Wśród różnorakich budynków w Hogsmeade, ten wyróżnia się pod względem swego niepowtarzalnego klimatu. Bo gdzie indziej można w okolicy znaleźć sklep który przez cały rok otaczają tropikalne palmy? Dodatkowo budynek pomalowany jest na zielony kolor, co zupełnie odróżnia go od szarych sklepów. Kiedy przekroczysz próg tego niebanalnego sklepu, od razu poczujesz zmianę temperatury. Jest ona bowiem dostosowana do upodobań tropikalnych papparów zamieszkujących niektóre z porozstawianych wewnątrz palm. Z racji, iż są to ulubione zwierzęta właściciela, ten uznał, iż nie będzie ich zamykać w klatkach. Co za tym idzie, nigdy nie wiadomo, kiedy nad głową przeleci Ci jedna z tych dużych, oswojonych papparów. Warto tu także wspomnieć parę słów na temat samego sprzedawcy. Nanuk jest około sześćdziesięcioletnim mężczyzną o Indiańskich korzeniach, co też doskonale widać w jego rysach twarzy. Ciemna karnacja i długie czarne włosy są dla niego znakiem rozpoznawczym. Mężczyzna ten kocha zwierzęta i można by rzec, że nikt ich tak doskonale nie rozumie, jak właśnie on. Stało się to też powodem do otwarcia sklepu, w którym właśnie je mógłby sprzedawać. Przypominamy o punktowych limitach ilości posiadanych zwierząt!
Dostępne przedmioty:
► Akcesoria dla zwierząt (grzebyki, obroże itp.) ► Klatka dla wybranego zwierzaka ► Pokarm dla zwierząt ► Bahanocyd - 55g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń wodnych - 65g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń lądowych - 65g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń podniebnych - 65g ► Rękawice ze skóry węża morskiego - 120g ► Łańcuch Scamandera - 200g
Zwierzęta oznaczone * uznawane są za trudnodostępne – aby je kupić, należy rzucić kostką.
Spoiler:
1, 2 - Sprzedawca patrzy na ciebie nieufnie i zdaje się zbywać wszystkie pytania dotyczące stworzenia, które chcesz kupić. W końcu próbujesz zdobyć informacje bardziej natarczywie, a mężczyzna peszy się i oznajmia, że nigdy nie było tu takich zwierząt. 3, 4 - Nie ma żadnego problemu! Sprzedawca wszystko ci wyjaśnia, daje mnóstwo rad i oczywiście, dokonujesz zakupu. Możesz wrócić do domu z nowym pupilem! 5, 6 - Hm… Nie, chyba nie ma tutaj takich stworzeń… Sprzedawca z tajemniczym uśmieszkiem odmawia, chociaż wcale nie próbuje cię zbyć. Rzuca dziwnymi aluzjami, które jedynie podsycają twoją ciekawość. Ostatecznie okazuje się, że tego zwierzęcia nie ma akurat teraz – możesz spróbować innym razem.
Niosące się cichym, delikatnym echem brzmienie stawianych kroków wchodzącego klienta, niknące gdzieś pośród świergotu zwierząt. Brak błota pozostawionego na podłodze, które tak bardzo trapiło tego popołudnia ulice Hogsmeade. I w końcu dźwięk znajomego głosu, dochodzący zza pleców. Trzymając w rękach półprzezroczysty pojemnik z karmą - którą, swoją drogą, zawsze rozdysponowywała za pomocą własnych gestów aniżeli magii, nie tyle przez zakłócenia, co miłość do fizycznego obcowania z uroczą fauną - Puchonka błyskawicznie obróciła się na pięcie i posłała wchodzącemu do sklepu uzdrowicielowi jeden ze swych najbardziej promiennych uśmiechów. A jednak przyszedł. A jednak się skusił, nie wytrzymał, pragnął poznać swojego nowego przyjaciela, nowego podopiecznego. Jej duch niemalże wyrywał się z ciała, gnany tak nieprzejednaną radością, gdy Plum odłożyła na jedną z półek naczynko, ku tragedii puszków pigmejskich.
- Matt! Ale trafiłeś, dopiero co przyszłam - powitała go w odpowiedzi, podchodząc do mężczyzny i zamykając jego dłoń w swoich obu, kruchych, delikatnych, gdzieniegdzie podrapanych wcześniejszymi nieleczonymi eskapadami. Uścisk trwał krótko, zanim znów odsunęła się na bezpieczną odległość, nie był przesadnie mocny, ale zdecydowanie wystarczający, by zaakcentować radość, jaką sprawił jej swoją wizytą. - Trochę się cieszę, że pracujesz właśnie tam. Przecież nikt inny nie składałby mnie do kupy z taką łatwością, jak ty - dodała jeszcze, gestem zapraszając go głębiej do wnętrza menażerii.
Przesiadujące w klatkach sowy i kruki obracały z zainteresowaniem głowy, śledząc ich kroki uważnym, ptasim spojrzeniem. To samo robiły duże papugi, przecinające gamą kolorów powietrze, swobodnie przesiadując na palmowych dekoracjach lub latając nad ich głowami. Koty raz po raz opierały się łapkami o miękkie ścianki ich kojców, z letargiczną władczością domagając się od czarodzieja przysmaków, by zaskarbić sobie ich zaufanie, w akompaniamencie orkiestry stworzonej z żabiego skrzeczenia. Tylko kameleony zdawały się pozostawać absolutnie obojętnymi na pojawienie się w sklepie nieznanej im osobistości. Beznamiętnie zwisały z gałązek, skryte wśrod soczystej zieleni liści swoich królestw, lub dopasowywały się do pozostałych odcieni znalezionych w ich terrariach. To właśnie był świat zamknięty w sercu Plum, rozkwitający niczym najpiękniejszy z wiosennych kwiatów.
- Powiem ci, że praca tutaj to prawdziwe spełnienie marzeń. Te wszystkie stworzenia! Każde z nich ma inną osobowość, własne upodobania, inaczej gryzie... Niektóre tylko podgryzają, by pokazać, jak bardzo cię lubią. Wiesz. Kto się czubi, ten się lubi - wyjaśniła zatem z ekscytacją, prawdopodobnie trochę zbyt żywą, zbyt soczystą, ale tak właśnie dyktowały jej emocje, których Plum nigdy w sobie nie tłamsiła. - Jak myślisz, jakie stworzenie dla ciebie przygotowałam? - Spojrzała przez ramię na Matta, nieustannie prowadząc go dalej w stronę sekcji ze zwierzętami dostępnymi tylko za okazaniem odpowiedniej licencji. Jak to dobrze, że zaopatrzył się w takową.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Ciekawiło go to miejsce - w szczególności pod względem tego, ile zwierząt można było zobaczyć. I zapewne, gdyby nie to, że pracuje tutaj Plum, a za wszystko trzeba zapłacić, wziąłby je ze sobą, do swojego dużego domu, w którym było tak wiele miejsca, że by je wszystkie pomieścił. Dodatkowo wcześniej by pogłaskał, wymiział, wycałował, po prostu wszystko, co powiązane jest z kontaktem z tego typu stworzeniami. Nie potrafił inaczej, a przede wszystkim nie potrafił przejść obojętnie obok zwierzaków, w wyniku czego samo przedostawanie się między kolejnymi ich skupiskami powodowało, że niczym dziecko, pozbawione wcześniej ustalonych reguł, chciał w pewnym stopniu nawiązać kontakt z kotami, a nawet sowami, które zazwyczaj preferowały samotniczy tryb życia. Tak, tak musiał wyglądać raj w oczach Matthewa - wiele zwierząt, nad którymi mógłby sprawować opiekę, a przede wszystkim czerpać radość z zapoznawania się z manufakturą ich sierści, karmienia, zapewniania im należytego schronu. Nie bez powodu przecież już jakimś cudem pojawiło się pięć kotów w jego salonie; szukające schronu, by móc przetrwać zimę, mogły właśnie liczyć na niego. Sąsiedzi nie wykazywali podobnego zainteresowania; ignorowali futrzaki, on zaś pozwalał im dotrzeć pod swoje skrzydła, otaczał należytą opieką, stając się w pewnym stopniu odpowiedzialnym. Nawet jeżeli te czworonożne stworzenia będące kuzynami lwów i tygrysów preferowały odosobnienie od człowieka i samodzielne wędrówki, wybieranie ścieżek - opieka nad nimi sprawiała mu największą przyjemność. Nie miał zamiaru wystraszyć w żaden sposób Bubblegum - co w sumie mu się udało. Zauważył jej ekspresję emocji na twarzy; wystarczyło rzucenie własnych źrenic w kierunku twarzy dziewczyny, by zdać sobie sprawę, że uczucia, którymi się otacza, są jak najbardziej szczere. Niebywała empatia czasami stawała się udręką - ostatecznie jednak potrafił z niej skorzystać w tym najbardziej odpowiednim znaczeniu. Uścisnął tak samo dłoń, która do niej należała - różnili się; ta miała bardziej delikatne dłonie, on zaś przemęczone pracą na oddziale Świętego Munga. - Intuicja. - rzucił spokojnie, czując, jak ciepłe dłonie posiada Plum. Być może posiadał zaskakująco zimne kończyny, co nie zmienia faktu, iż niedawno przecież wydostał się z chłodnego klimatu Hogsmeade do menażerii - nie powinno to zostać zatem odebrane w żaden negatywny sposób. Błyskotliwe oczy, a przede wszystkim czujne oczy zdołały zauważyć pewną niestosowność - fasadę lekko zasklepionych już ran, które były wynikiem kontaktu ze stworzeniami. - Ale mogłabyś jednak delikatnie uważać. - powiedziawszy, wyjął różdżkę z kieszeni, tym samym rzucając niewerbalnie zaklęcie. Ostatnio stał się bardziej doświadczony w stosowaniu czarów, w wyniku czego nawet nie musiał używać inkantacji - wystarczył odpowiedni ruch, by rany dzierżone przez Plum zwyczajnie zażegnać. Po tym schował przedmiot do wcześniejszego miejsca, rozglądając się dookoła. Biedne puszki pigmejskie... - Nawet gdybym nie pracował, to i tak bym poskładał. - powiedział jak najbardziej szczerze; siebie w innej dziedzinie po prostu nie widział. Od zawsze interesował się życiem ludzkim, a w szczególności tym, jak zaradzić kolejnym wypadkom, aczkolwiek ostatecznie mógł tylko i wyłącznie usuwać skutki i przywracać do zdrowia. To było w pewnym stopniu niesamowite i przerażające uczucie zarazem - odpowiedzialność za życie była zarówno darem, jak i przekleństwem. Kiedy zaś coś się nie udawało, trzeba było to bezpośrednio oznajmić. Menażeria wydawała się być po części rajem - różnorakie papużki przecinały powietrze świstem skrzydeł opierzonych przy pomocy niebywałych barw; koty leniwie rozciągały się, przeszywając go zaciekawieniem, aczkolwiek tym władczym. Sowy zaś, zaintrygowane, wykrzywiały delikatnie łebki; kameleony jako jedyne wydawały się być niewzruszone jego obecnością; puszki pigmejskie wyglądały niebywale uroczo. Czy był wystarczająco odpowiedni, by zająć się przyjacielem, nowym podopiecznym, o którym wspominała Bubblegum? Jakby nie było, miał przecież licencję - czy sprawdzi się w opiece nad stworzeniem, o którego nazwie jeszcze nie był świadom? - Stworzenia posiadają emocje, niczym ludzie. - powiedział jak najbardziej szczerze, spoglądając od czasu do czasu w stronę istot w terrariach oraz klatkach. - Jednak każde z nich jest jak najbardziej szczere. I chyba to najbardziej w nich doceniam. - zdawał się podnieść szerzej kąciki ust do góry, zaś jego głos zabrzmiał delikatnie ironicznie. Nie był zestresowany, zajmował najważniejsze uczucia, zdawał się być pewien oraz w pewien sposób zaintrygowany, co nawet można było po nim zobaczyć, jak ostrożnie przekręcił łeb - niczym zaciekawiony pies. Różnił się odrobinę od tego, jak działał w szpitalu; zazwyczaj zdawał się być robotem, posiadał odpowiedni algorytm, pełnił własną funkcję zgodnie z tym, co zostało napisane. Zwierzęta były właśnie odskocznią od tego - odstawieniem problemów, ostoją stabilności. - Wymagające licencji oraz odpowiedzialnego, odpowiedniego właściciela, który obdarzy go równie tą samą miłością, bezinteresownie... Mam rację? - zapytawszy się, jego lico przeszył szczery uśmiech, prowadzony w stronę sekcji ze stworzeniami, które wymagają odpowiednich papierków.
Być może jako jedna z nielicznych miała okazję poznać prawdziwego Matta.
Oferując mu miejsce w raju, w bezkresnym, zielonym ogrodzie tętniącym życiem niesplamionym kłamstwem, grzechem i okrutnością świata, miejsce na dryfującej po wodach oczyszczonego z brudu ludzkiego padołu arce, docierała do najbardziej skrywanych zakątków jego duszy. Tych pięknych, świetlistych, przemierzających nieboskłon niczym kometa o długim, majestatycznym ogonie; tak tajemnicza, a jednocześnie tak odległa. Bo to co piękne tak często podziwiano z odpowiedniego dystansu. To co piękne, to co ulotne, to co niedotykalne, było pięknym dla niej właśnie dlatego, że ludzie nie byli w stanie położyć nań swych brudnych, ociekających barbarzyństwem rąk. Poniekąd to właśnie widziała w uzdrowicielu, który teraz towarzyszył jej w przeprawie przez wypełniony palmami sklep. Z daleka od ram, od zasad, od sztuczności, byli tutaj razem, tylko oni i kojące serca stworzenia. Czy nie tak rodziły się właśnie najpiękniejsze przyjaźnie?
Orzechowe tęczówki zamigotały z zachwytem gdy zgrubiała tkanka tworzących się strupów znikała pod wpływem ciepła rozpościeranego przez niewypowiedziane zaklęcie. Do tej pory nawet nie zdawała sobie sprawy, ile zadrapań otrzymała podczas poprzedniej zmiany w menażerii. Nawet nie próbowała zaklejać ich plastrami, zbyt pochłonięta ekscytacją wiecznie towarzyszącą jej po pracy; zamiast tego pozwoliła im oddychać świeżym powietrzem i zasklepiać się powoli, we własnym tempie. Delikatne swędzenie i szczypanie ustąpiło tak szybko, jak zaginął po nich ślad gdy Matt zakończył bezinkantacyjne leczenie. I choć wydawało się to niemożliwe, uśmiech na ustach Plum rozszerzył się jeszcze bardziej gdy uniosła na niego wzrok, dziękując szybkim całusem pozostawionym na samym czubku jego nosa. Nie musiała nawet wspinać się na palce by tego dokonać, niższa od mężczyzny jedynie o całe dwa centymetry. Nie chcąc też wystraczyć go tak niezapowiedzianą bliskością, złożony na jego twarzy pocałunek był jedynie muśnięciem skrzydeł motyla. Niemalże niewyczuwalny, zakończony tak szybko, jak szybko zdecydowała się na jego urzeczywistnienie.
