Wśród różnorakich budynków w Hogsmeade, ten wyróżnia się pod względem swego niepowtarzalnego klimatu. Bo gdzie indziej można w okolicy znaleźć sklep który przez cały rok otaczają tropikalne palmy? Dodatkowo budynek pomalowany jest na zielony kolor, co zupełnie odróżnia go od szarych sklepów. Kiedy przekroczysz próg tego niebanalnego sklepu, od razu poczujesz zmianę temperatury. Jest ona bowiem dostosowana do upodobań tropikalnych papparów zamieszkujących niektóre z porozstawianych wewnątrz palm. Z racji, iż są to ulubione zwierzęta właściciela, ten uznał, iż nie będzie ich zamykać w klatkach. Co za tym idzie, nigdy nie wiadomo, kiedy nad głową przeleci Ci jedna z tych dużych, oswojonych papparów. Warto tu także wspomnieć parę słów na temat samego sprzedawcy. Nanuk jest około sześćdziesięcioletnim mężczyzną o Indiańskich korzeniach, co też doskonale widać w jego rysach twarzy. Ciemna karnacja i długie czarne włosy są dla niego znakiem rozpoznawczym. Mężczyzna ten kocha zwierzęta i można by rzec, że nikt ich tak doskonale nie rozumie, jak właśnie on. Stało się to też powodem do otwarcia sklepu, w którym właśnie je mógłby sprzedawać. Przypominamy o punktowych limitach ilości posiadanych zwierząt!
Dostępne przedmioty:
► Akcesoria dla zwierząt (grzebyki, obroże itp.) ► Klatka dla wybranego zwierzaka ► Pokarm dla zwierząt ► Bahanocyd - 55g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń wodnych - 65g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń lądowych - 65g ► Magiczna siatka do łapania stworzeń podniebnych - 65g ► Rękawice ze skóry węża morskiego - 120g ► Łańcuch Scamandera - 200g
Zwierzęta oznaczone * uznawane są za trudnodostępne – aby je kupić, należy rzucić kostką.
Spoiler:
1, 2 - Sprzedawca patrzy na ciebie nieufnie i zdaje się zbywać wszystkie pytania dotyczące stworzenia, które chcesz kupić. W końcu próbujesz zdobyć informacje bardziej natarczywie, a mężczyzna peszy się i oznajmia, że nigdy nie było tu takich zwierząt. 3, 4 - Nie ma żadnego problemu! Sprzedawca wszystko ci wyjaśnia, daje mnóstwo rad i oczywiście, dokonujesz zakupu. Możesz wrócić do domu z nowym pupilem! 5, 6 - Hm… Nie, chyba nie ma tutaj takich stworzeń… Sprzedawca z tajemniczym uśmieszkiem odmawia, chociaż wcale nie próbuje cię zbyć. Rzuca dziwnymi aluzjami, które jedynie podsycają twoją ciekawość. Ostatecznie okazuje się, że tego zwierzęcia nie ma akurat teraz – możesz spróbować innym razem.
Zaśmiała się. - Kremowego piwa, to ja mam dośc do końca życia. Chodźmy na herbatę. Ruszyła pewnym siebie krokiem naprzód, ale po chwili zatrzymała się. Spojrzała z przerażeniem na przyjaciółkę. - Dobra, ty prowadzisz. Tylko błagam, nie zgób nas !
Zdążyła jeszcze przed zamknięciem menażerii. Miała nawet trochę czasu by dokładnie przyjrzeć się poszczególnym gatunkom sów. Od początku jednak wiedziała czego szuka. Jeszcze z Norwegii pamiętała starego Puszczyka uralskiego swojej matki. Ptak ten był przepiękny, pełen gracji i ukrytej, pierwotnej siły. Niczym relikt minionych epok. Rozglądała się dobre dziesięć minut w końcu w odległej części sklepu zauważyła jednego, młodego samca zdecydowanie godnego uwagi. Był przepięknie ubarwiony, szaro-biały, prawie taki sam jak Ulv. Bez zastanowienia podeszła do starszego mężczyzny niewątpliwie posiadającego rdzenno amerykańskie korzenie. -Poproszę tego młodego puszczyka uralskiego, który tak stroni od innych gatunków. I jeszcze trochę przysmaku dla sów. Wyciągnęła z sakiewki 30 galeonów i położyła na ladę. -Dziękuję reszty naprawdę nie trzeba. Mam sentyment do tego gatunku i dopiero teraz wypatrzyłam osobnika godnego uwagi. Wychodząc uśmiechała się jak kotka, która właśnie upolowała bardzo tłustą zdobycz. Na ramieniu siedział jej sporych rozmiarów, choć miarą swojego gatunku jeszcze bardzo młody i mały, szaro-biały ptak. -Wiesz co, nazwę cię Ulv. Pomyśl tylko, sowę nazywać wilkiem.
I z uśmiechem na ustach udała się w kierunku szkoły.
Zoey powoli włóczyła się po ulicach Hogsmeade. W końcu postanowiła, że kupi sobie sowę. Całą drogę do sklepu obmyślała imię. Gdy wchodziła do Menażerii stanęło na Multi. Rozejrzała się. Kilka sów było naprawdę ślicznych, lecz jej wzrok przykuła malutka, o spojrzeniu zbitego pas. Zoey zrobiło się jej okropnie żal. - Wezmę ją -powiedziała do kobiety za ladą i wskazała ptaka. Zapłaciła i powoli skierowała się do wyjścia z Multi na ramieniu. Po chwili wahania wróciła do zamku.
Wszedłem do sklepu i z roztargnieniem rozejrzałem się po tutejszej menażerii ...Nie obchodziła mnie cena ... Jedynie gatunek po długich targach stanęło na 50 galeonach wliczając karmę... Tak wystarczyło przyjść i odebrać zamówionego kruka...
Ostatnio zmieniony przez Nataniel Kruk dnia Pon 31 Sty 2011, 12:58, w całości zmieniany 3 razy
Kolejny dzisiaj trzask oznajmił przybycie dziewczyn. Zwierzęta wydały niezadowolone odgłosy i posłały im takie same spojrzenia. Sama Elliott nie czuła się za dobrze. Pierwszy raz teleportowała się więcej niż raz w ciągu kilku godzin. Żołądek wykonał parę obrotów, zmuszając dziewczynę do zgięcia się wpół i przykucnięcia. Odetchnęła głęboko, próbując powstrzymać kolejne fale mdłości. - Tylko nie zwymiotuj, Elliott, tylko nie puść pawia. - Szeptała do siebie. Po paru długich minutach mogła wstać. Spojrzała na Morgane przepraszająco i oparła głowę o ścianę. - Nie przejmuj się mną. - Wymruczała. - Wszystko jest w porządku.
