod moją opieką hybrydy konia i gryfa. Daleko stąd, może bliżej do gwiazd, ale jednego mogę pozazdrościć stworzeniom posiadającym skrzydła - tego, że mogą odlecieć. Podróżować bez skrępowania, wykorzystując ku temu naturalnie uzyskany dar. W moim przypadku nawet teleportacja nie wchodzi w grę, chyba że chciałbym, aby jakakolwiek z moich kończyn lub mięśni znajdujących się pod sklepieniem skóry postanowiły zawitać w kompletnie innym miejscu. Mam resztki rozsądku we własnych działaniach; i na tym się opieram. Hipogryf o brązowych piórach wzbija się do krótkiego lotu bez większych przeszkód. Przepełnia mnie uczucie, którego nie jestem w stanie opisać poprzez proste słowa. Jest to poczucie tego, iż robię coś dobrego, ale też - jesteśmy ludźmi. Przywiązujemy się, mimo że poddajemy w wątpliwość tę opcję. Mimo że sam staram się uciec, ażeby miano obowiązków nie chwyciło mnie we własne szpony, nie ucieknę od swojej prawdziwej natury. Niezbyt dobrze idzie mi tłumienie jej, gdy wiem z bardzo nieprzyjemnym bólem serca, iż za niedługo Brzytewka będzie znajdowała się w moich wspomnieniach, a widok chatki gajowego z pustą zagrodą spowoduje poczucie posiadania wewnątrz klatki piersiowej otchłani, w której każda emocja zanika, wydobywając z siebie ładunek stanowiący istną potęgę. - T-To jest całkowicie normalne. - odpowiadam, spoglądając na to, jak sylwetki naszych chowańców - jeżeli mogę ich tak nazwać - którzy to przejawiają się na wyblakłym niebie. Uroki życia w Wielkiej Brytanii, gdzie pogodę można porównać do tej powodującej apatię. Sam się wewnątrz czuję tak, jakby nie tyle melancholia, co prędzej smętność próbowała opanować struktury umysłu. - Myślę, że... tak naprawdę się nie z-zakończy. Czasami bywa, że ś-świat magicznych istot jest zaskakująco mały. - odpowiadam zgodnie z tym, co wiem na ten temat. Społeczność czarodziejska w stosunku do tej, jakiej jawią niemagiczni, pozostaje niewielka. Niczym kropelka wody w morzu pełnym różnorodnych twarzy - a zwierzęta magiczne też mają swoje stada, swoje miejsca, w których to żyją. - No i też... jest to jakieś doświadczenie. Wspomnienia bywają ż-żywe. - ludzie zawsze mocniej przywiązują się do zwierząt. Jeżeli coś kochasz, to pozwól temu iść. - T-Taka jest ich natura. By być wolnymi, czyż nie? - pytam się, spoglądając na to, jak powoli istoty obniżają tor lotu. Zastanawia mnie to jeszcze bardziej, bo w końcu prędzej czy później będziemy musieli się z nimi pożegnać na stałe. - Poczekajmy, aż wylądują. Poza tym, jeszcze minie parę dni, z-zanim to zostaną... no cóż, wypuszczone. O ile rzeczywiście... zamierzają t-tak zrobić z nimi nauczyciele. - mówię w jej kierunku, zastanawiając się nad tym, czy będzie nam dane w tym jakkolwiek uczestniczyć. Wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi.
Mini-mechanika:
Ivy, rzuć sobie kosteczką k10 (literką) na to, ile trwa oczekiwanie na hipogryfy. Każde oczko (literka) to 1,5 minuty oczekiwania na wylądowanie.
Carmen wylądowała na krótko a następnie zachęcona swoim pierwszym sukcesem ponownie dołączyła do Brzytewki szybującej po niebie. Tym razem widziałam już, że tak wcześnie nie wyląduje. Patrzyłam na rozciągnięte w locie ciało Carmen i widziałem jak podczas szybowania mruży z przyjemności oczy. Przez chwilę latał wspólnie z drugim hipogryfem jednak po chwili odłączyła się od niego i zaczęła lecieć coraz wyżej i wyżej aż w końcu stała się jedynie małą kropka na niebie. Wystraszyłam się, że chce odlecieć na wolność. -Carmen! - krzyknęłam z całych sił. Co dziwne bardziej bałam się, że zwierzęciu zaszkodzi zbyt długi lot niż to, że ucieknie i będę miała przez to kłopoty w szkole. Hipogryf nie zareagował. Dopiero po dłuższej chwili zniżył lot, zrobił jeszcze parę kółek nad polaną po czym wylądował. Podbiegłam do niej i zaczęłam gładzić ją po szyi. -Carmen już się bałam, że chcesz odlecieć - powiedziałam delikatnie. -Chodź. Starczy już tego latania na dzisiaj. Jeszcze byś coś sobie uszkodziła. Zresztą już niedługo będziesz na wolności i będziesz mogła nalatać się do woli.