- Moglibyśmy nauczyć się od nich tak wiele, prawda? - Zgodziła się, nie wracając już do werbalnego podziękowania za przemiły, leczniczy gest. Zamiast tego jedynie kontynuowała ich wyprawę, resztkami siły woli powstrzymując skoczny dryg w sposobie jej chodu. Ach, jak ciężko było powstrzymać się od okazywania rozpierającego ją do granic wytrzymałości zachwytu! Jak ciężko było powstrzymać się od zdradzenia wszystkich szczegółów już, teraz, od razu, wręczenia mu klatki i zapewnienia, że w tym nowonaradzającym się związku chciała brać czynny udział poprzez bycie informowaną o każdym postępie w formującej się relacji. Ale nie mogła. Jeszcze nie, nie chcąc uchylać rąbka tajemnicy zbyt szybko.
- Poniekąd tak, chociaż to bardzo wymijająca odpowiedź - zauważyła sprytnie Puchonka, po czym sięgnęła po jego dłoń i splotła razem ich palce, niemalże ciągnąc uzdrowiciela za sobą w jeszcze szybszym tempie. Nie mogę się doczekać, tak bardzo nie mogę się doczekać. - Przeglądałam ostatnio rejestr otrzymanych przez menażerię zwierząt i zauważyłam, że niektóre z nich są z nami od bardzo, bardzo długiego czasu. A to nie jest zbyt dobre dla wielu gatunków. Każde z nich zasługuje na dobry dom i chociaż staramy się zapewnić im najlepszą opiekę, nigdy nie będziemy dla nich prawdziwymi właścicielami. Dlatego pomyślałam... Wiesz, od jakiegoś czasu poświęcałam im naprawdę sporo uwagi i wydaje mi się, że znalazłam stworzenie po prostu idealne dla ciebie. - Jak powiedziała, tak też zrobiła. Rozpościerająca się nieopodal druga część głównej menażerii wręcz obfitowała gatunkami, o których zwykli uczniowie i czarodzieje bez odpowiedniej licencji mogli jedynie pomarzyć.
Znajdujące się tutaj klatki i kojce były zdecydowanie większe. W swoich królestwach przesiadywały majestatyczne, rude kuguchary, gdzieś nieopodal w szczelnie zamkniętych boksach drzemały psidwaki. Salamandry wygrzewały się w tańczących płomyczkach, toksyczki pełzły swoimi śladami, pozostawiając po sobie tęczowe warstwy śluzu, a zamknięte w szklanych, przyciemnioncyh globach trzminorki zapewniały pomieszczeniu charakterystyczną, brzęczącą akustykę. Jaja Merlina, jaja Merlina, zaskrzeczał jeden z wozaków na widok wchodzącej do sali pary, drapiąc radośnie w pręciki swojej klatki. W dziale z akwariami pląsały sobie jeżanki, w łączonych wodno-lądowych terrariach biegały szczuroszczety. Tu zaczynał się raj niedostępny dla tak wielu, a jednocześnie tak chętnie eksplorowany przez Plum. Z ręką na sercu mogła przyznać, że właśnie w tym pomieszczeniu spędzała większość przerw między obsługą odwiedzających menażerię klientów i dopieszczaniu zgromadzonej fauny.
- Prawie jesteśmy - zakomunikowała Puchonka i poprowadziła swojego kompana w jeden ze skrętów między piętrzącymi się regałami ułożonymi w istny labirynt. - Osobnik, który chce cię poznać, pochodzi z Chin i jest już dość leciwy. Spędził z nami kilka lat, ale jego historia jest znacznie dłuższa. Z tego co wiem wcześniej znajdował się w prywatnej hodowli, gdzie jako jedyny z piskląt niezbyt dobrze radził sobie z procesem spalania, musiał być odpowiednio przygotowywany do tego przez poprzedniego właściciela... Który potem znudził się trefnym zwierzęciem i oddał go panu Nanukowi. Teraz na pewno zgadniesz, o jakim gatunku mówię. - W końcu zatrzymała ich oboje, odwracając się w kierunku uzdrowiciela i bezpardonowo zasłaniając mu oczy. - Gotowy?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Ludzie zawsze wydawali mu się być zbyt... interesowni. W każdej swojej akcji, nawet proste rozpostarcie żeber, wymagali czegoś w zamian. Oczywiście, nie ma w tym niczego złego - gdyby nie fakt, że to właśnie nie było zbyt zdrowe, powodowało dostanie się toksyn do organizmu. Toksyn, które poczęły działać dopiero wtedy, gdy człowiek zaczął wymagać więcej, niż jest w stanie dać. Samolubne podejście stanowczo zbyt wielu ludzi powodowało, że Matthew się odgradzał i pozostawał w swojej bezpiecznej strefie; strefie składającej się ze zwierzaków, zwierzaków właśnie pokaleczonych przez zbyt dużą interesowność ludzką. Interesowność ta wydawała się być paliwem napędowym - dla uzdrowiciela była czymś kompletnie niezrozumiałym, pozbawionym sensu. Być może jego za duży altruizm pozwalał innym na wykorzystywanie dobroci, która w nim drzemie, co nie zmienia faktu, że przynajmniej się nie oszukiwał. Nie potrzebował żadnego powodu, żeby stanąć za kimś oraz obronić; nie potrzebował powodu, by ofiarować część pieniędzy komuś, kto ich bardziej potrzebuje. Nie potrzebował powodu, by przyjąć pod swoje ciemniejące poprzez choroby skrzydła najróżniejsze zwierzęta, nawet te, których podobno nie da się zresocjalizować. Matthew właśnie łamał te schematy, przechadzając się ścieżką wcześniej uczęszczaną przez wyjątkowo niski procent populacji. Nic więcej nie miało dla niego znaczenia - jedyne, czego wymagał, to żeby ludzie zdali sobie sprawę z tego, jak łatwo można zarazić kogoś pierwiastkiem zła. Znacznie łatwiej niż pierwiastkiem dobra. Jest to niczym dżuma - niekontrolowana, znajdująca się pod opieką wyjątkowo niedoświadczonej osoby choroba rozprzestrzeniała się z jednego ciała do drugiego, wywołując spustoszenie oraz ataki paniki. Plum nie posiadała w sobie pierwiastka zła - a przynajmniej Alexander nie zdołał go jeszcze w żaden szczególny sposób wyczuć. Nie spodziewał się żadnego gestu ze strony pracownicy menażerii, aczkolwiek pocałunek w nos, będący zaledwie muśnięciem, zdawał się w pełni przekazać to, co miała na myśli dziewczyna. Całe szczęście - Matthew nigdy nie był kimś, kto mógłby skarcić za ten czyn, w przeciwieństwie do niektórych. Jako człowiek przyjazny i spokojny, choć chorobliwie zamknięty, rzadko kiedy miał okazję na jakąkolwiek czułość ze strony jakiegokolwiek człowieka. Zdziwiło go, aczkolwiek nie posiadał żadnych złych emocji, tak samo akcja ze strony dziewczyny nie miała żadnego innego wydźwięku niż ten, który zdołał zarejestrować. Rozpoznałby to - wyjątkowa empatia połączona z intuicją wydawała się być zaskakująco potężnym narzędziem - całe szczęście, wykorzystywanym w dobrych celach, a nie dla własnego zysku. Być może to właśnie przez tę empatię, widoczną w oczach zwierząt, zdołał sobie zaskrobać ich miłość. A może Bubblegum widziała w nim tenże zalążek? - Gdyby tylko pozostali chcieli, to świat byłby znacznie... piękniejszy? Pozbawiony sztuczności, polegający na tym, co znajduje się tu i teraz. - powiedział jak najbardziej szczerze. Było to prawdziwe i bolesne zarazem, jak byt stworzeń magicznych (i nie tylko!) był bardzo często niedoceniany przez ludzi. Niektórzy traktowali ich tylko i wyłącznie jako dopełnienie wizerunku, inni zaś jako materiały do różdżek. Matthew'owi nie widziało się zabijanie drugiej istoty, choć podczas wyprawy, by przetrwać, musiał wykorzystać ostrze przeciwko jednemu z futrzaków w kolumbijskiej dżungli. Zrobił to jednak z należytym szacunkiem, co nie zmienia faktu, że wyrzuty sumienia nadal pozostawały. Podobno wołowina dobrze smakuje, bo nie zwraca się uwagi na los krowy, czyż nie? Nie wiedział mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, co przygotowała dla niego dziewczyna o blond kosmykach; nie mógł wiedzieć. Uśmiechnął się, podniósł kąciki ust do góry, słysząc jej odpowiedź na to, co zdołał wcześniej powiedzieć. Nigdy nie zwracał uwagi na gatunek, z którym przychodziło mu do czynienia - i wybieranie zwierzęcia po tym, jaki wygląd oferuje, kojarzyło mu się tylko i wyłącznie z brakiem jakichkolwiek emocji, w pewnym stopniu pustką. Jako człowiek nastawiony przede wszystkim na uczucia, akceptował, ale kompletnie nie rozumiał dobierania się ludzi pod względem tych najmniej ważnych czynników. Nie był w stanie się zauroczyć od pierwszego wejrzenia, jak również nie potrafił sięgnąć po prymitywne zachcianki - dla niego liczyło się przede wszystkim zaufanie i dobroć. To, co robiła Plum, było czymś kompletnie normalnym - nie przeszkadzało mu to w żaden sposób, nawet jeżeli palce oplotły jego dłoń, poruszając się żwawszym krokiem w stronę tego, co najwidoczniej było powodem zaproszenia. - Gdybym mógł, to bym adoptował całą menażerię - Ty także. - stwierdziwszy jak najbardziej szczerze, podniósł brew do góry. Być może dlatego nie pracował w tego typu miejscach - za bardzo i za mocno się przywiązywał. Zwierzęta - w sumie także, kiedy odkrywał to, co zakryte dla reszty społeczeństwa. A jednak Plum mogła być jedną z tych nielicznych osób, które widziały jego dobroć bijącą na zewnątrz, mimo względnego braku ekspresji. Presja społeczeństwa wydawała się być wystarczająco odbierającym radość czynnikiem, by uchylać rąbka własnych emocji, które mogły zostać w każdej chwili wykorzystane. - Miło wiedzieć, że dbasz o zwierzęta i starasz się im zapewnić to, na co zasługują. To dobrze świadczy. - oznajmił. Tęczówki skierował na kolejne, wymagające licencji stworzenia. Psidwaki, będące odpowiednikiem mugolskich psów, wydawały się być zaskakująco przyjaznymi stworzeniami, choć wymagającymi specjalistycznej wiedzy. Kuguchary, spokrewnione z kotami, wyróżniały się nietypowym wyglądem, w przeciwieństwie do drapieżników, z którymi miał do czynienia na co dzień. Salamandry doskonale kojarzył - może nie miał z nimi zbyt dużej styczności, co nie zmienia faktu, że ich krew jest wykorzystywana jako rdzeń do różdżek o wyjątkowych właściwościach z zakresu magii leczniczej. Wylegujące się, potrafią jednak poparzyć mało doświadczonego hodowcę swoim żarem. Trzminorki również kojarzył, wytwarzające przede wszystkim substancję będącą składnikiem leku wskutek zjedzenia liści raptuśnika. Wozak, niezwykle przypominający pod względem wyglądu fretkę, uraczył ich czterema słowami - szkoda, że nie można z nim prowadzić żadnej poważniejszej dysputy. O jeżankach słyszał, aczkolwiek znajdowały się one poza zasięgiem ludzkich oczu - porywające przede wszystkim sieci z rybami. Szczuroszczety... no tak, to właśnie jeden z nich ugryzł go podczas egzaminu, aczkolwiek do niczego poważniejszego nie doszło; pomijając oblanie treści praktycznej w celu zdobycia licencji na posiadanie zwierząt niebezpiecznych. Nie dziwił się, jeżeli tutaj dziewczyna właśnie przesiadywała dłuższą część swojej pracy - choć każdy kontakt ze zwierzętami zdawał się być w pewnym stopniu błogosławieństwem. - W porządku. - odpowiedział, prowadzony i eksplorujący tereny, do których wcześniej dostępu nie miał. Z zaciekawieniem, widocznym na twarzy za pomocą oczu, wsłuchiwał się w słowa Plum, która uraczyła go garstką informacji o stworzeniu, które stanie się jego kompanem. Wiedział o tym, czuł w sercu - inaczej nie byłby tym samym Matthewem. Nie potrafił skreślić stworzenia za pomocą prostych błędów bądź komplikacji - jakby nie było, ludzie też mają pewne wady. - To jest... smutne. Smutne, że ktoś skreśla stworzenie tylko dlatego, gdyż sobie z czymś nie radzi. Nie wszyscy są przecież we wszystkim idealni - każdy ma jakieś wady oraz zalety, które jednak staramy się zaakceptować oraz zrozumieć. - mruknął jak najbardziej szczerze, pozwalając na to, by dłonie dziewczyny zakryły jego oczy. Zrobił parę odpowiednich kroków, wziął głęboki wdech; był gotowy. - Gotowy.
Gdyby tylko pozostali chcieli, to świat byłby znacznie... piękniejszy? Pozbawiony sztuczności, polegający na tym, co znajduje się tu i teraz. Taki właśnie był świat Plum. Świat, do którego dopuszczała niewielu, a do którego jeszcze mniej miało ochotę wkroczyć z sercami pełnymi empatii, miłości i szczerości. Świat, do którego wprowadzili ją dziadkowie dzięki swojemu ciepłu i szacunku do tego, co ich otacza. Świat, który kultywowała nawet w zimnych, melancholijnych murach zamku tonącego pod czerwonymi liśćmi buchającej jesieni. Nie zważała zbytnio na to, co znajdowało się poza obrębami jej królestwa. Ta krucha, efemeryczna bańka stworzona z maestrii natury była wszystkim, czego Puchonka potrzebowała od przeznaczenia i co oferowała innym, co oferowała teraz uzdrowicielowi, prowadząc go przez kolejne pomieszczenia. W pewien sposób sama była tą rzadką szczerością, której oboje poszukiwali na co dzień. Była wielkim sercem i nieposkromioną dobrocią wypaloną z wątłego szkła, gdzieniegdzie zarysowanego wadami, jakich nie brak żadnej istocie ludzkiej. Ale lubiła myśleć, że mimo wszystko zaliczała się do grona tych białych czarownic, białych czarodziejów. Nie to co Fairwynowie. O nie.
- Gdybyś ty adoptował całą menażerię, dla mnie nie zostałoby już nic oprócz palm i pajęczyn - oparła ze śmiechem, choć wiedziała, jak prawdziwym było wypowiedziane przez niego stwierdzenie. Oboje byli gatunkiem na tyle wrażliwym na piękno i cierpienie stworzeń magicznych, że bez wahania przyjęliby wszystkie ze zgromadzonych przez pana Nanuka gatunków. Problemem, w jej przypadku przynajmniej, byłoby przekonanie do tego pomysłu dziadków, a szczególnie pedantycznej babki, która nie tolerowała ani grama kurzu czy swobodnie spadającej sierści na jej drogich dywanach i meblach. Jej życie nie było przez to łatwe. W każde wakacje Plum wracała do ich domu w Dolinie Godryka ze swoimi pupilami, Duane i Caomhem, pozwalając im biegać samopas, i tylko rodzinna miłość gwarantowała jej bezpieczeństwo od patelni Susan Anne. Dziadek z kolei nie miał tyle szczęścia.
