Ta droga prowadzi od Hogsemade aż do hogwarckiej bramy. Jest dość szeroka, by z łatwością zmieściły się powozy przywożące uczniów ze stacji kolejowej. Na jej powierzchni widać lekkie wgniecenia od kół, zapewne z okresów gdy już we wrześniu psuła się pogoda i nowy rok rozpoczynał się wyjątkowo deszczowo, przekształcając drogę w wielką rzekę błota. Uczniowie chodzą tędy zawsze do wioski, co zajmuje im około dwudziestu minut.
Podczas podróży przez ścieżkę masz możliwość natknięcia się na uczniów pobierających przede wszystkim galeony od pozostałych uczestników życia w czarodziejskiej szkole. Nikt nie wie, kiedy dokładnie pełnią swoją wartę, niemniej jednak jest to zależne przede wszystkim od Twojego szczęścia. Zaleca się zatem trzymania w minimum trzyosobowej grupie, aczkolwiek nic nie stoi na przeszkodzie, by iść samemu - jeżeli posiada się odpowiednie ku temu umiejętności.
Aby dowiedzieć się, czy na Twojej drodze stanęli skorzy do bijatyki uczniowie, rzuć kostką.
Spoiler:
1, 2, 3, 5 - całe szczęście, tego dnia podróż wzdłuż ścieżki nie przyniosła Ci żadnych przykrych sytuacji. Pech postanowił Cię odpuścić - na jak długo - niestety nie byłeś w stanie stwierdzić. 4, 6 - swobodna przechadzka? Skądże - na Twojej drodze stają właśnie oni - wymagający pieniędzy, byś mógł w spokoju odejść. Jeżeli nie chcesz wdawać się w żadną bójkę, możesz zapłacić odpowiednią kwotę - zależną od ich humoru. Wówczas musisz rzucić jeszcze raz literką; A oznacza liczbę 1, B oznacza liczbę 2 - i tak po kolei. Następnie mnożysz liczbę przez pięć, odnotowując stratę w odpowiednim temacie. Jeżeli jednak nie możesz zapłacić wymaganej kwoty (przykładowo posiadając mniejszą ilość galeonów), musisz przejść do opcji walki.
Zasady
1. Walka opiera się z początku na wylosowaniu zaklęcia, z którego będziesz korzystać. Odruch ten jest normalny, naturalny, w związku z czym postanowiłeś użyć pierwszego czaru, który przyszedł Ci do głowy, by móc się obronić, gdy próba przekonania uczniów w żaden sposób nie zadziałała.
Spoiler:
A - Acusdolor (zaklęcie żądlące - 0 pkt z OPCM) B - Bombarda (zaklęcie niszczące powierzchnie - 0 pkt z OPCM) C - Conjunctivis (zaklęcie oślepiające ofiarę - 5 pkt z OPCM) D - Drętwota (zaklęcie oszałamiające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) E - Expelliarmus (zaklęcie rozbrajające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) F - Furnunculus (zaklęcie powodujące pojawienie się białych krost oraz piekących bąbli - 0 pkt z OPCM) G - Rictumsempra (zaklęcie powodujące nagły skurcz mięśni - 0 pkt z OPCM) H - Obscuro (zaklęcie powoduje pojawienie się u przeciwnika czarnej opaski - 3 pkt z OPCM) I - Relashio (zaklęcie powodujące wypłynięcie z różdżki strumienia ognia - 0 pkt z OPCM) J - Jęzlep (zaklęcie powodujące przyklejenie się języka do podniebienia ofiary - 0 pkt z OPCM)
2. Następnie rzucasz trzema kostkami odpowiadającymi za technikę użycia zaklęcia. Ważne współczynniki odgrywają tutaj przede wszystkim wymowa, ruch nadgarstkiem oraz szczęście. Sumując wynik, możesz dowiedzieć się, jak dokładnie podziałało Twoje zaklęcie i czy odniosło jakikolwiek skutek.
Spoiler:
3 - 7 - kompletna porażka, podczas której zaklęcie odbiło się rykoszetem w Twoją stronę pod wpływem Protego. W zależności od wylosowanego wcześniej czaru, zmagasz się z poszczególnym efektem aż do następnego posta; obrażenia natomiast są stałe i prędzej czy później będą wymagały uleczenia przez pielęgniarkę. 8 - 13 - po części dobrze go użyłeś, po części jednak zmagałeś się głównie ze swoim brakiem szczęścia lub odpowiedniej techniki - rzuć jeszcze raz kostką, by dowiedzieć się o ostatecznym wyniku działania zaklęcia. Parzysta - gratulacje, udaje Ci się prawidłowo zastosować czar na jednym z uczniów, odnosząc tym samym częściowe zwycięstwo; to jednak nie jest koniec Twoich działań. Nieparzysta - niestety, zaklęcie to nie jest ewidentnie Twoją mocną stroną, w związku z czym trafia rykoszetem prosto w Twoją stronę. Na szczęście jest osłabione, w związku z czym nie zmagasz się aż nadto ze skutkami tejże nieprzyjemnej sytuacji. 14 - 18 - udaje Ci się bez problemu wyprowadzić czar, w wyniku czego trafiasz jednego z uczniów i powodujesz u niego poszczególny efekt.
3. Wygrana wymaga dziewięciu prawidłowych trafień w stronę przeciwnika. Każdy z uczestników pojedynku posiada po trzy życia, o których informuje w podanym poniżej kodzie. Utrata wszystkich z nich powoduje jednocześnie wyłączenie z walki w postaci nadmiernej ilości obrażeń lub utraty przytomności. Nie można na niej zastosować Rennervate ani pozostałych zaklęć uzdrawiających, tak samo na pozostałych uczestnikach pojedynku - dodatkowo jest zobowiązana do napisania jednego posta w gabinecie pielęgniarki.
4. Każde dziesięć punktów z Zaklęć i OPCM uprawnia do przerzutu jednej z trzech kostek, w zależności od własnego wyboru. Przerzuty obowiązują podczas całej rozgrywki oraz nie resetują się wraz z kolejną kolejką.
5. Mistrz Gry oraz nauczyciele mają prawo do ingerencji w wątek w zależności od własnych preferencji oraz zastosowania odpowiednich kar za udział w pojedynku.