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Brzytewka uderza skrzydłami o powietrze, wznosząc się tym samym w górę, coraz to wyżej. Czy się martwię? Wiem, że zwierzęta są mądre i pozostają świadome własnych możliwości. Być może to wewnętrzna intuicja względem mowy ciała, kiedy spoglądam na mniej lub bliżej znajdujące się magiczne istoty przebierające poprzez przestworza, gdy chmury wydają się być mniej przyjazne, snując się niczym drapieżniki po horyzoncie specyficznym, pozbawionym promieni słonecznych, które odgarnęłyby w jakiś sposób szumy. Patrzę, spoglądam, jasnoniebieskie oczy być może raz w jednej chwili wydobywają z siebie pewien błysk - w końcu cieszę się, że zwierzęta wyzdrowiały. Trudno byłoby o inny scenariusz, ale w życiu potrafią dziać się rzeczy niezrozumiałe i pełne braku chęci sympatyzowania z nimi, przypominające głos próbujący przedostać się przez szum. Biorę głębszy wdech - jest dobrze. Nawet jeżeli niespecjalnie widać po mnie moje nastawienie, tak jednak trochę rysy twarzy łagodnieją; zdecydowanie łatwiej jest mi myśleć przy istotach magicznych, bez towarzystwa ludzi. Przynajmniej mniej się boję, a stres - iskra będąca od dłuższego czasu czymś, czego nie potrafię się pozbyć - odchodzi na dalszy plan, zanikając za gęstą mgłą. Jak się okazuje, nie do końca wszystko postanawia pójść po naszej myśli. Carmen i Brzytewka nie powracają od razu, co może świadczyć o ich chęci ucieczki, ale... wewnętrznie jakoś się nie boję aż tak. Może to przeczucie, może to intuicja, a może to po prostu doświadczenie. Wiem, że są to honorowe zwierzęta, które wymagają szacunku, samemu go dając od siebie w widocznym, odczuwalnym dla ludzkiej skóry zakresie. Pewnego rodzaju myśl pojawia się pod kopułą czaszki, w związku z czym reaguję; podnoszę głowę, zadzieram ją coś mocno, dopuszczając do płuc wdech zimnego powietrza. Łeb mi pęka, ale nie mam wyjścia - w końcu wraz z Ivy jesteśmy odpowiedzialni za nie. - Brzytewka! - wołam hybrydę, by następnie obserwować to, co postanowią zrobić. Jak się okazuje - po tym komunikacie i po wylądowaniu - jestem w stanie stwierdzić, że zwierzęta zasmakowały zewu wolności i nie mogę im tego zabronić. Nic dziwnego, wszak im się to należy w pełni poprzez wewnętrzne instynkty, których to nie mają możliwości tak łatwego powstrzymania. To nie coś, co snuje się pod skórą i można opanować na zawołanie - w mniejszym lub większym stopniu. To coś, co wydobywa z siebie wyraźny, kuszący głos, z każdym momentem rosnący na sile i trudny jednocześnie do zagłuszenia. Dotykam chłodnego od wiatru i temperatury dzioba, by następnie przesunąć dłonią po piórach bez zamiaru zrobienia Brzytewce krzywdy. - Chodź, jeszcze trochę minie, zanim... trafisz na wolność. - kieruję te słowa, patrząc w złociste, niczym żywe złoto, tęczówki, które to wydobywają z siebie nieokiełznaną mądrość. Nie boję się możliwości spojrzenia przez zwierciadło zwane źrenicami, a przynajmniej nie w przypadku istot. Bo wiem, że nie wbijają one ostrza w plecy, by zadać komuś cierpienie na duszy znajdującej się w naczyniu zwanym potocznie ciałem. Od natłoku myśli ciężko jest mi funkcjonować - czuję się tak, jakbym żadnej nie mógł pochwycić. Wyciągam z torby, którą mam ze sobą, jakiś drobny przysmak. Nie ma tego dużo, ale ewidentnie lepiej jest posiadać cokolwiek, aniżeli świecić pustkami. Uważam, by ostry, przekrzywiony na końcu dziób nie spowodował żadnego zranienia na mojej dłoni. Mój strach przed własną krwią ostatnimi czasy potrafi przejąć kontrolę bardziej, niż się tego spodziewam. - T-Trzymaj. - mówię w stronę Krukonki, dając jej parę przysmaków, by nagrodziła swoją piórzastą towarzyszkę. Jąkanie się wraca mi z wręcz dziecinną łatwością, chwytając za dłoń i nie zamierzając puścić. Nie mogę na to nic poradzić - eliksiry swoje kosztują, portfel świeci pustkami, a pieniądze nie lecą z nieba, niosąc ze sobą spełnienie najbardziej pomocnych mi obecnie potrzeb. - W-Wracamy powoli? Myślę... że się trochę wyszalały. - dziesięć minut to długo jak na obecne warunki, a też - nakarmienie ich, sprawdzenie i pielęgnacja swoje trwają mimo wszystko i wbrew wszystkiemu.
Mechanika:
Prosta i przyjemna! Rzuć sobie kosteczką k6, by dowiedzieć się, czy hipogryfy są chętne do powrotu.
Parzysta - bez przeszkód udaje się nam zachęcić hipogryfy do powrotu nieopodal chatki gajowego. Co prawda nie robią tego aż tak chętnie, ale pozostają po locie bardziej energiczne. Czasami trzeba przyspieszać kroku, by je dogonić.
Nieparzysta - jak się okazuje, nie jest to do końca takie proste - trzeba je czymś zachęcić! Ale czym? Jedzeniem, słowami? Po kilku minutach udaje się je do tego zachęcić, choć początkowo były z tym większe problemy.