Już miała odpowiedzieć coś na jego słowa o nieodpowiedzialności wielu z właścicieli magicznych zwierząt, gdy Matthew dodał na koniec swojej wypowiedzi to jedno przepiękne słowo. Gotowy. Ostrożnie poprowadziła go zatem jeszcze kilka kroków do przodu, wolną ręką obracając przygotowaną wcześniej podpórkę stylizowaną na gałązkę, na której przesiadywał ognisty ptak, i w końcu cofnęła dłoń sprzed oczu mężczyzny. Przed nim, na swoim ulubionym miejscu, spoczywał ptak o czerwono-złotym upierzeniu, z lazurowym pasem przecinającym skrzydła. Jego brązowawy dziób był lekko zakrzywiony, w kilku miejscach zadrapany, a błękit wokół bystrych lecz zmęczonych oczu dodawał mu uroku. Jeden z pazurów jego łapek był ułamany, drugi nadłamany, lecz swoim fachowym spojrzeniem Plum mogła stwierdzić, że feniks czuł się już zdecydowanie lepiej niż kilka dni temu, gdy wdał się w raczej nieprzyjemne starcie z innym z ptaków zgromadzonych w sklepie. Był przy tym dość sporych rozmiarów, co ewidentnie wskazywało na dorosłość osobnika. Wielkimi krokami nadchodził czas, gdy po raz kolejny miał obrócić się w popiół, a Puchonka niczego nie pragnęła bardziej niż tego, by mógł przeżyć kolejną stresującą dla niego przemianę u boku kochającego go właściciela.
- Nazywam go Krwinek - wyznała, przesuwając się na bok i pozwalajac Matthew'owi lepiej przyjrzeć się zwierzęciu. Serce dudniło w klatce jej żeber niczym dzwon, ogromny, mosiężny, zupełnie tak, jakby to ona sama po raz pierwszy stawała przed stworzeniem, które było jej pisane złotymi literami fatum. A przecież to on, ach, to do niego należało pełne prawo czerpania z wszechobecnej wokół nich szczęśliwości. - Od kilku ostatnich tygodni wydaje się być zestresowany nadchodzącym spaleniem, więc nie zraź się, proszę, jeżeli będzie trochę nieufny. To przemiłe stworzenie. Bardzo sympatyczne i towarzyskie, chyba najbardziej spośród wszystkich feniksów, jakie tu mieliśmy.
___________ Rzuć kostką na reakcję feniksa! Każde 10 punktów z ONMS gwarantuje ci możliwość wykonania jednego przerzutu.
kostki:
1, 2 - Feniks pozostaje w bezruchu i przygląda ci się trochę spode łba, nieufnie, odsuwając się od ciebie jeżeli próbujesz go pogłaskać, przy okazji wydając z siebie smutny ćwir. Uważaj, bo może bardzo boleśnie dziobnąć!
3, 4 - Feniks ożywia się na twój widok i próbuje towarzysko dziobnąć cię w palec w ramach powitania. Widzisz w jego oczach ogniki zainteresowania. Kieruje dziób w stronę twoich kieszeni, szukając czegoś do jedzenia.
5, 6 - A to dopiero niespodzianka! Gdy wyciągasz dłoń w jego kierunku, feniks podrywa się ze swojego legowiska i usadawia się na twoim przedramieniu, dotykając delikatnie czubkiem dzioba twojego policzka. To zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Każdy z nich kreował swój własny świat, do którego dopuszczał tylko nieliczne, godne ku temu osoby. Może nie tyle godne, co bardziej o dobrym sercu, pozbawione cząstki zła, przepełnione zaś dobrocią, choć wcale nie będącą do końca widoczną na pierwszy rzut oka. Zdawali sobie z tego sprawę, jak wiele niebezpieczeństw czyha poza strukturami ich baniek, które sami stworzyli - doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest do końca kolorowe. Starali się jednak, by ich świat był barwny, przepełniony tym, co dla większości nie jest zrozumiałe - i głównie dlatego dzielenie wzajemnej pasji spowodowało, że empatia Matthewa wyczuła bijącą ze strony Puchonki dobroć. Byli z tych samych domów, pozbawieni być może cech innych ugrupowań, aczkolwiek na swój sposób wyjątkowi. Do tego świata wprowadził go ojciec, a delikatności nauczyła matka, która nie przejawiała żadnych negatywnych emocji. Wszystko jednak ma swój początek oraz koniec - w wyniku czego pewnego dnia rodzicielka nie powróciła. Bezkresne podróże zakończyły się ostatecznie otrzymaniem tytułu ucznia, a następnie przybraniem rangi studenta; pozostawiony sam sobie, zbyt wielu osób do zwierzania się z własnych problemów nie miał. Ostatnio zaś jego świat przepełnił się szarością, brakiem ciepła barw, które zazwyczaj pozostawały poza zasięgiem ludzkiej dłoni. Mało kto wiedział o tym, jak nietypowe wnętrze skrywa w sobie uzdrowiciel - gdyż ludzie zazwyczaj starali się psuć wszystko, co zbudował. Wpuszczał do niego przede wszystkim zwierzęta - zwierzęta, które potrzebowały jego pomocy, a następnie stawały się samodzielnymi bytami, ale nie chciały opuszczać. Nie potrafiłby postąpić jak Fairwynowie - odebrać wolność, wykorzystać jakąkolwiek część ciała do stworzenia różdżek o wyjątkowej mocy; nie było mu to potrzebne w żaden szczególny sposób. Czy było go stać na wynalazek ze strony rodu o niezbyt pewnej reputacji? Owszem. Ale to wiązałoby się z zerwaniem reguł, które od dawna kierowały jego życiem. - Otworzyłbym chyba wówczas własną menażerię, chociaż raczej bym żadnego stworzenia nie sprzedał.- odpowiedziawszy jak najbardziej szczerze, rzucił równie prawdziwym uśmiechem w jej stronę. Obydwoje zdawali się żyć w podobny sposób, a przede wszystkim interesować tym samym; każdy z nich chciał jak najlepiej, aczkolwiek czasami bezsilność dawała się we znaki. Całe szczęście - Matthew mieszkał sam, tudzież mógł posiadać dowolną ilość zwierząt, gdyż nikt nie narzekał. Nieliczni chcieli go odwiedzać - był w ich oczach dziwakiem. Dziwakiem, przybłędą, posiadał nietypowe, niedopuszczalne społecznie zachowania. Miejsca i tak było wystarczająco za dużo - jeżeli zaś posiada on jakąkolwiek możliwość zapewnienia godnego bytu stworzeniom odrzuconym oraz zapomnianym, dlaczego ma siedzieć z założonymi rękoma i bezczynnie czekać? Pozwolił sobą poprowadzić do przodu - nie przeszkadzało mu to w żaden szczególny sposób. Był zaintrygowany, choć ewidentnie - spotkanie ze zwierzęciem wiązało się w pewnym stopniu z niepewnością. Jak się zachowa? Jaka będzie jego reakcja? Czy go polubi? Tak wiele pytań, a zaskakująco mało odpowiedzi, kiedy to stawiał ostrożnie kolejne kroki. Zbyt długo na zobaczenie feniksa nie musiał czekać - kiwnięciem głową podziękował Plum zapoznając się powoli i ostrożnie z całokształtem ognistego ptaka. Zaskakujące było to, jak wyglądał - nigdy wcześniej nie miał okazji go widzieć w tak pełnej okazałości. Ogniste pióra, turkusowy pas przeszywający skrzydła, delikatnie porysowany dziób oraz zmęczone, aczkolwiek bystre oczy przeszywające sylwetkę. Był dorosłym osobnikiem - zaskakująco przepięknym, mimo pewnych nieścisłości w sprawie pazurów, które zdawały się być wynikiem bójki, o której Matthew nie był świadom. Jak można odrzucać takie stworzenia? Dlaczego, dlaczego to musi iść w kierunku irracjonalności związanej z opieką? Błękit tęczówek uspokoił go - czyżby rzeczywiście feniks dawał w pewnym stopniu ulgę? Nie wiedział. - Ciekawe imię. - przyznał jak najbardziej szczerze, tudzież to mu się bardziej kojarzyło ze sprawami uzdrowicielskimi, aczkolwiek tego nie wypomniał w żaden szczególny sposób. Przyjrzał się dokładniej, zapoznając z manufakturą niezwykłości magicznego stworzenia - tylko nieliczni byli gotowi na to, by je oswoić. Czy jednak on mógł? Czy mógł zaskrobać sobie zaufanie ognistego ptaka? Wbrew pozorom nie bez powodu to właśnie Plum wybrała go na kogoś, kto stanie się przyjacielem zwierzęcia o niebywałych właściwościach. - Rozumiem to doskonale, sam bym w pewnym stopniu reagował podobnie. Zapewne nie chodzi tutaj tylko o sam fakt spalania - lecz to, jakie uczucia się z tym wiązały. - powiedziawszy, skupił przez chwilę tęczówki na Bubblegum. - Chciał spełnić oczekiwania poprzedniego właściciela, zdając sobie sprawę z tego, że ten proces nie bywa dla niego zbyt litościwy. Może z tym wiązać się poczucie winy, nie pogodził się z tymże faktem. - zbliżył się ostrożnie do stworzenia, mając nadzieję na to, iż nie przestraszy się ono w żaden szczególny sposób. Powoli, ostrożnym ruchem, wpatrując się w błękitne tęczówki napawające go spokojem, skierował własną dłoń w stronę feniksa. - Spokojnie, nikt nie przyszedł Cię tutaj skrzywdzić. - powiedział łagodnym głosem, czując ożywienie ptaka, a tym samym uszczypnięcie w palec na powitanie. Na twarzy uzdrowiciela pojawił się uśmiech - uśmiech świadczący o radości, jak również zaintrygowaniu. Szczery, pozbawiony negatywnego wydźwięku. Dłoń powoli, ostrożnie, pojawiła się na łbie zwierzęcia, kiedy ten postanowił przeszukiwać i stukać kieszenie w celu znalezienia czegoś do jedzenia; niestety, Matthew nie posiadał niczego w guście ognistego stworzenia. - Ach, nie mam niczego, czym mógłbym Cię zadowolić, aczkolwiek mogę pomóc w pewnej kwestii... - oznajmiwszy, rzucił jeszcze bardziej szczerym uśmiechem, wyciągając różdżkę w celu uleczenia tego, co rzuciło mu się w oczy. - Nie masz się czego bać. - uspokoił go, rzucając tym samym bezinkantacyjnie zaklęcia. To wystarczyło, by feniks zaznał spokoju pod względem odniesionych wcześniej obrażeń - pazury powróciły do swojej pełnej sprawności, kiedy czary okazały się być wyjątkowo odporne na działanie zakłóceń. - Wdarł się w bójkę? - zapytał się, kierując spojrzenie w stronę Plum.
Pamiętała, gdy po raz pierwszy zaprowadzono ją do gabinetu gdzie urzędował Alexander. Przestraszoną, z powykrzywianymi mięśniami, ze szczęką zaciśniętą w okropnym, gwałtownym skurczu, tak mocno, że zęby wbijały się boleśnie w ścianę policzka, sączyły zeń krew. Inni uzdrowiciele powtarzali, że musiała się zrelaksować. Zapomnieć na chwilę o reakcjach jej organizmu i pozwolić sobie na rozluźnienie, na rozproszenie uwagi od cierpienia przypominającego uścisk węża dusiciela. Matthew był inny. Zareagował wtedy od razu, podał jej odpowiednie leki i upewnił się, że ich działanie nastąpiło wystarczająco szybko, by przynieść jej tak pożądane ukojenie. Palce u stóp przestały wyginać się tak drastycznie do dołu, chude palce u dłoni odzyskały wcześniejszą sprawność. Mogła wtedy odpocząć, ledwo przytomnym spojrzeniem wodząc ku górze, ku falującemu nad nią w zmęczeniu sufitowi, ku promieniejącej twarzy jej wybawcy. W pewnym sensie już wtedy wiedziała, jak wielką dobrocią epatował. Zamiast zbyć jej problem wytłumaczeniem mugolskiej przypadłości o niewyjaśnionym, niesprecyzowanym podłożu, rzeczywiście zagłębił się w problem i zrobił wszystko, by ataki choroby powracały jak najrzadziej. A skoro w tak piękny sposób pomógł jej z niefortunną przypadłością zdrowotną, z całej siły wierzyła w to, że Krwinkowi również będzie w stanie poświęcić swoje serce. W końcu wlaśnie tego potrzebował ten egzotyczny, azjatycki ptak, którego życie u boku człowieka potraktowało tak niesprawiedliwie - i tego dnia przeznaczenie Krwinka miało się wypełnić.
Patrzyła, z jak niespodziewaną radością ptak witał się z nowonadeszłym klientem menażerii, dzióbkiem poszukując w kieszeniach mężczyzny smakołyków i drobnych ziół oraz roślinek, którymi żywił się na co dzień. Wraz z Matthew'em wydawali się od razu nawiązać poruszającą serce więź porozumienia, na tyle, by Puchonka zdała sobie sprawę, jak trafnym był jej wybór względem osoby do kontaktu w sprawie tego feniksa. Rzadko kiedy zwierzę spoglądało z taką uciechą na rysujący się przedeń świat. Rzadko kiedy dziobało z wesołością młodego pisklęcia, rzadko kiedy tak bezczelnie wpychało dziób między materiał ubrań, eksplorując miękkość faktury i podejmując coraz to nowsze próby odnalezienia powitalnych przekąsek. Ostatkiem siły woli powstrzymała się, by nie zaklaskać z podziwem. Nie chciała ingerować w tak intymny moment pomiędzy tą dwójką, toteż po prostu splotła ze sobą dłonie, przyciskając je pod swój podbródek zaraz po tym, jak niemalże podskoczyła z entuzjazmem. To piękny, wzruszający widok, o którym zaangażowany w życie swoich podopiecznych sprzedawca menażerii mógł marzyć.
- Rozumiesz go. Chyba naprawdę go rozumiesz - zawyrokowała pełnym szczęścia świergotem, by potem przyglądać się, jak mężczyzna ponownie unosi różdżkę i, tym razem, skupia się na ranach zwierzęcia. Feniksy nie należały do przesadnie walecznych, agresywnych stworzeń, ale, zaczepiony przez kilka bardziej napastliwych papug, bronił się na tyle, na ile pozwalały mu starutkie już mięśnie. Zadrapania i ubytki pazurów zniknęły zupełnie jak jej własne strupy, a ptak uderzył delikatnie dziobem w ramię czarodzieja, jakby dziękując mu za przyniesienie tak wyczekiwanej ulgi. Jego postura na drewnianej gałązce od razu zdawała się poprawić. - Kilka dni temu mieliśmy tutaj mały incydent. Jeden z klientów zachował się... nieodpowiednio względem papug, które potem musiały odreagować stres. Krwinek często jest obiektem żartów i nieprzyjemności ze strony innych zwierząt, niestety. Ja myślę, że wynika to z jego spokojnej, dobrej natury. - Mówiąc to, Plum sięgnęła do postawionego nieopodal pojemnika i zdjęła zeń wieczko, następnie podając Mattowi kilka z ulubionych przez stworzenie roślin, by mógł sam zaspokoić jego głód. Dokładnie tak, jak oczekiwał tego feniks.