Morgane Charpentier
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Tak.. Dziewczyny przesadzały, a znaczy Morgane przesadzała z tym transportem. Ile razy już dzisiaj złamały jakiś regulamin. A przynajmniej Elliott przez Morg. Nikt, by się nie spodziewał po takiej cichej, grzeczniej i ułozonej dziewczynie, ze jets taka energiczna i łamie przepisy. Cóż.. Morgane umie po prostu dobrze grać. Sama nie wyglądała lepiej. Chuchnęła kilka razy głośno. Zaczęła lekko dyszec i również zgieła się w pół. - Może chcesz eliksir energii? - Zaproponowała. Miała kiedyś popilnować go i dawać dawki Matiasowi jak był słaby i wylądował na skrzydle szpitalnym. Ona mądra później powiliła flakonik. Było to zaklęcie Geminio. Wyjęła łyżkę z torebki i napiła się eliksiru. Zakręciło jej się w głowie, ale po kilku sekundach postawiło ją to na nogi. - Widzisz! Działa - Uśmiechnęła się energicznie. Przeszła obok klatek zwierząt. Znalazła tam ślicznego kuguchara. Sama miała już jednego.. Nadal go nie nazwała. Nie miała jakś weny, by wymyśleć imię. Zerknęła na sowy. Były takie piękne. Białe, szare. Każda wydawała swoje specyficzne odgłosy. Zauważyła nie wielką sowe z ogromnymi zielonymi oczami. Była ona śliczna. Biało-czarna. Wyglądała tak Zatelepała szczęśliwie skrzydłami jak zauważyła Morgane. Głupia dziewczyna się ucieszyła i wzięła jej klatkę. - Mu-szę ją mieć! - Wykrzyczała drgającym głosem. Wzięła od razu jakąś karmę - Jej rasa to chyba Athene Noctua. Dużo o nich czytałam. - Pogłaskała sowę przez klatkę. Narakrmiła sowę jakims ciasteczkiem. Sówka tak się ucieszyła, że zagruchala. Popatrzyła szczęśliwa na przyjaciółkę. //Już jestem //
Wzięła łyk eliksiru i chwilę potem było już całkiem normalnie. Żołądek wrócił na swoje miejsce, a na twarz znów wstąpiły kolory. Westchnęła z ulgą. - Dzięki. - Uśmiechnęła się do Morgane. Dziewczyna jednak nie zauważyła tego, gdyż całą swoją uwagę przeniosła na śliczną sówkę, która również była Krukonką wyraźnie zainteresowana. Widocznie do siebie pasowały. - Jest przepiękna - wyszczerzyła się do Morgane, po czym przyjrzała się ptakowi. Miał bardzo bystre oczy. Zupełnie jak jego przyszła właścicielka. Nie dziw, że od razu wpadły sobie w oko. Odwróciła się i sięgnęła po karmę dla Hope. Biedna sówka nie dostała już dawno żadnego smakołyku. Zaczęła sobie nucić jedną z piosenek, które sama napisała i podała kasjerowi pieniądze. Czekała, aż Morgane zrobi to samo.
Morgane Charpentier
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Kupiła sowę oraz 10 smakołyków dla niej. Myślała jak nazwać ptaszynkę. - Nie ma za co - Uśmiechnęła się promiennie. Poprawiła klamrę, bo gęste włosy Morgane zaczęły wymykać się spod kontroli. Wyciągnęła z tobry jakieś żelki.. Coś w stylu Haribo z lukrecją i toffi(właśnie je jem ^^). Wzięła jednego i poczestowała Elliott. Morgane w swojej torbie musiała mieć od cholery słodyczy. - Może nazwać ją Atena? Ponoć w starożytnej Grecji te sówki były poświęcone jej. Wierzono, że to byli jej mali posłańce. Haha! A sowy to nasza czarodziejska poczta! Może Atena była czarodziejką? - Zaśmiała się na koniec. Kupiła jeszcze dwie wielkie paczki smakołyków. Jedną dała Elliott. - Prezencik dla Hope - Puściła oczko do przyjaciółki. Drugą schowała do torby. Wypuściła sowę, a ta usiadła jej na ramieniu.. Morgane pomyślała, by uszyć Atenie jakiś płaszczyk, by nie marznęła. Podniosła brew w górę, bo już od razu widziała materiał, który miała w domatorium. Pogłaskała sowę pod dziobem. Po chwili dała jej ciasteczko. Stuknęła się w głowę. Smakołyki dla kota! - wykrzyczała w myślach. Szybko wzięła karmę dla kugucharów. Chyba nazwie ją Afrodyta. Bo jak Atena to i Afrorodyta... Nie żeby chciała się podlizać Matiasowi tymi mitycznymi nazwami. Tak jakoś jej wpadło do głowy. Zapłaciła za wszystko. - To gdzie teraz? - Śpiwenie wypowiedziała to zdanie. Jakoś jej spodobała się piosenka Elliott,którą właśnie nuciła. - Co nucisz? - spytała cichutko. Nie znała się na muzyce. Umiała grać troszkę na gitarze i skrzypcach, ale jej prawdziwa pasją jest dłubanie w drewnie i materiale.
- Atena? Idealnie! Strasznie do niej pasuje. - Uśmiechnęła się do Morgane i skinęła głową. Bardzo możliwe, że ta grecka bogini była czarodziejką. Czemu nie? W końcu nie bez powodu Grecy ją wielbili. Złapała paczkę smakołyków. - Dzięki. Nagle przypomniał jej się cytat z pewnej mugolskiej książki. Bodajże "Oskar i pani Róża". Życie to taki dziwny prezent. Na początku się je przecenia: sądzi się, że dostało się życie wieczne. Potem się go nie docenia, uważa się, że jest do chrzanu, za krótkie, chciałoby się niemal je odrzucić. W końcu kojarzy się, że to nie był prezent, ale jedynie pożyczka. I próbuje się na nie zasłużyć. Westchnęła cichutko. Wszystko to było prawdą. Sama była na etapie przeceniania życie i szczerze miała nadzieję, że będzie trwał jeszcze długo. - Gdzie teraz? - Uniosła brew do góry, uśmiechając się do Morgane.