Z wdzięcznością przyjęłam od Hawka kilka przysmaków dla Carmen. Musiała być zmęczona po swoim pierwszym po rekonwalescnecji locie. Podeszłam więc z nimi do hipogryfa i ostrożnie zaczęłam ją karmić. Zwierzęta te miały dzioby i pazury ostre jak brzytwa a po wysiłku Carmen mogła nie zachować ostrożności i mnie uszkodzić. Tak więc karmiłam ją z uwagą, by uniknąć problemów. Kiedy w końcu mój hipogryf przestał jeść założyłam mu z powrotem sznur. Dziwne - takie wielkie zwierzę a trzeba je nadal prowadzić niczym pieska, który nie sięga nawet kolan. Że też do tej pory nie wymyślono bardziej adekwatnego do rozmiaru zwierzęcia środka kontroli. Przecież Carmen gdyby chciała pociągnęłaby mnie za sobą niczym worek ziemniaków. I właśnie tak się stało... Kiedy oznajmiłam hipogryfowi, że wracamy Carmen bez sprzeciwu ruszyła ochoczo w stronę chatki. Zbyt ochoczo jak na moje oczekiwania. Poczułam szarpnięcie za rękę i zaczęłam jechać za Carmen trzymając się smyczy. -Carmen! Stój! - krzyknęłam zamiast zachować przytomność umysłu i puścić sznur. Hipogryf stanął i patrzył na mnie nieco zdumiony kiedy zbierałam się na nogi i otrzepywałam ubranie ze śniegu. -Możemy iść ale nieco wolniej - powiedziałam tym razem będąc gotowa do powstrzymywania zwierzęcia od zbyt szybkiego marszu.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Operowanie tak silnymi istotami magicznymi zawsze może stanowić bardzo kluczowy moment, w którym okaże się, iż to, jaką krzepę posiadamy we własnych dłoniach bądź jakich to ciężarów nie podnosiliśmy, nie ma żadnego znaczenia. Naprawdę. Wystarczy silniejsze pociągnięcie, zauważenie przez stworzenie czegoś intrygującego bądź zwyczajna chęć uwolnienia się, by być w pełni świadkiem tego, jak ramiona nie potrafią wytrzymać, a obuwie ulega wgnieceniu w warstwę białego puchu bądź błota, o ile ma się szczęście do tego, że nie wyrżnie się od razu twarzą po niezbyt sprzyjających warunkach. Staram się tego uniknąć, choć nie zawsze jest to możliwe. Przekazane ode mnie smakołyki w stronę Brzytewki także musiały wpłynąć na jej wigor i siłę ducha - fizyczną także - ponieważ nim się oglądam, a tu jednak muszę napiąć mięśnie, dłońmi chwytając bardziej za sznur, który może nie jest czymś wielce dumnym, aczkolwiek pozwala na jakąkolwiek prowizoryczną kontrolę. Przez moją rękę przechodzi bardzo nieprzyjemny ból powiązany z początkowym szarpnięciem, na które to nie byłem przygotowany. Zaciskam usta w wąską linię, bo wcale mnie to nie śmieszy - cenię sobie własną sprawność. Nie jestem mimo wszystko zły na to, co obecnie ma miejsce; bo nawet jeżeli staram się jakkolwiek zaprzeć, tak jedynym obecnie efektem jest pozostawianie po sobie charakterystycznego śladu, jakoby przypominającego zachowanie ciągłości, gdy patrzę w pewnym momencie za siebie, chcąc mieć absolutną pewność, czy mi się nie wydaje. - Brzytewka! Zatrzymaj się na m-moment. - mówię w jej kierunku, czując to, że po tym incydencie i gorliwym trzymaniu się obiektu pozwalającego na bardzo umiarkowaną, muskającą minimalnie ego kontrolę, powstaną na moich dłoniach odciski świadczące o przygodzie i dość silnym nacisku na tkanki. Szlag by to - biorę głębszy wdech, a kłębek białego dymu wydostaje się spomiędzy moich ust po paru sekundach. Hipogryf się zatrzymuje, ale widzę po nim, że rozpiera go chęć powolnego wyrywania się w stronę wolności - i nie ma w tym nic absolutnie dziwnego. - Jeszcze parę dni, Brzytewko, j-jeszcze parę dni... - mówię cicho pod nosem, kiedy spotykam się ze ślepiami błyskającymi złotym spektrum barw. - Chodźmy spokojniej. - powiadam jeszcze do magicznego stworzenia, kiedy widzę, że Ivy również została w tym ferworze - niefortunnie skupiłem się tylko na sobie - pociągnięta przez hybrydę konia i gryfa. - W p-porządku? - pytam się Krukonki i ewentualnie jej pomagam (jeżeli ta sobie życzy), kiedy to powoli udaje nam się doprowadzić do względnej racji bytu i tym samym zmniejszyć dystans prowadzący do chatki. Czuję i widzę po mowie ciała zwierzęcia, że gdy kolejny dzień kołysze do snu noc, tym bliżej jego uwolnienia. Rozwinięcia skrzydeł, zamknięcia pewnego rozdziału i rozpoczęcia nowego. Czasami też, gdy idę spokojniej, czuję lekkie, mocniejsze pociągnięcie do przodu. Mimo to staram się kontrolować sytuację, gdy docieramy do zagród wspólnie, pozwalając na chwilę odpoczynku dla samych magicznych istot. W międzyczasie porywam też fretkę, by rzucić ją w kierunku istoty, która otwiera dziób i chwyta martwą już zdobycz. Pod sklepieniem skóry pojawia się wrażenie, że każda minuta jest tak naprawdę decydująca - rozstania są bardzo nieprzyjemne. Nawet jeżeli staram się wiązać jak najmniej, tak jednak nie potrafię przejść obojętnie obok magicznego stworzenia, do którego to się przyzwyczaiłem. Odnoszę zatem wrażenie, że przede mną jeszcze długa droga pod tym względem, mimo iż pewne struktury pozostają uszkodzone do końca moich dni. - D-Dzięki za pomoc i towarzystwo. - mówię pod nosem, gdy powoli pakujemy wszystkie rzeczy i dbamy o porządek na stanowisku naszej pracy. O ile to nie jest w stu procentach w pełni etatowa robota, o tyle jednak uwielbiam towarzystwo stworzeń, których działanie opiera się na kompletnie innych zasadach. Klepię jeszcze po boku Brzytewkę, gdy ta ze złożonymi skrzydłami korzysta w mniejszym stopniu z odpoczynku. - I-Idziesz w stronę zamku? Czy bramy? - pytam, kiedy to poprawiam torbę na ramieniu; czeka mnie jeszcze parę obowiązków tego dnia, które to nie powinny czekać. Kusi mnie też zapalić papierosa, ale to już kompletnie inny temat. - B-Bo jeżeli bramy, to j-ja też idę właśnie. - powiadam jeszcze, kiedy to powoli zaczynam stawiać kroki w tymże właśnie kierunku. - Hej i d-do zobaczenia. Może... może to nie jedyne s-stworzenia, którymi przyszło się nam zaopiekować... - w zależności od decyzji dziewczyny - albo żegnam się od razu, albo dopiero po wspólnym podejściu pod bramę. Muszę przyznać, że dziewczyna zna się na rzeczy i nie zdziwiłbym się, gdyby podczas zgłoszenia do innej rzeczy również się na nią natknął; wzywam Migotkę, prosząc ją o teleportację do Londynu, gdy w dłoniach znajduje się notes, który pozwala mi na uporządkowanie własnych myśli.