- Pomyślałam, że skoro on ma problem z przemianą w popiół, potrzebuje kogoś bardzo cierpliwego do towarzystwa w tym procesie. A ty jesteś cierpliwy. I--- może on też pomógłby ci w przemianach, kiedy będziesz smutny. Może przypomniałby ci, że czasami należy po prostu spalić za sobą to, co złe, i znowu się uśmiechnąć - wyjaśniła mu swoje rozumowanie. Być może Plum nie należała ani do najmądrzejszych, ani do najbardziej spostrzegawczych ludzi stapających po ziemi, ale potrafiła wyczuć sączący się z człowieka smutek. Dekadentyzm. Melancholię. Piętrzące się problemy wołąjące o pomoc. Czuła, że w pewien sposób właśnie ten feniks będzie w stanie odegnać zbierające się nad sercem uzdrowiciela chmury w krytycznych momentach i ponieść go z powrotem w stronę myśli pięknych, myśli dobrych. Bo na to właśnie zasługiwał. Widziała, z jaką troską obchodził się ze zwierzęciem; widziała, z jakim namaszczeniem witał się z nim i jak wszystkie troski momentalnie odchodziły w niepamięć zarówno u jednego, jak i u drugiego z nich na wzajemny widok. Gdyby Matthew zdecydował się wyjść bez Krwinka, na pewno złamałby mu serce. I jej też. I sobie też!
- Wpadło ci do głowy jakieś imię? - spytała więc podchwytliwie, wiedząc, że w momencie nazwania pupila, żaden z potencjalnych klientów menażerii nie wychodził z niej z pustymi rękoma. Pan Alexander nie mógł być w tej kwestii wyjątkiem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Unikał zwlekania z rozwiązaniami. Starał się odnaleźć w przypadku Plum w pewnym stopniu lekarstwo na jej przypadłość. Matthew doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że zazwyczaj uzdrowiciele pod względem chorób mugolskich nie posiadają ani zalążka wiedzy, co nie zmienia faktu, iż zachowanie względem Bubblegum było wręcz tragiczne. Nie mógł stać bezczynnie oraz pozwalać na dalsze odczuwanie bólu pod wpływem mięśni, które działały na niekorzyść całokształtu ciała, w którym przecież znajdowała się ludzka dusza. To nie było normalne - kazać się rozluzować, kiedy tak naprawdę ciało wykonywało całkowicie inne, pozbawione wydźwięku umysłu polecenia. Nie potrafiłby przejść obojętnie, a przede wszystkim podać tak zbyteczną radę - doświadczony także względem chorób pochodzących ze świata niemagów, wyjątkowo szybko znalazł rozwiązanie - pozwolił na to, by uścisk szczęk nie wywoływał bólu, podając odpowiednie lekarstwa. Stosując zaklęcia, na które inni nie odważyli się skinąć głową, jakby traktując przypadłość dziewczyny jako coś zaraźliwego. Nic co ludzkie, nie jest mi obce - z takim nastawieniem podchodził uzdrowiciel do dosłownie z każdego z przypadków. Starał się odnaleźć odpowiednie rozwiązanie, aby napady nagłego skurczu pojawiały się jak najrzadziej; nadal jednak nie istniało odpowiednie lekarstwo, które pozbawiłoby jej tejże choroby. Pod tym względem czuł się bezsilny - aczkolwiek nadal odpowiednio spełniał się w zakresie przynoszenia ulgi. Nie potrafił znieść niepotrzebnego cierpienia; a przede wszystkim obojętności personelu oraz słabych wymówek. Aczkolwiek tego nie pokazywał - był zaskakująco łagodny, a przede wszystkim - pozbawiony krzty agresji wobec drugiego człowieka. Nigdy nikogo nie zaatakował bez wyraźnego powodu, jak również nigdy nikogo nie zabił - w zakresie własnych korzyści. Albowiem nie zawsze dane mu było uratować kogoś z ramion Śmierci. Nie przeszkadzało mu to, jak feniks wpychał swój dziób w stronę kieszeni, zapoznając się z manufakturą ubrania przesiąkniętego zapachem właśnie leków oraz ziół ze Świętego Munga. Jakby nie było - pracował tam praktycznie codziennie, w wyniku czego on sam chyba pachniał tylko i wyłącznie sterylnością pomieszczeń przepełnionych różnorodnymi pacjentami. Pacjentami mniej lub bardziej skorymi do współpracy; pacjentami mniej lub bardziej stabilnymi. Niedawno przecież został zaatakowany przez kobietę, która wcześniej groziła sobie nożem; po tym incydencie pozostał tylko ślad we wspomnieniach, będący niezbyt przyjemnym odkopaniem starych dziejów. Nie miał jej za złe, przyzwyczajony do tego typu obrotów zdarzeń - choć to wszystko mogło się skończyć o wiele gorzej. Dotyk nietypowych piór zdawał się go uspokajać i napawać radością - kiedy to palce przemierzały przez kolejne chorągwie o niezwykle ognistej barwie; Matthew wyjątkowo łatwo nawiązywał więź porozumienia ze stworzeniami - mniej lub bardziej magicznymi. Niestety - nie miał niczego, czym mógłby go uraczyć na powitanie. Czyżby zawalił? - Sądzę, że to relacja wzajemna, choć on zapewne już więcej wie o mnie niż ja sam jestem w stanie powiedzieć.- powiedziawszy jak najbardziej szczerze, zdołał uleczyć rany należące do feniksa. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż te łagodne stworzenia nie lgną w żaden sposób do walki; zdolne używać teleportacji, mogą również w pewnym momencie zwyczajnie zniknąć, wyparować, rozpłynąć się w powietrzu. Uśmiech z trudem potrafił wyzbyć ze swojej twarzy; kontakt z ptakiem wydawał się rekompensować mu wszystkie straty, tak samo jak bystre spojrzenie błękitnych tęczówek oraz delikatne uderzenie dziobem w ramię. Rzadko kiedy zdarzało się tak szybko wychwycić nić porozumienia; czyżby został w pewnym stopniu wybrańcem? Sam nie wiedział, aczkolwiek widać po nim było, że towarzystwo ich wszystkich tutaj, nie tylko stworzenia magicznego, lecz także Plum, napawa go spokojem ducha znajdującego się wewnątrz ostatnio osłabionego ciała. - Uważam, że psy go polubią. - oznajmił, kierując spojrzenie tęczówek w stronę Bubblegum, by następnie otrzymać od niej odrobinę ziół, którymi mógł uraczyć ognistego ptaka. - Dziękuję. - spod jego spierzchniętych warg wydobyło się do słowo, zaś głową delikatnie skinęła na znak podziękowania. Tuż po chwili uraczył wyjątkowego towarzysza porcją jedzenia - zaskakujące było to, do jak szlachetnych stworzeń należały feniksy. Nie zabijały. Nie mordowały. Nie niszczyły. Nie dbały o władzę. Gdyby tylko człowiek mógł wyzbyć się cech, które go ograniczają, zamiast chodzić do celu po trupach, ku własnym zachciankom... Świat na pewno wyglądałby lepiej, zaś Matt nie musiałby się ukrywać ze swoją empatią; nie musiałby się bać, a przede wszystkim unikać towarzystwa innych. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy to zdołał nakarmić nowego towarzysza, po chwili głaszcząc go łagodnie po miękkich piórach. Czyli to znajduje się w jego różdżce... - Trafne spostrzeżenie... - zdołał na początku powiedzieć, odrobinę zdziwiony. Nie spodziewał się ze strony Bubblegum takich słów, a przede wszystkim porównania jego stanu do tego, jak feniks jest w stanie obrócić się w proch oraz z prochu powstać. - Człowiek poddaje się nieustannej metamorfozie, czyż nie? Gorzej jednak, gdy nie potrafi wyrwać się z tego, w czym stąpa od wielu lat i utyka w jednym miejscu z przeszłości. Feniksy są w stanie przenieść ogromne ciężary, przynieść ulgę, przejść przez chwilowy ból, by następnie obrócić się ponownie w coś pięknego... - nawet nie poczuł, jak jego oczy się zaszkliły. Czy wierzył w to, co sam mówił? Czy był od tego jakiś ratunek? Czy był w stanie wyrwać się z melancholii otaczającej jego serce. Czy kiedykolwiek uda mu się zrzucić łańcuchy ciążące na jego barkach od zarania dziejów? Jedna z łez bezwstydnie spłynęła po policzku, okazując jego uczucia. Wzruszyło go to; wbrew pozorom bardzo łatwo było u niego spowodować ekspozycję emocji, jednak wymagało to przede wszystkim cierpliwości oraz braku nacisku. Większość uznawała, że nie ma żadnych uczuć, że nie potrafi nawiązać więzi - co było kompletną bzdurą wyssaną z palca. Bał się okazywać to, co czuje, bojąc się odrzucenia oraz uznania za dziwaka. - Przepraszam, nie wiem czemu nawet... - próbował się wytłumaczyć, uśmiechając się szczerzej; ostatecznie tylko przetarł oczy, które posiadały nadal w pewnym stopniu ziarenko tego, co dla wielu nie było do końca widoczne. Ostatni raz, nie z powodu epizodu depresyjnego, rozpłakał się wtedy, gdy przyjaciel przycisnął go do muru, gdy starał się go złapać w swojej toksycznej grze; wbić igły oraz wprowadzić nieznaną substancję. Nie był to zbyt przyjemny widok. - Myślę, że... - zastanowił się przez chwilę, choć postanowił odsunąć wszelkie wątpliwości na bok. - ...Euthymius będzie dobrym imieniem. - oznajmił ostatecznie, spoglądając w stronę feniksa, od którego nie było już wyjścia. Nie zamierzał go tutaj zostawić, a przede wszystkim nie zamierzał łamać ani sobie, ani komu z obecnych serca. To stworzenie było wyjątkowe, zaś Matthew wyjątkowo szybko wytworzył z nim odpowiednią więź. - Przydałoby się jeszcze klatkę dokupić oraz jedzenie, choć nie jestem pewien co do tego pierwszego. Nie potrafię sobie wyobrazić feniksa zamkniętego właśnie w klatce. - powiedział jak najbardziej szczerze; obecnie nie interesowała go cena w żaden szczególny sposób. Odpowiednie pieniądze ze sobą miał.
Uważam, że psy go polubią. To właśnie był wyrok, na który tak oczekiwała. Wiedząc, jak niezwykle ważną jest aprobata jego czworonożnych przyjaciół, dla Plum najbardziej liczyło się to, jak uzdrowiciel wyobrażał sobie ich reakcję na nowego członka kolorowej, radosnej rodziny; czy go zaakceptują, czy będą gonić za nim z wystawionymi kłami, pragnąc udziabać kawałek ognistego pióra. Ona sama nie miała tego problemu. Duane, puchacz o czarnych piórach i hebanowych oczach, zachowywał się przyjaźnie w stosunku do otrzymanego niedawno od Mefistofelesa kota, pochodzącego zresztą właśnie z tej menażerii. Caomh był w podobnej sytuacji jak Krwinek, mający niebawem otrzymać od swojego właściciela zupełnie nowe imię. Jego ślepia z nadzieją obserwowały przewijających się przez sklep klientów, a Puchonka za każdym razem patrzyła na narastające w nim cierpienie, gdy dzieci, młodzież i dorośli przechodzili obojętnie obok jego kojca. Miał zbyt duże, złote oczy, nieproporcjonalne do reszty obsydianowej mordki. Trochę krzywe łapki. Ogon mknący bardziej w stronę prawą aniżeli tworząc prostą, elegancką linię. Jego lekka, nieznaczna deformacja fizyczna jeszcze w przedbiegach skreślała go w konkurencji z innymi, bardziej rasowymi kotami, na które większość przechodniów zwracała uwagę. Dlatego właśnie Plum kochała go najmocniej. I, zauważywszy to jeszcze przed swoim odejściem, Ślizgon postanowił sprezentować jej tego specyficznego jegomościa, jednocześnie dodając do jej życia odrobinę przepięknych promieni słonecznych, jakimi było szczęście właściciela nowego zwierzęcia. Od tamtej pory kocię zwane Caomh chętnie spędzało czas ze swoim przyjacielem Duane, ba!, zdarzało się nawet, że spali wtuleni w siebie na parapecie okna Pokoju Wspólnego. Był to nie lada widok, a już z pewnością taki, który działał niczym najlepszego rodzaju lekarstwo na wszystkie jej smutki.
Dlatego właśnie tak ucieszyła się, przyglądając się interakcji zachodzącej między feniksem a wybranym przez niego czarodziejem. Uśmiech pobladł nieco, ustępując miejsca zdumieniu, ściśnięciu serca, dopiero wówczas gdy po policzku Matta spłynęła pojedyncza łza wzruszenia; podobnie silne reakcje zdarzały się rzadko, bardzo rzadko, lecz bycie ich świadkiem Plum uważała za najwyższy zaszczyt. Skinęła głową ze zrozumieniem, ekspresją swojej twarzy starając się wyrazić, że nie było to niczym innym niż aktem bycia dobrym człowiekiem. Bo przecież tym właśnie był Matthew. Dobrym człowiekiem. Człowiekiem, który decydował się na przygarnięcie porzuconego, zapomnianego przez los magicznego stworzenia, budząc w nim zaufanie, o jakie trudno było nawet pracownikom menażerii. Z zachwytem patrzyła, jak feniks po raz kolejny uderza główką o ramię mężczyzny, wyczuwając jego emocje i pragnąc dodać mu otuchy. Ich parantela formowała się na jej własnych oczach. I było to piękne.
- Euthymius... Zdecydowanie do niego pasuje. Kojarzy mi się z jakimś mędrcem z daleka, albo może starożytnym, greckim filozofem? - zaproponowała, po czym ponownie pozwoliła ustom ułożyć się w delikatnym, marzycielskim wręcz uśmiechu. - Nie zaprzątaj sobie głowy klatką. Zamiast tego w gratisie od sklepu dam ci jego gałąź, żeby łatwiej było mu przyzwyczaić się do nowego domu, mając cząstkę starego miejsca. Co ty na to? A odnośnie jedzenia, zaraz spiszę ci listę ziół i roślin, jakie bardzo mu smakują. Możesz kupić je w dowolnym zielarskim sklepie, będą na pewno lepszej jakości. Nawet moja babcia powinna mieć trochę w swoim składziku. Mogę poprosić ją, żeby raz na jakiś czas wysyłała wam jedzenie dla Euthymiusa w ramach prezentu ode mnie.
Plum podeszła do siedziska feniksa i chwyciła je delikatnie w dłonie, jednocześnie nakłaniając ptaka, by ten zwinnie przegramolił się na przedramię swojego nowego właściciela. Z pewnością ważył pokaźną ilość kilogramów, ale nie miała wątpliwości, że Matt poradziłby sobie z tak słodkim ciężarem. Następnie zapraszającym gestem wskazała czarodziejowi drogę powrotną do głównej części menażerii, gdzie dokonać miał płatności i dopełnić wszystkich formalności, w oczach prawa czarodziejskiego nabywając swojego nowego pupila.