6. Pod koniec swojego posta należy zamieścić stosowny kod.
Spoiler:
Życia:٭ ٭ ٭ Rzucone zaklęcie: [url=Nazwa zakl%C4%99cia]Nazwa zaklęcia[/url] Statystyka z Zaklęć: Liczba punktów w kuferku Wykorzystane przerzuty: Wykorzystane przerzuty Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście: [url=kostka, kostka, kostka]kostka, kostka, kostka[/url] Obrażenia: Tutaj wpisz Życia przeciwników:٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭
Kod:
<og>Życia:</og> [size=18]٭ ٭ ٭[/size] <og>Rzucone zaklęcie:</og> [url=]Nazwa zaklęcia[/url] <og>Statystyka z Zaklęć:</og> Liczba punktów w kuferku <og>Wykorzystane przerzuty:</og> Wykorzystane przerzuty <og>Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście:</og> [url=]kostka, kostka, kostka[/url] <og>Obrażenia:</og> Tutaj wpisz <og>Życia przeciwników:</og> [size=18]٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭[/size]
7. W przypadku wygranej otrzymujecie nagrodę w postaci 150g (do podziału) oraz losowy przedmiot z poniższej listy - należy rzucić literką.
Spoiler:
A - Magiczny Flet B - Kompas Miotlarski C - Amulet Uroborosa D - Rozmach Grubej Damy E - Fałszoskop F - Jedno użycie Felix Felicis G - Światełko Dźwiękowe H - Smocza Zapalniczka I - Model Smoka J - Kryształowa Kula
8. W przypadku przegranej tracicie po 150g do podziału od każdej z osób.
Richard w końcu zauważył zbliżającego się blondyna. Zmarszczył brwi przyglądając się jego.. erm... ubraniom. Zmęczonym gestem przetarł twarz dłonią i stanął na środku drogi, opierając dłonie na biodrach i wyraźnie niecierpliwie czekając aż dzieciak W KOŃCU podejdzie. Westchnął męczeńsko - Czy ubranie się tak.. jaskrawo było absolutnie niezbędne? Mugole będą się na ciebie gapić jak na okaz w cyrku...
Niewinnie się uśmiechnął, udając, że nie ma najmniejszego pojęcia o co mu chodzi. - Coś nie tak w moim stroju? W końcu mówiłeś, by ubrać się młodzieżowo...
Wiedział, że będzie przyciagał spojrzenia, ale czyż nie tak właśnie powinno być? Ach, oto Książę wyrusza do Londynu. Tym razem będzie Królową. - To idziemy? Pamiętaj, by być miłym... notatki mogą przecież ulec zniszczeniu...
Zacisnął zęby wpatrując się w Narcissa z odnowioną złością - Powiedziałem, że masz się ubrać jak mugol.. al nie jak ulicznica z lat siedemdziesiątych! Wyjął schowaną w torbie różdżkę - Transfiguruję ci to w coś normalniejszego.. jeśli chcesz spędzić cały dzień wśród mugoli to nie zgadzam się na robienie z siebie pośmiewiska!
Szybko zmarszczyl brwi i cofnął się o krok, mierząc go morderczym spojrzeniem. Cóż za tupet! Okazuje mu łaskę, a on ma czelność jeszcze go obrażać?! - Nie wydaję mi się - syknął cicho, krzyżując ręce na piersi. Nie wiedział, że ten zeszyt zawiera tak cenne dla Richarda informacje, ale skoro już wie, to oczywiscie to wykorzysta. - Spróbuj cokolwiek zrobić z moim wyglądem, a swoich notatek nie zobaczysz już nigdy w życiu.
Zacisnął zęby ze złością i wsunął różdżkę z powrotem do torby - Zawsze mogę cie jeszcze zaciągnąć do dyrektora! Ale jak tam sobie chcesz. To w końcu TY będziesz wyglądał jak papuga wśród mugoli. Podszedł do chłopaka i złapał go za nadgarstek wyciągając parę kroków poza bramy Hogwartu - Umiesz sam się teleportować czy to też mam zrobić za ciebie hmmm?
Gdyby tylko nie jego kariera i książęce pochodzenie, już dawno wysłały Richarda w głęboki sen. Odetchnął jednak bezgłośnie i spojrzał na niego z przesłodzonym, fałszywym uśmiechem. - Wydaję mi się, że dziś będziesz robił za mnie wszystko i mnie obsługiwał, mój drogi Richardzie... o, widzę, że masz torbę na zakupy? Świetnie! Może być za mała...
Richard prychnął cicho - Słuchaj ty mały bezczelny złodzieju... zgodziłem się zabrać cię na zakupy do Londynu i to KONIEC. Zbliżył się o krok górując nad blondynem - NIE będę cię obsługiwał ani się przed tobą płaszczył jasne? Nie zasługujesz nawet na uprzejmość, więc lepiej zamknij paszczę JASNE? Złapał go za kark przyciągając lekko do siebie - I lepiej się nie ruszaj bo jeszcze cię przypadkiem rozszczepię po drodze...
Niepojęte na tym świecie są zachowania tak nędzne, z jakimi czelność miał wyskoczyć Richard. W stosunku do najprawdziwszego księcia, nie tylko z słowami pełnym obrazy ale też pozbawionymi szacunku... Narciss niemal natychmiast wyrwał się z jego uścisku i spojrzał na niego gniewnie. - W takim razie lepiej wracaj do książek, bo będziesz musiał napisać swoje notatki od nowa - zamruczał zawistnie i nie czekajac na odpowiedź odwrócił się, z dumą i gracją godnej prawdziwego króla. Szybko skierował się do zamku.
Richard zacisnął zęby i paroma długimi krokami zrównał się z blondynem - Lepiej idź od razu do gabinetu dyrektora. Jestem niezmiernie ciekaw jak zareaguje gdy dowie się, że jeden z jego uczniów okradł studenta. Posłał chłopakowi ostre spojrzenie - Mam nadzieję, że nie skończy się na szlabanie i liście do szacownej rodzinki doprawdy...
Zatrzymal się gwałtownie i odetchnął głęboko. Wydawało mu się, że Richard to całkiem sympatyczny osobnik z którym można spędzić czas, ale jednak się mylił. Rodzice z penwością nie ucieszą się na wieść o tak błahych problemach. Co jeśli wysłaliby go do innej szkoły? To było ryzyko, którego nie mógł się podjąć. - Dobrze - syknął chłodno, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. - Odeśle ci to wieczorem.
Kolejny raz nie czekając na odpowiedź skierował się do zamku.