Kiedy doszliśmy w końcu do zagrody pogodziłam się już z losem, że będę musiała rozstać się z Carmen. Zostało mi tylko upewnienie się, że wszystko jest z nią w jak najlepszym porządku. Przywiązałam ją do zagrody i przystąpiłam do zwykłych czynności pielęgnacyjnych. Wymieniłam jej wodę na świeżą, którą na znak szacunku dla zwierzęcia przyniosłam tym razem przy użyciu własnych mięśni ze studni. Trochę pogrzałam ją różdżką a następnie przystąpiłam do oglądzin hipogryfa. Delikatnie podniosłam skrzydło Carmen patrząc cały czas na jej reakcję. Ponieważ zwierzę nie zdradzało oznak jakiegokolwiek bólu kontynuowałam podnoszenie aż w końcu udało mi się zajrzeć w miejsce gdzie wcześniej była rana. Również i tutaj wyglądało na to, że wszystko jest w najlepszym porządku. Uspokojona pogłaskałam na koniec Carmen po szyi i odwróciłam się do Hawka, który zadał mi pytanie. -Z chęcią zostałabym tu jeszcze trochę ale myślę, że nie ma co przedłużać rozstania. Pożegnałam się już z Carmen i na tym należy zakończyć ten etap. Może kiedyś jeszcze się z nią spotkam w przyszłości? Kto to wie. Idę do zamku. Carmen gdy wlokła mnie po śniegu nasypała mi go sporo go butów i teraz mam w nich jezioro. - roześmiałam się perliście. - Do zobaczenia. Chociażby w pracy. Nie pamiętam czy już ci to mówiłam ale zostałam zatrudniona u Nanuka jako sprzedawca. - pomachałam chłopakowi na pożegnanie po czym ruszyłam w stronę Hogwartu.
Miejsce: między dwoma małymi brzozami Para: posada do wzięcia! Wyposażenie: samonagrzewający kubek pełen gorącej kawy, kalendarz, naostrzone pióro do pisania, cztery zwitki pergaminu, puchonia bawełniana czapa, zimowa szata z herbem Huffelpuffu, podręcznik od astronomii dla laików
Nie do pomyślenia byłoby spóźnienie się na nocne zajęcia. Ledwie zmierzchało, a jego wrzeszczący kalendarz uprzedził go, że jeśli zacznie się już szykować to zdąży na czas. Peter był szybszy niż własna rozpiska - pojawił się na błoniach jako jeden z pierwszych bo chciał zająć najlepsze miejsce. Przywitał się z nauczycielem i skierował się od razu między dwie małe brzozy, znajdujące się nieco na uboczu tej polany. Rozłożył tam swój ekwipunek, usiadł wygodnie ze skrzyżowanymi nogami i poprawił czarodziejską szatę. Sprawdził zawczasu pogodę i z tego, co w radiu mówili to może być dosyć zimno. Nie zamierzał tutaj marznąć więc zaopatrzył się w kilka elementów rozgrzewających. Zamiast zajrzeć do książki to gapił się na niebo i po raz kolejny szukał na nim księżyca. Wiedział, że go tam nie ma, ale do tej pory nie chciało mu się wierzyć, że to prawda. Nie miał żadnej pary i miał nadzieję, że nauczyciel mu kogoś przydzieli bądź ktoś będzie na tyle chętny aby się do niego dosiąść. Nie gryzł. Nie w tej postaci, rzecz jasna. Oparł lekko plecy o młodą brzozę i tylko wodził ślepiami po niebie.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Miejsce: Domek na drzewie Para:@Augustine Edgcumbe Wyposażenie: Różdżka, termos z herbatą, kanapki od Gwizdka, paczka „Merlinowych Strzał”, smocza zapalniczka, kocyk, muzogram, plecak
Dawno nie odwiedzała ukrytego pośród zieleni domku na drzewie. Kiedy była młodsza, spędzała tu wolne chwile, popalając pierwsze magiczne papierosy i próbując pierwszego piwa. Lubiła to miejsce, zwłaszcza wieczorami, zwłaszcza bezchmurnymi. Mogła wtedy się położyć na kocu i spoglądać w gwieździste niebo, ciesząc się ciepłym wiatrem na skórze oraz dających koncert żab ze szkolnego jeziora. Nieraz zdarzało jej się tu spędzić noc, kiedy nie chciała przemykać się ciemnymi szkolnymi korytarzami, ryzykując spotkanie z prefektem albo Patolem Crainem, którego bała się wtedy bardziej niż dementorów. Do dziś niewiele się w tej kwestii zmieniło i wciąż uważała, że profesor transmutacji jest znacznie groźniejszy niż zakapturzone postaci, które można było odegnać patronusem. Właśnie to stanowiło problem. Pattona Craine’a nie dało się odegnać. Astronomia ją nie interesowała w najmniejszym stopniu, ale dzisiejsza lekcja stanowiła doskonały pretekst, aby cofnąć się trochę w czasie do tamtych beztroskich lat, kiedy jej myśli krążyły nie wokół pracy i miliona a obowiązków a tego, czy istnieje życie na marsie. Odpowiedzi na to pytanie wciąż nie poznała, za to wiedziała, że nie ma życia na księżycu, a przynajmniej już go nie było, bo księżyc zniknął, tak jak szanse setek na normalność. Dziewczyna usiadła na drewnianej barierce, opatuliła się mocniej kurtką podszytą kożuszkiem i dmuchając w kubek z parującą zieloną herbatą, czekała na przyjście Edgcumbe’a.