- Szczerze mówiąc, bardzo zazdroszczę ci tej licencji... Widziałeś wozaka, który tak elegancko nas przywitał? Jest najmniejsza spośród swojego rodzeństwa i trochę zbyt gadatliwa jak na gusta naszych klientów. Chciałabym kiedyś zabrać ją ze sobą do domu, ale póki co to niemożliwe. Będę musiała poczekać na moją własną licencję - wyznała Puchonka i, stanąwszy za kasą, zaczęła pakować wszystkie ulubione przez feniksa przedmioty do torby oznaczonej logo menażerii. Oprócz eleganckiego, stylizowanego na gałąź legowiska była to jeszcze dość spora, szara piłeczka i zabawka w kształcie jesiennego liścia. Aż dziwne, że tak majestatyczne zwierzę rzadko kiedy chciało się rozstawać z tak banalnymi przedmiotami. - Wszystko to jest w cenie. Euthymius będzie cię kosztował dwieście galeonów, a ja, w ramach formalności, muszę jeszcze nacieszyć oczy twoją licencją - zapowiedziała z uśmiechem, zdejmując z ramion kolorowy sweter. W głównej hali sklepu panował tak ciepły, tropikalny klimat, że jej ekscytacja sprzedażą z pewnością nie przyczyniała się korzystnie do jej ciepłolubnego przesiadywania w grubszych ubraniach tego wieczora. Emocje ewidentnie brały nad nią górę. - Jeżeli nie chcesz się z nim teleportować do domu, dam ci transporter jednorazowego użytku.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Jakby nie było, to właśnie najbardziej przywoływało serce do odpowiedniej dumy - przyjaźń między stworzeniami. Czy to tymi magicznymi, czy może jednak tymi mniej magicznymi, nie muszą zwracać one na to, jakiej są rasy; są w stanie zaprzyjaźnić się z wieloma innymi. W to, że psy zaakceptują feniksa, Matthew wiedział doskonale - jedyny problem może być ze zbyt energicznym Braunem, aczkolwiek nie narzekał w żaden sposób na jego wyjątkową skoczność w stosunku do najróżniejszych sytuacji. Też nie mógł tego przewidzieć - być może ognisty ptak będzie w stanie prostym spojrzeniem błękitnych oczu spowodować, że ten zacznie odnosić się do niego z szacunkiem? Też nie sądził, by potencjalne koty stanowiły jakiekolwiek zagrożenie, bo i tak spędzały większą część czasu poza domem, powracając tylko i wyłącznie na ciepłe wieczory obok błękitnych płomieni ognia znajdującego się w kominku. Charakterystyczny trzask, towarzystwo zwierząt, ciepła herbata, czy może być większe szczęście? No i przytulające się futrzaki, co bywało zazwyczaj niezwykle urokliwym widokiem. Albo leżenie z nimi na kanapie - upchane tam, gdzie się da, czasami człowiek był w stanie poświęcić własne cztery kończyny, byleby zwierzęta mogły sobie bez problemów spać. Chyba obydwoje to doskonale znali - pomijając fakt, że sowa ze strony Matthewa, Imeda, nie była wyjątkowa chętna na jakiekolwiek czułości. Alexander kompletnie to akceptował - nie zdawał się być wyjątkowo obrażony, wiedząc o tym, że każde stworzenie ma swój własny, niepowtarzalny charakter, którego nie należy kwestionować. Niemniej jednak w pewnym stopniu odkrywanie zwierząt zdawało się go cieszyć - widząc, jak wiele cech posiadają poszczególne osobniki, nie mógł odmówić im należytego uroku oraz zaintrygowania skierowanego w ich stronę. A nawiązywanie z nimi relacji było o wiele prostsze oraz mniej skomplikowane; nie zwracając jednak uwagi na to, jak wyglądają, był w stanie zaskrobać sobie przyjaźń nawet najmniej spodziewanych stworzeń. A każde znajdujące się pod jego skrzydłami zdawało się posiadać w pewnym stopniu rany - po Lucky był w stanie zobaczyć brak jednego z zębów. Powoli przygotowywał się do zastosowania eliksiru na odrost, jednak nie wiedział, czy będzie to możliwe - pozostało tylko trzymać kciuki odpowiednio w górze. Nikt by nie chciał jej wziąć - aczkolwiek Matthew zdecydował się przekroczyć granice oraz zaoferować pomoc. Uzdrowiciel nie spodziewał się takiej własnej reakcji - nie wiedział także, co ma zrobić. Pierwszy raz w stosunku do drugiego człowieka był w stanie pokazać emocje, jakie nim targają - nie czuł się jednak w żaden sposób źle. Wiedział doskonale, iż Plum należy do nielicznych osób, które go rozumieją, a przede wszystkim nie wytykają palcami za swoje nietypowe zachowanie. Brak akceptacji bardzo często wydawał się być czynnikiem, w wyniku czego wpadał we własne, małe szaleństwo; z którego starał się powolnymi krokami wydostać, zgodnie z uderzeniami podeszwy obuwia o wilgotne podłoże. Powoli, aczkolwiek bez pomocy osób z zewnątrz, powracał do życia. Lekcja, którą tutaj odbył, na pewno nie pozostanie bez wydźwięku na dalszych decyzjach. Czując uderzenie dzioba, przeczesał raz jeszcze pióra przy pomocy własnych opuszek palców, przybliżając tym samym głowę w geście częściowego przytulenia. Czyżby wyczuwał? Ile był w stanie zauważyć? Zastanawiało go to niezwykle, jak inteligentne potrafiły być te ogniste ptaki; czy to prawda, że ich pieśń uspokaja czyste serca, zaś wzbudza niepokój w tych przeciążonych aż nadto grzechami? Nie wiedział. Czuł się jednak lepiej w towarzystwie zwierzęcia. O wiele lepiej - jakby czuł ulgę, nieznaną ulgę. - O ile się nie mylę, pochodzi ono ze starożytnej Grecji.- upewnił ją w przekonaniach, aczkolwiek nie był w stanie przypomnieć sobie, skąd dokładnie ono pochodzi. Być może kiedyś usłyszał? A może wymyślił? Sam nie wiedział, nie mogąc sobie w tejże kwestii właśnie zaufać. Jednak zbyt długo na odpowiedź pod względem przedmiotów nie czekał - zaskoczyła go dobroć ze strony Bubblegum, aczkolwiek to przecież była właśnie ona; Puchonka dbająca o jak najlepsze samopoczucie podopiecznych, czyż nie? Rzucił uśmiechem, niepewnym, aczkolwiek widocznym, kiedy to łzy całkowicie zniknęły pod kurtyną przeszłości. - Myślę, że to będzie mu odpowiadało. - powiedział, spoglądając w stronę feniksa. - Dziękuję. - przystał tym samym na propozycję ze strony dziewczyny, która ewidentnie chciała zapewnić dobry start. Cieszyło go to mocno - że ta nie zwraca uwagi na pieniądze, a bardziej na fakt zapewnienia szczęścia. Obserwując następne ruchy, Matthew został delikatnie przeciążony bagażem w postaci ognistego ptaka - aczkolwiek w tym pozytywnym sensie! Był on przede wszystkim duży, ale sam mężczyzna nie spodziewał się zdobycia tak szybko jego zaufania. W sumie, sam feniks chyba nie spodziewał się tego samego, a przynajmniej takie wrażenie był w stanie odnieść Matthew, adaptując się do nowej sytuacji. Poza tym, rzeczywiście - były to wyjątkowo słodkie kilogramy, na które warto było sobie nawet złamać kręgosłup! - Jaja Merlina... Tak, pamiętam. - skinął głową, posyłając tym samym uśmiech, kiedy to znaleźli się w odpowiednim miejscu o odmiennej temperaturze. Sam Matthew zdawał się delikatnie gotować pod względem tropikalnego klimatu, aczkolwiek ostatecznie dzielnie wytrzymywał panujące ciepło. - Wiesz doskonale, że mogę Ci pożyczyć pieniądze na licencję. Nawet nie musisz oddawać! Wystarczy, że do mnie napiszesz. - zaoferował własną pomoc, skupiając swoje zielone obrączki tęczówek w stronę Puchonki. Jego wypłata była tak ogromna, że nie szczędził sobie ich wykorzystywania w dobrym celu. Obserwując pakowane przez Plum rzeczy, wyłożył na blat odpowiednią ilość pieniędzy - dwieście galeonów było teoretycznie dużą kwotą, ale nie liczył każdego grosza - nie był skąpcem. Tym samym wyciągnął z kieszeni licencję. - Proszę bardzo. - podał, by po chwili ja odebrać. Była aktualna, oficjalna, oryginalna. Matthew nigdy nie omijał legalności - wszystko starał się zdobywać na drodze godnej jego własnym zasadom. Zauważył, że dziewczynie jest gorąco, ale w sumie nie dziwił się jej - sam by zdjął własny płaszcz, aczkolwiek obecnie nie mógł. - Teleportuję się - nie powinno być z tym najmniejszego problemu. - oznajmił szczerze; nie po to zdobył wcześniej teleportację łączną, żeby z niej nie korzystać, czyż nie? Rzuciwszy charakterystycznym podniesieniem kącików ust do góry, w tenże sposób w pewnym stopniu pożegnał się z miłośniczką zwierząt. - Dziękuję za wszystko - i uważaj na siebie. - uścisnął jej dłoń, zanim się teleportował; okazując przede wszystkim wdzięczność. Widząc gotowość ptaka do teleportacji, przypomniał sobie o zasadzie ce-wu-en, by następnie z charakterystycznym błyskiem zniknąć.
Praca w menażerii u pana Nanuka wydawała się być spełnieniem marzeń - i nie miałaś co do tego żadnych wątpliwości! Możliwość obcowania ze zwierzętami magicznymi była czymś niesamowitym; chętnie wypełniałaś swoje obowiązki, karmiąc znajdujące się w tymże przepełnionym zwierzętami miejscu odpowiednie gatunki. Klientów było zawsze tyle, z iloma przyszło Ci się zmierzyć - tym razem zmiana przyszła razem z właścicielem całego dobytku, w wyniku czego miałaś rzeczywiście mniej do roboty w zakresie obsługi klienta. Przemieszczałaś się między różnymi strefami pomieszczeń - począwszy od tych sprzedawanych głównie nowym adeptom szkoły Hogwart, a kończywszy na tych, z którymi obcowanie wymagało przede wszystkim posiadania odpowiedniej, specjalistycznej wiedzy. Dbałaś o nie, dokarmiałaś, a przede wszystkim obdarowywałaś odpowiednią wówczas miłością. Od czasu do czasu zerkałaś do lelków wróżebników, które swoimi pomrukiwaniami zwiastowały kolejne opady deszczu w Wielkiej Brytanii; salamandry zdawały się opalać na kamykach, świecąc jasnymi promykami ciepła bijącego z ich ciał. Wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku: zadbane oraz posprzątane. Koty leniwie wyginały swoje ciała w najróżniejszych kombinacjach wbijania pazurków w charakterystyczne podłoże, sowy zaś z każdym nowym klientem przekrzywiały coraz to bardziej łebki; psidwaki grzecznie oczekiwały na nowych właścicieli, merdając ogonami. Co się dalej wydarzyło? Rzuć kostką!
1, 6 - brak klientów? Najwidoczniej! Nanuk znajduje Ci jednak dość nietypowe zajęcie, wciskając tym samym w dłoń ogromny zbiór informacji o zwierzętach magicznych napisanego przez samego słynnego magizoologa, Newtona Scamandera. Doskonale wiedziałaś, kim on jest, niemniej jednak postanowiłaś jeszcze raz przejrzeć notatki, z którymi miałaś wcześniej w mniejszym lub większym stopniu do czynienia. W międzyczasie zajmujesz się również magicznymi stworzeniami, w wyniku czego, wykorzystując wiedzę zawartą w podręczniku, udaje Ci się ją przełożyć na część praktyczną podczas opieki nad niuchaczem, w wyniku czego otrzymujesz jeden punkt do kuferka z dziedziny ONMS! Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie.
2, 5 - nuda, nuda i jeszcze raz nuda! Obserwując kropelki deszczu ścigające się wzajemnie pod wpływem opadów, nie masz niczego szczególnego do roboty. Nie masz, dopóki do miejsca Twojej pracy nie wparował jeden z bardziej wymagających klientów. Było po nim widać, że zajmuje się przede wszystkim hodowlą magicznych stworzeń - zaś dzięki umiejętnościom komunikacyjnym zdobywasz jego sympatię. Co prawda jest gadatliwy, aczkolwiek na pewno nie nachalny - nie dość, że dowiadujesz się paru ciekawostek, to jeszcze przy okazji pozostawia Ci drobną sumkę galeonów, zauważając Twoje zaintrygowanie zwierzętami. Okazuje się, że jest to aż dwadzieścia monet! Odnotuj zysk w odpowiednim temacie.
3, 4 - wystarczająca ilość klientów powoduje, że wraz z Nanukiem nie wiesz, do czego włożyć ręce. Tutaj ktoś chce jedno zwierzę, potem następna osoba okazuje licencję i trzeba wejść w bardziej oddaloną strefę menażerii... I to Ci się właśnie przytrafiło! Pewna kobieta poprosiła o zapoznanie się z poszczególnymi psidwakami, zainteresowana ich kupnem. Rzuć jeszcze raz kostką! Parzysta - bez problemów udaje Ci się sprzedać zwierzę, a przede wszystkim sobie z nim poradzić, w wyniku czego możesz obsługiwać kolejnych klientów. Szef jest z Ciebie dumny! Nieparzysta - kiedy próbujesz nawiązać jakikolwiek kontakt z psidwakiem, kupiec zdaje się być wyjątkowo niecierpliwy, w wyniku czego dochodzi do wypadku. Stworzenie najwidoczniej się zestresowało, w wyniku czego zatopiło swoje kły w Twojej dłoni! Ból może nie jest zbyt duży, aczkolwiek na pewno nieprzyjemny. Zdenerwowana pani wychodzi z pomieszczenia, narzekając na rzekomy nieporządek. Przez następny wątek będziesz zmagać się z niefortunnym bólem ręki.
A to dopiero dzień. Pląsając od jednego klienta do drugiego, przeciskając się pomiędzy zgromadzonymi w menażerii czarodziejami, Plum wychodziła z siebie by zapewnić każdemu z odwiedzających sklep odpowiednią uwagę. Pan Nanuk robił zresztą to samo, jako jedyny obecny tego dnia na jej zmianie. Razem miło obsługiwali tych uprzejmych, ścierali się z tymi mniej wyrozumiałymi; gdy myślała, że być może wszystko właśnie miało się uspokoić, do sklepu weszła ona. Ubrana w jaskrawożółty, futrzasty płaszcz, z gustownym berecikiem na głowie przykrywającym fale czarnych loków, wyfiokowana i wypachniona. Woń jej perfum szybko rozeszła się po całej sali, wgryzając się w płuca Puchonki i dusząc ją od środka. Niestety właśnie w tym momencie pracodawca znikł gdzieś na chwilę, obsługując innego klienta, i wątpliwej wartości przyjemność spadła na jej barki. Z cichym, stłumionym pod nosem westchnieniem dziewczyna przywitała zatem wzniosłego uosobienia czarownicę, wysłuchując z cierpliwością całej listy życzeń, jaką ta wystosowała.
Psidwak. Chociaż Plum wydawało się, że miała dla kobiety wręcz idealnego kandydata, klientka pozostawała nieprzejednana i bezpardonowo wgramoliła się za sprzedawcą do części menażerii uważanej za mniej bezpieczną. Przedstawianie jej poszczególnych zwierząt wcale nie było prostsze niż reszta interakcji. Większość stworzeń niezbyt przychylnie reagowała na obecność obcej, nieprzyjemnie pachnącej pani, i powarkiwały przez zaciśnięte zęby, wprawiając kobietę w jeszcze gorszy nastrój. A to wszystko zaowocowało... Wypadkiem. Rozdrażniona, zrezygnowana czarownica próbowała w końcu przepchnąć się do wyjścia z opryskliwym fuknięciem, w efekcie popychając Plum na jednego z bardziej zaagitowanych psidwaków - i jej ręka skończyła między kłami zwierzęcia, naznaczajac skórę kilkoma czerwonymi wgnieceniami układającymi się w ślad szczęki. No pięknie.