Morgane Charpentier
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Wyszczerzyła się przez to, że jej przyjaicółka ucieszyła z prezentu i pomysłu na imię sowy. Zaczęła lekko kołysać się z zadowolenia. - Mam kilka szalonych pomysłów! Możeby tak dach? - Zaśmiała się lekko psychicznie. W końcu był to zwariowany pomysł. Atena pofrunęła do klatki. Tak więc Morgane ją zamkneła. Czyżby sówka myślała, że tam będzie jej cieplej? Zaśmiała się w myślach na ten głupi pomysł. Dopiero co tak mądrze ją nazwała, a już myśli o niej głupkowato. Może po prostu chciała się napić? Kilka sekund ciszy i faktycznie było słychać jak ptaszek pije. Przeszła do miejsca gdzie był kaloryfer.. Zrobiło się jakoś w tym miejscu zimno. Zerknęła kątem oka, że ktoś wszedł do sklepu i wcale nie wyglądał miło. Burknął coś pod nosem na widok uczennic i skierował się ku wężą. Wzdrygała się, bo ta postać była taka mroczna i tajemnicza. Wolała olać ten widok. Skierowała teraz wzrok na przyjaciółkę. - Może lepiej się wynośmy stąd już... - Powiedziała minimalną głośnością swojego głosu.
- Jeśli obiecasz, że mnie stamtąd nie zrzucisz, to jestem za - zaśmiała się cicho. Nawet do głowy jej nie przyszło, by Morgane naprawdę mogła to zrobić. Ale poświrować można, prawda? Odprowadziła wzrokiem tajemniczego typa, a gdy ten spojrzała jej w oczy tak, jakby chciał zajrzeć wgłąb jej duszy, nie odwróciła go, tylko dalej uporczywie wpatrywała się w jego ślepia. Długie sekundy mijały. Ani on, ani ona nie chciała cofnąć wzroku. To oznaczało by przegraną. W końcu nieznajomy syknął coś o bezczelnych bachorach i odszedł. Spojrzała na Morg, już z uśmiechem na twarzy i skinęła głową. Powoli skierowała się do wyjścia, przepuszczając jednak Krukonkę pierwszą. Mruknęła cicho "Do widzenia". Wyszły razem na ulicę i skierowały się w stronę zamku. Wiatr bawił się ich włosami, a Atena nie była ani trochę zadowolona z takiego obrotu sprawy.
// Napisz na drodze albo już na dachu, jak chcesz ^^
Gdy wszedłem do sklepu czułem się niesamowicie zadowolony i szczęśliwy. ( czyli nadal miałem swój znudzony wyraz twarzy lecz pozwoliłem sobie na lekki błysk radości w oczach) Nie zwlekając podszedłem do lady i spytałem sprzedawcę o dostawę. Ku mojej radości zakłopotany kupiec znikną na zapleczy by powrócić z sporej wielkości klatką dla pewności obłożoną ciężką szmatą. Ledwie ją ściągną moim oczom ukazał się naprawdę duży piękny ptak o hebanowo czarnych skrzydłach i mądrych choć pełnych gniewu oczach. Nie zwracając już żadnej uwagi na sprzedawce rzuciłem na ladę 50 galeonów i wyjąłem z zamówionych przysmaków naciąłem dłoń maczając go we krwi i delikatnie wkładając go między kraty. Uspokoił się momentalnie spoglądając w inny sposób na mnie i swoje otoczenie. Moja rodzina od wieków hodowała kruki. Ten udoskonalany przez lata gatunek służył tylko nam i nas się słuchał a używaliśmy tych mądrych ptaków jako zwiadowców, posłańców a nawet do walki gdy w wiekach średnich Krukolas był kilkukrotnie oblegany.Mało kto wie że odpowiednio wyszkolony kruk potrafiły nawet mówić i to znacznie lepiej niż papugi... Uśmiech wykwitł na mojej twarzy na myśl co by mi zrobiła rodzina gdyby dowiedziała się że podałem dokładnie gdzie znajdują się rejony lęgowe tej rasy i sprowadziłem sobie jednego dla siebie. Już spokojny wyjąłem z klatki zwierzątko i posadziłem na ramieniu. -Nikolas od dzisiaj tak się nazywasz kruczku . Z wyrazem zadowolenia ruszyłem w stronę zamku
Math postanowiła w końcu sobie kupić zwierzę. Stwierdziła, że potrzebuje jakiegoś sympatycznego, puchatego towarzysza. Weszła do zielonego sklepu. Była grubo ubrana, w końcu jest zima, i od razu uderzyło ją niesamowite gorąco. Rozpięła błyskawicznie wszystkie guziki swojego białego płaszcza i poluzowała różowawy szalik na swojej szyi. Podobał jej się wystrój sklepu. Te palmy i egzotyczny klimat. Naprawdę pierwszorzędny pomysł. W powietrzu rozlegało się skrzeczenia papug i innych zwierząt. Ogólnie; panował przytłaczający harmider. Obserwowała z błyskiem w oczach zwierzęta, szukając czegoś odpowiedniego dla siebie. Na pewno nie żaden z ptaków, nie szczury, nie węże… Omijała po kolei terraria z tymi stworzeniami. Podeszła w końcu do kugocharów. Zawsze jej się podobały; były dumne niczym koty, a do tego szalenie inteligentne. Pogłaskała jednego po karku. Od razu ją urzekł. Może to dzięki tajemniczemu spojrzeniu? Bo na pewno nie wyglądem. Kot miał szarą długą sierść, popręgowaną gdzieniegdzie i troszkę skudłaconą. Jego pysk był płaski, a ogon, którym wymachiwał zakończony pędzelkiem. Uśmiechnęła się do niego, gdy ten łasił się do jej ręki. - No, kicia. – podrapała go za uchem. – Idziesz ze mną? – kot, o dziwo, milczał.- Pamiętaj, że brak odpowiedzi oznacza zgodę! Wzięła swojego nowego pupila na ręce i zaniosła do kasy. Zapłaciła za niego, dokupiła też pokarm, różowawą obróżkę i szczotkę z włosia. - Od dzisiaj jesteś Chester. Kot z Cheshire! – powiedziała do swojego nowego towarzysza, nadając mu imię kota z pewnej mugolskiej książki, za którą przepadała. Poza tym: on i tak wyglądał jak Kot Dziwak.