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
Miejsce: gdzieś na skraju, obok dużego drzewa, żeby móc się oprzeć Para:@Archie N. Darling Wyposażenie: dodatkowy gruby sweter; kawa w termosie; karty do gry w durnia; książka, która zdecydowanie nie jest podręcznikiem; różdżka ofc
Chodziła jakaś taka nijaka. Podejrzewała, że to przez niedawny uraz, przez który opuściła trochę lekcji i miała masę do nadrabiania, albo przez to, że zwyczajnie w świecie miała okres. Nie chciała robić sobie więcej zaległości, a że ostatnio średnio spała – dręczyły ją koszmary, że znowu spada z pegaza, choć nikomu się do tego nie przyznała – uznała lekcję astronomii za dobry pomysł. Nigdy nie przywiązywała do tego przedmiotu jakiejś większej uwagi, ot co, kolejne lekcje, w środku nocy, zawsze całkiem miłe. Nie była orłem z odczytywania nieba i prawdę mówiąc radziła sobie z tym bardzo przeciętnie, ale nie sprawiło to bynajmniej, że się poddawała. Może nie rozumiała co to niby miało dać, ale i tak było fajniej niż na historii magii. Westchnęła, wchodząc na polanę i rozejrzała się, a widząc kilka znajomych twarzy – posłała im blady uśmiech. Wiedziała, że nie wyglądała wcale najlepiej, bo cienie pod oczami nie zdołał ukryć nawet korektor Mer, który pożyczyła, a i chodziła jeszcze trochę jak kaleka. Kochała magię i to, że po złamaniu pięciu żeber naraz nie musiała przed dwa miesiące leżeć w łóżku, ale i tak nie sądziła, że będzie musiała codziennie do śniadania pić ten obrzydliwy eliksir, od którego aż ją skręcało. Czasem czuła lekki ból, chociaż pielęgniarka twierdziła, że to już nie potrwa długo i było jedynie echem tego, co czuła zaraz po upadku. Kto by pomyślał, że złamanie żeber tak boli. Skierowała się do większego drzewa na skraju polany i usiadła na otrzymanym kocu, uprzednio go całkiem niechlujnie rozkładając. Oparła głowę o konar i przymknęła oczy, wyciągając nogi przed siebie, a plecak rzucając gdzieś na bok. Było jej właściwie bez różnicy czy kogoś jej przydzielą, albo ktoś postanowi zaszczycić ją swoim towarzystwem. Tak przynajmniej sobie wmawiała, że jest całkowicie obojętna, ale prawda mogła być zupełnie inna.
______________________
without fear there cannot be courage
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Miejsce: między dwoma małymi brzozami Para: dosiadam się do @Peter Stryder Wyposażenie: różdżka, kocyk do opatulenia się, termos z kawą, paczka chrupek
Długi pobyt w skrzydle szpitalnym i ledwo co zagojone rany stanowiły doskonały pretekst, by nie pojawiać się na lekcjach i tłumaczyć to bolesną rekonwalescencją, co też chętnie robiła, gdy w grę wchodziły zaklęcia czy inne przedmioty, z którymi nie było jej po drodze; na tak wspaniałe, terenowe, całonocne zajęcia z astronomii wybrałaby się jednak najprawdopodobniej nawet poturbowana przez jednorożca, o ile tylko byłaby wstanie doczołgać się na błonia. Uzbrojona w skromny zapas przekąsek, patchworkowy koc zarzucony na ramiona jak peleryna oraz entuzjazm nieco tylko przygaszony ogólnym zmęczeniem organizmu, dotarła się na miejsce zbiórki ze sporym zapasem czasu, co rzadko jej się zdarzało. Nie zastała tłumów, na próżno szukała znajomych twarzy, więc gdy tylko zauważyła, że pod jedną z pobliskich brzózek siedzi jakiś nieznany jej Puchon, bez oporów uznała, że do niego dołączy. - Heeej, można się dosiąść? Też nie masz pary? Chcesz być ze mną? - zarzuciła go pytaniami, a kiedy nie zaprotestował przeciwko jej towarzystwu, usiadła obok i pieczołowicie ustawiła swój termosik obok jego. - Ale fantastycznie, że spędzimy sobie tutaj całą noc pod gwiazdami, prawda? W Souhvězdí - byłam tam na wymianie - bardzo często tak robiliśmy, no, ale tam to było mnóstwo entuzjastów astronomii, u nas za to widzę że tak nie bardzo... Mam tylko nadzieję, że się zaraz nie zejdą jakieś zakochane pary tylko po to, żeby się tu w ładnych okolicznościach natury migdalić na kocyku! Znaczy, nie żebym komuś broniła, absolutnie, miłość to w końcu piękne uczucie i trzeba je celebrować, no po prostu niektórzy przesadzają i to zwyczajnie nietaktowne wobec innych osób. Samotnych, znaczy się. No. Masz ochotę na chrupka? Jakby co to się częstuj. A, no i jestem Zoe. Bardzo mi miło. - wyciągnęła do niego rękę, by uścisnąć mu dłoń na powitanie i dopiero wtedy się zorientowała, że zdążyła zarzucić go taką ilością słów, że najprawdopodobniej zaraz zostanie wyproszona z kocyka - Wybacz ten słowotok. Obiecuję, że się przymknę jak lekcja się zacznie - obiecała (niezgodnie z prawdą), uśmiechając się przepraszająco do nowego kolegi i żeby choć na chwilę zamilknąć na potwierdzenie tych słów, zajęła się piciem kawki.