Tego wieczoru, mimo ogólnej ciepłej, majowej pogody i wysokiej temperatury, nad Hogsmeade i okolicami zebrały się paskudne, burzowe chmury, z których dość dawno lunęła wielka ulewa. Wielkie, przeraźliwie zimne krople paskudnego deszczu spadały energicznie na ziemię, wygrywając tym samym szalony rytm na wszystkich możliwych powierzchniach. Wraz z pierwszym głośnym grzmotem na horyzoncie pojawiła się smukła sylwetka Jacqueline, odprowadzana przez wysoką postać o surowych, ściągniętych w gniewnym geście brwiach i niosącą w dłoni niegdyś elegancką, kremową walizkę z modnego sklepu; teraz przedmiot był przybrudzony, wyświechtany, obszyty naszywkami i naklejkami i, co najważniejsze, przeraźliwie mokry. Gdy znaleźli się w połowie drogi do zamku, dziewczyna zatrzymała się i wyciągnęła żylastą rękę w stronę torby, oznajmiając tym samym, że już wystarczy. Widząc, że jej ojciec nie ma zamiaru zaprzestawać marszu, jednak ruszyła i zastąpiła mu drogę. - Daj – powiedziała, zdecydowanym ruchem sięgając po walizkę – Trafię sama. Naprawdę trafię – czując, że uścisk jego dłoni zelżał, wyswobodziła swój majątek z jego rąk i ulokowała we własnej, mimowolnie uginając się pod jej ciężarem. Nawiasem mówiąc, ciekawe, gdzie jest jej kufer. Chyba wciąż leży pod łóżkiem w dormitorium. - Au revoir – rzuciła jeszcze, by już po chwili, wykorzystując chwilowe wahanie pana Moreau, zniknąć w strugach deszczu. Wydawało jej się nawet, że słyszy ciche westchnienie i trzask sygnalizujący teleportację ojca, ale być może wyobraźnia płatała jej figle. Gdyby ktoś zobaczył ją teraz, zapewne by się przestraszył. Śmiertelnie blada twarz, zapadnięte policzki i oczy pozbawione dawnego blasku, w zamian za to obramowane spływającą aż na policzki czarną kredką i tuszem, obecnie wymieszanymi ze słonymi łzami i lodowatym deszczem. Włosy miała mokre, nieuczesane, jak zwykle skręcające się na deszczu ; dawno niepodcinana, niesforna grzywka zasłaniała teraz przymknięte powieki. Niegdyś dopasowany szary płaszcz teraz wisiał na niej jak na szkielecie, w dodatku w roztargnieniu zupełnie krzywo zapięła guziki, przez co wyglądała jeszcze bardziej pokracznie. Spod okrycia wystawał niegdyś granatowy, dziś nieco sprany T-shirt, beznadziejnie komponujący się z karminowymi spodniami, które co rusz musiała poprawiać, bowiem zsuwały się z jej marnych bioder. Do tego na swoich niegdyś ulubionych czarnych szpilkach zataczała się jak pijana, szczególnie jeśli zważymy na fakt, że ciążył jej ciężki bagaż. Niegdyś ładne dłonie o zawsze stranie wylakierowanych paznokciach teraz były żylaste, kościste, a wieńczące je paznokcie poobgryzane niemal do krwi, z marnymi resztkami oliwkowego lakieru. Nie ma się co dziwić, że Jacqueline wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Wszak w ostatnich dniach jej życie kompletnie legło w gruzach, do dziś czasem słyszy spadające z hukiem fragmenty jej dawnego, cudownego życia. Gdy zbliżyła się do zamku na tyle, że widziała gdzieś w oddali jego bramę, poczuła tak dobrze jej znany głód nikotynowy, zatem zatzymała się i nieudolnie wyjęła z kieszeni papierosa i usiłowała go zapalić, jednak strugi deszczu nie pozwalały jej na odpalenie go za pomocą turkusowej zapalniczki, którą podwinęła kiedyś Robertowi. Różdżkę wcisnęła gdzieś wgłąb walizki. Robert ! Gdy tylko o nim pomyślała, zalała ją tak straszna fala wszystkich wspomnień, nienawiści i rozpaczy, że z dziką furią rzuciła przedmiot na drogę i zamaszystym gestem zaczęła się nad nim znęcać za pomocą swojego dwunastocentymetrowego obcasa, zanosząc się przy tym głośnym szlochem.
Och, koniec roku zbliżał się nieubłaganie, a Brooklynka właśnie uświadomiła sobie, że przecież powinna pisać jakieś prace, w ogóle zacząć odrabiać lekcje, żeby jakkolwiek poradzić sobie z końcowymi egzaminami, no i zdać do następnej klasy. Na studia znaczy się. W każdym razie, kiedy już zmotywowała się do chodzenia na zajęcia, robienia notatek i łaskawie dowiedziała się, jakie prace zaliczeniowe mogłaby zrobić na lekcje. Ale, Brooklyn jak to Brooklyn, do lekcji wprawdzie przysiadła, no ale po krótszym czasie, który zajął jej pięć połamanych piór i kilkanaście zgniecionych kulek pergaminu, walających się po podłodze, stwierdziła, że pierdoli, nie robi. No, a przynajmniej do czasu aż nie zaopatrzy się w jakiś porządniejsze przybory do pisania eseju; może jakieś nowe, kolorowe pióra albo... oooo! Perfumowany atrament albo pergamin, niach, niach. Oczywiście najpierw sprawdziła pod swoim łóżkiem, czy może takowe sprzęty się tam nie zapodziały, no ale niestety. Niezawodność graciarni pod łóżkiem Buk zawiodła! I to haniebnie, eh... W każdym razie teraz miała wymówkę, żeby zrzucić podręczniki i Liona z kolan, okropny - choć jakże dobrze na niej wyglądający - szary dres przebrać na kusą, czarną mini, i jakiś seksiarski top (wszakże to już prawie lato, trzeba prezentować się konkretnie!), po czym ruszyć tyłek z pokoju wspólnego Slytherinu, na wielkie zakupy w zawsiunkowej wiosce Hogsmeade. No już nawet nie chodzi o to, że Brooks nie lubiła Hogs, bo lubiła, ale Beverly Hills to to definitywnie nie było. Anyway, Bruks raźnym krokiem wyszła na dziedziniec Hogwartu, a jej włosy lśniły w słońcu, niczym skóra samego Edłorda, by zaraz potem skierować się na ścieżkę, prowadzącą do okolicznej wioski. Szła tak, szła i szła, po drodze omal nie skręcając kostki. Ćśś, że głupotą z jej strony były wysokie obcasy do tak wyboistej ścieżki, to już mniej ważne. No ale, kiedy tylko wyszła, to piękne słońce ustąpiło miejsca okropnym szarym emo-chmurom (cholerne feministki!), a chwilę potem lunął taki deszcz, że aż tipsy opadają! A tak serio, to Bruk nie prezentowała sobą wiele lepszego obrazu niż Żaczek (do której to dojdziemy za chwilę), bo naturalnie jedwabiste loki momentalnie zamieniły się w mokre czarne wodorosty, wodoodporny (jasne, srata-tata) tusz już generalnie poddawał się bestialskiemu oddziaływaniu H20 (a to mięczak!) a wyzywające wdzianko Bruka było totalnie mokre, choć nadal wielce sympatyczne. O nieeee, wyjuhała ją ta pogoda, ale już nie ma co gnać do zamku jak dziki, bo raz, że i tak była mokra, a dwa, że w oddali zobaczyła jakąś rudą kępę włosów i to wielce znajomą, tak jej się wydawało. Z rękoma założonymi na piersiach obserwowała owego osobnika, który - w rzeczy samej - był wielce podejrzany. Tę sprawę powinien zbadać Malanowski albo chociaż Rosadowski, bo Bruk - zaraz po tym jak owy rudzielec zaczął maltretować jakiś przedmiot obcasem - zaczęła się cykać. Ale z racji tego, że była Ślizgonką, a z wychowankami Slytherina w kulki się nie leci, Brooks odważnym (choć już nie tak kozackim) krokiem podeszła bliżej owego ktośka, którym okazała się być... - JACQUELINE? - zawołała, a podejrzliwy wyraz twarzy zastąpił mega wyszczerz godny Ingfejsa. Fosforyzujące tęczówki Toxic zamieniły się natomiast w dwa wielkie Wuby. Nawet jeśli Żak wyglądał paskudniacko (przepraszam, ale no tak było!) i wyżywał się stylowym butem na bliżej niezidentyfikowanym przedmiocie, dalej był brooklynową przyjaciółką, która całkiem niedawno postanowiła sobie 'Keep Calm and olej Hogwart', a teraz, niczym syn marnotrawny, powróciła! I już, już brunetka miała rzucić się rudzielcowi na szyję z radosnym okrzykiem, proponując zorganizowanie wyborów miss mokrego podkoszulka, kiedy to uświadomiła sobie, że Moreau naprawdę okropnie wygląda. Była taka blada, mizerna, rozmazana, zła, smutna i wszystko, co złe w jednym, że aż Bruk zrobiło się głupio, poczuła się jak infantylny osiłek, no i mimochodem minka jej zrzedła. - Co się stało, Jacqueline?