Zapoznając się z Hogsmeade trafiłem do dziwnego budynku, palmy i ciepły klimat który panował wokół jak i w środku budynku przyciągnął mnie. To był drugi raz odkąd zawitałem do Anglii, gdy czułem się prawie jak w domu, głównie za sprawą temperatury jaka tu panowała. Szybko uświadomiłem sobie, że to sklep ze zwierzętami, rozglądając się po nim poczułem dziwne mrowienie w okolicy karku jakby ktoś mnie obserwował. Rozejrzałem się i o dziwo wykluczyłem sprzedawcę, który nawet nie zainteresował się moim przybyciem, a przecież nikogo innego nie było w środku...nikogo innego próz zwierząt. Czyżby jedno z nich mi się przyglądało? - Odnajdę Cię gdziekolwiek jesteś. - uśmiechnąłem się drapieżnie i rozpocząłem poszukiwania. Musiało minąć kilka godzin zanim Ją odnalazłem, nic dziwnego, że miałem takie problemy, wydawało się że wyślizguje mi się za każdym razem, ale udało się. Oto stałem przed piękną białą kobrą królewską, nasze spojrzenia spotkały się i już wiedziałem to nie ja wybierałem tylko zostałem wybrany. Z tym samym uśmiechem wysunąłem dłoń ku niej, a ona wpełzła mi do kurtki. - Yliasviel....Ylia...tak się nazywasz. - stwierdziłem z wielką radością. A ona położyła głowę na mojej szyi i zasnęła zadowolona. Z tymi zwierzętami mój ród był silnie związany, wiele się nauczyliśmy od węży, widać to szczególnie w naszym stylu walki i poruszaniu się, więc kiedy mnie odnalazła poczułem wielką dumę. Szybkim krokiem podszedłem do lady. - Witam. - skłoniłem się i wyciągnąłem odpowiednią sumę którą sprzedawca ustalił i położyłem ją na ladzie – Dziękuję... – w tej chwili nie wiele byłem w stanie powiedzieć, ale w tym słowie zawarłem wielką wdzięczność i radość. Ruszyłem ku wyjściu, tuż przed drzwiami odwróciłem się do sprzedawcy oraz całego sklepu i wykonałem z perfekcją głęboki ukłon mojego rodu by oddać szacunek temu miejscu i właścicielowi. Zawsze nam powtarzano, że przypominamy w tej pozie węża przygotowanego do ataku, nigdy się nad tym nie zastanawiałem ponieważ te ruchy były dla mnie tak naturalne jak oddychanie. Ale zawsze dziękowaliśmy z uśmiechem za ten komplement.
Towarzystwo tylko jednego osobnika wpływa tak drastycznie pozytywnie na Puchonkę. Jest to Tłan. Tym razem, to nie on wpadł na jakże fajowy pomysł, tylko nasza Angie. Endżi umyśliła sobie w swej puchońskiej główce, że założy kolonię puszków pigmejskich. tak wiec niezwłocznie powiadomiła o tym swego Tłana i razem wybrali się do Menażerii w Hogsmeade. Nawet jakby wszyscy ją zniechęcali, to na próżno. W panienkę Fly wstąpiło coś niesamowitego. Uparcie ciągnęła Gryona z zamiarem kupna tych ślicznych cudek. Z ognikami w oczach przekroczyła próg sklepu. Szybko się otrzepała i ruszyła na poszukiwanie puszków. Postanowiła kupić dziesięć - po dwa każdego koloru. No i jeszcze wielką klatkę, żeby się tam wszystkie pomieściły i wygodnie sobie żyły. Gdy dotarła do klatek z puszkami, stanęła oniemiała. Jakie śliczne! Czekała też na Tłana, który chyba się zagubił albo coś, bo jakoś go nie ma w pobliżu.
Tak się składało, że Twan był jedną z osób którą ten cały pomysł z hodowlą wcale, a wcale nie zachwycał. Nawet wręcz przeciwnie! Tyle, że Angie wydawała się głucha czy coś na wszelkie komentarze, ale że chłopak z niego uparty, to gadał i gadał. Do upadłego, a co. Zgodził się pójść z nią do menażerii, w końcu fajnie się przejść jak pogoda taka ładna, a poza tym obmyślił sobie, że może po drodze jakoś ten pomysł jej z głowy wybije. - Angieee, za bardzo pędzisz - stwierdził, doganiając ją przy klatce z puszkami. Nie, żeby on znowu tak się ślamazarzył, zwyczajnie zatrzymał się, żeby popatrzeć na innego zwierzaka. - Czy ty tak na serio z tą hodowlą? - zaczął po raz nie-pamiętam-który. - Wiesz ile z tym wszystkim jest pracy...? Jeszcze któryś zdechnie i będzie śmierdziało, albo rozmnożą się i zabraknie miejsca. Nie upilnujesz ich! - wlepił spojrzenie w kłebiące się się w małej klatce stworzonka. Nigdy do końca nie rozumiał co w nich jest takiego fajneeego.
Twan musi jeszcze pamiętać, że Angie w ogóle przestała się smutać i się czymś zajęła, no. Więc tam marudzić nie wypada. Może pomysł nie jest taki bombowy, i hodowla puszków może przysporzyć problemów, ale w tym momencie Angie w ogóle się tym nie przejmowała. - Serio, serio - odpowiedziała, gdy już do niej dotarł. Tak, któryś raz tą kwestię słyszała, aczkolwiek nie zamierzała się irytować. - Patrz, pójdę ci na rękę i kupię tylko sześć, ok? - chciała dodać ,,Po za tym zostaniesz tatusiem tych maleństw" ale nie chciała dodatkowo drażnić Twana. Nie zważając na dalsze jęki towarzysza, przyprowadziła do klatek ekspedientkę, która pomogła do wielkiej klatki przenieść sześć różnokolorowych puszków. Następnie zapłaciła za to, kupując jeszcze jedzenie dla zwierzątek. Pełna zachwytu i opiekuńczej miłości do stworzonek zaczęła kierować do wyjścia. - Kupujesz jeszcze coś? - grzecznie się zapytała nie chcąc wyjść na samolubną. - No ej, przecież pomysł z puszkami nie jest taki zły. Wątpisz w moje wychowawcze zdolności? - wzięła go pod włos, ze wstydem sobie przypominając o swojej kici - Ines, której nie widziała od pewnego czasu. Ale z puszkami będzie inaczej!