Peter Stryder
Rok Nauki : I
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : wrzeszczący kalendarz to jego najlepszy przyjaciel / na lewym nadgarstku tatuaż lisiej łapy i napis po walijsku
Miejsce: między dwoma małymi brzozami Para:@Zoe Brandon Wyposażenie: samonagrzewający kubek pełen gorącej kawy, kalendarz, naostrzone pióro do pisania, cztery zwitki pergaminu, puchonia bawełniana czapa, zimowa szata z herbem Huffelpuffu, podręcznik od astronomii dla laików
Gapienie się w niebo przerwało mu pojawienie się... dziewczyn. Pierwsze dwie nie skierowały się w jego stronę, ale za to ta trzecia szła z takim przekonaniem, że naszło go zastanowienie czy aby za jego plecami nie siedzi jej cel. Okazał się nim Peter we własnej osobie. - P-parą na czas lekcji j-jasne, ale potem to n-nie wiem. - oszołomiony jej bezpośredniością aż się zająknął co nie zdarzało mu się nazbyt często. Kiedy siadała to w ostatniej chwili zabrał spod jej kolan podręcznik i po prostu patrzył na nią, rejestrując każde wypowiedziane przez nią słowo i próżno szukając momentu aby się chociażby na chwilę odezwać. W pewnym momencie na jego ustach pojawił się po prostu lekki uśmiech. Zrobił jej więcej miejsca na ich wspólnym dwu-kocyku, całkiem zadowolony, że "para" przyszła do niego dobrowolnie i jednak nie została na niego z góry skazana. - Wiesz, astronomia to taka lekcja gdzie można całą noc być na zewnątrz więc ryzyko pojawienia się zakochańców wynosi, na moje oko, jakieś osiemdziesiąt sześć procent. - podobało mu się te jej gadulstwo. Krukonka wydawała się taka barwna dzięki temu potokowi słów. - Cześć, Zoe. - uścisnął jej dłoń z utrzymującym się na ustach luźnym uśmiechem. - Jestem Peter. - przywykł już do swojego zwyczajnego imienia choć przez wiele lat żywił żal do rodziców, że nie znaleźli niczego bardziej oryginalnego. - Twoje gadanie mi nie przeszkadza. Mogę cię trochę uspokoić, że na oczach nauczyciela to mało osób ma odwagę się migdalić. Chyba nam to nie grozi... - podrapał się po czuprynie i zerknął w kierunku patrolującego okolice profesora. Niespecjalnie by mu to przeszkadzało bo w ogóle by się nie rozglądał na boki tylko gapił w niebo wszak mają tworzyć mapy, co nie?
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Miejsce: Domek na drzewie Para:@Julia Brooks Wyposażenie: Różdżka, guma do żucia, termos z kawą, poduszka;
Jak bardzo interesuje mnie astronomia? No wcale. Ale po wszystkich dementorach i innych okropnych rzeczach, siedzenie na błoniach pod gwiazdami wydaje się wręcz relaksujące. Wyszło na to, że ogłoszenie o lekcji zobaczyłem jak lazłem gdzieś z Julką, więc to z nią od razu się zgadałem. Wcześniej też zadowolona wybrała nam lokalizację, na co ja zgodziłem się oczywiście. Po błoniach idę w wielkiej, niebieskiej bluzie Krukonów i ciemnym dresiku. Na głowę założyłem czapkę i jedyne czym się wyróżniam to świecące w uszach kolczyki i jasne tenisówki. Z pozoru wygląda, jakbym nie wziął nic innego. Po drodze do domku mijam @Zoe Brandon, która oczywiście prędko znalazła sobie jakiegoś typka. - W porządku? - upewniam się w kierunku przyjaciółki, mając na myśli czy mądrze jest tak tu przychodzić na noc niedługo po operacji, ale zawierając to w dwóch słowach. Rzucam też ostrzegawcze, ponure spojrzenie @Peter Stryder tak na wszelki wypadek. - Umówiłem się - przypominam Zośce i wskazuję na oddalony odrobinę domek na drzewie, do którego wkrótce zmierzam. - Julio! Zejdź do mnie i... kurwa coś tam... - cytuję klasyka klasyków kiedy stoję pod domkiem i macham na przywitanie siedzącej na drzewie Krukonki. Prędko porzucam dalsze deklamowanie Szekspira i wspinam się po drzewie. Na szczęście mi nie przeszkadzały duże odległości między gałęziami, bo mogłem dowolnie wyciągać rękę, by łatwiej było mi wejść. Wskakuję zgrabnie jak gazela na nasz kocyk i siadam sobie obok koleżanki. - Co masz? - pytam wskazując na jej kubek. Wyciągam z jednej kieszeni termos, z drugiej poduszkę. Obydwie rzeczy powiększają się w moich dłoniach, wracając do swoich rozmiarów. Jako transmutator starałem się nosić tak mało rzeczy jak to tylko możliwe. - Jak się czujesz? - pytam jeszcze swoim obojętnym tonem, chociaż nawet mi to przyszło z niejaką trudnością biorąc pod uwagę atrakcje na jakie ostatnio natrafiliśmy. Gdyby nie to, że było ciemno, bardziej byłoby widać moje brwi mieniące się ciemnoróżową troską. - Dobre miejsce - chwalę niby skromnie, ale szczerze jej wybór i macham różdżką, by przywołać niewerbalnie Merlinowe Strzały. Nie miałem ich ze sobą, ale te julkowe przyleciały do mnie natychmiast.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Miejsce: między dwoma małymi brzozami Para: dosiadam się do @Peter Stryder Wyposażenie: różdżka, kocyk do opatulenia się, termos z kawą, paczka chrupek