Czuła dziką satysfakcję, miażdżąc szpilą tą nieszczęsną zapalniczkę, należącą do Tego Drania, Którego Imienia Już Wcale Nie Pamięta. Nic a nic. Zupełnie wymazała z pamięci te cudowne brązowe loczki, oczy o bliżej niezidentyfikowanym, niespotykanym nigdzie indziej kolorze, tak cudownie błyszczących w paryskim słońcu, niepodobne do żadnych innych, otoczone wianuszkiem rzęs rodem z reklamy Maybelline i okraszone tymi jakże zdecydowanymi, męskimi brwiami, które czasem marszczył, kiedy się na nią gniewał za to, że kradła mu zapalniczki albo brała wszystkie pieniądze z kasy, by następnego dnia wydać na parę ciuszków za kosmiczną kwotę; nie pamiętała już zupełnie o tym, jak rozśmieszał do łez albo za pomocą paru słów i gestów podnosił atmosferę w pokoju do stu stopni. W ogóle, w ogóle nie śniła o nim po nocach i nie budziła się ze łzami w oczach, gdy docierało do niej, że to tylko sen, że wszystko skończone. Zdradził ją. Rzucił, zostawił, upokorzył, zranił, zniszczył, kurwa, zniszczył wszystko, co miała najpiękniejsze. Ich związek, cudowną miłość, Wuba, wspólne plany, wyrwał jej serce, złamał, podeptał, podpalił i wcisnął na siłę z powrotem, zmuszając do powrotu do beznadziejnej rzeczywistości, w której nie było już dla niej żadnego sensu jej marnej egzystencji. Ten dzień, zaledwie kilka dni po tym, jak wysyłała do Brooklyn szalony list z hamburgerami i bielizną (to był jego pomysł!), jeden jedyny dzień, gdy postanowił zamknąć budkę wcześniej i zrobić mu niespodziankę, zakończył się kompletną katastrofą. Zastała go bowiem w bardzo dwuznacznej pozycji, bez połowy ubrań, beztrosko obściskującego się z Jessicą Albą – tak, tą samą, do cholery, której fanami byli Garsąą, skrzat Irosław i jeszcze paru innych nieszczęśników. Jacqueline również należała do grona jej fanów, podziwiając za urok, urodę i niezaprzeczalny talent. Teraz kupowała wszelkie plakaty i zdjęcia z jej wizerunkiem, by za pomocą magicznego zaklęcia zmasakrować jej twarz albo podpalić włosy. Zresztą, z Robertem czasem robiła tak samo. Dzika chęć zemsty zawładnęła nią tak bardzo, że gdy wreszcie po dzikiej awanturze i rzucaniu talerzami wyprowadziła się od niego raz na zawsze, umożliwiając związek z tą blond dziwką, czuła, że wariuje. Nie miała się gdzie podziać, bała się wrócić, błąkała się po uliczkach Paryża, obserwując tych wszystkich zakochanych i mamrocząc pod nosem oszczerstwa i przekleństwa. Ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę, zresztą ona sama czuła, że trybiki w jej mózgu nie pracują normalnie. Wreszcie, po dość długim czasie bezsensownego szarpania się z samą sobą niczym ptak zamknięty w klatce, ponownie trafiła do domu. Tym razem, widząc jej beznadziejny stan fizyczny i psychiczny, dali jej ultimatum – albo wracasz do szkoły i zaczynasz do cholery żyć normalnie, albo jedziemy do Munga. Podziałało natychmiastowo: nie chciała, by ubrali jej kaftan bezpieczeństwa i poili eliksirami uspokajającymi. Nie chciała, by ktoś się dowiedział. Wróciła. Jeśli ma zwariować, na pewno nie wśród innych wariatów. Gdy skończyła znęcać się nad ostatnim materialnym wspomnieniem po Robercie, usłyszała obok siebie jakiś głos i uniosła głowę, kierując ku postaci niewidzące spojrzenie. Skakanie po zapalniczce zmęczyło ją, dlatego jej oddech był przyspieszony, łzy pomieszane z kosmetykami wpadały do otwartych ust, a z jej gardła wydobywał się dziwny, niezidentyfikowany pomruk. Nie wiedziała, kto, po co i dlaczego do niej mówi, nie widziała twarzy, tylko dwa, wielkie puste oczodoły i zakrwawione dłonie, widziała przed sobą żywego trupa, zupełnie jakby spojrzała w lustro, zupełnie jakby… Zamrugała kilka razy, a jej oczom ukazała się znajoma postać panny Toxic, już niepodobna do tamtej zjawy. - Brrrrrrrooklyn – wycharczała z akcentem, którego nie powstydziłoby się rodzeństwo Rosado – To ja. To tylko ja, ale czasem, czasem odnoszę wrażenie, że to nie ja, bo on wciąż siedzi w mojej głowie, nie chce wyjść, nie chce wyjść – mówiła, potrząsając głową, jakby chciała, by nieszczęście zamieszkujące jej świadomość wyleciało uszami – Myślałam, że to koniec, ale to dopiero początek, zostawił mnie i zapoczątkował ten proces, moja mała autodestrukcja. Bum. Jej głos był cichy i niewyraźny, bo mówiąc, dławiła się własnymi łzami, co jednak nie przeszkadzało jej w wyrzucaniu z siebie niezliczonej ilości słów z dużą prędkością.