Pan Nanuk szybko pozwolił jej tego dnia wrócić do zamku, nakazując, by odpoczęła, natomiast sam zapewnił sobie pomoc dwóch z przebywających na urlopach wypoczynkowych pracowników.
Oprócz właścicielki kopalni, goblinów i typów spod ciemnej gwiazdy, raczej rzadko kto lubił niuchacze.
Zafiksowane na punkcie błyszczących się kosztowności stworzenia często rozsiewały wokół siebie chaos. Plądrowały zakamarki, w których migotały delikatnie odbijane promienie światła, przeszukiwały ubrania, chętnie dewastowały lokale mieszkalne swoich opiekunów, aż w ich kieszeniach nie pozostawało już ani odrobinę miejsca na kolejne świecidełka. Dlatego też, wyjątkowo - tylko kilka razy w roku - będące na sprzedaż w Menażerii u Nanuka, przesiadywały w oczekiwaniu na nowych właścicieli w szczelnie... Cóż, niemalże zbrojonych kojcach. W przypadku, gdyby jeden z nich wydostał się na zewnątrz, niepilnowany przez żadnego z pracowników, właściciel aż wzdrygał się z przerażenia na myśl o nieładzie, jaki mógłby zastać zamiast swojego ukochanego, dopracowanego w każdym szczególe dobytku. Połamane palmy podczas gonitwy, przerażone papugi - nie, nawet nie miał siły sobie tego wyobrażać. Gdy tylko do sklepu przybyła kolejna, zimowa dostawa kilku małych niuchaczy, czarodziej zalecił swoim pracownikom najwyższą ostrożność.
Wbrew pozorom zwierzęta te rozeszły się niczym świeże bułeczki. Po okazaniu aktualnej licencji uprawniającej do posiadania niebezpiecznych zwierząt i odpowiednim przekonaniu sprzedawców, kupcy przewinęli się przez menażerię już w przeciągu kilku dni, wybierając te z miotu, które najbardziej odpowiadały im względem przeróżnych kryteriów. Jedni zwracali uwagę na wygląd, inni na usposobienie, a jeszcze inni na siłę mięśni niuchacza, jakim byli zainteresowani; w rezultacie pozostawiając ostatnie z młodych stworzeń w kojcu, rude, o sierści przeciętej dwoma dużymi, białymi pasami na plecach; jeden z nich kończył się dopiero na mordce stworzenia, dodając mu charakterystycznej aparycji poprzez rozcięcie kolorów pyszczka. Jedna połowa była ruda, druga natomiast - biała. Spośród swojego rodzeństwa był zdecydowanie bardziej letargiczny i leniwy, a na dodatek mniejszy od pozostałych, nie wzbudzając tym samym zainteresowania potencjalnych klientów. Puchonka obserwowała narastającą w oczach pana Nanuka frustrację, aż pogodziła się z chaosem własnych myśli; podjęła decyzję. Tego samego dnia zapytała przełożonego, czy, z racji ukończonego kursu, nie mogłaby nabyć ostatniego z niuchaczy. Ba, nawet pożyczyła na ten cel galeony od @Matthew Alexander! Zgoda, otrzymana błyskawicznie zresztą, spowodowała, że Plum miała ochotę skakać ze szczęścia.
Tego samego dnia, po skończeniu swojej zmiany w menażerii i zasięgnięciu wiedzy Nanuka na temat tego gatunku, zabrała ze sobą trudnodostępne zwierzątko, które chętnie wtuliło się w ciepło dużej kieszeni (przeznaczonej do noszenia kotów na wysokości brzucha) i przespało całą drogę do domu. Dzięki Merlinie, bo gdyby zainteresowało się kosztownościami czarodziejów z Hogsmeade...
Nie był przyzwyczajony do ciszy i pustki. Całe swoje życie spędzał w zmiennym otoczeniu; jako dziecko więcej czasu spędzał włócząc się po głównych alejach, poznając zakamarki i wewnętrzne uliczki niewielkiego przecież miasteczka. W Hogwarcie musiał przystosować się do dzielenia dormitorium z innymi dziećmi, często głośnymi, energicznymi, denerwującymi. Trudno było znaleźć miejsce w szkole, gdzie Gryfoni nie popisywali się niczym napuszone koguty, gdzie nie szczebiotały przesłodzone Puchonki, gdzie Ślizgoni nie pluli swoim jadem. Nienawidził tego - na początku. Z biegiem lat gwar i ciągła ludzka obecność stawał się normą, wzorem i pożądanym stanem. Dlatego swoje pierwsze mieszkanie zdecydował się dzielić z Leonardo, dlatego też po jego wyprowadzce bez żadnego wahania przekazał klucze Heaven, aby swoją osobą wypełniła brak dawnego współlokatora, dawnego najlepszego przyjaciela. Kiedy więc teraz był w posiadaniu pięknego, dużego domu w Dolinie Godryka, zorientował się, że coś w nim było obce. Mimo że Margo nie szczędziła wizyt swojemu synowi, mimo że Felicity zdawała się czuć tu komfortowo, a Pan idealnie spełniał swoje skrzacie obowiązki, Ezra nie potrafił się odnaleźć. Miejsce było idealne, gdy potrzebował uciec na parę chwil od innych ludzi, gdy nie miał ochoty nawet na towarzystwo ślizgońskiej przyjaciółki, gdy chciał się wyciszyć przed kolejnym przedstawieniem - czy to jednak wpisywało się w definicję "domu"? Stąd właśnie list posłany do menażerii. Ezra zbyt młody był, aby domowe zacisze targać wrzaskami i kłótniami dzieci, alternatywną były jednak zwierzęta. Wzięcie pod swoją opiekę młodego stworzenia przez ogół uważanego za względnie niebezpiecznego niewątpliwie wymagało odpowiedzialności; można było się zastanawiać, czy Ezra - który nie potrafił wychować sowy, aby nie dziobała do krwi, psa, by nie traktował jak zabawki każdego przedmiotu w zasięgu pyszczka lub fretki, aby z zaufaniem traktowała jego znajomych - jakkolwiek nadawał się do tego zadania. Przyszłość miała to zweryfikować, ponieważ mimo wszystkich "ale" decyzja została podjęta, list wysłany, a @Plum Bubblegum poinformowana, jakiego klienta przyjdzie jej obsługiwać. Reszta już była tylko formalnością, prawda?
Tego dnia papugi pozostawały wyjątkowo niespokojne. Ćwierkały do siebie nawzajem z dalekich gałęzi lewitujących pod sufitem, spośród soczyście zielonych liści palm; raz po raz stroszyły pióra i rozprostowywały skrzydła, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Lelki wróżebniki nie pozostawały im jednakże zbyt dłużne. Swoimi sępowatymi szyjami sięgały ku sklepieniu, gdzie przesiadywały kolorowe ptaki, i obracały dzioby z pytającym spojrzeniem, kracząc echem. Zupełnie jakby ptactwo zdecydowało się urządzić małe, lokalne radio, w którym prowadziły audycje o wszelakiej treści. Plum osobiście wręcz przepadała za takim harmidrem. Tętniło tu życiem, energią, młodością, a przede wszystkim - niewinnością, której tak brakowało ludziom. Dlatego słuchała ich z zachwytem, radośnie, żegnając w tym samym czasie pana Nanuka, który na to popołudnie zakończył swoje przesiadywanie w dobytku.
Od czasu do czasu niezrozumiały świergot przerywany był wizytą klientów. Niektórzy z nich wychodzili z klatkami sów, niektórzy z bardziej wyszukanymi stworzeniami magicznymi; Puchonka witała i obsługiwała ich wszystkich z należytą kulturą, tak, jak nakazywał jej właściciel, dogłębnie wyjaśniając zasady postępowania z fauną i pielęgnacji jej w domowych warunkach. Każdą chwilę przerwy, natomiast, poświęcała na zabawie ze sprzedawanymi w sklepie zwierzętami. Największą porcję jej uwagi zdobył tego dnia mały, pigmejski króliczek, który - w porównaniu do swojej arcylicznej rodziny - wydawał się skory do przedostania przez pręty kojca i ucieczki w siną dal. Był przy tym niezwykle wręcz zdeterminowany. Ilekroć dziewczyna zagradzała mu drogę do wolności smukłą, białą dłonią, tylekroć stworzenie z jeszcze większym uporem starało się przewiercić dziurę w jej skórze i wyskoczyć mimo przeciwności losu.
- O, chyba mamy gościa, Edwardzie - wymamrotała z przekornym uśmiechem, delikatnie odsunąwszy króliczka od krat, po czym odwróciła się w stronę drzwi sygnalizujących nadejście kolejnego klienta melodią dzwoneczka. Owszem, spodziewała się specjalnego gościa, zgodnie z przykazaniem właściciela menażerii, ale czy był to właśnie ten jegomość? Ciężko stwierdzić. Póki co wyprostowała się tylko i podreptała za ladę, oczekując tego niesamowitego objawienia.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Zbliżały się Święta. Czyżby zjawił się w Menażerii, aby sprawić sobie prezent? Na razie chciał zaopatrzyć się tylko w zapas karmy na ten czas. Jednak nie byłby sobą, jakby nie rozpoczął wędrówki pomiędzy regałami, przyglądając się zwierzakom, zamkniętym w klatkach oraz terrariach. Ciche krakanie zwróciło jego uwagę. Dwa kruki o piórach białych jak śnieg przekomarzały się w wolierze, dziobiąc subtelnie oraz trącając dziobami. Nie trzeba było długo czekać, aby zainteresował się nimi, podchodząc bliżej. Wkrótce też podszedł do chłopaka pracownik, pytając, czy może w czymś pomóc. Oczywiście, że może. Rudzielec wskazał na dwa ptaki i oznajmił, iż pragnie je kupić. Przeszli do płatności, pracownik zabrał kruki. Przy kasie chłopak rozglądał się po natłoku przedmiotów i zwierząt wokół lady. Wśród tego wszystkiego dostrzegł schowaną nieco na tyłach klatkę z kotem. Nie miał jednej łapy i chociaż chciało się zlitować nad kaleką, Neirin miał zbyt wiele ptaków czy gryzoni. Zdaje się jednak, że zna kogoś, kto chętnie weźmie kotka. Chwilę zaczepił temat nieszczęsnego futrzaka, dowiadując się, ze raczej nie czeka kota zbyt wesoła przyszłość, jeśli nikt go nie kupi w najbliższym czasie. Gdy wyszedł ze swoimi nowymi samiczkami, przystanął, aby na szybko napisać krótki list.
zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zimna pogoda, zimna pora roku przeszyła jego serce. Relacje międzyludzkie traciły dla niego na znaczeniu, wraz z czasem oddawał się własnej, melancholicznej lawinie myśli; uderzenia podeszwy o charakterystyczną płytę chodnika zaowocowały pozostawieniem śladów - śladów jak każde inne. Błoto wymieszane ze śniegiem, typowe, pierwsze londyńskie ulice, by następnie skorzystać z bezpiecznej metody teleportacji do Hogsmeade. Znał ten zakątek, wiedział, jaki jest jego cel, a przede wszystkim - dlaczego postanowił udać się do czarodziejskiej wioski, szczególnie popularnej wśród hogwarckiej młodzieży. Ciche westchnięcie spowodowało, że ciepłe powietrze z płuc dostało się na zewnątrz, tworząc tym samym obłok białej pary, znajdującej się tuż nieopodal lica uzdrowiciela. Z czasem zastanawiał się, czy to, co ma w zwyczaju robić, posiada jakiekolwiek podwaliny sensu oraz strategii - choć nie czuł się zbyt zsolidaryzowany z pozostałymi przedstawicielami magicznego świata, w pewnym stopniu posiadał znaczne, ważne kontakty, dzięki którym mógł otworzyć swoje oczy, otworzyć swój umysł, otworzyć przede wszystkim pokryte lodem serce, które mimo wszystko zdawało się wrzeć od środka. Dusił się, utrzymywał siebie w małej, złotej klatce, mając nadzieję na prowadzenie normalnego życia - ostatecznie oszukiwał swój organizm, ledwo co oddając się w ramiona snu, z trudem powstrzymując powieki przed opadnięciem oraz zwyczajnym odebraniem wglądu co do świata rzeczywistego. Śnił na jawie, śnił podczas najbardziej zwyczajnych podróży po ulicach, odosobnionych terenach Doliny Godryka, oddawał się własnym ziarenkom niestabilności. Myślał po dwa razy, choć z czasem decydował się na pochopność, co było zwyczajnie nie w jego stylu. Otworzył zatem drewniane drzwi dzielące go od menażerii, w której był już podczas zakupu opuszczonego, pozostawionego na pastwę losu feniksa. Nanuk, właściciel tejże całej inwestycji, nie był złym człowiekiem, o czym Matthew zdołał przekonać się już wcześniej; rozejrzał się po otoczeniu charakterystycznymi, niebieskimi tęczówkami, zauważając multum stworzeń magicznych i niemagicznych - strefa z tymi wymagającymi licencji znajdowała się dalej, w związku z czym nie miał okazji przypatrzeć się temu, co ukrywane jest przed wzrokiem mniej doświadczonych uczniów, tudzież studentów. Podszedł bez problemu do sprzedawcy, rzucając prostym zapytaniem w sprawie kota; oczywiście tego bez łapki. Informacje były proste - prawdopodobny rasowiec, który miał nieprzyjemny wypadek, w wyniku którym stracił łapkę. Jako że był to wyjątkowo młody kociak, wymagał z początku wzmożonej opieki, ale nikt go nie chciał wziąć; w związku z jego kalectwem w postaci braku lewej łapki, nikt nie był nim zainteresowany - co najwyżej wzbudzał litość. Alexander poprosił wówczas o pokazanie kota, zainteresowany kupnem stworzenia; nie przeszkadzało mu to w żaden szczególny sposób. Z początku kociak zdawał się być zbyt przestraszony, by mógł zostać wzięty na ręce; w związku z czym Matthew nie nalegał, pozwalał futrzakowi oswoić się z jego zapachem. Ostrożnym ruchem dłoni, czekał, stał, liczył na jakikolwiek krok z jego strony - zaskakująco dużo czasu musiało minąć, by ten pozwolił sobie na drobny dotyk; z początku, za każdym razem, gdy uzdrowiciel próbował nawiązać z nim więź, ten, po otarciu delikatnie o nogawkę zdawał się płoszyć. Dopiero większa ilość prób pozwoliła mu na zapoznanie się z manufakturą sierści zwierzaka, który począł pierwszy raz mruczeć, pozwalał się dotknąć, chodząc całkiem umiejętnie bez lewej, przedniej łapki. Po tej chwili, po przełamaniu pierwszych barier, Matthew odważył się wziąć wyjątkowo małego osobnika na jedną dłoń - o dziwo nie musiał do tego czynu wykorzystywać drugiej. Oparł tym samym nowego przyjaciela o przyjemny materiał płaszcza, zastanawiając się nad jego imieniem. Zbyt długo jednak to nie trwało - zadanie miał wyjątkowo ułatwione, kiedy to spojrzał na kolor futra - biel połączoną z istną czekoladą. Choco. Klatki nie czuł, że będzie potrzebował kupić - przynajmniej nie teraz. Dopełnienie najważniejszych płatności, zabranie najważniejszych rzeczy, zakup najważniejszych akcesoriów - to wystarczyło, by mógł opuścić menażerię u Nanuka, stając się biedniejszym o parę galeonów, ale ostatecznie - wypełniając pustkę w sercu zwierzęciem, któremu mógł sprawić najlepszy prezent.