Zaśmiała się na słowa chłopca, dopiero teraz uświadamiając sobie, że jej pytanie nie zabrzmiało jednoznacznie. - Oczywiście, że tak! Nie śmiałabym prosić o bardziej wiążącej deklaracje na pierwszym spotkaniu - zachichotała, trochę zaskoczona ale z pewnością nie szpeszona jego odpowiedzią. Z zadowoleniem zauważyła, że nowy kolega zrobił jej miejsce na kocyku i w dodatku wyglądał, jakby wcale mu nie przeszkadało jej nadmierne rozgadanie; a po chwili przyznał to nawet na głos, co sprawiło, że na twarzy Zoe pojawił się jeszcze szerszy uśmiech. - Uff, fantastycznie się składa, że ci to nie przeszkadza, bo wcale nie miałam zamiaru dotrzymać obietnicy. Zwyczajnie nie potrafię. Hm... skoro ryzyko pojawienia się zakochańców to osiemdziesiąt sześć procent, ale oczy nauczyciela zmniejszają te szanse, to jaki jest ostateczny wynik? Z pięćdziesiąt? - oszacowała, marsząc brwi na skutek intensywnego myślenia, choć na statystyce i w ogóle matematyce znała się jak kura na pieprzu - A w sumie, niech się migdalą. Ale jakbyś zobaczył kapitana drużyny Puchonów, to daj mi znać, wtedy się zwijamy. Znaczy ja ostentacyjnie wyjdę, ale ty musisz być solidarny - zapowiedziała poważnym tonem i siorbnęła sobie jeszcze łyka kawki, a wtedy na horyzoncie pojawił się @Augustine Edgcumbe. Pomachała mu z werwą i uniosła w górę kciuk na znak, że wszystko fantastycznie. - Cudownie! I mam miłe towarzystwo! - zapewniła przyjaciela i zamajtała brwiami, gdy tylko usłyszała, że ten umówił się z kimś innym na lekcję. - Powodzenia!!! Poczekaj na mnie po jak nie będziesz zajęty! - zawołała, wychylając się nieco, by dojrzeć, któż taki okazał się być tym umówionym towarzystwem na lekcję. Julka! No, no. Tego się nie spodziewała, ale musiała przyznać, że nie był to zły wybór. - To mój przyjaciel, August, znasz go? Nie wygląda zbyt przystępnie, ale to wspaniały czlowiek - zapewniła na wypadek gdyby Peter poczuł się niepewnie w związku z tym ponurym, augustowym spojrzeniem - Jaki masz znak zodiaku?? - zapytała, jakby nagle ją oślniło - Muszę ocenić, czy jesteśmy kompatybilni, bo jak nie, to wiesz, zwijam kocyk i szukam innego partnera - zażartowała.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Miejsce: przy huśtawce Para:@Leighton J. Swansea Wyposażenie: różdżka, Talaria, skitrany eliksir otwartych zmysłów, termos z herbatą, dyniowe paszteciki
Terenowe zajęcia zawsze mają to do siebie, że są nieco ciekawsze niż te prowadzone w dusznej, ciasnej klasie. Szanuję Profesora Kerseya za wyjście z taką inicjatywą, choć jednocześnie myślę sobie, że nauczyciel astronomii powinien być nieco bieglejszy w czytaniu znaków na niebie, które mogłyby mu podpowiedzieć, jak mało rozsądne jest przyzwolenie uczniom na wałęsanie się po błoniach nocną porą. Jakbyśmy nie mieli wykorzystać tego w każdy możliwy zły sposób, cmon. Jestem też trochę oburzony faktem, że pomimo przytulnie zapowiadającego się wieczoru, nie udało mi się w porę znaleźć dobrego towarzystwa i przychodzi mi przebierać w niedobitkach, którzy też z nikim nie zdążyli się umówić na legalną schadzkę. Albo raczej w odważnych poszukiwaczach jednonocnych wrażeń, o. Nie jestem pewny, co może mi się przydać, więc pakuję podstawowy ekwipunek w postaci przekąski i rozgrzewającej herbaty, po chwili zastanowienia w głąb plecaka wciskając jeszcze eliksir otwartych zmysłów, który ostatnio otrzymałem w prezencie. Nie mam pojęcia, czy w ogóle z niego skorzystam, chociaż lekcje jakkolwiek powiązane z wróżbiarstwem czy astronomią zdają się o to same błagać. Dopiero w połowie drogi orientuję się, że mieliśmy niby rysować jakieś mapy nieba, a ja nie mam przy sobie nawet skrawka pergaminu. Dobrze, że wiem, jak przekuć głupotę w zaletę, podbijam więc do stojącej tyłem krótkowłosej dziewczyny. - Hej, będziesz miała w razie czego pożyczyć perga- o żesz, LJ II? - zaskakuję się w pierwszym momencie, oczywiście lustrując ją od stóp do głów, by zaraz zupełnie automatycznie się wyprostować i unieść się w Talarii te trzy centymetry. Całe życie nie mogłem zdzierżyć tej nieznacznej różnicy, której mój organizm nie chciał nadgonić. - Słyszałem, że marnotrawna Swansea wróciła z tego ą-ę Beauxbatons, ale nie byłem pewny, czy to prawda... Nie martw się, nawet jak nie masz pożyczyć tego pergaminu, to cię przygarnę na te zajęcia, żeby nie trafił ci się jakiś nudziarz - deklaruję z dobroci serca, odbierając dziewczynie z rąk koc, w który ja jeszcze nie zdążyłem się zaopatrzyć. Kilka fajnych miejscówek jest już zajętych, więc ściągam wargi w chwili namysłu. - Pamiętasz, jak za dzieciaka kilka razy zapraszałem cię na tę prowizoryczną huśtawkę przy łące? Może tym razem faktycznie dasz się tam zaciągnąć?