A Brooks stała tak z miną zbitego psiaka, bo raz, że wyrażała tak swój smutek i współczucie dla marnej sytuacji przyjaciółki, a dwa, że przecież rzeczywiście było jej głupio, za to bycie infantylną ignorantką i początkowe niezauważenie beznadziejnego stanu Jacqueline. Ale oj tam, oj tam. Moreau była w takim stanie, że chyba nawet nie bardzo obeszło ją to, że Bruk w ogóle się tu pojawiła. Właściwie, to ciekawe, czy przejęłaby się w ogóle, gdyby Ślizgonka nie poznała jej takiej zmizerniałej i jak gdyby nigdy nic poszła sobie dalej do Hogsmeade, żeby przekonać sprzedawcę w sklepie Scrivenshafta, że, owszem, musi dodać do swojego ubogiego asortymentu pióra, które uczniowie będą mogli też niuchać, ot co. No i zapewne zarządałaby jakieś 50% dochodów od sprzedaży. Nie więcej, przecież jakaś pazerna nie jest, więc sami rozumiecie. Fifti – fifti zdecydowanie ją satysfakcjonowało. No ale jej! Rozgadałam się i zupełnie zgubiłam wątek Żaczka! Otóż Bruk stała tak, oczekując odpowiedzi, bo przecież jak się nie dowie, co gryzło Żaka, to nijak jej nie pomoże. A pomóc trzeba, bo jej stan był f a t a l n y, no ale nad tym nie będę się już rozwodzić, bo chyba do wszystkich dotarło. No i hallelujah, bo w końcu, dzięki marnym równoważnikom zdań, a w końcu w miarę logicznie brzmiącym zdaniom, Żaczek mniej-więcej wyjaśnił Bukowi, dlaczego wygląda i zachowuje się tak, a nie inaczej. Zupełnie jak nie dawna Jacqueline, eeeh. W każdym razie Brooklyn miała nadzieję, że zrozumiała, bo z jej błyskotliwością i kojarzeniem faktów nie zawsze wszystko było okey. Nie, żeby była głupia, nieogarnięta, czy coś, no ale, nie oszukujmy się – Einstein z niej żaden. Zresztą, podejrzewam, że Brukosława dalej myśli, iż Władca Pierścieni to film oparty na faktach, a Gandalf Szary to tak naprawdę ziomek świętej pamięci Dumbledore’a, no ale cóóó... Nikt jej jakoś z błędu wyprowadzić nie miał zamiaru. Ojej, no anyway, muszę się ogarnąć, bo co chwila odchodzę od akcji! Zatem Brukosława dość szybko skojarzyła fakty, no bo kto inny mógłby tak zranić Żaczka, jak tylko miłość jej życia, wielce przystojny, krzaczasto brwiowy Robert Shee... jakiś tam (przepraszam, Buk ma beznadziejną pamięć do nazwisk)?! Wszystko jasne! Drań ją zdradził, rozstali się, ona ma deprechę i wróciła. Ach, Buk, ty mózgu, jesteś miszczem! W każdym razie Brooks na tą wypowiedź nie zareagowała tak entuzjastycznie, jak we własnych rozmyślaniach, bo w praktyce, to zupełnie ją zamurowało. Przecież Żak i Robert byli taką zgraną i uroczą parką (zupełnie jak Colin i Dżoel przed rozstaniem, tak, tak, Buk też była fanką ich związku), a ten loczkowaty typek wydawał się być taki porządku! Nawet dołączył się do życzeń urodzinowych dla Brukosławy, no i w ogóle... wydawał się być spoko! Ojej, jakże haniebnie Brooklyn się myliła. - O cholera! – podsumowała brunetka, po czym z tej bezsilności i niedowierzania klapnęła zgrabnym tyłkiem na kufer Jacqueline. Po chwili skarciła się w myślach, no bo helooooł, jej przyjaciółka właśnie wypłakiwała z siebie wszystkie wody (o ile w ogóle tak się da, whatever), a ona nie wiedziała co zrobić. Szybko podniosła się z siedzenia, przytomniejąc, po czym złapała rudowłosą w objęcia. Tak generalnie, to Bruklińska nigdy nie potrafiła przyjaciół, ani nikogo innego pocieszyć, ale kiedy jej było smutno, to ludzie często ją przytulali, mówili, że będzie dobrze. No i na filmach aktorzy też tak robili, a jak efektownie to wyglądało, więc Toxic stwierdziła, że też powinna tak zrobić. No i tuliła tak Żaczka do siebie, a nawet nie pomyślała, czy przyjaciółce to pasuje, czy wolałaby, żeby brunetka teraz spadała jak najdalej się tylko da. Och, ile teraz chciała powiedzieć Jacqueline! Że przeżuje jeszcze milion kłótni, rozstań, powrotów, że takich jak Robert jest więcej, a faceci - choćby nie wiem, jak słodcy i kochani - po jakimś czasie okazują się draniami, że jeśli tylko chce, to Bruk poprosi swoich francuskich kolegów, żeby z tym draniem, który Żaka zostawił, porozmawiali, jak trzeba, a gdyby tylko wiedziała o tej farbowanej blond wywłoce, to pewnie obiecałaby, że sama uraczy ją kiedyś swoim prawym sierpowym! No ale ostatecznie zdobyła się tylko na ciche: - Jak nie ten, to inny, Jacqueline. Pewnie nawet lepszy, fajniejszy. Zobaczysz, kiedyś będzie okej, a tamten dupek pożałuje, że w ogóle stracił kogoś tak zajebistego, jak ty.