| zt
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nosił się z zamiarem odwiedzenia tego miejsca już od dłuższego czasu, ciągle jednak coś mu w tym przeszkadzało. Nie był do końca pewien czy zwierzę będzie odpowiednim pocieszaczem, ale prawda była taka, że nie mógł dłużej patrzeć na przybitą siostrę. Próbował już chyba wszystkiego, dołożył wszelkich starań by jakoś postawić ją na nogi, przywrócić do pełni życia. Bywały dni, kiedy zanosiło się na poprawę, potem jednak znowu powracali do punktu wyjścia. Oboje przeżyli traumę, oboje nadal odczuwali jej skutki... i miał już szczerze dość tego marazmu, w którym tkwili mimo wiosny, która całą resztę uczniów i studentów zdawała się pobudzać do życia. Kiedy wszedł do menażerii, nie wiedział na czym ma zawiesić oko; było tu tyle przeróżnych zwierząt, że jego wzrok latał bezwiednie w tę i we w tę, chcąc pochwycić jak najwięcej z nich. Nie był ogromnym fanem zwierzaków, ale nawet on musiał przyznać, że ich widok poprawia humor. Najbardziej lubił chyba koty i właśnie w ich poszukiwaniu tutaj przybył. Nie potrafiąc do końca się tu odnaleźć, poprosił sprzedawcę o pomoc – wcześniej przemyślał czego dokładnie szuka, nie było więc sensu załatwiać tego po omacku. Chciał kupić kociaka o możliwie jak najjaśniejszym futerku, bo wiedział, że Elaine najbardziej lubi jasne kolory. Szukał zwierzątka z myślą o niej i tylko o niej. I wtedy zdarzyło się coś, czego się nie spodziewał – sprzedawca zaprowadził go w głąb sklepu, pokazując mu dwa śpiące razem, małe, śnieżnobiałe kotki. Rodzeństwo, ostatnie z dużego miotu. Nie zastanawiał się długo, właściwie wcale się nie zastanawiał. To było instynktowne, oczywiste – rodzeństwo nie powinno być rozdzielone, nie mógłby tego zrobić. Nie on. Wziął oba, dobierając im jeszcze obróżki i miseczki. Nie brał klatki, były takie maleńkie, że bez problemu mieściły się pod obszernym płaszczem. Zapłacił i wyszedł z mruczącym sennie ciepełkiem przytulonym do jego piersi.
| z/t
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
W menażerii panował nieduży ruch. Największą aktywność sklep przeżywał przy początku roku szkolnego, kiedy wszyscy studenci i uczniowie Hogwartu szukali swoich pupilów. Ci roztrzepani, którzy już uczęszczali do magicznej szkoły i pogubili swoje zwierzaki, ale częściej jednak pierwszoroczni. Zwykle zachwyceni lub onieśmieleni szeregiem stworzeń oferowanych im przez indiańskiego właściciela lokalu. Mimo, że oferta znacznie wykraczała poza tą dozwoloną w Hogwarcie. Największe zyski przynosiły właśnie zwierzęta powszechne, następnie ozdobne, na końcu te, które Gunnar doceniał akurat najbardziej. Ściągane z różnych zakątków świata. Z początku, praca wydawała mu się spełnieniem jego pragnień. Podziwiał konkretne gatunki. Jedynie znosić musiał ruch i marudne dzieciaki. Z czasem, kiedy jednak już trochę oswoił się ze zwierzętami, powoli wszystko zaczynało mu wadzić. Począwszy od wiecznie panującej tu przyduszającej temperatury. Rozebrałby się do naga, gdyby mógł, ale nie sądził by jego pracodawca mu na to pozwolił, dlatego odpiął guziki koszuli prawie do połowy, czując się jak w piekle. Znacznie lepiej znosił islandzkie, mroźne klimaty niż tropikalne. Nie mógł jednak uchylić okien, w trosce o znajdujące się tu gatunki ptaków i gadów. Dlatego dusił się, popijając wodę z magicznie wytworzonym lodem. Przetarł dłonią kark, po którym spływała strużka potu i opadł bez sił na ladę, zastanawiając się czy tak wygląda umieranie. Drugie, co z czasem zaczynało go drażnić to to co w pierwszym zetknieciu się go fascynowało. Patrzenie na te wszystkie stworzenia. Zamkniete w klatkach wydawały się marniejące. Większość czarodziei tego nie dostrzegało, ale zniewolone pozbawione były swojej hipnotycznej aury i zwierzęcych instynktów. Niektóre gatunki przekształcały się wręcz fizycznie. Znaczna część tych, które uchodziły za drapieżne i niemożliwe do oswojenia, a jednak… sprzedawane za posiadaniem licencji. Tylko i wyłącznie. Gunnar uznawał, że powinno się im zapełnić również odpowiednie warunki do życia. Dlatego niechętnie poderwał się z lady, kiedy do pomieszczenia wszedł wcześniej zapowiedziany klient. Chciał kupić psidwaka, ale czy tak naprawdę wiedział, że trzymanie go w centrum Londynu w małym mieszkaniu wcale zakrawało o nieodpowiednie i niemoralne? Gdyby zależało to od Ragnarssona, nie sprzedałby mu go. Nie był też pewien, czy Nanukowi zależy bardziej na zysku czy na dobrych warunkach do życia jego podopiecznych, dlatego odesłał klienta z kwitkiem, zostawiajac Nanukowi odpowiednią notkę. Niech on sam zdecyduje.
zt
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Przychodząc do pracy nie spodziewał się, że zadzieje się coś ciekawego. i miał rację. praca była nużąca. Był to okres, w którym ludzie nie bywali w menażeriach. Przez cały dzień siedział za ladą, wpatrując się intensywnie w magiczny brelok powieszony nad drzwiami, który zwykle oznajmiał czyjeś wejście, ale nic się nie działo. Aż zwątpił czy może magia breloka działała, czy przestała działać i to było powodem, dla którego nic nie zapowiadało żadnego klienta. Jedna nikt nie pojawiał się przy ladzie. Ani przez cały okres trwania dnia, ani na sklepie, kiedy Gunnar przechadzał się między regałami, półkami i klatkami, dokarmiając i pielęgnując zwierzęta. Kucnął przed jednym okazem malego pufka, wpatrując się w jego fioletowe futerko i na siłę próbował się doszukać jakiegoś schorzenia. — Jesteś zdrowy? — spytał zdesperowany purporowe stworzonko, które oczywiście nie mogło mu odpowiedzieć, ale w zastępstwie wystawiło do niego języczek przez kraty, patrząc na niego czarnymi ślepkami. Wpatrywał się w miękkie umaszczenie zwierzaka, szukając być może jakichś nierówności czy odbarwień skórnych, ale nic nie widział, dlatego w końcu wyciągnął pufka z klatki, pozwalając mu przejść sobie po przedramieniu na bark, choć śledzil uważnie każdy jego ruch i westchnął. — Jesteś pewny, że nic? Chociaż ani wcześniej nie otrzymał od niego odpowiedzi, ani teraz nie zapowiadało się, żeby pufek w jakiś magiczny sposób nauczył się nagle mówić ludzkim głosem, Gun się nie poddawał. Złapał go za nóżkę, patrząc na niego, dyndającego przed nim, z markotną miną mówiąc do niego: — Na pewno coś ci jest. I wtedy sobie przypomniał o co chodziło z pufkiem. Jednym, konkretnym i to nawet nie był ten, którego trzymał przed sobą, patrząc jak lgnie do niego, żeby wyssać mu glutki z nosa. Odrzucił puchatą kulkę do klatki, uśmiechając się kątem ust. — Jasne, karma dla pufka Cassa. Co byś zjadł? Kolejne pytanie, na które nie mógl otrzymać odpowiedzi, opusciło jego usta. Udzielił sobie odpowiedniego komentarza w głowie, szukając na półkach pożywienia przeznaczonego dla pigmejskich stworków. Dalej niedowierzając, że jednego z nich dorobił się sam Cassius Swansea. Ten Cassius Swansea, którego posądzałby raczej o podtapianie ich w wannie. Nic więc dziwnego, że do pakunku, który dla niego przyszykował, dołączył również karteczkę, ze skrupulatnie napisaną uwagą: “Nie doprawiaj go tym i nie jedz. Puffki są niestrawne i niesmaczne”.
zt
Aconite 'Haze' Larch
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165
C. szczególne : Bardzo oszczędna mimika, tatuaże, dość płynne ruchy - zarażona gracją od tańca
Zapisała się niby do tego kółka, korzystała jak mogła, a jej oceny z ONMS jakoś nie odzwierciedlały wcale jej starań. Początkowo wkurzała się na Swanna, że to on robi jej na złość, ale z czasem zaczęła dostrzegać, że to ona ma zaległości z tego przedmiotu sięgające kilka lat wstecz. Aktualnie z teorii radziła sobie całkiem znośnie, po części dzięki pomocy materiałom nadesłanym przez Matta, ale w praktyce wychodziło jej koszmarnie. Ciągle natrafiała na śmierć zwierzęcych podopiecznych, więc i dziś, wybierając się na praktyki, miała nieprzyjemne uczucie w okolicach żołądka, rosnące z każdym krokiem w stronę bram Hogwartu. Teleportowała się w najbliższe znane jej miejsce, byle jak najszybciej znaleźć się w menażerii, gdzie po wejściu od razu została zaproszona na zaplecze, witając się krótko z czekającą tam przebraną już w fartuch roboczy @Gabrielle Levasseur. Nie ma co ukrywać - wolałaby odbyć te praktyki wraz z Gallagherem, ale zupełnie już zapomniała, że kiedyś rzuciła w Puchonkę zaklęciem, więc nie przyjęła jej wcale jakoś wyjątkowo oschło. Nie ją jedną trzasnęła urokiem bez powodu, wiec nie było sensu jakoś szczególnie jej zapamiętywać. Brak uśmiechu czy wesołej nuty w głosie był dla niej typowy i niezwykle nieprzyjemny, gdy nie było obok Moe lub Chloé, które swoim pozytywnym nastawieniem równoważył jej znudzone czy mordercze spojrzenia. - Zdechnie - rzuciła cicho do Gabrielle, gdy tylko zostały sam na sam w ciasnej, weterynaryjnej salce wypełnionej cichym jęczeniem Lelka Wróżebnika. Patrzyła na niego intensywnie poprzez kraty i zastanawiała się na ile w jej własnym głosie wybrzmiała szczera obawa o jego życie, a na ile Puchonka odbierze to za jakąś groźbę czy prorocze przeczucie. Skrzywiła się i splotła ręce na piersi, odwracając się w stronę dziewczyny, nie mogąc dostrzec co właściwie z ptakiem jest nie tak. Jęczy i to by było na tyle. Trochę za mało jak na to, że idąc swoją kółkową złą passą powinna sprowadzić na niego śmierć. - Wiesz co mu jest? - spytała, odsuwając się od klatki, by umożliwić jej dokładniejsze oględziny, sama w tym czasie skupiając się na sprzęcie rozłożonym na blatach i szafkach, w szczególności poświęcając swoją uwagę eliksirom leczącym, bo głównie nimi planowała ratować się w kryzysowej sytuacji.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Zajęcia z Opieki nad Magicznymi Stworzeniami były jednymi z ulubionych Gabrielle, a od kiedy podjęła decyzję, że to właśnie z tą dziedziną nauki wiązać chce swoją przyszłość od razu zapisała się do koła Faunów Fauny licząc po cichu, że dowie się i nauczyć tam czegoś więcej niż podczas standardowych lekcji prowadzonych na terenie szkoły. Długo na nadarzającą się okazję nie musiała czekać - zaledwie kilka dni później w ogłoszeniach na tablicy koła zawisła informacja o szkoleniu dla początkujących uzdrowicieli zwierzęcych. Panienka Levasseur była przeszczęśliwa, bo oto zyskała okazję, aby nie tylko podpatrzeć pracę wykwalifikowanego asystenta weterynarza, ale przede wszystkim zająć się chorymi zwierzętami. Na miejscu zjawiła się przed czasem - mieli pracować w parach - tylko dlatego, że nie potrafiła dłużej wysiedzieć w zamku. Przez całą drogę do menażerii nie mogła powstrzymać uśmiechu, który mimochodem wkradał się na jej usta. Włosy wyjątkowo zaplątała w wysokiego koka przepasając je dodatkowo hustą, aby przypadkiem nie plątały się one podczas dzisiejszego dyżuru. Kiedy przekroczyła próg menażerii od razu została skierowana na jej zaplecze, przy okazji otrzymując od asystenta fartuch. Niespełna dziesięć minut później pojawiła się jej partnerka. Gabrielle rozchyliła delikatnie usta na widok Gryfonki, która jakiś czasem temu potraktowała ją zaklęciem. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie tamtego wydarzenia, bo wcale nie było tak, że o tym zapomniała. I nawet jeśli współpraca z brunetką nie była jej teraz na rękę, Puchonka wiedziała, że powinna podejść do tego, jak profesjonalistka, dlatego na bok odrzuciła złość i niechęć które czuła w stosunku do dziewczyny. - Wcale nie wyglądasz na taką, która chce tu być, więc dlaczego jesteś? - zapytała nieco przyjemniejszym niż ona tonem, słysząc komentarz padający z ust jej partnerki, zupełnie ignorując słowa przez nią wypowiedziane. Czy ona właściwie miała pojęcie jakimi ptakami mają się dziś zajmować? Blondynka uniosła do góry prawą brew w pytającym geście, który przyspieszyć miał proces udzielania odpowiedzi. Uśmiechnęła się pod nosem słysząc pytanie. Utkwiła na chwilę spojrzenie w ptaku, by następnie przenieść je na Gryfonkę, która przybrała postawę zamkniętą. Zapowiada się ciekawie pomyślała. - Chodzi Ci o to, że skrzeczy - zaczęła podchodząc bliżej klatki czy o jego matowe oczy oraz to, że pióra są prawie całkowicie czarne pozbawione zielonego odcienia? Czy ty wiesz co to za ptak? - pytanie za pytaniem opuszczało usta Gabrielle, a ona sama zaczęła robić notatki w swoim notesie, który postanowiła ze sobą zabrać. Obserwacja była pierwszym etapem wystawienia dobrej diagnozy, a w konsekwencji pomocy.