Ta, jasne, tyyylko sześć! Twanik postanowił się zamknąć póki co, skoro jego gadanie i tak nic nie dawało, tylko sobie gardło zdzierał, wysuszał i kto wie co jeszcze. Całe szczęście, że Angie o tym tatusiu nic nie powiedziała, bo gryfon chyba by zwariował na miejscu i by musiała go zaprowadzić do Skrzydła Szpitalnego, o. Zdecydowanie, nie był przygotowany, żeby już zostać ojcem! Poza tym, czy ktokolwiek wyobrażał sobie Twana opiekującego się jakimkolwiek... małym... stworzeniem? Nawet nie mowa tu o dzieciaku, a właśnie puszku. zapewne tak bardzo chciałby się nim zająć, że prędzej by go zabił, mając jak najbardziej dobre intencje, oczywiście. Powlókł się za Angie do kasy, patrząc się na mrówki w terrarium. Miały takie wielkie, ciemne mrowisko i chyba budowały coś fajnego. Nie przyglądał się z bliska, ale ponieważ były to magiczne stworzenia, to z pewnością nie było to takie zwykłe mrowisko, jak u mugoli. - Nie, chodźmy już - odparł i zaczął nawet iść do drzwi. Bał się, że Angie jeszcze coś wymyśli! - Oczywiście, że nie... po prostu... puszki ci się szybko znudzą - odparł, wymijająco.
Weszła do sklepu i zaciekawiona rozejrzała się po nim. Spojrzała na terrarium z królikami, i uśmiechnęła się sama do siebie. "Jakie słodkie!" pomyślała. Jej wzrok przykuł biały królik, z czerwonymi oczami. Zdecydowana zawołała do ekspedientki: - Przepraszam! Chciałabym kupić tego królika - uśmiechnęła się. Ekspedientka podeszła i znudzonym głosem wyrecytowała: - Dwanaście galeonów i jeden sykl. Coś jeszcze? - O tak, pokarm oraz grzebyk! - wykrzyknęła rozochocona. Ekspedientka spojrzała na nią dziwnie i wzrokiem zganiła ją za zbyt głośne zachowanie. Podeszła do kasy. - Piętnaście galeonów, trzy sykle oraz jeden knut. - Proszę ! - powiedziała Rosy szczęśliwa po czym wyciągnęła pieniądze z kieszeni i energicznie położyła je na blacie. Rozejrzała się za królikiem, ten jednak stał koło jej stóp. Wyszła ze sklepu, bardzo uradowana.
Otworzyła drzwi i wskoczyła do środka lekkim, radosnym krokiem. Podeszła do ekspedientki i zapytała: - Można tu kupić sowy? Ekspedientka popatrzyła na nią dziwnym wzrokiem i powiedziała: - Wszędzie są poustawiane klatki nimi, nie widać, to raczej oczywiste, że można. - Dobrze, to ja sobie jakiejś poszukam - odrzekła wesoło. Było tu wiele gatunków tych pięknych ptaków: płomykówki, puchacze, sowy śnieżne, rybiarka, włochatki... Przyglądała się każdej z osobna. Nagle jej uwagę przykuł pewien puszczyk, miał piękne ubarwienie i mrugał do niej przymilnie. - Proszę pani, jak się nazywa ta sowa? - To puszczyk kreskowany, chcesz go kupić? - zapytała. - O tak, jest wspaniały - powiedziała z uśmiechem. - Do tego klatkę i coś do jedzenia. - Rozumiem. Podeszły do kasy, ekspedientka wszystko podliczyła i oznajmiła, że wszystko razem będzie kosztowało trzydzieści sześć galeonów pięć sykli i trzy knuty. Agnes wyciągnęła pieniądze z kieszeni i podała kasjerce. Chwyciła klatkę ze swoim nowym zwierzaczkiem i pokarm i wyszła ze sklepu.
Po nieprzyjemnym spotkaniu z dementorem lot był całkiem w porządku, o ile Maciek nie próbował specjalnie mu dokuczać chamskimi, gwałtownymi zmianami kierunku tudzież wysokości. Niemiłe, obce uczucie, które zagościło w jego sercu minęło już prawie całkiem i przestawał czuć się paskudnie nieswojo; szczęście zdawało się wracać, chłód zniknął całkowicie. Co prawda wspomnienie o Carmen pozostało, a im dłużej o tym myślał, tym mniej pozytywne mu się wydawało, ale udało mu się jako-tako je zagłuszyć cichym śpiewem piosenki „Barbra streisand” oczywiście z użyciem własnego tekstu. Słowa te były tak ambitne i powalające, że z racji na wasz stan psychiczny i reputację Manuela (ekhm) lepiej ich nie cytować! Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się nad herbaciarnią, do której miał się udać, i gdyby nie przezorny Maciek, który wiedział i celowo zwolnił, byłby w ogóle minął tą lokację. Ale na szczęście nic tak strasznego się nie wydarzyło, Rosado ogarnął, że czas lądować i poinformował o tym smoka, który wykonał jego prośbę całkiem posłusznie i szybko, jak na niego. Wylądował dość gwałtownie na gruncie przed menażerią, skutkiem czego Manuel podskoczył i nieudolnie zsunął się z jego grzbietu, czując nieprzyjemne mrowienie w kończynach i paskudny ból w zranionej ręce. Co do nosa, chyba przyzwyczaił się do bólu, który produkował, bo jakoś przestał mu przeszkadzać. - Maciuś, czekaj tu na mnie – zarządził – A jakby co, to mnie ratuj – dodał jeszcze, po czym mrugnął do niego (hehe) i ruszył w kierunku sklepu. Drzwi były otwarte, zatem bez problemu wszedł do środka i zrobił parę niepewnych kroków w głąb pomieszczenia. Wyglądało dość spokojnie, jak każdy normalny sklep ze zwierzętami; dopiero po chwili dotarło do niego, że wszystkie klatki i pudełka są pootwierane, a zwierzaczki zaczynają wypełzać, wychodzić, wyskakiwać i wylatywać ze swoich domów. Wszystkie prosto na niego. Było ich dużo więcej, niż myślał. Rechoczące ropuchy i skrzeczące żaby, miziaśne i puchate puszki pigmejskie w rozmaitych kolorach różu i fioletu, rozkoszne białe, szare, łaciate króliczki niczym bliźniacy Kefira, małe i duże, różnokolorowe papugi, wyśpiewujące nieznane mu dźwięki (aż zatęsknił za Fazi!), przeciągające się leniwie i ostrzące pazury koty, huczące sowy, niezadowolone, że musiały zrezygnować z odpoczynku na swoich żerdziach, mroczne czarne kruki, szeleszczące skrzydłami, leniwe, powolne kameleony, przewracające oczami we wszystkie możliwe strony, wreszcie pojawiające się zewsząd węże. Wydawało mu się nawet, że