Nie ma żadnego sensu, by Brook przejmowała się swoją ignorancją i miną, bo Żak w istocie nie zwrócił na to kompletnie uwagi. Ledwo widział jej zamazaną postać, przesłoniętą deszczem, łzami i wpadającą w oczy grzywką, a przede wszystkim – własną tragedią. Gdyby ta przeszła dalej, nie dostrzegając jej, czy raczej udając, że nie widzi, bo mimo wszystko ciężko było ją przeoczyć, skoro skakała po zapalniczce; gdyby więc nie nawiązała kontaktu, również uszłoby to uwadze dziewczyny. Nawet gdyby, cholera, zaczęła tu odstawiać jakiś dziki taniec połączony z wykonaniem hitu „Judas”, gdyby sprowadziła wszystkich tych przystojniaczków z teledysku, nie zmieniłoby to sytuacji ani o jotę. Być może po jakimś kwadransie albo dwóch podniosłaby wzrok, spojrzała przytomniej i spytała „a co to?”. I wzruszyłaby ramionami, bo co ją to obchodzi? W istocie, nie obchodziło jej już nic, nie zwracała uwagi na nic, nie rozmawiała z nikim i nie robiła niczego, co wykraczało poza zakres obowiązków, do których była zmuszona. No wiecie, spanie, mycie się, snucie po domu i udawanie, że wcale nie oszalała. Jeść nie chciała, mimo usilnych prób, próśb i gróźb ze strony rodziców, wmuszania i kuszenia najlepszymi potrawami; wreszcie przynieśli jej rzecz zakazaną, hamburgera, co miało tak opłakane skutki, że lepiej ich nie przytaczać. Oczywiście, że od tamtej pory wcale jej się nie polepszyło i za Chiny ludowe nie była gotowa na konfrontację ze światem, ale potoczyło się tak, że wróciła. I oto jest, a biedna Brook została zmuszona do rozmowy z nią. Szczerze mówiąc, Jacqueline nie zrobiło to większej różnicy, bo równie dobrze mogła tu być z nią albo sama albo z samym Lordem Voldecośtam. Tak czy siak jej główka była zupełnie chora, ona pogrążona po uszy w depresji, zatem naprawdę, wszystko jedno. Jasne, że byli piękną parą, nikt nigdy w to nie wątpił, a na pewno nie ona. Wszystko układało się im tak ślicznie, przecież nawet rozmawiali o ślubie, pamiętasz, ty potworze, kupiłeś mi pierdolony pierścionek, a ja przedstawiałam się jako Jacqueline Sheehan (ojaaaaaa, ale to pięknie brzmi, co nie? Prawie tak seksi jak Colin Garcon!) i miało być tak pięęęęęknie! Na początku nawet nie zarejestrowała faktu, że Toxic porywa ją w objęcia, dopiero gdy poczuła, że coś miażdży jej wystające żebra i odcina dopływ powietrza, a jednocześnie gniecie wciąż trzymanego w dłoni papierosa, dotarło do niej, że to sprawa przyjaciółki. Słysząc jej słowa, zaszlochała jeszcze dramatyczniej, co tylko spotęgowało efekt owej sceny, a ona chyba przy okazji obsmarkała Brook kurtkę, ale co tam, nie szkodzi. W odpowiedzi najpierw pokręciła głową, potem usiłowała wydobyć z siebie jakiś dźwięk, cokolwiek, ale nie mogła, bo czuła się, jakby coś wielkiego stanęło jej w gardle i nie chciało się ruszyć. - J-jest tak daleko od okej, jak stąd do pierdolonej Narnii – udało jej się wreszcie wykrztusić, aż wreszcie jej głos ucichł do szeptu – Nie ma innego, nie ma nikogo, nie ma mnie, nie ma ciebie, nie ma tego, co jest. Słyszysz, Brooklyn? Słyszysz mnie? – upewniła się, bo sama już dawno przestała się słyszeć. Nogi ugięły się pod ciężarem jej myśli, w efekcie czego Żak uwiesił się ramienia Brooklyn, chroniąc się tym samym od upadku.
Szkoda tylko, że Brooks nie wiedziała czy może raczej nie była pewna czy powinna czuć się głupio, czy też może robi to zupełnie niepotrzebnie. Bo gdyby wiedziała, to pewnie nie czułaby się tak głupio i ignorancko, choć przykro byłoby jej dalej, ze względu na stan i sytuację Jacqueline. Jej! Współczuła jej tak bardzo, że aż uniwersalne i dotychczas wyrażające więcej niż tysiąc słów ‘Ojejujejujeju’, zawiodłoby i nie podołałoby temu, co chciała w tej chwili powiedzieć przyjaciółce. Och, przecież nie raz, nie dwa sama miała złamane serce! A to wszystko bez tych padalców! No na przykład Constantine, ugrhhh! Choć teraz Brooks potrafił określić go jako gryfońskiego dupka, kalesona i typka, to jeszcze kilka miesięcy po zerwaniu potrafiłaby rzucić dla niego wszystko, od tak, w cholerę, i jechać za nim do tej Francji, więc chyba raczej nie powinna mówić Żaczkowi, że już niedługo się ułoży, bo wcale tak szybko nie będzie okej. No ale próbowała. A że wcześniej nie pomyślała, co mówi, to już inna sprawa. Kiedyś będzie dobrze i Jacqueline sama się o tym przekona, przecież to oczywiste! A najbardziej pewne jest to, że przejdzie jej z czasem, kiedy pozna nowego faceta, mhmm. No a teraz musiała, no dobra, nie musiała, bo mogła sobie iść, ale z racji tego, że Jacqueline była jej super wspaniałą przyjaciółką, to chciała być tu teraz przy niej, żeby ta miała komu smarkać szlochać w ramię, a także wrzeszczeć i wyklinać jaki to świat i faceci są niesprawiedliwi. Wiadomo, że trzeba być wyrozumiałym, wszakże tak rozhisteryzowane i zdeprecjonowane osoby ciskały smarkami w prawo i lewo (a z racji tego, że Bruk nie miała kurtki, to na seksowny topik), no i mówiły – jak by się mogło wydawać – zupełnie od rzeczy, choć dla nich musiało to mieć jakiś większy i głębszy sens. Jak dla Żaczka właśnie w tej chwili, kiedy próbowała wmówić Brukosławie, że tak naprawdę ani jej, ani nikogo tu nie ma. Całe szczęście, że jakimś cudem Toxic powstrzymała się, żeby głośno i dobitnie nie stwierdzić czegoś w stylu ‘ no co ty bredzisz, Żaczku? Przecież jesteś tu ty, ja, a nawet moja osmarkana bluzka’ , bo to raczej nie byłoby na miejscu. Ach! Jak miło, że czasem jednak potrafiła ugryźć się w język. - Tak, tak, słyszę. No, już spokojnie. Już jest… Będzie okey. Już niedługo, rozumiesz? – potwierdzała, zapewniała i upewniała się. Chwilę potem musiała natomiast przytrzymać Jacqueline i pilnować, żeby zaraz obie nie glebznęły się na tą błotnistą i kałużasta drogę, bo wyglądałyby jeszcze gorzej niż Daisy w tej swojej miniówie, doprawdy. - Jacqueline, idziemy do zamku. Musimy się napić i poszukać chusteczek higienicznych, to postanowione! – zarządziła. Następnie pomogła Krukonce stanąć na jako-tako równych nogach, a zaklęciem ‘Locomotor’ wprawiła tobołki przyjaciółki w ruch, po czym pomagając jej iść, ruszyły razem w stronę zamku.