Archie N. Darling
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : Bardzo jasne oczy, kolczyk w języku, dużo biżuterii, kokosowy zapach, irlandzki akcent, dźwięczny głos
Miejsce: gdzieś na skraju, obok dużego drzewa, żeby móc się oprzeć Para:@Ruby Maguire Wyposażenie: w torbie - różdżka, termos z gorącą herbatą, notes i pióro, wypożyczony podręcznik do astronomii, wizbook, płyn dezynfekujący i buty na obcasie Ruby
Niewiele wiem na temat astronomii... oprócz tego, że lekcje często odbywają się w nocy, a to bardzo mi odpowiada. Odkąd pamiętam mam problemy ze snem, bo to w nich objawiają się wszelkie moje wątpliwości i niepewności; nie lubię tych ściskających żołądek chwil absolutnej samotności przy próbie zasypiania, nie znoszę gwałtownego wybudzenia głośnym budzikiem i szczerze nienawidzę zaskoczenia, jakie wywołuje we mnie znalezienie się w zupełnie innym miejscu, niż się położyłem, bo nie wiem jak przestać lunatykować. By uciec od koszmarów i sennych nieprzyjemności, wcale nie muszę stosować szczególnie dużo środków pobudzających - tak, pijam czasem kawę, a nawet spróbowałem mugolskich energetyków, ale ostatecznie chyba po prostu nie potrzebuję dużo snu, by nieźle się czuć. Może moje ciało zwyczajnie musiało się tego nauczyć? Idę na polanę z myślą, że muszę znaleźć sobie jakieś sensowne towarzystwo, bo nie wiem ile będziemy tutaj siedzieć, a słabo będzie zacząć przysypiać przy kimś nudnym. Poprawiam pasek torby na ramieniu i zaglądam do środka, by sprawdzić czy termos na pewno jest dobrze zakręcony. Przy okazji przypominam sobie, że dalej targam ze sobą... cóż, buty na obcasie, które z całą pewnością nie są moje. Idę w stronę nauczyciela, ale wtedy dostrzegam właścicielkę przechowywanych przeze mnie szpilek, więc nie biorę nowego koca - zamiast tego dołączam do Ruby. - Hej, darling- witam się zaczepnie, początkowo tylko kucając obok tragicznie rozłożonego koca, bo najpierw chcąc sprawdzić, czy Gryfonka mnie od razu nie przegna. - Byłem niedawno w Puchońskiej komunie, żeby znaleźć swoją marynarkę z tamtej imprezy - wyjaśniam, wyciągając wreszcie z torby buty. - Ale przy okazji znalazłem twoje szpilki, więęęęc... chcesz, czy mam je tanio sprzedać jakiejś fance? - Dopytuję, nie wytrzymując, więc poprawiając brzegi kocyka, żeby ładniej układał się na krótkiej trawie.
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Miejsce: Niedaleko drzewa Para:@Yasmine E. Swansea Wyposażenie: różdżka, termos
Może i nie był z astronomii najlepszy, ale czasem wykorzystywał ją jako wymówki i przykrywki dla jego hasania po lesie w pełnię księżyca. Dlatego więc chodził na te zajęcia kiedy tylko mógł. Nawet jeśli nie były one obowiązkowe. W końcu gdyby nic z niej nie potrafił to wymówka byłaby spalona, a wtedy musiałby znaleźć jakąś nową i uniwersalną. Tego zaś mu się za bardzo nie chciało. Idąc na polanę po drodze spotkał Yasmine, która też akurat szła na tę lekcję więc siłą rzeczy na polanie pojawili się razem. - Lubisz astronomię? - Zagadnął dziewczynę. Brał uwagę to z jakiego rodu pochodzi i spodziewał się że prawdopodobnie dużo bardziej była zainteresowana jakimś rodzajem sztuki, jednak niespodzianki się zdarzają. Noc zapowiadała się na spokojną tylko... szkoda tak trochę że księżyca nadal nie ma. Sporo się przez niego - dosłownie - wycierpiał, ale delikatnie za nim tęskni. Po dotarciu na miejsce rozłożył się nieopodal drzewa zerkając też na resztę zebranych. Praktycznie zaraz obok @Archie N. Darling i @Ruby Maguire - Cześć, co u was? Spytał się przyjaźnie wyciągając termos napchany tym razem nie kawą, a gorącą czekoladą.