dostrzegł gdzieś rudego kuguchara, choć nie był pewien, czy nie myli go z kotem. Żadne ze stworzeń nie było niebezpieczne (chyba) i wszystkie wydawały się być udomowione, jednak ich nadmiar sprawił, że Manu zupełnie stracił głowę i zapomniał nawet, czego ma szukać. Okej. Żółty klucz i karteczka. Ignorując puszki pigmejskie, czepiające się jego włosów i koty, ostrzące pazurki na jego dresie i papugi, uparcie siadające na ramionach, ruszył przed siebie, opędzając się od stworzonek. Wreszcie zdecydował się na użycie magii i huknął zaklęciem „Impedimento”, jako że nie chciał uszkadzać zwierzątek ani ich oszałamiać. Gdy większość z nich zastygła bez ruchu (aż takiego powera, by unieruchomić wszystkie, nie miał) bez ruchu, rozejrzał się dokładniej i ujrzał klucz zawieszony na jednej z żerdzi pod sufitem. Próbował przywołać go zaklęciem „Accio”, ale nic to nie dało; wreszcie przywołał do siebie jedną z sów, wyglądającą w miarę inteligentnie (ha-ha) i wskazał jej przedmiot, po który sam nie mógł sięgnąć. Ptak zahukał cicho, po czym wzbił się w górę, by już po chwili podać Rosadowskiemu zwitek papieru i klucz. Mężczyzna pogłaskał go po główce, a następnie, widząc, że zwierzęta zaczynają wracać do życia i są na etapie przewracania półki z karmą, czmychnął na zewnątrz i niemalże z ulgą spojrzał na spokojnego Maćka. Stanął nieopodal niego i nieco drżącymi dłońmi otworzył kartkę, a następnie przeczytał instrukcję. Według niej miał się teraz udać do Wrzeszczącej Chaty – Manuel jeszcze tam nie był, ale nazwa nie brzmiała zachęcająco. Poza tym, słyszał o niej to i owo… Odetchnął głęboko i, wcisnąwszy klucz i kartkę do kieszeni dresu, wsiadł na Maćka i ponownie wzbił się w przestworza.
Z racji tego, że ta cała Menażeria u Nanuka była stosunkowo blisko poprzedniego sklepu, w którym Joel odnalazł jakiś eliksir i instrukcję, co robić dalej, dostał się do niej nie skorzystawszy ze swego podniebnego wierzchowca, a na własnych nogach, bo po co Alfreda przemęczać. W każdym razie nawet jeśli było się takim obcym Francuzem, jak Joelosław właśnie i nie znało się okolic Hogsmeade, to ową Menażerię dostrzec było wielce wręcz łatwo. Bo była zielona, palmiasta i oczojebna, ot co. Kurza twarz, teraz chyba wszystko, co zielone i krzewiaste, będzie mu się kojarzyć z pierwszym zadaniem, które swoją drogą było beznadziejnie wręcz... beznadziejne. No, anyway, wracamy już do akcji. Otóż stanęło na tym, że Garsąą stał przed wejściem do owego sklepiku, zupełnie jakby na zbawienie czekał, bo zagapił się na te palmy, a potem zaczęła mu się przypominać tamta dżungla, no i te inne historie, których tu opisywać nie będę, bo miałam wrócić do tego zadania. W każdym razie szybko otrząsnął się z tego zamyślenia i wysoce głupiej miny, po czym pchnął drzwi Menażerii, wchodząc do środka. A tam, jak na złość, kurfa, było jeszcze bardziej zielono, a pod sufitem latały papugi. Nie, żeby mu przeszkadzały, co tam, on lubił wszystkie egzotyczne potworki, ale tak strasznie hałasowały, a jego od tego całego turniejowego etapu (pomijając, że dopiero co się zaczął) kurefsko bolała go głowa. Postanowił zrobić co ma - znaleźć tą wskazówkę, karteczkę, instruktaż, czy jeden Merlin wie co jeszcze, i jak najszybciej się stąd ewakuować. Raz, że chciał zaoszczędzić na czasie (bo wiadomo, reszta nie robi sobie przerw na Kit Keta albo głupie gapienie się na sklep - pozdrawiamy Joela), a dwa, że łojeżuuu, strasznie chciał już do zamku. Tak, generalnie, to bardzo miło być już zmęczonym i nieco rozdrażnionym z samego rana, niach. Zaczął rozglądać się za za dobrze znanymi sobie karteczkami z dalszymi instrukcjami... I, ojacie!, ale on spostrzegawczy, bo po minucie znalazł ją na sklepowej ladzie Nanuka. Tak, wiem, też podziwiacie ten sokoli wzrok. Raźnym krokiem ruszył w stronę biurka, kiedy ni stąd, ni zowąd, a raczej zewsząd zaczęły wypełzywać albo wylęgać się mini potworki. Szczególnie cieszył się jak ten pies w reklamie Chappi (tak, aż mu się uszy trzęsły), kiedy spostrzegł cudaśne tarantulki, zmierzające w jego kierunku. Aaaaaaw! Oczy mu się zaszkliły, a tęczówki zmieniły w takie dwa małe, różowiutkie serduszka, aw. Już kucnął, w celu złapania sobie jakiegoś, schowania w kieszeń i przemycenia do zamku, no ale te chyba nie były zachwycone tym pomysłem, bo jeden dziabnął go w palec. A to cwaniak! Z wielkim rozżaleniem Garcon podniósł się z kucek i stwierdziwszy, że z nowego pajączka nici, podszedł do lady, co to chociaż wskazówkę weźmie. No ale małe, magiczne stworzonka najwidoczniej miały mu to uniemożliwić, bo niebezpiecznie szybko zaczęły się zbliżać, i wcale nie wyglądały na przyjaźnie nastawione, ojojoj. No trudno. Joelosław wyjął z kieszeni różdżkę i zaklęciem 'protego' wyczarował wokół siebie tarczę, tak, że żadna paskuda już go nie dziabnie, FAK JEA. Zabrał z lady karteczkę i jakiś eliksir (huhu, będzie trzeba magikować), po czym w swojej cwaniackiej ochronie z niewidzialnej tarczy wyszedł ze sklepu. Ach, no oczywiście nie zapomniał, żeby zajumać od Nanuka jakąś mysz, wcześniej obiecaną Alfredowi. - Dooobra, stary. To teraz mamy... Herbaciarnię jakąś - mruknął do Alfredowskiego, rzucając mu mysz, którą ten zresztą w okrutnie szybkim tempie połknął. Schowawszy do kieszeni różdżkę, karteczkę (gdyż mogło być na niej coś, czego Francuz jeszcze nie doczytał) i eliksir, wdrapał się na swego rumaka- żmijoptaka - Alfreda, po czym zawołał wszystkim już dobrze znane 'Gnaj, dzielny wierzchowcu', i razem z latającą paskudą polecieli szukać miejsca z następną wskazówką.