okej, jak wrócę to napiszesz gdzieś w zamku i możemy kontynuować wątek
HA! Czyż nie idealne określenie na teraźniejszy humor panicza Jareda? Był zadowolony, że zdawanie tych okropnych, tragicznych, najgorszych, szatańskich, wrednych, trudnych, stresujących, nerwicujących (...) denerwujących, głupich, niepotrzebnych, idiotycznych, śmiesznych, absurdalnych, bezsensownych (...) bzdurnych, durnych, niedorzecznych, pomylonych, nienormalnych, zbytecznych, nieprzydatnych, zbędnych, nieładnych, koszmarnych (...) egzaminów, a konkretniej Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych, szerzej znanych jako OWuTeMy, się skończyło. Źle mu na pewno nie poszło, bo się uczył, o. Nie miał zamiaru się tym martwić, nawet jeśli dobrze nie było. Najwyżej nie zda, a co tam, dobrze mu się w Krukolandzie wiodło, byłby z Gab na roku i w ogóle e te ce e te ce. Chociaż trochę głupio tak nie zdać, co nie? No, nieważne. Wybrał się Krukon na wycieczkę do Hogsmeade, sam nie wiedział po co... więc w połowie się rozmyślił. Usiadł więc sobie wygodnie na środku drogi do wioski, czekając na przypadkowych ludzi, którzy mieliby ochotę zjechać go, szczerzącego się, wzrokiem od góry do dołu. W końcu co on odwala? Hm? Otóż nic, w połowie mu się odechciało i usiadł, wielka rzecz...
Wielka rozpacz zamieniła się w nie mniejszy smutek. Ale nie okazywała tego aż tak bardzo, przeszła nad tym do porządku dziennego. Wśród ludzi. Wśród ludzi wydawała się być tą samą osobą, jak zawsze. Ale nieliczni wiedzieli o tym, co przeżyła niedawno i jakie miała problemy. Bo miała. Z samą sobą. Ale już z częścią zdołała sobie poradzić. Z tą drugą częścią też da radę. Planowała powrót jedynie na egzaminy, które chyba nie mogły jej pójść aż tak koszmarnie, w końcu wcześniej się uczyła, na Merlina! Nie napisała samych bzdur, była tego pewną. W sumie dobrze, że egzaminy nadeszły tak szybko, przynajmniej mogła nie myśleć choć przez chwilę o swej matce. O której pamiętała. I będzie pamiętać. Zawsze. Miała już wyjeżdżać, ale... nie mogła. Tęskniła z tym miejscem. A jej dom rodzinny... przypominał tylko o utraconej osobie i nie był dobrym miejscem na ukojenie. Hogwart pozwalał na to, by nie zwariować. Dlatego nie wyjechała. No i miała kogoś, kto ją tu trzymał. I właśnie dzięki niemu pierwszy raz od dwóch miesięcy pomyślała, że jeszcze będzie dobrze. Szła za Jaredem już od dłuższego czasu. Miała dziś taki dzień, że łaknęła jego obecności, zresztą, nie widziała go tak naprawdę już od dawna, pomijając przelotne spojrzenia. Czuła jego obecność jedynie przez listy, pełne czułości, ale też powagi i czasem smutku. Ale to było dla niej zbyt mało, już zbyt mało. Nie chciała wiele, chciała tylko czuć jego fizyczną obecność, a nie jedynie duchową. I... odważyła się na gest, którego dawno już nie robiła. Mianowicie, po prostu podeszła do chłopaka bez słowa i przytuliła się do niego.
Aww, nawet nie usłyszał kroków Gabrielle, która szła za nim. Dudnienie jego stóp pewnie zagłuszyło cichszy dźwięk. No nic, nieźle go zaskoczyła, aż drgnął nieznacznie, ale oczywiście od razu poznał, kto się tak zakradł. Nie musiał się zastanawiać, chyba poznałby ją wszędzie. Poza tym on czuł coś podobnego, także tęsknił. Nie widzieli się dawno i... to chyba było normalne, prawda? Nie ma sensu się rozwodzić, jak to dwoje ludzi trafia na pewien ciężki okres i wychodzi tak, jak wychodzi, ale niezbyt dobrze i wtedy... aww, nie ma sensu się rozwodzić przecież, wszyscy wiedzą o co chodzi, a Jared też wie, bo aż taki głupi nie jest. I Gab pewnie też wie. Smutek miał to do siebie, że czasem wkraczał w życie, ale w tym momencie mogli się tylko cieszyć. Sobą. Bo wszystko inne może i było, ale zawsze można było to odsunąć chociaż ciutkę ciutkę na bok, żeby zająć się chwilą teraźniejszą. Objął więc Krukonkę nieco niezdarnie, a potem zmienił zdanie, bo byli w niewygodnej pozycji. Skoro w niewygodnej, to trzeba się trochę przemieścić, aby było w wygodnej, o. A że oboje umieli logicznie myśleć, długo im to nie zajęło i siedzieli sobie (wygodnie...) objęci. - Magicznie - skomentował, przymykając oczy. Mogli się akurat cieszyć chwilą słońca, które grzało przyjemnie.
Nie dziwne, że nie słyszał jej kroków, bo szła tak cicho, jak tylko się dało. Chciała go właśnie zaskoczyć, bo... po prostu chciała, nie było w tym jakiegoś wielkiego podtekstu. Chciała mieć go dla siebie choć przez chwilę. Może i było to egoistyczne podejście, ale... jeśli człowiek nie będzie w niektórych momentach egoistą, nie będzie miał nic, wbrew pozorom. Bo niczego sam nie dostanie, o wszystko musiał walczyć. I nawet, jeśli nie było między nimi tak dobrze, jak wcześniej, to trzeba wierzyć, że będzie lepiej. Może nie tak samo, może inaczej. Ale będzie lepiej. Bo cóż pozostało innego, jak wiara w lepsze jutro? Ona starała się nie myśleć o tym, co ją spotkało dosyć niedawno i były chwilki, dosłownie momenty króciuchne, gdy to jej się udawało. Potem to wracało, ale nie było już czymś tak... strasznym. Bo czuła, że nie jest sama, naprawdę to czuła, dopiero teraz. Dopiero metoda empiryczna pozwoliła jej na uświadomienie sobie tego wszystkiego, o czym nie była do końca przekonana. - Yhym - mruknęła, układając sobie wygodnie (przynajmniej dla niej) głowę na ramieniu chłopaka.