Ostatnio zmieniony przez Gabrielle Levasseur dnia Wto Lut 04 2020, 15:52, w całości zmieniany 1 raz
Aconite 'Haze' Larch
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165
C. szczególne : Bardzo oszczędna mimika, tatuaże, dość płynne ruchy - zarażona gracją od tańca
Prychnęła ledwie słyszalnie, ni to z rozbawienia, ni to z irytacji i podwinęła nieco spódnicę mundurka, nie spuszczając Puchonki z oczu, po czym wysunęła spod podwiązki różdżkę, obracając ją delikatnie w dłoni, by rozbudzić wibrująca moc do działania. Aktualnie nawet przez myśl jej nie przeszło, by cisnąć jakimś zaklęciem w dziewczynę, bo nie miała ku temu żadnego powodu, ale przywykła już, że niektórzy robili się nerwowi, gdy tylko wyciągała przy nich różdżkę. Machnęła nią w stronę swojej torby, by przywołać, a chwilę później zawiesić w powietrzu pergamin, mały flakonik atramentu i samopiszące pióro, które od razu złapała między palce. - Dla wiedzy - odpowiedziała, nie zdradzając właściwie nic, ani nie mówiąc prawdy, ani też nie kłamiąc. Zassała koniuszek pióra, by aktywować jego działanie i płynnym ruchem przesunęła wzdłuż niego różdżką, jakby gładziła małego kociaka, by zachęcić je do jak najwierniejszego zapisu ich rozmowy. Przecież nie będzie się męczyć i notować normalnie. I tak będą musiały wypełnić jakieś karty leczenia, które w dziesiątkach kopii leżały stosem na jednym ze sterylnych blatów. Słysząc głos dziewczyny przerwała zapoznawanie się z asortymentem i odwróciła się do niej przodem, znów krzyżując ręce na piersi, różdżką wystukując rytmiczną melodię o swój bark. - O wszystko - mruknęła, wzruszając ramionami, przyjmując bez zdziwienia, że dziewczyna jest od niej lepiej doinformowana. Nie lubiła prosić o pomoc i nie zamierzała tego robić. Zadanie miały jedno i jakoś musiały się nim podzielić, by obie mogły być zadowolone z efektu, który przecież zostanie przypisany pod oba nazwiska. Zaczerpnęła głęboko powietrza do płuc i spojrzała na niemrawego ptaka w klatce, próbując znaleźć w nim charakterystyczne cechy. - Wygląda jak abominacja miłości feniksa z sępem - zauważyła, wzruszając ramionami i przenosząc wzrok na dzielnie wyskrobujące kolejne literki pióro. Powieki minimalnie dopuściły do źrenic więcej światła, gdy zorientowała się, że już to kiedyś mówiła, a informacje leniwie zaczęły przypływać do jej świadomości. Niemal uśmiechnęła się na myśl, że rady Matta, co do sposobu zapamiętywania nowego materiału, faktycznie coś dały. Przy pomocy niewerbalnego accio przywołała pióro z dna klatki i przełamała jego końcówkę, zaraz maczając ją w lewitującym flakoniku atramentu. Złapała za skraj długiego pergaminu i spróbowała nakreślić fikuśny szlaczek, pozostawiając jednak jedynie bezbarwny ślad wgniecenia. - Lelek wróżebnik - powiedziała nieco głośniej, upewniwszy się swojej obserwacji, by samonotujący towarzysz wyraźnie nakreślił jej słowa większymi literami. Zerknęła na dziewczynę, która zdążyła już zanotować zdecydowanie więcej informacji, niż padło na głos, więc wypuściła z rezygnacją powietrze z płuc, zdając sobie sprawę, że naprawdę powinna jakoś współpracować, jeśli chce z tych praktyk cokolwiek wyciągnąć. - Nie daliby nam ciężkiego przypadku bez konkretnych instrukcji - mruknąła, w myślach dodając z sobie tylko znaną nadzieją "więc może jednak nie zdechnie". - Może to ze starości? - zaczęła strzelać, zakładając wyprostowane zaklęciem pasemko włosów za ucho.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Spojrzenie zielonych tęczówek nieznacznie powędrowało do góry, obserwując poczynania Gryfonki, która jakby idąc w ślady wydarzeń z mugoloznastawa wyciągnęła różdżkę. Gabrielle w pytającym geście uniosła do góry prawą brew patrząc bezpośrednio w oczy dziewczyny, po czym wróciła do sporządzania notatek kreśląc podstawowe informacje, których muszą dowiedzieć się podczas oględzin zwierzęcia. Mimo nieprzyjemności, jaka spotkała ją ze strony brunetki, panienka Levasseur zupełnie nie przejęła się magicznym kawałkiem drewna spoczywającym w jej dłoni. Teraz przyjemniej bezbłędnie będzie mogła wskazać winną, jeśli ta postanowi potraktować ją zaklęciem. Wciąż nie rozumiała, dlaczego podczas tamtej lekcji to właśnie ona stała się ofiarą, przecież nie znała Gryfonki, nigdy nie miała z nią styczności ani nie wchodziła w drogę. Może brunetka była zwyczajnie niezrównoważona? Postanowiła skutecznie - na ile było to możliwe - ignorować obecność tej drugiej, widać było od razu, że Gab nie pała do niej sympatią, nawet jeśli na jej ustach gościł delikatny uśmiech; wywołany był przede wszystkim możliwością pracy ze zwierzętami bez nadzoru aniżeli możliwością współpracy z kimś. . Czy takiej odpowiedzi się spodziewała? Wzruszyła jedynie ramionami, czując, że nie do końca powinna wierzyć wszystkim słowom wypowiadanym przez Haze, gdyż w jej postawie było coś takiego, co wywoływało uczucie gęsiej skórki na karku. Jej zamknięta postawa, teatralne, często zbyt przerysowane - zdaniem Puchonki - gesty, miały za zadanie podkopać pewność siebie osób przebywających w towarzystwie brunetki. Niestety dziś ta miała pecha, gdyż Gab nawet nie dała po sobie poznać, że czuję się niepewnie. Co prawda nie emanowała naturalną radością oraz ogromnymi pokładami sympatii, lecz ogniki tańczące w jej zielonych tęczówek świadczyć mogły o dobrym nastroju oraz ekscytacji wywołanej dzisiejszym zadaniem. Blondwłosa czarownica pokręciła głową z dezaprobatą widząc jak samopiszące pióro wypełnia atramentem kawałek pergaminu. Ile to rzeczy umknie mu? Oczywiście z tych niewypowiedzianych na głos. W przeciwieństwie do swojej towarzyski Gabrielle doskonale - co prawda z teorii, ale jednak! - znała standardowe wyposażenie gabinetu każdego uzdrowieciela zwierząt. Ostatnio mocno przykładała się do zapoznania z tym zawodem, w końcu wiązała z nim przyszłość. Z tego też powodu chciała podczas dzisiejszego zadania wykazać się nie tylko wiedzą, ale i umiejętnościami. Miała tylko nadzieję, że Gryfonka ma w sobie na tyle dużo rozsądku, aby wszystkiego nie zepsuć. Gabrielle uważnie - jakby z obawą - śledziła każdy ruch swojej towarzyszki, w międzyczasie zapisując swoje spostrzeżenia w notesie: matowe oczy, jakby zachodzące mgłą - prawdopodobnie zawężają pole widzenia przez co Lelek może czuć się zdezorientowany. Pochyliła się nad klatką w przybliżeniu określając ilość piór, które zgubił, wtedy do jej uszu dobiegła odpowiedź brunetki, na dźwięk której uśmiechnęła się do niej z aprobatą. Po czym dopisała kilka nowych zdań odbiegająca od normy ilość wypadających piór, wskazująca na ogólne osłabienie. Skrzek naturalny, jednak głos nieco zniekształcony . - Nie jest stary - oznajmiła, odwracając się do dziewczyny przodem, po czym stanęła naprzeciwko niej prostując się. Gabrielle w swojej głowie, doszła do podobnych wniosków co Haze, tyle że w przeciwieństwie do dziewczyny nie zamierzała ich przed nią ukrywać. - Musimy współpracować, czy Ci się to podoba czy nie. Posiadasz pewną wiedzę, więc postaramy się połączyć siły. Pasuje? - zapytała, wyciągając w stronę dziewczyny notatnik z zapisanymi ładnym pismem informacjami, uśmiechając się przy tym delikatnie. - Jestem Gabrielle - dodała, przedstawiając się oficjalnie. - Śpisz ręcznie wszystkie informacje, a ja w tym czasie przeniosę naszego pacjenta na stół, bo w pierwszej kolejności musimy ustalić kilka rzeczy. Może wiesz jakich? - zapytała, otwierając klatkę w której był ptak, po czym subtelnie mówiąc do niej chcąc zaskarbić jego zaufania wyjęła go, przenosząc na blat. Spróbujemy ci pomóc malutki - oznajmiła, głaskając zwierzaka po łebku. Nawet przez fartuch i materiał ubrania czuła, jak paznokcie ptaka wbijają się w jej skórę, jednak zagryzła mocno zęby starając się nie skupiać na wywołanym tym gestem dyskomforcie.
Aconite 'Haze' Larch
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 165
C. szczególne : Bardzo oszczędna mimika, tatuaże, dość płynne ruchy - zarażona gracją od tańca
Wyprostowała się patrząc na nią nieufnie, gdy ta wyciągnęła w jej stronę dłoń ze swoim notesem. Już po kilku minutach z nią spędzonych mogła jasno powiedzieć, że różniły się od siebie diametralnie, nie tylko kontrastując ze sobą typem urody. Haze była naprawdę dobra w szukaniu różnic między nią, a wszystkimi wokół, na cechy wspólne pozwalając sobie zerknąć jedynie przelotnie, gdy ktoś przyciągnął więcej jej uwagi. Kiwnęła lekko głową, w geście podziękowania ale też zaakceptowania jej propozycji, dopiero wtedy, gdy notes znalazł się już w jej ręce, ale wzrok wciąż badawczo przesuwał się po sylwetce Puchonki, próbując przypomnieć sobie czy przypadkiem wcześniej z niej nie rozmawiała. Cała jej postać majaczyła jej gdzieś na granicy świadomości, ale spowita była mgłą ulotnej pamięci. Zawahała się przez chwilę jak powinna się jej przedstawić, ale w końcu uznała, że dla zachowania formalności powinna podać też prawdziwe imię, żeby przypadkiem nie doszło do żadnych nieporozumień w sprawie realizacji praktyk. - Aconite - przedstawiła się, jak zwykle mimowolnie mając przed oczami ten przeklęty kwiat tojadu, jednocześnie jedną dłonią naciągając już pergamin w powietrzu, a drugą chwytając samonotujące pióro, by zmusić je do chwilowego posłuszeństwa, w celu przepisania darowanych notatek. - Ale mów mi Haze - powiedziała stanowczo, ni to prosząc, ni to rozkazując, ale posyłając jej spojrzenie jasno sygnalizujące, że mówi poważnie i nieposłuszeństwo na tym polu może zaowocować problemem z dalszą współpracą. Tak, możliwe, że była lekko niezrównoważona. Ściągnęła brwi, nie poświęcając jej pytaniu ani jednej myśli, skupiając się na tym, że ta śmie patrzeć na nią z góry. Podeszła do niej bliżej i kładąc jej notes na stoliku obok spojrzała w jej oczy z nieskrywaną irytacją. - Na wszystkie świńskie chuje Cirke, obiecuję Ci, że jeśli jeszcze raz zadasz mi pytanie, na które znasz odpowiedź - zaczęła wściekłym szeptem, wyciskając z trzymanej różdżki kilka czerwonozłotych iskier, zupełnie ignorując wywołane w ten sposób nerwowe ruchy Lelka - to nasza współpraca zakończy się z hukiem bombardy - dokończyła z cichym warknięciem, mrużąc pociemniałe od gniewu oczy. - Mierz mu już tę temperaturę, skoro tak doskonale znasz procedury i jeśli potrzebujesz pomocy, to po prostu powiedz co mam zrobić - dodała spokojniej, prostując się, ale wciąż patrząc na nią z niezadowoleniem. - Mogę posprzątać mu klatkę - rzuciła, krzyżując ręce na piersi i skierowała się na drugą stronę pokoju, by nie wprawia już zwierzęcia w niepokój. - zmielić i odmierzyć leki - kontynuowała wyliczanie, opierając się o jedną z szafek - Nie wiem... jak się czuje samotny, to mogę mu wyczarować ptasich kolegów, a jak mu źle przez brak zielonego na piórach, to mogę mu je zafarbować Colovarią - wyrzucała z siebie przebijając zirytowanie w swoje, nieco specyficzne, ale jednak poczucie humoru.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
W spojrzeniu Gryfonki było coś takiego, co sprawiało, że Gabrielle wiedziała, iż ta jej nie ufa. Gdyby wcześniej nie miała styczności z jej osobą może nawet by się tym trochę przejęła, tymczasem względem brunetki panienka Levasseur miała podobne odczucia, choć nie okazywała ich. Nauczona zwykłego szacunku do innych osób jako pierwsza wyciągnęła doń rękę, błędnie zakładając, że dzięki temu ich "relacja" ulegnie delikatnemu ociepleniu. Ani trochę nie zależało jej na tym, że gdy wykonają swoje zadanie i opuszczą menażerie nagle staną się najlepszymi koleżankami - nie o to chodziło w tym zadaniu. Gab zwyczajnie zależało na zdobywaniu doświadczenia, a jeśli to wiązało się ze współpracą nawet z osobami za którymi nie przepada - i vice versa - przyjmowała to z pokorą, starając się wykonać powierzone obowiązki najlepiej jak potrafiła. W przeciwieństwie do niej, Haze wydawała się być tu jakby za karę, czego blondynka nie potrafiła pojąć, gdyż przynależność do koła, jak i zadania wykonywane w jego zakresie były czymś dobrowolnym. Wzruszyła więc ramionami, odbierając swój notatnik kiedy brunetka skończyła przepisywać wszystko to co tam nakreślił. Uśmiechnęła się nawet do niej subtelnie, kiedy po wyraźnej chwili zawahania w końcu postanowiła również się przedstawić, lecz radość Gab nie trwała zbyt długo. Najpierw stanowcze zaznaczenie, jak powinna się do niej zwracać, po czym Gryfonka od razu przeszła do ataku, gdy chciała w jakiś sposób rozpocząć z nią współpracę. Gabrielle mimowolnie zacisnęła drobne dłonie w piąstki, a cały spokój uleciał z niej w jednej chwili, niczym dym z dopalającego się papierosa. Wyprostowała się przybierając pozycję obronną. - Wiesz co? Chciałam być miła, chciałam Ci pomóc, bo ewidentnie posiadam szerszą wiedzę niż Ty, ale ty masz to zwyczajnie w dupie. Co? Myślisz, że jak masz różdżkę to będę się ciebie bała? O nie mała. Nie ze mną te numery - powiedziała podnosząc przy tym znacznie głos - co robiła naprawdę rzadko. Podeszła do niej bliżej przez co górowała nad nią mając kilka centymetrów wzrostu więcej. Panienka Levasseur również potrafiła pokazać pazurki, kiedy sytuacja tego wymagała. -Myślisz, że gdyby chodziło jedynie o wypełnienie zdania to szkoła fatygowałaby się, żeby załatwić nam wizytację asystenta prawdziwego uzdrowiciela zwierząt skoro mają własnych nauczycieli? Jeśli nie chce tu być, droga wolna - tu wskazała na drzwi - Ale jeśli zamierzasz zostać to współpracuj. Definicja tego słowa jest prosta - dodała jeszcze tylko nieco się wyciszając, kiedy dostrzegła jak ich mała sprzeczka wpływa na lelka. Podeszła do niego ignorując obecność Haze i pogłaskała po głowie, a gdy ten się uspokoił ponownie przeniosła spojrzenie na dziewczynę patrząc na nią z niemym pytaniem w oczach.