Kiedy tylko wzbiła się w powietrze, mając w kieszeni swój eliksir, który swoją drogą ciągle był dość ciepły, zaczęła się zastanawiać nad tym, kogo właściwie będzie musiała uratować. Właściwie wybór był bardzo prostu, albo to miała być jej siostra, albo któryś z najbliższych przyjaciół. Tak czy owak, pewnie miało się to okazać niebawem. Może właściwie w którymś ze sklepów znajdzie tą osobę? Po tej myśli przerwała swoje gdybania, bowiem zorientowała się, że już przeleciała nad menażerią. Dlatego też nakazała pegazowi zawrócić i skierować się po chwili w dół. Zwierzę gwałtownie zatrzymało się przed budynkiem szurając kopytami o piach. Effie zaraz z niego zeszła i spojrzała na menażerię. - Zaraz do Ciebie wracam! – Oświadczyła w stronę pegaza i ruszyła przed siebie. Dobrze kojarzyła to miejsce, bowiem musiała je całkiem często odwiedzać ze względu na Sarpedona, któremu musiała tu kupować jedzenie, zwłaszcza to w postaci myszy, które uwielbiał. Dziewczyna spokojnie weszła do środa, jakoś nie bojąc się zwykle, a w głowie mając tylko myśl, że musi tu gdzieś znaleźć klucz. Dlatego też szybko zaczęła się rozglądać za takowym złotym, mając nadzieję, że będzie w pobliżu. Jednakże wówczas poczuła, że coś zaczyna wspinać się po jej nodze. Zaskoczona spojrzała na nią, gdzie dostrzegła jakiegoś paskudnego pająka, będącego chyba jakąś tropikalną tarantulą. - O ludzie! – Krzyknęła automatycznie i dzióbnęła pająka różdżka, tym samym odczepiając go od jej nogi. Zwierzak spadł gdzieś na ziemie, na co Effka szybko się oddaliła. Dopiero teraz dokładnie rozejrzała się po wnętrzu pomieszczenia, a zwłaszcza po jego podłodze. Dookoła kręciły się różne stworzenia, od pająków, po węże, myszy, papugi, dzikie koty i co tylko mogło być w tym sklepie. Co na to miała uczynić reprezentantka Hogwartu? Otóż wskoczyła na jakąś klatkę stojącą obok i bacznie zaczęła się rozglądać. Raz za kluczykiem, a raz pilnując czy czasem coś po niej nie zaczyna się wspinać. Co prawda zupełnie nic nie miała szczególnie do węży, którego to przecież sama też posiadała. Z tym, że po ostatnim etapie, kiedy to jakiś wąż nieźle ją ugryzł, wolała dmuchać na zimne i nie dać się pogryźć kolejnemu.
Nie zapowiadało się dobrze, po pierwsze liczba zwierząt jakby rosła, do tego ona musiała i je odganiać i szukać klucza. Właściwie Effie stała na klatce i tylko spychała nogą kolejne wchodzące i próbujące się wpełzać na wilę stworzenia. Z drugiej strony tkwił plus spędzania w tym miejscu tak sporego okresu czasu. Bowiem mogła sobie pooglądać jakie to Nanuk miał okazy. A musiała przyznać, że samica pytona o niebieskawym kolorze wyglądała wyjątkowo kusząco. A jakżeby się jej Sarpedon ucieszył, gdyby przyprowadziła mu taką kobietkę! Z drugiej strony jednak nie kręciła ją zbytnio myśl posiada małej armii węży. Ostatecznie więc uznała, że póki co nie będzie sprawiać swojemu pupilowi takiego wspaniałego prezentu, a ograniczy się do obdarowywania go różnymi wyszukanymi przekąskami. Mogłaby rozmyślać nad tym dłużej, ale właśnie zaczęły się do niej wspinać jakieś grube szczury. Automatycznie wyobraziła sobie jak przyjemnie musi być poczuć ich zęby na swojej nodze! Na pewno byłoby to szalenie fajne, ale wolała nie próbować. Dlatego tez zepchnęła nogą tłustego szczura, a kolejnego już potraktowała zaklęciem „Flippendo „. Zaraz, zaraz, walczy tu ze szczurami, a powinna chociaż spróbować odszukać wzrokiem ten złoty klucz. Nie zwlekając blondynka obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła wyglądać po okolicznych półkach. W końcu na jednej z pustych klatek, zupełnie w drugim końcu pomieszczenia dostrzegła to czego szukała. Kluczyk wisiał sobie spokojnie przyczepiony do kratek. Teraz tylko musiała wpaść na jakiś genialny pomysł, jak przedostać się między tymi szalonymi zwierzętami do owego przedmiotu. A oczywiście przy tym obejść się bez zdobycia kolejnych śladów po ugryzieniach. Wszakże te z ostatniego etapu zdecydowanie jej wystarczały!