Panowały dziś wprost idealne warunki do biegu. Nie oszukujmy się, Summer i tak nie wymagała wiele od klimatu, bo biegała dosłownie zawsze i wszędzie. Ale miło, że pogoda postanowiła ją dzisiaj odrobinę wesprzeć. Miała na sobie krótkie spodenki i top, a więc wyglądała normalnie, jak na ten sposób aktywności fizycznej. Rozbawienie mogłaby wzbudzać, biegając w sukience i szpilkach. Dzisiaj włosy Summer mogły żyć własnym życiem. Nie krępowała ich gumka, więc swobodnie falowały na wietrze. W czekoladowych oczętach dziewczyny pojawił się błysk zadowolenia. Przecież właśnie robiła to, co uwielbia. Ekscytował ją nie tylko bieg sam w sobie, ale to, że uprawiała jogging regularnie od kilku lat i nie pozwoliła sobie na żaden dzień przerwy. Ta regularności i sumienność w zamiarach przyprawiała ją o niewielkie, lecz przyjemne, ukłucie dumy. No cóż, trzeba było przyznać, że prezentowała się naprawdę atrakcyjnie. Niebanalna uroda w połączeniu ze zgrabną, zadbaną sylwetką to najlepsze zestawienie. Zbliżał się czas krótkiej przerwy, więc zaczęła biec odrobinę wolniej. Tym bardziej, że miała wrażenie, że ktoś się zbliża.
Ba, ktoś się zbliżał i to z zaskakując prędkością. Zaiste to dosyć niesamowite jak Philemon potrafił wyczuć już z zdawać by się mogło, wielkiej odległości obecność atrakcyjnej dziewoi. Jeszcze łatwiej by poszło, gdyby potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, jednak póki co ta radziła sobie świetnie. Zupełnie adekwatnie do wyglądu, stwierdził po chwili pan Harris. Był już na tyle blisko, by móc dokładnie obejrzeć jej tyły, co oczywiście zrobił mierząc ją wzrokiem kilkukrotnie. On sam z siebie nigdy nie biegał, a lepszą kondycję od niego miało jedenastoletnie dziecko, więc już od jakiegoś czasu sapał głośno ze zmęczenia. Ubrany również nie był wyjątkowo wygodnie, wszak spodnie miał z grubego dżinsu, buty ciężkie a koszulkę... koszulkę jak koszulkę, nic specjalnego. Kiedy zwolniła on, pomimo ogromnego zmęczenia, które sprawiało że jego nogi były sto razy cięższe, chociaż może to przez buciory, przyspieszył i już za moment zrównał z nią kroku. - Cześć... - wysapał z trudem łapiąc powietrze i choć chciał jej zaimponować nic z tego nie wyszło, gdyż dla swego dobra zatrzymał się pochylając w przód. Wsparł na kolanach dłonie oddychając przy tym ciężko. Już obiecał sobie, że zacznie trenować... jasne.
Nie myliła się. Kilkanaście sekund później tuż obok niej pojawił się nieznajomy. Nie potrzebowała wiele czasu, by stwierdzić, że widzą się pierwszy raz i z pewnością jest on studentem. A właściwie, to usłyszała sapanie chłopaka, gdy ten był kila kroków za nią. Zatrzymała się. Przecież mają rozmawiać, a Summer nie chciałaby doprowadzić do tego, że chłopak wypluje płuca. Chociaż, może ma atrakcyjne płuca? - Cześć. - uśmiechnęła się szeroko. - Męczący dzień. - zachichotała wesoło. Jak zwykle, biła od niej pozytywna energia i wręcz nienaturalny optymizm. - Summer. Miło mi Cię poznać. - wyciągnęła rękę w jego stronę. Była ciekawa, czy chłopak też regularnie biega. Do tej pory nie spotkała się z żadną osobą uprawiającą jogging.
Gdyby wypluł płuca w zasadzie nie byłoby zbyt wielkiej straty, wszak palił jak smok wszystko co wpadło mu w ręce. W odpowiedzi na jej pierwsze słowa pokiwał głową, po czym odetchnął jeszcze kilka razy i wreszcie wyprostował się przy okazji przeciągając. - Ano męczący... pogoda dobijająca, gorąco jak w piekle. - stwierdził kiwając przy tym łepetyną. Jeszcze kilka razy zmierzył dziewczynę wzrokiem, po czym i on uśmiechnął się szeroko, tak szeroko, że aż zębiska ukazał. - Philemon. - przedstawił się delikatnie ściskając jej dłoń. Potrząsnął nią nawet kilkukrotnie. - Summer. Jaka szkoda, że poznaję Cię dopiero na koniec lata! - zażartował. Niezbyt śmieszny dowcip, ale Phila oczywiście ucieszył, a jakże. Zaśmiał się głośno, a śmiech jego bywał wielce zarażający, choć oczywiście nie działał na każdego. - Dokąd biegniesz? - zapytał przekrzywiając głowę na bok. Oczywiście, że chciał jej towarzyszyć i nikogo nie powinien zdziwić fakt, że nawet jeśli jego towarzystwo nie będzie jej pasowało i tak za nią pójdzie.
Szeroki uśmiech chłopaka sprawił, że na jej ustach również zakwitło zadowolenie. Lubiła ludzi, którzy roznosili dobrą energię, komfortowo czuła się w ich towarzystwie. - Ma to swoje dobre strony. Czasem dobrze poczuć trochę atmosfery lata w czasie tych zimniejszych pór roku, prawda? - puściła do niego oczko po czym roześmiała się dźwięcznie. Summer miała naprawdę bardzo charakterystyczny śmiech, który każdemu wesoło dźwięczał w uszach. - Tutaj niedaleko, jeszcze przed Hogsmeade jest mały lasek. Chciałam tam chwilę pobiegać i odpocząć. - odpowiedziała, patrząc w stronę celu swojej podróży. Po chwili przypomniała sobie o swojej kulturalnej powinności! - Może się przyłączysz? - uśmiechnęła się.
Pokiwał głową w odpowiedzi na jej pytanie i odetchnął jeszcze kilka raz głośno przełykając ślinę. - Ano ma, ale wiesz co? Teraz to już w każdy chłodniejszy wieczór będę szukał po zamku Summer. - stwierdził bardzo poważnie, po czym mrugnął do niej jednym okiem. Spojrzał w kierunku, w którym patrzyła dziewczyna i raz jeszcze wyszczerzył zębiska. - No tak. Towarzystwo drzew zawsze dobrze wpływa na wszystkich. Podobno się lepiej śpi po spacerze. Nie wiem dokładnie czy po spacerze po lesie, ale gdzieś coś takiego słyszałem. - podrapał się przy ty po potylicy marszcząc brwi. Zaiste zajęło to na moment umysł Philemona i pewnie by nad tym jeszcze trochę myślał, gdyby nie fakt, iż doszło do jego uszu pytanie dziewczyny. Tylko na nie czekał, choć nie oszukujmy się, nawet bez niego by się przyłączył. Pokiwał ochoczo głową. - Jasne! Zawsze lepiej mieć jakieś towarzystwo... no i w lesie można spotkać różne dziwne stwory. - rzucił konspiracyjnym szeptem zbliżając się nieco do dziewczyny i rozglądając badawczo dookoła. - Prowadź. - rzekł wskazując jej drogę jedną ręką. Miał tylko nadzieję, że nie będzie biegła zbyt szybko, bo nadal nie czuł płuc...