Więc oto Grig na swoim magicznym stworzeniu doszedł do menażerii. Oczywiście pierwsze co mu się rzuciło w oczy to fakt, że piękny, biały pegaz stał przed wejściem i patrzył się na niego. Świetnie, chyba czeka go kolejne zadanie z Effką. Wobec tego musiał strasznie długo siedzieć w tym Miodowym Królestwie, albo to ona zabalowała za długo na tym zadaniu. W zasadzie już sam nie ogarniał na jakim są etapie i nawet nie umiałby powiedzieć kto jest już dalej. Na szczęście, bo inaczej wiedziałby, że zaraz panna Fontaine kończy turniej. Zszedł z hipogryfa i jeszcze przez chwilę musiał przyzwyczajać nogi do tego, żeby po prostu stał, a nie mimowolnie trochę unosił się nad powierzchnią. W końcu wszedł do środka, bardzo ostrożnie, bo ostatnio na ziemi nie było zbyt przyjemnie, przez tą galaretkę. Reprezentantka Hogwartu dość komicznie siedziała na jednej ze skrzyń, to było pierwsze co przykuło jego wzrok. To pewnie przez te jej cholerne moce, tylko na nią na początku zwrócił uwagę. Ale zanim zdążył wygłosić jakąś niewątpliwie trafną, bądź ironiczną uwagę, zauważył powód dla którego dziewczyna tam stało. Zewsząd łaziło, pełzało, latało... wszystko co żyje. O matko! Orlov krzyknął kiedy poczuł, że jakiś nietoperz zaczął dobierać się do jego poszarpanych włosów. No świetnie, jeśli się w nie zaplącze to prawdopodobnie jedynym wyjściem będzie obcięcie tych włosów. Grig kiedy zorientował się co może się stać z jego pięknymi, jak pięknymi, ale długimi włosami, zaczął odganiać małego nietoperza łapą. Nawet zapomniał, że przecież ma związane włosy. Wtedy zorientował się, że ku niemu pełzają jakieś okropne, obleśne stworzenia. O mało nie pisnął jak dziewczyna przy Effce, kiedy zobaczył jak ogromny pająk chce na niego wejść. Za to wykazał się super sprytem, zrobił duży krok i natychmiast wskoczył na pudło na którym siedziała panna Fontaine. Dzięki temu, że trochę się to zatrzęsło, wszystko co właśnie właziło do blondynki spadło i musiało rozpoczynać na nowo wspinaczkę. - Stęskniłaś się? – zapytał obejmując ją od tyłu, by żadne z nich nie upadło w czasie jego nagłego przybycia do dziewczyny. - Długo tu siedzisz? Ja mam tylko jeden pomysł co można zrobić z dużą ilością zwierząt – powiedział, a po jego diabelskim błysku w oku Effie mogła się domyślić do czego zmierza. Oto Orlov wyciągnął różdżkę, wypuszczając na chwilę z ramion pół wilę. - Jeśli się spalimy... – zaczął i odwrócił ją do siebie. Czy to był tylko pretekst do tego, żeby złożyć jej na ustach namiętny pocałunek? Pewnie tak, ale przecież całowanie się wśród dzikich zwierząt jest niebywale romantyczne, prawda? – to przepraszam – dodał na koniec. Po tej krótkiej, aczkolwiek, jak dla niego, przyjemnej chwili wyciągnął różdżkę i wcelował.. w nieokreślonym kierunku. - Fiendfyre – krzyknął. I oto wszystko stopniowo, po kolei zaczęło się podpalać. No może nie wszystko, ale wiele rzeczy, zaś zwierzęta zaczęły uciekać, chować się przed tym, co Grig lubił najbardziej. Kiedy zobaczył, że nic niebezpiecznego nie pełza pod nimi, zepchnął z pudła Effkę, nakazując jej iść po to co ma. Nie patrzył jednak jak ona sobie radzi, bo musiał w końcu zadbać o to, żeby znaleźć karteczkę z instrukcją, zanim się spali. O matko, nie pomyślał o tym! Nierozsądny Rosjanin, działający pod wpływem
Różdżką spychała na ziemię kolejne zwierzaki, które próbowały się do niej dostać. Swoją drogą była ciekawa, jak organizatorzy nakazali zwierzętom atakować uczestników. Najwyraźniej musiało zostać rzucone na nie jakieś specjalne zaklęcie. Właściwie im dłużej tu stała, tym większą ochotę miała do dłuższego odpoczynku od wszelakich zwierzaków. Naprawdę nie protestowałaby jeśli w trzecim etapie nie byłoby żadnych tego typu przeszkód. Oczywiście było to całkiem mało prawdopodobne. Te jej szalone rozważania przerwał jednak dźwięk otwieranych drzwi. Do pomieszczenia jak się okazało wszedł Orlov. No tak, wszakże tylko pięciu uczestników brało udział w turnieju, nie było nic zaskakującego w tym, że już drugi raz wpada na Griga. Swoją drogą była ciekawa ilu tak naprawdę jeszcze zostało. Steve odpadł już wcześniej, jednak nie widziała jak z Francją i Meksykiem. Kiedy chłopak wskoczył na klatkę, lekko się zachwiała, próbując złapać równowagę, jednak w tym momencie Orlov objął ją. - Odliczałam minuty od naszego ostatniego spotkania – odparła na jego pytanie o tęsknotę. Nim cokolwiek więcej dodała, dostrzegła, że Orlov momentalnie wpadł na jakiś genialny pomysł, kiedy ona przez ostatnie minuty nie miała pojęcia co zrobić. Oho, zaczynało się dobrze „jeśli się spalimy…”! I nim ona zdążyła zaprotestować i powiedzieć, aby przemyślał dwa razy pomysł który chce zrealizować, chłopak pocałował ją zupełnie namiętnie. Na moment porzuciła próbę dopytywania co zamierza zrobić, jednak kiedy przerwał i powiedział „to przepraszam”, momentalnie sobie o tym przypomniała. Nie, nie zdążyła zapytać. Wszystko pokryło się oczywiście ogniem. Brawo Orlov! Teraz i oni oboje usmażą się w jakiejś cholernej menażerii, nie wspominając już o tym, że właśnie spalił wszystkie zwierzęta! Slytherinie, czy on postradał zmysły?! Chociaż nie, to właściwie ona je straciła wierząc, że Grigori na pewno zachowa rozsądek. Zaraz chłopak zepchnął ją z pudła na ziemię, gdzie nie było już żadnych zwierząt, a ogień zajął się czym innym. Poważnie zastanowiła się nad tym co ma mu teraz powiedzieć. - Czuję, że mój czas bez większych poparzeń na skórze jest policzony. Tak czy owak dzięki, jeszcze się odwdzięczę – odpowiedziała, przesłała mu w powietrzu buziaka i mrugnęła okiem. Zaraz po tym się obróciła, zarzuciła włosy na plecy i szybko podbiegła do klatki, przy której wisiał jej kluczyk. Nie wahając się, zerwała go i zabrała kolejną notatkę. Chcąc skrócić czas pobytu w tym zadymionym pomieszczeniu, szybko wybiegła na zewnątrz. Gdy tylko znalazła się na świeżym powietrzu wzięła parę głębokich wdechów. Zaciekawiona zaczęła od razu rozwijać notatkę. Okazało się, że teraz będzie mała zmiana. Czekał ją bowiem lot do górskiego strumienia w tutejszych okolicach, gdzie jeszcze nigdy nie była. Nieco zaskoczona kolejnym celem, wskoczyła na swojego pegaza. Wolała dłużej już nie zwlekać, dlatego od razu nakazała mu wzbić się w powietrze.